pdf 2157kb

Transkrypt

pdf 2157kb
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
ona
Wyspa Szaleńców
przydługich jasnych włosach i paru bliznach,
spiczastoucha dziewczyna o imieniu Riannon, lecz z
zachowania mało elfa przypominająca, przez jej szare
włosy splątane rzemieniem delikatnie prześwitywały
srebrne pasemka. Towarzyszył im młokos o imieniu
Aigor, który swym zachowaniem raczej nie ułatwiał im
życia. Należeli do Gildii, dziesięć lat temu Garret
wciągnął ją w te przygodę, co prawda z lekką pomocą
przypadku i zbiegów okoliczności... nie miała innego
wyjścia. Teraz Gildia dala im ucznia. Nie byli z tego
zadowoleni, zwłaszcza, że ten, gdyby umiał pisać, z
chęcią wywiesiłby sobie na plecach napis 'jestem
złodziejem' i choć większość społeczeństwa nie
wiedziałaby co to znaczy i tak uznałaby go za kogoś
podejrzanego.
Oddali przesyłkę i siedli przy piwie postawionym
przez karczmarza, zastanawiając się czy przyjąć jego
kolejną propozycję. Minęła ich bogato ubrana kobieta,
jednak jej wzrok nie był specjalnie przyjemny. Prawdę
mówiąc jej spojrzenie przypominało pusty, zimny
grobowiec. Zainteresował ją najpierw człowiek, sądząc
po bliznach - doświadczony najemnik, nie najmłodszy
zresztą, znany w mieście pod imieniem Ivan. Zamieniła
z nim kila słów. Rozmowę z kolejnym człowiekiem
przerwało jej wejście do karczmy człowieka ubranego w
bogatą zbroję. Uśmiechnęła się na jego widok i wdała
się w dyskusje. Chwile później, przybysz przedstawił
się jako Leitheuser, po czym zwołał ludzi z karczmy i
zaproponował wyprawę na wyspę o nazwie Iona.
Wybuchła wrzawa, jednak nie bardzo było wiadomo
czym Iona jest, przynajmniej Garretowi i Riannon
nazwa ta wydawała się równie obca jak Albion czy inne
odległe krainy na morzu. Nie mniej jednak była znana.
Człowiek ten rzucił, ze rusza wieczorem następnego
dnia i że zapłata będzie wysoka. Nikt się nie zgłosił.
Garretowi przeszła ochota na podpalenie karczmy po
tym jak się obłowił na zamieszaniu spowodowanym
przez Ionę i gdy człowiek zamieszanie to powodujący
zaproponował mu pełną sakiewkę za ochronę podczas
wyprawy na tajemnicza wyspę, zgodził się bez pytania
czym Iona tak właściwie jest.
Później dopiero wydało się, że w podroż tę wyruszyć
miała także nasza znajoma o zimnych oczach i prostym
imieniu Anna razem z ludźmi, których zdołała
zwerbować w karczmie. Ivanem i innym ciemnym
typem o imieniu Johan.
W
S
potkali się w karczmie, jak to się zwykle
zdarzało. To był Erengard, kislevskie miasto
portowe. Do karczmy trafili z przesyłką. Nie
wiedzieli do końca co to takiego - może to
amnezja, a może ktoś wyciął im dziesięć lat z
życia, bo ostatnie co pamiętali to zamek, gdzie z
biblioteki mieli wykraść szkatułkę. O zawartość
szkatułki lepiej się nie pytać. Ciekawy? To
powiem. To były uszy, które przedtem sami mieli
obciąć... ale to zupełnie inna historia. Do
karczmy przybyli jednak z przesyłką. Karczmarz
przyjrzał im się uważnie: zwykli-niezwykli
podróżni, człowiek imieniem Garret o lekko
nocy Garret z Riannon i Aigorem ruszyli na
poszukiwanie domu wariatów. Zdecydowali się przyjąć
zlecenie karczmarza. Przytułek dla szaleńców mieścił
się przy świątyni Shallyi. W wejsciu stała kamienna
misa wypełniona drobnymi monetami. Nad nią wisiał
obraz przedstawiający kobietę w białych szatach i
równie białych, ślepych oczach, z których ciekły łzy.
Garret nie podał imienia człowieka, którego mieli
stamtąd wyciągnąć, skłamał. To już jego nawyk. Tyle,
że cele nie były podpisane i wynikł mały problem.
Krótko potem złodziej ogłuszył kapłankę, która ich
prowadziła, zadźgał nożem następną pozostawiając los
jej ciała szaleńcowi z celi i cala trójka taktycznie i dość
pospiesznie wycofała się ku jedynemu wyjściu z
budynku.
-1-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Riannon obgryzła wszystkie paznokcie. Po
drodze ucierpiał jeszcze jeden strażnik, i kilku
pod budynkiem. Ostatecznie udało im się
dotrzeć do bram w momencie kiedy te były
zamykane. Strażnicy nie chcieli jednak uwierzyć,
że spieszy im się na statek, zwłaszcza, że młody
złodziej miał prawie obciętą rękę, a gdzieś z
oddali ktoś krzyczał 'łapać ich!'.
Skończyło się na tym, że Garret dostał po
czaszce i przyszło im nocować poza murami,
gdzie podobno żyją trole i gdzie wiatr
przypomina o bliskim sąsiedztwie z Pustkowiami
Chaosu....
Grupę mająca płynąć na Ionę dogonili rano.
Zrozumieli też, dlaczego strażnicy byli tacy
zdziwieni, gdy powiedzieli im, że spieszą się na
statek – stali na nadbrzeżu, a zewsząd otaczały
ich wraki. Setki mniejszych i wiekszych wraków,
w różnym stopniu wrakowatości. Barka, która
miała ich zawieźć na Ionę też nie była w
najlepszym stanie. Jej strażnikiem okazał się
kamienny golem, jedyny chyba, który potrafił
kierować tą tajemniczą łodzią. Słońce schowało
się za horyzontem, kiedy barka zakołysała się na
wodzie i powoli odpłynęła w kierunku wyspy
zwanej Iona.
Anna kazała wejść do kajuty, mimo, że
miejsca tam było niewiele. Łódź kołysała się na
falach, czas mijał. Ivan głośno zastanawiał się czy
może odszczać się za burtę. Anna nie radziła.
Fale, które powinny spłukiwać pokład rozbijały
się o dziwna barierę chroniącą prom, było to
ciekawe zjawisko i Ivan za nic nie mógł go pojąc.
W końcu wpłynęli na wyjątkowo spokoje
wody. Wtedy właśnie Anna zrobiła się nerwowa.
Zakazała opuszczania kajuty, nawet wyglądania
przez dwa zabrudzone okrągłe okienka. Przy
jednym z nich siedziała Riannon, tuż obok niej
niedługo znalazł się Garret, ciekawy wszystkiego
co dziwne, a to było wyjątkowo dziwne i w końcu
już wszyscy patrzyli się na morze.
A morze było czarne, nie obijały się w nim
gwiazdy, zdawało się smolistą mazią, po której
sunęła barka nie wzbudzając najmniejszej fali.
Wkrótce zaczęły pojawiać się inne statki, wraki
statków, cale morze pokryte było wrakami aż po
horyzont.
Anna, nadal zdenerwowana wyszła na pokład,
wyjrzała za burtę. Bariera zniknęła. Leitheuser
siedział nieruchomo na koji, też nie był wesoły.
Obejrzała się na resztę grupy stojącą w drzwiach
kabiny, a później wpatrywała się we wraki.
Stojące naprzeciw siebie statki utworzyły ze
swoich dziobów bramę, pod którą przepłynęła
łódź. Rzezbione syreny niegdyś pokryte złotą
farbą obrośniete teraz były glonami.
Coś zdawało się pływać w tej mazi. Czuli to
pod pokładem. Anna krzyknęła. Wbiegła do
kajuty i z szafki nad jedyną koją wyciągnęła rację
suszonych ryb. Wyrzuciła ją za burtę. Pakunek
chwilę unosił się na powierzchni, a później
powoli zatonął w czarnej mazi. Ivana bardzo
intrygowało, że nie widzi gwiazd. Niebo było jak
lustrzane odbicie morza - czarne, smoliste, tyle, że nie
pokryte wrakami. Nadgniłe deski, połamane maszty,
kości ludzi przewieszone przez burty obrosłe
wodorostami... Cisza.
Do uszu Riannon dobiegł stłumiony krzyk. Kolejne
„pomocy” usłyszeli już wszyscy. Anna zażyczyła sobie
linę z hakiem. Nikt nie rozumiał jej zachowania, a
Ivana zdawało się to szczególnie irytować. Ona nic nie
mówiła, mamrotła tylko niezrozumiale. Była
przerażona. Za każdym razem słychać było tylko słowo
'znowu'. Jakby już to przeżyła, wiedziała co ich czeka,
co jeszcze zobaczą.
Po gładkiej czarnej tafli dryfowała trumna. Anna
podbiegła do burty i wpatrywała się w dryfujący w
kierunku lodzi kawał drewna. Rzuciła linę. Ręce jej
drżały. Hak uczepił się trumny i dziewczyna szybko
przyciągnęła ją do burty. Pochyliła się i wydobyła zza
burty zlęknioną elfkę. Chwilę później trumna zatonęła.
Wszyscy przyglądali się temu, wszyscy, którzy byli
na pokładzie. „Twój statek zatonął, ty schowałaś się w
skrzyni, a teraz nic nie pamiętasz, tak?” Topielica była
bliźniaczo podobna do Riannon, miała tylko jaśniejsze,
bardziej srebrne włosy. Nie pamiętała. Anna, nic więcej
nie powiedziała. Do uszu reszty doszły tylko określenia
jak „jedna ze Śpiących”, „Ta Która Kosi”. Nikt nic nie
rozumiał. Nikt nie odpowiadał na zadawane pytania.
Poziom zirytowania Ivana osiągnął chyba
maksimum, bo rzucał pytaniami nie czekając na
odpowiedzi. W końcu Anna stwierdziła, że pokaże im,
gdzie są. To nie żadne legowisko Lewiatana - stwora z
legend przenoszonych wśród żeglarzy. Rzuciła dziwnie
brzmiąca nazwą i kazała im podejść do burty.
Wyciągnęła dłoń nad powierzchnie, nic się pod nią nie
odbiło w czarnej mazi. Zaproponowała im, by zrobili to
samo. Każdy zobaczył odbicie swej dłoni... a właściwie
kości, które te dłonie tworzą. Nikt nie zadawał już
pytań.
Z
asłona mroku rozwiała się jakby wypłynęli spod
czarnej firanki. Została za nimi. A przed nimi pojawiła
się wyspa. Nikt nie miał wątpliwości, to musiała być
Iona. Na dwóch pionowych skałach znajdowało się
miasto, ku niebu sterczały pojedyncze wieże, na dole
unosił się dym z kominów - na poziomie morza była
jeszcze wioska. Kiedy dopłynęli okazało się, ze skały te
są zielone. Niepewnie wyszli na pomost. „Dokąd
teraz?” „Idźcie wypełnić co macie do wypełnienia.”
Zdecydowali pojechać na gore. „Dobry wybór.”
Zdawało się, ze Anna zna te wyspę, może na niej się
wychowała?
Przy platformie stał golem. Taki sam jak na barce.
Oczy zapłonęły mu na czerwono, kiedy Anna do niego
podeszła. „Zawieź nas na górę.”
Platforma była niewielka, zamocowana na czterech
linach związanych nad nią. Bez barierki, bez uchwytów
do trzymania. Podzielili się na grupy. Anna, Johan,
Riannon i jej bezimienna bliźniaczka z morza usiedli na
platformie. Chwile późnej golem zaczął ciągnąć za linę.
Po tych dwustu metrach jakie skokowo pokonali mieli
poprzewracane żołądki.
-2-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Powitał ich kapłan. A właściwie wszystkich
oprócz Anny, tej jakby nie zauważył. „Witam na
Ionie, korzystajcie ze wszystkiego co się tu
znajduje.” Zeszli na zieloną skałę, platforma
zjechała na dół... a raczej spadła na dół w
momencie kiedy ostatnie z nich przeszło na
zieloną skałę. Niedługo potem wjechała druga
grupa, wszyscy równie zieloni jak ich
poprzednicy. Kapłan powitał ich tymi samymi
słowami.
Miasto było dziwne. Z najbliższego domu
wydobywały się odgłosy walki. Dzieci sadziły
skarłowaciale pomidory... Nie, jedne dzieci je
sądziły, a tuż za nimi inne zakopywały, i znów
sadziły, zakopywały. Gdzieś dalej przez otwartą
bramę widać było długi stół i rząd krzeseł
dookoła. Jakieś dziecko mieszało szarą maź w
kotle nad kominkiem.
Anna oznajmiła, ze idzie do Opata. Wraz z nią
poszedł Johan i Riannon. Garret z Aigorem, ich
pracodawca - Leitheuser, bezimienna bliźniaczka
Riannon i Ivan poszli pogadać z dziećmi, chyba o
sensie sadzenia tych pomidorów... Podobno
jedzenie na Ionie było za cenę złota.
Anna schyliła się pod łukiem zdobionym
delfinami, przeszli na druga, wyższą platformę,
gdzie również znajdowały się budynki. Kładka
była szeroka i znacznie bezpieczniejsza niż
winda, na której wjechali na pierwszą z platform.
Aż po horyzont ciągnęło się gładkie morze,
nigdzie ani śladu czarnej zasłony, wraków. Nad
budynkami łomotała na wietrze flaga zapełniona
niezrozumiałymi runami.
Weszli do budynku i minęli skrybę piszącego
wciąż te same znaki korzystając z własnej krwi.
„Że też przez te wszystkie lata się nie
wykrwawił” - skomentowała Anna i weszła po
schodach na gór.
Opat był ślepy. Placem dłoni śledził
niewidoczny tekst pustej księgi. Zamknął ją gdy
weszli do pomieszczenia. „Witaj Anno,
wiedziałem, ze wrócisz.” Chciała się dowiedzieć
jak ma pokonać ducha, który marynarzom
wytyka ich złe czyny i zapełnia tym samym
przytułki przyświątynne lub cmentarze, a stając
przed nią milczy. „On cię po prostu nie widzi, nie
istniejesz.”
Ich rozmowa zdawała się nie mieć sensu, jak
Anna miała zginąć, skoro rozmawia teraz z
opatem, kim są ci Śpiący, dlaczego wszyscy
zachowują się tak dziwacznie? Opat był podobno
jedyną osobą, z którą można normalnie
porozmawiać. Chile później powitał Riannon i
Johana pytając po co przybyli. Jej powiedział, że
owszem, pamięta – „wczoraj zginęłaś na statku,
a twój przyjaciel” - zwrócił się do Johana – „jest
w bibliotece.”
Podczas gdy ten poszedł załatwić dawne
porachunki
z
'przyjacielem',
Riannon
dowiedziała się, ze Iona jest grobowcem. Niegdyś
żyła tu dziewczyna o takim imieniu. Tutaj, pod
wodą. Legendy mówią, że była córką Mannana –
Pana Mórz. Zakochał się w niej pewien człowiek,
dla niej nie z tego świata. Niestety ona na lądzie nie
przeżyła nawet dnia. Zrozpaczony młodzieniec
zbudował jej gigantyczny grobowiec. Ta zielona materia
opiera się na szkielecie jakiegoś morskiego giganta.
Czerwia. Lewiatana. Wewnątrz jest grobowiec Iony.
Znajduje się tam tez pewien pierścień, strzegą go
jednak demony. Dziesięć lat temu Anna była tu. Jej
opat tez przewidział śmierć. „Nie martw się, on widzi
tylko jedna z możliwości, ale niepotrzebnie tu
przybyłaś. To jest straszne, oni zrzucają ich ze skał z
kamieniami u nóg, bo im się nudzi...” Anna bredziła
coś jeszcze o strasznych ludziach w wiosce, o Tej Która
Kosi o okropieństwach wyspy.
Po drodze do biblioteki stała brzydka stara kobieta
nauczająca niezwykle zainteresowanych jej słowami,
lecz strasznie apatycznych uczniów. Mówiła coś o
demonach. Kiedy Anna jej przerwała spojrzała na
Riannon. „Pamiętam cię, zginęłaś wczoraj... i ty tez nie
żyjesz, od dawna.”
W bibliotece byli wszyscy prócz bliźniaczki
Riannon, ta opuściła grupę twierdząć, że „idzie
polować”. Siedzieli naokoło trupa i dyskutowali o tym
co było wczoraj, co jutro, a co zdarzyło się dziesięć lat
temu. Wszyscy się zaplątali. Mnisi zatopieni w lekturze
nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, inni zresztą
też.
Anna przypomniała swoją historie sprzed dziesięciu
lat, kiedy była jeszcze dzieckiem i przybyła tu z Jozefem
i Tanią. W tym momencie do budynku wszedł
Leitheuser oznajmiając, że idzie po pierścień. „Ale go
tam już nie ma od dziesięciu lat” sprzeciwiła się Anna.
W rozmowę wdał się skryba, wyglądał jakby miał
wieczne drgawki 'Aaa! To wy. Pamiętam was,
zginęliście wczoraj. Wszyscy. „Ty umarłaś na morzu,
wskazał na Riannon, ty, z tobą nie pamiętam co się
stało, oznajmił Garretowi, ciebie zabił jeden z
towarzyszy, wskazał Ivana, na Annie nawet nie
zatrzymał spojrzenia, tobie, ktoś ściął głowę mieczem,
przepowiedział Aigorowi, tak pamiętam, a ty...
zatrzymał się na Johanie, tobie tez cos się stało.” „A
ja?” - wtrąciła się Anna. „Ty nie istniejesz.” Oparł się na
ścianie, „Ale płyną tu następni, sześć osób, tak,
pamiętam ich.”
Ściana podniosła się otwierając przejście do
szkieletu budowli, do grobowca Iony. Anna krzyknęła
jeszcze za Leitheuserem, ale nie zdążyła go zatrzymać.
„Tam nie ma pierścienia, zabraliśmy go dziesięć lat
temu!”
Magicznej broni na demony, nie udało im się
zdobyć, nie mogli podążyć za towarzyszem Anny.
Zaczął zapadać zmrok. „Niemożliwe! Tu zawsze jest
dzień!”
A jednak. Dzieci nie zakopywały już świeżo
posadzonych pomidorów, ogródek był opustoszały.
Zmęczeni poszli do jadalni. Tu rzędami na krzesłach
siedzieli wszyscy przy stole. Kiedy i oni usiedli
postawiono im miskę czegoś szarego. Dzieci były
apatyczne, dłubały w kaszce, nikt nic nie mówił. Jeden
z kapłanów wstał, zaklaskał w dłonie „Dzieci, idziemy
spać”, wszystkie jak na rozkaz odeszły od stołu i
rządkiem wyszły z jadalni mimo niedokończonej
kolacji.
-3-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Po skonsumowaniu obrzydliwej papki uznali,
że najlepiej będzie jak najszybciej opuścić wyspę.
Wyszli za dziećmi i skierowali się ku windzie. Ta
właśnie wjeżdżała na góre, a na jej pokładzie
znajdowali się ludzie - mężczyzna z blizna na
twarzy, wysoka, dobrze zbudowana kobieta z
długim jasnym warkoczem i mała dziewczynka w
obszarpanej koszuli.
Anna stanęła jak wryta. „To Tania, Jozef i...
ja!” Postacie skierowały się w stronę biblioteki.
„To było dziesięć lat temu!” Anna pobiegła za
nimi, lecz kiedy weszła do budynku już ich nie
było. „Poszli po pierścień. Skoro oni tu są to
rzeczywiście jeszcze znajduje się w grobowcu.”
Postanowili zostać jeszcze jeden dzień, w
końcu zginęli „wczoraj”.
Po prawej i lewej stronie budynku rzędem
stały piętrowe łóżka, nie było widać ich końca,
choć budynek miał zaledwie trzydzieści metrów.
Wszystkie posłania z przodu były zajęte przez
dzieci. Nikt inny tu nie spal. „Możecie iść spać,
ale ostrzegam, ze śnią się tu tylko koszmary.”
Część położyła się na łóżkach, inni ściągnęli
posłania na podłogę, tam gdzie spały dzieci - te
nie wyglądały, żeby im się śniły koszmary. Poza
tym reszta budynku zdawała się być poza nim...
Ivan postanowił nie zasypiać.
U
słyszeli bicie zgara. Wszyscy obserwowali,
jakby z góry, Aigora. Biegł ze swoja szabelką
przez ulicę Iony. Roztrzaskał zegar. „Nie
zatrzymasz czasu niszcząc zegar” obok niego
stała Anna.
Wtem na ulice wpadła postać w kapturze i
swoją szablą zamachnęła się na młokosa. Anna
zatrzymała cios. Napastnikowi kaptur zsunął się
z głowy. To był sobowtór Aigora. Bez słowa rzucił
się znów na swoją ofiarę. Anna po raz kolejny
zablokowała uderzenie i zraniła przeciwnika.
W tym samym momencie do snu dołączył
Johan, dmuchnął strzałką z trucizną w
napastnika. Kiedy trafił w cel obaj Aigorowie
chwycili się za szyje. Obydwaj krwawili z rany,
którą zadała Anna. Mimo to każdy nadal machał
szabelką. Trucizna zaczęła działać i obaj powoli
osunęli się na ziemie.
Zapanowała cisza. Nad dwoma ciałami stała
już Anna, Johan i Ivan.
Ciszę przerwało ciche piśniecie. Johan cofnął
się odruchowo. W cieniu budynku stał skaven. W
obu rękach trzymał ociekające czymś noże.
Płączące ostrza. Rzucił się w kierunku zebranych
atakując Ivana. Po krótkiej wymianie ciosów
obydwoje odskoczyli od siebie. Skaven rzucił
czymś małym. Trójkątny kawałek metalu wbił się
w ścianę tuż obok głowy Ivana.
Na ulicy pojawił się ktoś jeszcze, poznali go
od razu - Leitheuser. Musiało go nieźle
poharatać w tym grobowcu, bo nie wyglądał za
dobrze. „Uciekajcie stąd!” krzyknął, „Tam!”
wskazał. Skaven rzucił się na niego, ale w tym
samym momencie przebiły go dwie strzały.
Garret i Riannon dołączyli do snu. Już nikt się biernie
nie przyglądał.
Dowiedzieli się, że ze snu wyrwać ich może tylko
pewien naszyjnik. „Widziałam go u opata.” „Nie, już
go tam nie ma, ktoś wrzucił go do morza.” „Gdzie?!”
„Przy skalach.” Anna skrzywiła się. Wybiegli na plażę.
Przed nimi walczyła trójka ludzi. To byli ci sami,
których widzieli na górze. Jozef właśnie odepchnął
jednego z ciżby chłopów na nich napierających. Tania
wyciągnęła przed siebie dłoń. Krzyknęła magiczną
formułkę. Z pierścienia wyleciała ognista kula.
Przerażeni chłopi wycofali się. Jozef, Tania i mała
wtedy jeszcze Anna ruszyli biegiem w stronę gdzie stali
właśnie śniący. Przebiegli przez nich. Anna krzyknęła.
P
ostanowili odnaleźć naszyjnik i jak najszybciej
uciekać z Iony. Wcześniej jednak musieli zdobyć
lekarstwo dla Leitheusera. Pobiegli do wioski.
Wymienili kawałek zbroi na trzy buteleczki z zielonym
płynem. Rana lekko się zasklepiła. Nie tracili czasu.
Anna zabrała dziwny, rozciągliwy, gumowy strój i
pobiegła do lodzi stojącej przy pomoście.
Ich barki nie było. Riannon nie chciała wchodzić na
statek, gdzie przewidziano jej szybki koniec, została z
rannym Leitheuserem w wiosce. Niedługo jednak
pozwolono im odpocząć. Do sklepu zaczęła dobijać się
ta sama zgraja chłopstwa, tylko ci nie byli tak eteryczni
jak przyjaciele Anny sprzed dziesięciu lat. Sprzedawca
pokazał im tylne wyjście.
Riannon wybiegła na plażę podtrzymując rannego.
Niedaleko była przystań. Statek dopiero odbijał. Strzały
świstały im na głowami, chłopstwo zbliżało się. Wbiegli
na pomosty kiedy statek był dwa metry od niego.
Rzucono im liny. Riannon nie myślała, że umie tak
dobrze pływać. Johan wyciągnął ją na pokład. Pobiegła
do kabiny i zawinięta kocem siadła nieruchomo na koji.
Gorzej było z Leitheuserem, jego zbroja od razu
pociągnęła go na dno. Wyciągnęli go z dużym trudem i
tylko dzięki temu, że odpiął część ciężkiego metalu. To
go uratowało.
Anna wydawała rozkazy. Wspólnymi siłami udało
im się dopłynąć za skały i rzucić kotwice. Ivan wkładał
już dziwny kombinezon krasnoludzkiej roboty. Anna
zapięła mu hełm. Patrzył na towarzyszy przez trzy nieco
zabrudzone szybki.
Spuścili go do wody. Anna prowadziła. Szedł po
śladach, które ona zrobiła w tym kombinezonie dziesięć
lat temu. Nic się nie zmieniło. Na pokładzie maszyna
pompowała powietrze. Coś rzęziło. Wszyscy zebrali się
wokoło. Anna wypłynęła z wody w momencie kiedy
Leitheuser wciskał jeden z guzików. Ivanowi zaczęło
brakować powietrza. Maszyna się zablokowała i nie
chciała włączyć. Wybuchła panika. Johan zaczął
ciągnąć najemnika za przewód doprowadzający
powietrze. Anna skoczyła z powrotem do wody. Garret
bawił się pstryczkiem i w końcu go urwał.... Wyciągnęli
Ivana z wody. Jeszcze nie zginął „z rak towarzyszy”.
N
a morzu panowała cisza. Anna skoczyła z
powrotem do wody. Już tylko ona mogła wyciągnąć
-4-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------naszyjnik.
Powoli
podpłynęła
do
skał.
Zatrzymała się tam na chwile.
To był sen, wszyscy ją widzieli. Wahała się. W
końcu przepłynęła. Przed nią uwiązana za stopy
łańcuchem unosiła się postać. Już lekko
rozłożona, resztki ubrania unosiły się w wodzie,
ręce miała podniesione ku górze, stopy spętane
łańcuchem. Przy dnie trzymał ją obwiązany
łańcuchem kamień.
To była Anna. A za nią inni. Cały las
topielców z uniesionymi rękoma i kamieniami u
stóp. Kołysali się delikatnie to w prawo to w lewo
jak nakazywał im prąd morski. Anna wypuściła
prawie całe powietrze jakie miała w płucach.
Zdołała jednak zobaczyć blask łańcuszka,
podniosła naszyjnik spod stop swojego własnego
topielca i włożyła go na szyje.
W tym momencie topielec wyciągnął ku
niej swe już na wpół rozłożone ręce. Był silny, nie
mogła się wyrwać. Brakło jej powietrza. Wpadła
w panikę próbując wydobyć swoją szable.
Topielec przyciągał ją do siebie coraz bliżej i
bliżej. Chciała odciąć go szablą i uwolnić od
ciążącego kamienia, ale zatrzymał ostrze i
skierował je ku jej brzuchowi.
Była coraz słabsza. Naszyjnik nie pozwolił jej
się obudzić. Nie udało się też odepchnąć topielca.
Stal przebiła jej brzuch. Ostatkiem sił udało jej
się wyrwać. Popłynęła ku górze, było niedaleko.
Wyciągnęła dłonie na powierzchnię kiedy
poczuła ciężar przy stopach.
Cos trzymało ją przy dnie. Na łodzi znów
wybuchło zamieszanie. Rzucono jej linę. Ivan
skoczył do wody. Ściągnął jej naszyjnik z szyi i
odwiązał łańcuch od kamienia, który trzymał ją
przy dnie. Wyciągnęli ją na pokład. Johan podał
jej ostatnią fiolkę zielonego płynu, ale ten eliksir
nie wkładał z powrotem flaków do środka. Anna
nie była w stanie podnieść się z pokładu. Zerwała
się burza. Ivan bawił się naszyjnikiem. Nie
wiedział co z nim zrobić. Doczytał napis
'wypowiedz życzenie'. „Chce się obudzić”.
I wszyscy się obudzili.
Byli na statku. Dookoła szalała burza. Anna
leżała na pokładzie, nie ruszała się. Dookoła niej
deski zabarwione były na czerwono. Riannon
siedziała w katatonii w kabinie. „Chce uciec z
tego statku!” „Chce żebyśmy wszyscy byli w
domu!” „Chce...” Coś urwało Ivanowi szczękę.
W tym momencie na Gareta i Johana rzucił
się Leitheuser. Nauczony pierwszym trupem
tego snu Johan, dmuchnął w niego tym razem ze
środka paraliżującego. Oszalały zdążył go jeszcze
dźgnąć w brzuch. Garret dobił go nożem.
Statek przechylał się. Woda wlewała się na
pokład. Drzwiczki od kajuty zatrzasnęły się.
Statek szedł na dno. Fala zmyła wszystkich z
pokładu. Przez szpary miedzy deskami woda
zaczęła nalatywać do środka. Ściany były mocne.
Wody już po kolana. Statek obsuwał się na
glębinę. Wody po pas.
Riannon zaczęła rozbijać ściany przedmiotami
znajdującymi się w środku. Wszystko trzeszczało pod
naporem ciśnienia, woda lała jej się na głowę, spływała
po plecach. Udało jej się wypłynąć przez wybitą dziurę.
Pod nią statek został zmiażdżony.
Płynęła ku powierzchni. Powietrze się skończyło.
Było zimno. A później powoli traciła czucie. Na
powierzchnie. Wypłynęła. Fale były duże, żeby nie
powiedzieć ogromne. Nikogo wokół. Popłynęła na
płyciznę. Gdzieś tutaj leżała szczeka Ivana. I naszyjnik.
Zanurkowała. Znalazła się w spokojnym lesie
topielców. Wyłowiła naszyjnik i założyła go na szyje.
Wypłynęła na powierzchnie...
Zobaczyła ich wszystkich razem na barce. Właśnie
wypływali spod ciemnej zasłony. W oddali majaczyła
Iona. Stali tak jak dwa dni temu, wzbogaceni tylko o
parę wspomnień. Dobili do brzegu i udali się w
kierunku ruchomej platformy, którą kierował golem.
Zapłonęły jego czerwone oczy. „Zawieź nas na gore”
Pojechali tak jak ostatnio. Grupami.
Na górze powitał ich kapłan. „Witamy na Ionie.
Wypełniliście lub nie to po co przybyliście. Możecie
korzystać z wszystkiego co się tu znajduje.” Nie zeszli z
platformy. Na dole Garret i reszta czekali.
Tym razem platforma zjeżdżała, nie spadała,
znaczyło to, ze ma ładunek. Zjazd był jeszcze gorszy niż
wjazd. Wcześniej tego nie sprawdzili. Na dole reszta
grupy obrzuciła ich pytającymi spojrzeniami.
„Wracacie, czy jedziecie na góre?” Nikt nie miał
wątpliwości. Wszyscy weszli z powrotem na pokład
promu. Golem przesunął dzwignie i łódź powoli odbiła
od pomostu.
Znowu wpłynęli w czarną maź. Otaczały ich wraki
statków. Gdzieś oddali ktoś krzyczał o pomoc. „O nie, ja
ich nie wyciągam.” Niedaleko burty dryfowała trumna.
W końcu Johan zarzucił linę. Ze skrzyni wydobył
przerażonego marynarza. „Pamiętasz, że twój statek
tonął, schowałeś się w skrzyni, czyż nie?” „Skąd
wiecie? Kim jesteście? To była beczka, schowałem się
w beczce.” „Kolejny Śpiący.”
D
opłynęli do Erengardu tuż przed zapadnięciem
zmroku. Zeszli gęsiego na ląd. Na pokładzie została
wyłowiona dwójka. „Nie bójcie się, to nie boli”,
uspokoiła ich Anna. Ich włosy były nadal mokre, choć
kąpali się ostatnio kilkanascie godzin temu. Z lekkim
wahaniem zeszli na stały ląd.
Riannon i Garret mieli pewne wątpliwości, czy na
pewno chcą wracać do miasta. Bramy właśnie się
zamykały. Usłyszeli odgłosy szamotaniny. Trzy osoby
przemknęły się zza murów. To był Garret trzymający
się za czoło i Riannon ciągnąca za sobą rannego Aigora.
Przebiegli przez grupę właśnie wracającą z Iony.
Riannon spojrzała pytająco na Gareta. Złodziej
wzruszył ramionami.
Strażnik zauważył ich i całą grupę bez pytań wpuścił
do środka. Skierowali swe kroki w stronę karczmy
gdzie zaczęła się ich wyprawa. Właściciel popatrzył na
Annę pytająco. „Czegoś zapomniałaś?” „Nie uwierzysz,
ale właśnie wróciłam.”
-5-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
-6-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------bo tacy zwykle pozwalali sobie na przywilej posiadania
zegara co rzecz jasna niekorzystnie wpływało na
zachowanie ciszy i zwykle kończyło się obłąkańcza
ucieczką.
Nie wiedzieli, czy Jona była snem, ułudą, złą mara,
czy wydarzyła się naprawdę - pewne było, że zdarzenia
ze szpitala wariatów, którym opiekowały się kapłanki
Shallyi były jak najbardziej rzeczywiste, a nagroda za
ich głowy wynosiła po 10 tysięcy złotych koron. Ku
radości jednych i smutku innych w niedługim czasie
suma ta stała się na tyle kosmiczna, a para złodziei na
tyle nieprzewidywalna, ze uganiała się za nimi tylko
inkwizycja i zdesperowani idioci tudzież zidiociali
desperaci - jednym słowem szaleńcy.
Gonieni przez hordy goblinów, orków, skavenów (i
cholera wie czego tam jeszcze) przemierzyli ponownie
Imperium wzdłuż i wszerz. Po raz kolejny spalili Nuln,
zrabowali niewyobrażalne ilości pieniędzy i zakopali je.
Problem polegał na tym, że po kolejnej aferze
zapomnieli gdzie...
Ich zmysł ucieczki i ukrywania się został
doprowadzony do perfekcji, zyskali tez trochę
doświadczenia jeśli chodzi o walkę. Ich najcenniejszym
skarbem była peleryna niewidka, którą znalazł gdzieś
Garret. Miała jakieś dziwne znaczki z przodu, ale
Riannon starannie je zaszyła, sama zaś stała się
szczęśliwym posiadaczem magicznej torby bez dna,
która na rozkaz swej pani oddawała jej wszystko co
kiedykolwiek zostało do niej wrzucone, natomiast dla
postronnych wiecznie była pusta.
Uciekając właśnie przed kolejną bandą przygłupów
wrzeszczących: „Staaać!!! Inkwizycja!” trafili do
cyganki, a ta odesłała ich do swojej mentorki, ta z kolei
do siostry stryjecznej (czy jakoś tak), ta zaś rzekła: „W
Marienburgu rozwiążą się wszystkie wasze
problemy.'”
ona
Koszmar powraca
Część II [tudzież
potworności...]
inne
1. Marienburg
I tak znaleźli się w najbardziej typowej-typowej,
Prolog
Pobyt na Jonie i wydarzenia, z którymi się
tam spotkali trwale wpłynęły na ich psychikę Riannon nabawiła się niewyobrażalnego wprost
lęku przed otwartą wodą, a konkretniej
przebywaniem w wodzie, a na statku w
szczególności; tymczasem Garret... dostawał
świra jeśli ktoś wspomniał o czasie i maniakalnie
rzucał się na wszystkie zegary w zasięgu wzroku,
co było dość uciążliwe zwłaszcza kiedy okradali
jakiegoś zamożniejszego właściciela ziemskiego,
zapyziałej marienburdzkiej karczmie z dyndającym pod
sufitem niedźwiedziem, który wiecznie kiwał się na
prawo i lewo, typowym-typowym grubym karczmarzem
i typowym-typowym rozwodnionym piwem... Taka
typowa-typowa karczma.
Garret właśnie wracał z kibla kiedy prawie wpadł na
stół: „Nie to nie może być ona...” - spojrzał na
dyndającego misia, samotny pusty kufel na stole i znów
w kierunku drzwi – „Przecież wypiłem dopiero jedno
piwo.” Tymczasem Riannon podążywszy za jego
spojrzeniem prawie udusiła się niedobitkami swojego
piwa, areszte rozpylila równomiernie na stole przed
sobą. Ich stara znajoma podeszła do stolika, powitała
ich swoim „Witajcie” i dosiadła się nie zwracając uwagi
ani na zabrudzony stół, ani na ich zaskoczenie
mieszające się z przerażeniem. Anna była tą, która
wplatała ich w tę cała kabałę z Joną...
W tym samym momencie od stołu wstał jakiś gruby
kupiec i kierując się w stronę drzwi wyciągnął mały
złoty zegarek. Garret znieruchomiał, ciche tykanie
doprowadzało go do szału, ręce zadygotały a chwile
-7-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------później rzucił się na kupca. Riannon chwyciła go
za ramię w ostatniej chwili. Kupiec trochę się
zdenerwował, ale tylko obrzucił Garreta kilkoma
wyzwiskami i wyszedł z karczmy wraz z wielkim
czymś co zapewne stanowiło jego bodyguard'a.
Zaintrygowany zaistniałą sytuacją w ich
kierunku obrócił się przesiadujący tu krasnolud
Gotrek. „O elfka!” Zainteresowanie to szybko
minęło, kiedy na jego drodze stanął czarny
jegomość, który przyszedł do karczmy razem z
Anną. Wymienili kilka uwag odnośnie elfów, po
czym Gotrek wściekł się, a później w jednej
chwili zrobił się bardzo senny i opuścił karczmę
co wprawiło w podziw wszystkich jej bywalców.
Anna zamówiła piwo i z typowym uśmiechem
zaproponowała złodziejom prace. Garret wpadł
w katatonie powtarzając „Ona nie istnieje...”, a
Riannon usłyszawszy o statku oznajmiła, że nie
mam mowy, nie wsiada na statek, bo on pływa,
ona nie umie pływać, nie chce pływać i nigdy
pływać nie będzie. Trochę zmartwiona,
aczkolwiek nie zniechęcona pani kapitan
powiedziała, że czeka na nich na nadbrzeżu przy
swoim statku o znajomej nazwie „Abyss”.
Wychodząc natknęła się na marynarzy,
zamieniła z nimi parę słów i opuściła karczmę.
S
potkali się ponownie następnego ranka.
Niedźwiedź trącony przez kogoś kręcił się w
kółko pod sufitem. Anna powtórzyła swoją
propozycje i po długich namowach, obietnicach,
ze pomosty w porcie się nie ruszają, a statek
„Albatros”, który maja zwiedzić w poszukiwaniu
informacji o jego byłym kapitanie, na pewno jest
dobrze przywiązany do nadbrzeża, zgodzili się
spotkać na wybrzeżu wieczorem.
W międzyczasie Garret pobuszował po
targowisku, a Riannon z uśmiechem oglądała
kolejne ciekawe sytuacje wynikające z
przemieszczania się kogoś, kogo nie ma - już
dawno nauczyła się wypatrywać niewidoczną
postać Garreta ukrytą pod peleryną.
Poprzedniej nocy usiłowali się skontaktować
z Gildią, ale jedyny gość, na którego się natknęli
zamarzył nagle o 10 tysiącach koron nagrody.
Zniknęli więc pod peleryną cudem unikając
kolejnej fali inkwizycji, która przetoczyła się nie
wiadomo skąd przez ciasną uliczkę. Złodziej
rzucił się na nich, więc z większym lub
mniejszym pechem unieszkodliwili go i zamknęli
w najbliższej beczce sprzeczając się, czy utopić ją
w morzu czy nie.
Wieczorem idąc nadbrzeżem natknęli się na
Annę i jej statek - wielki czarny okręt zdobiony
nieco już wyblakłymi złotymi ozdobnikami i
kobietą z wężami na głowie wypiętą na dziobie.
'Albatros' nie stal daleko.
Marynarze byli już w radosnych humorach Garret i Riannon przemknęli się na pokład pod
peleryną. Anna natomiast jak pijacka mara idąc
nadbrzeżem skoczyła do wody. Ciemny
jegomość, który z nimi przyszedł został na nadbrzeżu.
Anna przepłynęła pod okretem i z pomocą wody,
która od ostatniego czasu stala się jej posłuszna,
dostała się przez okienko do kajuty wypełnionej
mapami. Garret i Riannon minęli skrzypiące drzwi i też
zeszli pod pokład. Przylgnęli do ściany, kiedy ktoś
przechodził. Chwile potem Garret zajął się zamkiem w
najbliższych drzwiach.
Zamek był jakiś paskudny, albo to złodziej stracił
wprawę, bo w momencie, kiedy coś przeskoczyło w
zamku, wytrych wypadł mu zręki i spadł na podłogę z
metalicznym brzdękiem, co zwróciło uwagę jednego z
marynarzy stojących przy wyjściu. Wszedł w korytarz
rozglądając się. Jego wzrok przykuł leżący pod
drzwiami kawałek metalu. Zawołał raz jeszcze kolegę,
który zbył go wyzywając od pijaków. Przeklnąwszy
swoich kamratów marynarz wyciągnął szablę i zaczął
machać nią przed sobą. Riannon wypadła spod
peleryny i puściła w jego kierunku gwiazdkę - utkwiła
perfekcyjnie w jego szyli przy okazji obryzgując
wszystko naokoło krwią. Z pokładu doszło ich tylko
parę przekleństw pod adresem tegoż marynarza, że
mógłby chociaż nie brudzić, bo kapitan będzie zły.
Nie było sensu chować trupa, Riannon wyciągnęła
swoją gwiazdkę i zamknęli się w kajucie. Była dziwna koja, biurko, otwarta książka, skrzynia - jakby był
używany, ale cały zapajęczały. Po dłuższej chwili
dołączyła do nich Anna, która w 'swojej' kajucie też
pozbawiła życia marynarza - tyle, że była porządniejsza
- rozkazała wodzie usunąć ciało i krew z pomieszczenia.
Cóż - zajęli się zrywaniem pajęczyn i przeszukiwaniem
kufrów.
W pewnej chwili z sufitu na niewidocznej nitce
zsunął się malutki pajączek, wylądował na ręce Garreta,
po czym bezczelnie go ukąsił. Złodziej zaklął. Kobiety
odwróciły się w jego stronę i nagle cała kajuta zaczęła
roić się od malutkich, zbliżających się w ich kierunku
pajączków. Nie namyślając się długo opuścili w
pośpiechu pomieszczenie w ogóle nie przejmując się
faktem, ze ktoś mógłby ich zauważyć czy usłyszeć i
przenieśli się do kajuty z mapami.
Kiedy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi dobiegły
ich głosy, po chwili przekleństwa, a później krzyki i
wypomnienia - marynarze znaleźli trupa w korytarzu.
Garretowi nagle zakręciło się w głowie, a ukąszenie w
jednej chwili zamieniło się w olbrzymią opuchliznę.
Ktoś zaczął dobijać się do drzwi.
Anna nie namyślała się długo - wyrzuciła złodzieja
przez uchylone okno i sama skoczyła za nim w ciemną
toń morza. Riannon została sama w kajucie. Nagle
przypomniało jej się, że jest na statku, plusk wody i fale
rozbijające się o burtę zagłuszyły nawet głuche odgłosy
wywarzanych drzwi. Wpełzła pod pelerynę, którą
zostawił półprzytomny Garret i zamarła bez ruchu pod
biurkiem.
Po chwili do pomieszczenie wdarli się ludzie.
Wrzeszcząc bez ładu i składu rozbiegli się po
wszystkich kątach. Zdziwieni, że nikogo nie znaleźli
wycofali się niepewnie w celu przeszukania reszty
statku.
Anna zostawiła Garreta na Abyssie i wróciła po
elfkę. Bezpiecznie przetransportowała ją na pokład i
zaprowadziła do pokładowego lekarza, który właśnie
-8-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zajmował się Garretem. Nie podzieliła się z nimi
informacjami jakie znalazła na Albatrosie.
2. Drzewo
Następnego
dnia na pokładzie Abyssu
słychać było straszne wrzaski. Riannon obudziła
się, a w chwile później okazało się, że właśnie są
na pełnym morzu i płyną do jakiejś-tam zapadłej
dziury na wybrzeżu, gdzie mają się spotkać z
jakimś-tam człowiekiem, który coś-tam ma im
powiedzieć. Po głośnej sprzeczce udało jej się
wytargować linie brzegową, widok bezpiecznego
lądu w oddali trochę ją uspokoił. Anna nie dała
się przekonać do pieszej wędrówki, twierdziła, że
na pokładzie Abyssu będzie dużo szybciej, a oni
nie mają czasu na jakieś tam błazenady, fobie czy
co-tam jeszcze.
Riannon zamknęła się w kabinie, tak, żeby
nie widzieć morza i wmawiała sobie, ze to
kołysanie
jest
tylko
złudzeniem,
tylko
złudzeniem.... Garret zwiedzał nieprzebyte
podkłady statku, które jakimś cudem mieściły się
w znacznie mniejszej, aczkolwiek i tak jak na
okręt wielkiej, obudowie, w poszukiwaniu hydry,
którą gdzieś tu podobno trzymała Anna. Zaś
sama pani kapitan mówiła niewiele, raz po raz za
pomocą naszyjnika z dziwnym kamieniem
rozmawiała z kimś kogo nazywała Księżną.
I tak w kilka dni później dobili bezpiecznie
łodzią do brzegu i udali się przez wydmy do
rzeczonej wioski. Porozmawiali z jakąś kobietą,
znajomą Anny, ta wskazała im mały domek na
obrzeżach wsi.
Stanęli pod małą chatką usytuowaną
niedaleko krawędzi lasu. Kiedy otwarły się drzwi
i wyjrzał znich podstarzały dziadek, Riannon
katem oka dostrzegła coś miedzy drzewami. Coś
się czaiło, ale zniknęło chwile później i elfka nie
potrafiła powiedzieć co to mogło być.
Staruszek zaprosił ich do środka. Był
przygłuchy, półślepy i miał specyficzny sposób
bycia. W chacie unosiła się dziwna woń, pod
sufitem wisiały suszone zioła, na stole stał kubek
za gorącą herbatą. A może to nie była herbatka...
Dziadek był rozkojarzony, co zapewne było
efektem picia wywaru z dość specyficznych
ziółek, tudzież wdychania zapachu suszonych
roślin jaki unosił się w pomieszczeniu.
Anna wypytywała go o swojego znajomego,
podczas gdy Garret rozglądał się po chacie w
poszukiwaniu cowartościowszych przedmiotów.
Zdążył już schować do kieszenie garść roślinek,
które niejasno kojarzyły mu się z miłym
uczuciem przećpania, kiedy jego uwagę przykuł
dziwnie znajomy dźwięk.
Tik-tak. Tik-tak. Na ścianie wisiał duży
ścienny zegar. Wahadło poruszało się miarowo w
prawo, w lewo, w prawo, w lewo... lekko już
rozkojarzony wdychanymi oparami Garret sięgnął po
miecz i rzucił się obsesyjnie na zegar.
Trafił w ścianę obok. Jak we śnie Riannon obejrzała
się słysząc szczęk miecza zagłębiającego się w drewno.
Garretowi udało się go wyrwać i zamachnąć ponownie.
Elfka rzuciła się w jego kierunku. Nie zdarzyła. Miecz
opadł zahaczając o sznurek wiszący pod sufitem i
ponownie utknął w ścianie, tym razem po drugiej
stronie zegara. Sznurek z ziołami przywiązanymi lekko
opadł na stół i zsunął się na podłogę. Staruszek jakby
nie widział co się dzieje dookoła dalej coś opowiadał.
Anna miała dość dziwny wyraz twarzy, po części
dlatego, ze usiłowała zrozumieć dziadka, a po części,
dlatego, ze próbowała lekceważyc to co działo się za jej
plecami.
Riannon potknęła się o stołek, podczas gdy Garret
zadał trzeci i ostateczny cios. Z triumfem na twarzy
usiłował wydobyć miecz z zegara, który już nie tykał.
Anna zdaje się skończyła rozmawiać z dziadkiem, bo
kierowała się w stronę wyjścia
krzycząc przez
zaciśnięte zęby na resztę.
Świeże
powietrze
doprowadziło
ich
do
przytomności. Ruszyli w stronę zielonej ściany lasu.
Jak dowiedziała się od dziadka, wiodła tamtędy
ścieżka. Należało iść na północny wschód aż do
mokradeł gdzie stało „drzewo-które-na-pewnopoznacie”, a pod którym to znajomy Anny zakopał coś
po co zmierzali. Dziadek nie potrafił określić co to
takiego, wiedział tylko, ze to ważne i że znajomy Anny
zakopał to przed wyjazdem mówiąc mu, ze ona po to
przyjdzie. To było jakiś rok temu.
Chwilę się zastanawiając przestąpili próg lasu, bo
Riannon nagle skojarzyła ten cień z ostrzeżeniem
kobiety ze wsi przed zwierzoludziami. Nic to - trzeba
iść wykopać to pudełko-niespodziankę spod drzewa.
Las wydawał się być lasem typowym-typowym, ścieżka
kluczyła między drzewami i prowadziła w
odpowiednim kierunku. Szli kilka godzin, krajobraz
wcale się nie zmieniał - drzewa, drzewa, drzewa. Szmer.
Zatrzymali się nasłuchując. Przed nimi coś
mruczało w niezrozumiałym języku, zbliżało się w ich
kierunku. Zeszli więc ze ścieżki i skryli się w krzakach
nieopodal. Długo nie czekali kiedy w polu widzenia
pojawił się samotny ork. Wszystko byłoby ok, gdyby nie
to, ze szedł tyłem, a i to co wydobywał się z jego gardła
nie przypominało orczej mowy. Zupełnie jakby... mówił
od tył? Minął ich, a oni nadal siedzieli w krzakach
zastanawiając się o co chodzi.
Zaczynało się ściemniać. Ale coś nie pasowało słońce zachodziło przed nimi czyli... na wschodzie?
Pomylili drogę? Niemożliwe! Stali tak na środku ścieżki
gapiąc się przed siebie na zachodzące słońce. „Coś tu
nie pasuje.” Anna sięgnęła do kieszeni wydobywając z
niej zegarek. Riannon, nauczona doświadczeniami,
stanęła miedzy nią, a Garretem patrząc pytająco na
właścicielke zegarka. „Zegar się cofa.” „Co?” „Cofa się.”
„Ejno... no co ty, jak może się cofać?” „Nie mam
pojęcia.” „I?” „Co i?” „No co robimy?” „Nie wiem...”
Rozważyli możliwość powrotu, nawet poszli trochę
w tamtą stronę, ale później doszli do wniosku, ze już
nie wiedzą gdzie jest jaki kierunek. Drzewa zaczęły
rzucać niesamowite cienie. Gałęzie zdawały się sięgać
-9-
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ku nim, a same pnie obserwować każdy ich krok.
Czuli się bardzo nieswojo. Bardzo-bardzo
nieswojo.
Dotarli do rozwidlenia dróg. Nie pamiętali,
żeby coś takiego mijali wcześniej. Zdawało się to
dziwne, no bo przecież zawrócili do wioski,
prawda? Prawda?... Nie byli już pewni. Jedna z
odnóg schodziła w dół po czym ginęła we mgle.
Woleli się tam nie zapuszczać, wybrali druga
drogę, która właściwie miała trochę inny
kierunek od zamierzonego, no ale przecież już
nie wiedzieli gdzie jest jaki kierunek...
Kilkaset metrów dalej droga skręciła i
zdawała się iść równolegle do byłej trasy. Drzewa
stały
się
jeszcze
dziwniejsze,
omszałe,
monumentalne, przerażające... Szli trzymając się
blisko siebie, nerwowo rozglądając się wokoło.
Panował półmrok, słońce już prawie zaszło. A
może prawie nie wzeszło? Woleli o tym nie
myśleć.
Po nieokreślonym czasie dotarli na otwarty
teren. Przystanęli. Przed nimi we mgle tonęła
niewielka polana, a kilkaset metrów dalej, na jej
końcu, na niewielkim wzniesieniu stało
majestatycznie ogromne drzewo, większe chyba
niż te wszystkie, które mijali wcześniej. Nie
mogło być wątpliwości - to TO drzewo.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i ruszyli
w kierunku celu. Było już prawie ciemno. Za
pagórkiem jednak coś świeciło, albo raczej
odbijało
światło.
Jakaś
fluorescencyjna
substancja. Świecące na żółto-zielono bagno
rozciągało się i ginęło we mgle niewiadomo jak
daleko.
Stanęli kilkanaście metrów przed drzewem u
podnóża wzniesienia przyglądając się kolosowi.
Ten zdawał odwzajemniać badawcze spojrzenie
czarną otchłanią dziupli, która sprawiała
wrażenie świadomej. Przełknęli ślinę i obeszli
wzgórze dookoła szukając miejsca gdzie
zakopano tajemnicze COŚ.
Kiedy już wydobyli łopatę, którą dwójka
złodziei miała zawsze ze sobą - na wypadek jakby
udało się odnaleźć dawno zakopany skarb, i
zagłębili ją w czarnej ziemi zdawało się, że coś
szepcze.
„zossstawcie...
nasz
ssskarb...
zosssstawcie...”
Nikogo nie było, wszędzie tylko pustka i mgła.
Powoli jednak w czarnej otchłani dziupli
pojawiły się oślepiające bielą sylwetki jakby
dzieci z ogromnymi czarnymi dziurami zamiast
oczu i cielskami pofałdowanymi przez zwały
tłuszczu. Zdawały się pozbawione twarzy. Coś
bulgotało, bagno za drzewem zrobiło się jakby
głośniejsze, rozdrażnione. „naszszsz... nasz
ssskarb...”
Znieruchomieli wpatrując się w pełną białych
pokrak dziuple. Szepty zdawały się dobiegać
zewsząd jakby ich otaczały. Skupili się wokół
łopaty, w dołku, który wykopali zaczęła zbierać
się mętna, czarna ciecz. Niewiadomo skąd, może
pod ich stopami, a może gdzieś w lesie, w bagnie,
na mokradłach, coś zaczęło tykać. Miarowo,
natrętnie: tik-tak, tik-tak. Garret wypuścił z rąk łopatę,
która pozostawiona sama sobie plasnęła w błoto.
Zahipnotyzowani wpatrywali się w otchłań dziupli,
w blade sylwetki, które powoli jakby się rozsuwały
robiąc miejsce czemuś większemu. Powoli z dziupli
wyłoniły się dwie szponiaste długie kończyny, złapały
brzegi dziupli i coś wydobywało się z głębi. Odruchowo
cofnęli się do tył.
Anna rozejrzała się nerwowo – woda! - próbowała ją
przywołać, zawładnąć nią, ale ta nie reagowała w żaden
sposób, zdawała się martwa, głucha na jej wołania, nie
była w stanie nic zrobić. Tymczasem z dziupli wyjrzała
wydłużona, koszmarna twarz właściciela szponiastych
łap, wydała sykliwy dźwięk, cos jak „Odejdźcie.” Albo
im się zdawało.
„Zostawcie...”, wychyliła się bardziej odsłaniając
długie rogi skręcone na głowie. Chór szepczących
głosów zdawał się powtarzać za maszkarą
„zosssstawcie...
naszsz
ssskarb...
ssssskarb...
odejdzcieeee.... naszsz...”
Nie zastanawiali się długo, pomknęli przez polanę,
jak najdalej od drzewa i dziupli, przez mgłę. Plask,
plask. Mokradła. Cienie. Stary, zalany cmentarz. Nie
oglądali się, biegli przed siebie, aż zamgloną ścieżką
dobiegli do rozwidlenia dróg. Zatrzymali się na chwilę.
Mgła kłębiła się za nimi, drzewa wyciągały konary,
w oddali coś syczało, coś powtarzało „naszsz... naszsz
ssskarb...” i rozbrzmiwało tysiacem ech. Biegli więc
dalej przed siebie, ku zachodowi gdzie nagle zaczęło
wschodzić słońce. Dalej, dalej przed siebie, do
bezpiecznej wioski.
3. Zegar
L
as się skończył, wybiegli na pole, poczuli swąd
palonego mięsa, a ich oczom ukazały się zgliszcza
wioski. „Zwierzoludzie, tak to musiały być
zwierzoludzie - widziałam jednego, tylko wtedy nie
potrafiłam określić co to takiego - szykowały się do
ataku na wioskę...”
Wbiegli między zrujnowane budynki. Szukali kogoś,
kogokolwiek. Chaty były puste, albo... były w nich te
przerażające, blade, beztwarze, grube nito-dzieci, które
widzieli w dziupli. Wybiegli wiec ze wsi na wydmy. „Do
statku, do bezpiecznego statku” mruczała Anna.
Riannon nie była taka pewna, czy 'bezpieczny' można
powiązać, ze słowem 'statek', ale biegła za nią i za
Garretem.
Stanęli na wydmie, przed nimi rozpostarło się
morze. Spokojne i puste. Puste! Nie było Abyssu, nie
było żadnego statku! Anna bezwładnie opadła na
kolana. „Jak to!”
Zostali na pustych wydmach, wiatr przynosił od
strony wsi zapach spalenizny, ale czy pozostawało im
cokolwiek innego?
Minęło kilka godzin. Słońce stało już w zenicie kiedy
na morzu pojawił się oktęt. Płynął w ich kierunki.
Abyss? Zbliżał się majestatycznie, zatrzymał kilkaset
metrów od brzegu, zarzucono kotwice. „Wiedziałam!
Wiedziałam, ze wrócą!” Riannon nie była taka
- 10 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------szczęśliwa, patrzyła apatycznie na zbliżającą się
w ich kierunku łódź, na trzy sylwetki siedząc w
środku. „To.... Nie, to niemożliwe...” „Co?”
Trzy osoby w łodzi... to byli oni. Anna
wyciągnęła nagle zegarek. Wskazówki nadal
przesuwały się w lewo. Czas się cofał. Ale coś nie
pasowało - przecież kiedy przybyli tu ostatnio
wioska jeszcze stała. Coś się musiało zmienić
kiedy byli w lesie. Ale jak?
U
kryli się za wydmami. Łódź przybiła do
brzegu i ich sobowtóry zeszły na ląd.
Obserwowali jak Riannon wyskoczyła z łodzi
rzucając się na suchy piasek plaży krzycząc
„Nareszcie!” Jak Garret spojrzał na nią
idiotycznie i jak Anna nie przejmując się w ogóle
minęła ją i ruszyła w stronę wioski. Wszystko tak
samo jak kiedy sami tu przybyli.
Poczekali aż przybysze ich miną i pobiegli w
stronę łodzi ciągnąc za sobą Riannon, która już
sama nie była pewna czy woli morze czy zostać
tu gdzie wszystko było takie idiotyczne,
odrealnione i niemożliwe. Na statku powitali ich
dość dziwnie. Ktoś szeptał „znowu”. Próby
dogadania się z marynarzami nie dały większego
skutku. Marynarze mylili się w zeznaniach.
Niektórzy twierdzili, ze byli tu już, inni
zaprzeczali. Ostatecznie Anna doszła do
wniosku, ze to wszystko przez ten czas.
Przypomniało im się miarowe tykanie pod
przeklętym drzewem - tu musiało być to. Póki
nie wykopią tego zegara i nie odwrócą biegu jego
wskazówek nic nie wróci do normy. Znów
wplatali się w coś nienormalnego. Znów przez
nią. Znów Iona!
Wrócili na brzeg i posnuli się w kierunku
wioski. W połowie drogi wpadli na siebie. Znaczy
na swoich sobowtórów. Obie Anny wyciągnęły
takie same niebieskie szable pochodzące z
przeklętej wyspy - Iony. Wszyscy zamarli w
bojowych pozach. Trwali tak przez chwile po
czym ktoś stwierdził, ze to bez sensu. Spokój nie
trwał długo, bo w końcu pokłócili się kto był tu
pierwszy i kto jest prawdziwy, a kto kopią. Garret
złapał Garreta za ręce i zakręcili się, tak, ze w
końcu nie było wiadomo kto jest kto. „No i który
z nas jest prawdziwy?” - zapytał jeden z
Garretów ironicznie.
Po kilku godzinach doszli do wspólnego
wniosku, ze trzeba się jeszcze raz udać pod
drzewo i wydobyć ten zegar. Ktoś stwierdził, ze
to już było i nie ma sensu, bo kiedy się wdali w
walkę z rogatym stworem prawie wszyscy zginęli.
„No to weźmiemy załogę.” „Jak to prawie
wszyscy?” „Przecież z załoga już tam byliśmy”
„I z ludźmi z wioski” „Jak?” „Co?” Nagle się
okazało, że każdy jest jakby z innego czasu i po
przybyciu robił tu co innego, zastał co innego. Co
gorzej, niektórzy twierdzili, ze byli tu już kilka
razy...
Minęło kolejne kilka godzin rozmyślań,
przespali się między wioską, a wydmami. Nad
ranem przypłynął statek. Nie wiedzieli jak to się stało,
ale nadal była ich tylko szóstka, znaczy po dwoje.
Zapadła decyzja. Pozbierano ludzi ze statku,
przygotowano się do wyprawy. Garret zaproponował,
żeby zabrać ze sobą te hydrę z pokładu, której w końcu
nie znalazł, ale któraś Anna powiedziała, ze to hydra
miniaturka, druga jej przytaknęła. „Co!? Hydra
miniaturka?” „Tak, mieści się w kieszeni płaszcza.”
Ośmioro oczu skierowało się na panie kapitan, a
właściwie próbowało się skierować, bo nie bardzo było
wiadomo na którą patrzeć.
W
końcu spora grupa marynarzy, każdy ze
wspomnieniami z innego statku, innego czasu i czasem
nawet jakiejś wyprawy po zakopany zegar była gotowa
do drogi i teoretycznie przygotowana na wszystkie
możliwości jakie mogły ich spotkać, bądź już spotkały
jak to twierdzili niektórzy, ruszyła za sześciorgiem
bohaterów, którzy raz po raz wznawiali kłótnie o to kto
jest prawdziwy i co będzie jak już nastawią ten cholerny
zegar i nadal będzie ich pod dwóch, bądź dwie...
Plan był następujący: kilu marynarzy miało
przywiązać się podwójna liną i z pomocą kilofa
wydobyć zegar z szlamu. Kilku, bo ktoś stwierdził, ze
coś trzyma zegar, a ktoś inny, że coś wciąga ludzi do
dziury gdzie zegar się znajduje, po to ta lina.
Powoli las zaczynał się robić nieprzyjemny i
świadomy aż nagle pojawiła się mgła i mokradła.
Zawiązano linę dookoła drzewa i z bronią na wierzchu
ruszono w kierunku posępnego drzewa.
Kiedy byli już między nagrobkami, gdzieś w połowie
drogi dobiegły ich głosy „znowu wy... odejdzcieeee....” I
nagle z dziupli zaczęły się wylewać te grube, blade
sylwetki. Rzucały się na przybyłych, gryzły i padały pod
ciosami mieczy, strzał i czego tam jeszcze.
Grupa marynarzy z łopata i kilofem już odkopywała
dziurę pod drzewem kiedy ze środka wydobył się syk, a
chwilę po nim rozgarniając i wypychając białe sylwetki
wypełzł rogaty stwór. Rozłożył ramiona i rzucił się na
najbliżej
stojących
marynarzy.
Ktoś
szepnął
'modliszka'.
Chwile później całe mokradło zalane było przez
białe stwory i wymachujących czym popadnie
marynarzy. Któraś Anna walczyła z ową modliszką,
podczas gdy któryś z Garretów usiłował trafić w dziuple
butelką nafty. Kogoś wciągnęły korzenie wielkiego
drzewa, które jakby ożyło. Z fluorescencyjnego bagna
powstawały trupy i powoli pełzły w kierunku
walczących. Między odgłosami walki słychać było
syczenie i szepty należące nie-wiadomo-do-kogo.
Riannon rzuciła się z pomocą marynarzom przy
zegarze, którego tykanie pulsowało gdzieś w głębinach.
Druga elfka parowała ciosy jakiegoś kościeja, a później
następnego przy okazji odkopując białe bachory. Garret
został przygnieciony przez istną powódź beztwarzych
grubasów i ciął jej jak popadło tymczasem drugiemu
udało się wreszcie trafić do dziupli, którą rozsadziło do
wewnątrz, białe sylwetki wydobywały się płonąc
podczas gdy samo drzewo jęczało przeraźliwie. A może
to nie drzewo tylko te bezokie białe stwory? Trudno
określić.
- 11 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Anna sparowała cios większego od niej
stwora potykając się o sięgające ledwo powyżej
kolan pustookie pseudo-dzieci. Rogi stwora
skręciły się i wbiły głęboko w jej ciało. Insekt
zapłonął nagle trafiony przez kogoś butelka
nafty. Chaos.
Druga pani kapitan rozpychając, kopiąc i tnąc
grube bachory przedarła się do stwora, chwyciła
druga błękitna szablę upuszczoną przez jej
sobowtóra i w furii rzuciła na przeciwnika. Cięła
go kilka razy, parowała ciosy rogów, jej ciosy
ześlizgiwały się po pancerzu, ale w końcu trafiła
miedzy blachy i zepchnęła do bagna. Plask. Bulbbulb. Bulb... Pochłonęły go świecące mokradła.
Riannon grzebała w czarnym szlamie pod
drzewem i nagle poczuła coś w palcach, chwyciła,
pociągnęła i udało jej się to wydobyć. Tylko, ze to
nie był zegar tylko olbrzymi czarny kamień,
emanujący jeszcze bardziej czarna, jeśli to
możliwe, poświatą pochłaniającą światło.
Spojrzała z przerażeniem na swoją dłoń i
wyrzuciła to coś w stronę bagna. Za późno. Obok
niej jakiś marynarz coś krzyczał widząc jak jej
ręka wydłuża się podążając za kamieniem. Ciął.
Elfka krzyknęła i złapała się za kikut ramienia.
Krzyki. Szepty. Syki. Przekleństwa. Powódź
białych, bezokich grubych bachorów... Krew.
Ciemność. Zakręciło jej się w głowie.
Bulgot i po chwili syk: „mooojeee...” Z bagna
wypełzł stwór, już nie płonął, lśnił tylko żółtawozieloną poświata bagna. Anna coś krzyczała tnąc
kolejne trupy, wszystko co nawinęło się pod
błękitne ostrza, które same prowadziły jej ręce.
Raz po raz rzucane przez Garreta płonące
butle nafty wybuchały i z sykiem pochłaniały
nieludzko wrzeszczące zalewające cały zamglony
cmentarz blade bachory. Anna znów walczyła z
przed
kilkoma
chwilami
pokonanym
przeciwnikiem. Pod drzewem ranna Riannon
podjęła ostatni wysiłek i lewą ręka sięgnęła
wgłąb błotnistej dziury gdzie tykał przeklęty
zegar i nadludzkim wysiłkiem udało jej się go
wydobyć. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzała
na obiegające w przeciwna stronę tarczę
wskazówki. Rozejrzała się po polu.
Gdzieś tam Anna walczyła z insektoidalnym
stworem, który znów skręcił swoje rogi,
kilkadziesiąt metrów dalej któryś Garret
odczołgiwał w stronę drzew kopiąc wgryzające
mu się w nogi bachory, a obok jej sobowtór
walczył za dwoma szkieletami. Wiedziała, ze nie
będzie już dwóch Riannon, zamachnęła się i
rzuciła w stronę drugiej elfki zegarek.
Nie trafiła. Jakby w zwolnionym tempie
widziała lecący w stronę Garreta zegarek, rogi
wbijające się w brzuch Anny, elfkę odpychającą
drugiego ze szkieletów, również podążającą
wzrokiem za torem lotu zegarka, który tykał,
tykał aż walnął Garreta prosto w głowę. I wtedy
wszystko
znów
wróciło
do
swojego
oszałamiającego rytmu, a ona osunęła się w błoto
i zamarła miedzy korzeniami wielkiego drzewa.
Garret właśnie dostał ze strzały prosto w pośladek,
krzyknął, a po chwili coś odbiło mu się do głowy i tuż
przed nim wyładował mały, oblepiony błotem, złoty
zegarek. W tej samej chwili usłyszał gdzieś z boku krzyk
Riannon powoli odwracającej się w jego kierunku
zmieszany z przeraźliwym wrzaskiem Anny i sykiem
palących się nieopodal białych poczwar. Pochwycił
zegarek lecz zamiast go niszczyć zatrzymał wskazówki.
I wszystko stanęło w miejscu. Cała wrzawa
zamglonego pola bitwy ucichła i zamarła w
idiotycznych pozach poszczególnych walczących.
Garret patrzył oszołomiony aż natrafił na przerażona
postać Riannon i wykrzywioną bólem twarz Anny.
Przyjrzał się zegarkowi po czym powoli cofnął
wskazówki, a wraz z nimi cofały się wszystkie postacie,
rogi stwora wydobywały się z ciała Anny aż z powrotem
zamarły skręcone nad głową insekta. Tak, ten potwór
kojarzył mu się z wielką modliszką.
Zwolnił wskazówki i czas wrócił do normalnego
biegu, ale tym razem Anna sparowała i zdążyła
uskoczyć w bok, a rogi trafiły miejsce gdzie przed
chwilą stała. Riannon kopnęła szkielet, z którym
walczyła i rzuciła w stronę insekta gwiazdką. Trafiła.
Prosto miedzy blachy. Coś pękło. Gwiazdka utknęła w
oku. Potwór zachwiał się, coś się z niego wysypało. Koła
zębate? Garret spojrzał na tarcze zegarka. Wskazówki
powoli przemieszczały się - w te właściwą stronę. I
wtedy uświadomił sobie, ze coś mu tkwi w pośladku.
Wrzasnął i zaklął chwytając strzałę.
Riannon obejrzała się w jego kierunku, odkopnęła
jakiegoś zbłąkanego bachora, po czym odszukała we
mgle Anny. Ta podniosła się ciężko, kawałek za nią
leżał stwór. Obejrzała się, zauważyła elfkę i wrzasnęła
do swoich ludzi żeby się wycofywali.
Riannon trzymała się za ramię, gdzie z niezbyt
głębokiej rany sączyła się krew, chciała wyrwać
gwiazdkę ze zwłok insekta, ale ten nadspodziewanie
zaczął się ruszać, podnosić, wstawać! Schowała noże,
pociągnęła za sobą Garreta, który leżał obok klnąc
straszne trzymając się za tyłek.
Anna obejrzała się za siebie - modliszka
nieskoordynowanymi ruchami powoli podnosiła się z
ziemi. Z pękniętego szkła w hełmie wypadały kolejne
mniejsze i większe koła zębate. Nie było co się
zastanawiać, opanowując mdłości niezgrabnie przez
odniesione rany drapała się miedzy uciekającymi,
wrzeszczącymi, klnącymi marynarzami w stronę
wioski.
Znów uciekali, tylko tym razem oblepieni krwią
swoja i swoich wrogów, obłoceni, ale nie mniej
przerażeni niż poprzednim razem.
Ale tym razem zwycięscy.
B
ył środek dnia kiedy wyszli z lasu na pole. Przed
nimi stała wioska. Dym wydobywał się z kominów.
Miedzy budynkami majaczyły sylwetki ludzi gdzieś
spieszących. Odetchnęli z ulgą. Garret spojrzał na
zegarek, o który z taką zaciekłością walczyli i nagle
uświadomił sobie, ze wcale nie chce go rozbijać, a jego
miarowe tykanie nawet mu się podobało. Obok szła
Riannon pochłonięta myślami o tym, ze niedługo
- 12 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------znajdzie się na statku. Tak - na statku i wcale jej
to nie przerażało.
Przypomniało im się, że przecież wioskę maja
zaatakować zwierzoludzie. Skontrolowali czas dokładnie w tej chwili kilka dni temu.. a może za
kilka dni wchodzi w ten las. To by znaczyło... Ze
wioska zostanie zaatakowana za... chwile?
Pobiegli na głowy plac, gdzie znajdował się
dzwon alarmowy, po czym narobili rabanu na
całą wieś. Ludzie poschodzili się przyglądając im
się dziwnie, no bo przecież kilkanaście minut
temu opuszczali tę wioskę, a teraz byli
podrapani, wybrudzeni i oblepieni krwią. Mimo
wszystko udało się jakoś przekonać wieśniaków,
ze za chwile nastąpi atak i wszyscy zdążyli
chwycić po miecze, widły, kosy, kije i cholera wie
co jeszcze, w chwili, kiedy z lasu zaczęły wyłaniać
się pierwsze złowrogie sylwetki.
Anna porozmawiała jeszcze z ta samą
kobietą, z która widziała się kilka dni temu kiedy
tu przypłynęli - tym razem miała jej coś jeszcze
do powiedzenia. Zmęczeni i ranni stwierdzili, ze
nie chce mi się pomagać wieśniakom i poczłapali
w stronę morza.
Na brzegu czekała na nich łódź. Załadowali
się do niej z niedobitkami marynarzy i popłynęli
w stronę czarnego okrętu. Zrzucono im drabinkę
i z niemałym trudem wdrapali się na pokład.
Ostatnia burtę przekroczyła pani kapitan - po to
by spotkać się z sobą samą tylko w trochę
lepszym stanie. Ponownie obie wyciągnęły
błękitne szable i stanęły naprzeciw siebie
wpatrując się sobie w oczy. Trwało to może
chwilę po czym zmęczona Anna opuściła szable i
podała rękę tej drugiej. Ta odwzajemniła uścisk i
po chwili na pokładzie stała już tylko jedna pani
kapitan.
4. Erengrad
W
ypoczywali na pokładzie podczas gdy
statek płynął do Erengradu dokąd to wieśniaczka
skierowała Annę kiedy opuszczali wioskę. Pani
kapitan obiecała nawet pokazać Garretowi ową
miniaturowa hydrę jak tylko ten będzie w stanie
się ruszyć z koi. Riannon oparta o burtę
podziwiała gładkie morze. Tym, razem nie
musieli płynąc wzdłuż brzegu i Abyss mógł
wykorzystać swoje dziwne zdolności pokonując
drogę dwa razy szybciej niżby to zrobił zwykły
okręt.
Niedługo później na horyzoncie pojawiły się
zarysy kislewskiego miasta, gdzie mieli już
okazje narozrabiać te dziesięć lat temu...
O
puścili pokład z mieszanymi uczuciami i
skierowali się w stronę karczmy w ubogiej
dzielnicy gdzie podobno czekała na nich kolejna
niespodzianka. Mieli nadzieje, ze tym razem będzie to
cos miłego...
Po kilkunastu minutach Anna miała już dwójkę
niewidzialnych towarzyszy - listy gończe o
niebotycznych sumach podpisane imieniem Garreta i
Riannon dotarły także tutaj.
Z niemałym trudem odszukali tę zapyziałą karczmę,
gdzie podawano jeszcze bardziej niż zwykle
rozcieńczone piwo i gdzie obsługa nie miała w zwyczaju
zbytnio dbać o klientów, a dokąd to skierowała ich
wieśniaczka. Karczmarz zbył ich twierdząc, że nic nie
wie i żeby go zostawili w spokoju. O nie, nie po to tłukli
się taki szmat drogi, żeby teraz jakiś pyskaty karczmarz
nakarmił ich banialukami. Nie... nie ich.
Podkradli się od tył, zamek nie był przeszkodą, i
zakradli się do pokoi właściciela. Niestety nigdzie nie
znaleźli niczego szczególnego. Postanowili poznęcać się
nad oszustem. Po niedługim czasie karczmarz był
zirytowany 'przeciągami', krokami które było słychać, a
które nie miały właścicieli, trzaskaniem drzwi i w
końcu tym, ze dostał po mordzie od kogoś kogo nie ma,
a kto nakazuje mu oddać tajemniczą przesyłkę.
Już dość przerażony karczmarz zaczął się jąkać, ze
nie ma, ze to tak długo trwało, że to wyrzucił...
„Gdzie!?” „No tam.” - wskazał wieka kupę śmieci sam
nie wiedząc komu, bo dookoła nie było nikogo, a jednak
z czymś rozmawiał. Machnął jeszcze kilka razy w
kierunku skąd pochodził głos, ale znów natrafił na
pustkę. „To idź i przynieś.” „Eeee...” „Już!”
I w chwile później karczmarz przetrząsał wielką
górę kompostu, która piętrzyła się na tyłach karczmy.
Grzebał tam dość długo ale w końcu przyniósł
oblepiona zgniłą kapustą skrzyneczkę. Rozejrzał się
niepewnie po czym postawił ją na ziemi. Szkatułka
zniknęła, a przerażony karczmarz zniknął za drzwiami
zamykając je za sobą z trzaskiem.
Garret zsunął kaptur z głowy, Anna wyszła z załomu
i zaczęli przyglądać się drewnianemu pudełku. Po
krótkiej chwili doszli do wniosku, że jest to pozytywka.
Do tego dość marna, bo po kilku nutach zacięła się i
grała wciąż ten sam dźwięk. Zastanawiali się co to może
znaczyć, ale później odkryli niewielki zamek w dnie i po
trwających chwile zmaganiach z wytrychem udało się
otworzyć tajną szufladkę.
W środku znaleźli kartkę, na której coś było
nabazgrane niewyraźnym pismem. Po części dlatego, ze
kartka zamokła, a po części, bo autor tekstu miał
strasznie niechlujny styl i najwidoczniej się spieszył.
Zdołali rozszyfrować kilka słow. Cos jak: „Maladis”,
„inwazja” „armia chaosu”. I wcale nie brzmiało to zbyt
dobrze. Erengrad leżał zdecydowanie za blisko
Pustkowi Chaosu, żeby w nim przebywać zwłaszcza
kiedy szykowała się jakąś inwazja... „O nie. Nas tu nie
powinno być.” Ale Anna się jakoś mało przejęła i
oznajmiła, ze musi jeszcze coś załatwić w świątyni.
Przychodziła im do głowy tylko jedna świątynia, bo
tylko jedna mieściła się poza głównymi murami miasta
w tej ubogiej dzielnicy i właśnie w jej kierunku
zmierzała Anna. Cóż... Garret wzruszył ramionami po
czym zaciągnął kaptur na głowę i wyćwiczonym przez
lata wspólnej wędrówki krokiem, niewidzialni pod
peleryną, podążyli za panią kapitan.
- 13 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Daleko jednak nie zaszli, kiedy nagle dotarły
do nich odgłosy zamieszania.... Zbliżające się
odgłosy zamieszania! W pierwszej chwili chcieli
się rzucić w stronę murów, ale już stąd widzieli
jak pod odległa bramą zbierają się coraz większe
tłumy - w czasie zagrożenia ryglują bramy na
głucho i nie obchodzi ich czy ktoś zdążył wejść
czy nie. A zamknięte bramy oznaczały, ze święci
się coś naprawdę nieprzyjemnego....
Długo czekać nie musieli, by przekonać się, ze
właśnie zaczęła się owa „inwazja”, bo na ulice
między domami wbiegli grupami owi „wojownicy
chaosu”. „Nie... dlaczego teraz!” – jekneli i
przyspieszyli kroku. W zasięgu wzroku nie było
żadnego miejsca, w którym odważyliby się
schować, a w ich kierunku już biegła dość duża
grupka opancerzonych wojowników.
No i właśnie wtedy Garretowi przypomniało
się, ze ma przecież ten zegarek i naszła go chęć
ponownego wypróbowania jego właściwości.
Chwile później wszystko stanęło w miejscu, a
Garret heroicznie dźgnął kilku wojów. Zamierzał
się na kolejnego, kiedy nagle uśmiech zszedł z
jego twarzy - przeciwnik zaczynał się ruszać.
W tej samej chwili Riannon ocknęła się i
prawie potknęła, a później zobaczyła Garreta
jakieś kilkadziesiąt metrów dalej, a za nim kilu
wojowników właśnie walących się z chrzęstem na
ziemię. Złodziej zamarł na chwile jakby go coś
bardzo zdziwiło, a później ledwo co ominął
spadające na niego ostrze miecza i obróciwszy
się w jej kierunku rzucił do ucieczki. Wyglądało
to dość zabawnie, bo owy chaośnik nie pobiegł za
nim jak możnaby się spodziewać, lecz również
obrócił na pięcie i wraz ze zgraja swoich kolegów
uciekł skąd przybył. Elfka na wszelki wypadek
obejrzała się za siebie, ale nie zauważyła tam
niczego niezwykłego, prócz Anny dobijającej
drugiego woja i wydało jej się dość dziwne, żeby
z tego powodu uciekł cały ich oddział.
No i wtedy coś zagrzmiało. Wszyscy
odruchowo spojrzeli w górę. Niebo robiło się
dziwnie różowe... ba! fioletowe... właściwie to
trudno było określić co to za kolor, bo
nieustannie się zmieniał. Anna coś krzyknęła i
pomknęła ku widocznym już murami świątyni.
Garret i Riannon, nawykli do „szybkiego
wycofywania się na z góry upatrzone pozycje”, po
chwili ją dogonili i już niedługo wszyscy troje
łomotali w wielkie drewniane drzwi świątyni.
Coś przeraźliwie wiało, a niebo nad nimi
mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, a może i
nawet jakimiś innymi. Błagali, klęli i nie
przestawiali dobijać się do środka. Ktoś
otworzył. Wbiegli zdyszani. Przy misie pod
obrazem płaczącej Bogini modliły się dwie młode
kapłanki, a po zamknięciu drzwi dołączyła do
nich i trzecia, wyraźnie starsza. Zdawały się w
ogóle nie zwracać uwagi na gości. Tym razem
Riannon odpowiedziała wzruszeniem ramion na
pytające spojrzenie Garreta, a w chwile później
gonili już Annę, która pewnie ruszyła korytarzem
przed siebie.
Minęli drzwi, później drugie i w końcu dotarli do
dość sporego pomieszczenia. Już wiedzieli dlaczego
akurat tu - to był basen, a Anna najbezpieczniej czuła
się w pobliżu wody.
Za oknami coś wyło, wrzeszczało, błyskało
oślepiająco, dudniło i wcale nie mieli ochoty wiedzieć
co to było. W życiu nie widzieli czegoś takiego. Przez
okna raz po raz coś wpadało do środka, ale... to nie było
nic normalnego - jakieś nadtopione szczątki. Ściany
zdawały się wykrzywiać. Wtedy pomyśleli, ze... burza
spaczeniowa? Niemożliwe! Ale kiedy więcej pyłu
zaczynało sypać się przez wąskie okna, które nabierały
jakby innych kształtów niż mieć powinny, skoczyli za
przykładem Anny do baseniku. Tyle tylko, ze
przypomniało im się, ze oni nie potrafią oddychać pod
wodą. Szczęście woda słuchała rozkazów swojej pani i
niedługo przy dnie utworzyła się bańka powietrza, w
której mogli bezpiecznie przebywać obserwując
wszystko bezpieczni pod warstwa wody.
Siedzieli już tak dłuższy czas i powoli powietrze
bańki ulegało wyczerpaniu. Mieli nadzieję, ze
nawałnica na powierzchni już przeszła. Anna odgarnęła
zanieczyszczoną wodę w jeden kąt basenu i wynurzyła
się na powierzchnię, a zaraz za nią pozostała dwójka.
Panowała cisza. Głucha cisza przenikana tylko
jakimś kwileniem. Wdrapali się na brzeg. Pył opadł już
i mieli nadzieję, ze nic im się nie stanie. To było
zupełnie inne pomieszczenie, niż to do którego
wchodzili.
Ściany
były
powykrzywiane
pod
nienaturalnymi kątami, okna znajdowały się w
idiotycznych miejscach i wcale nie przypominały już
okien, drzwi wejściowe częściowo zlepiły się ze ścianą i
mieli trochę kłopotów zanim udało im się je otworzyć.
Przed nimi ukazały się kolejne nie przypominające
ludzkich budowli obrazy, wykrzywiony korytarz,
zupełnie zmieniony. I wszędzie leżał ten szary pył.
Dotarli do komnaty wejściowej, a przynajmniej
zdawało im się, ze to ta komnata, bo nie było już ani
misy, ani obrazu Shallyi, tylko jakieś makabryczne
twory, które nie przypominały niczego konkretnego, ale
od patrzenia na nie robiło się niedobrze. Później
dotarło do nich, że niektóre to ciała kapłanek, które
modliły się do Bogini, która im nie pomogła...
Na zewnątrz nie było wcale lepiej, raz po raz
napotykali przemutowane ciała ludzi i zwierząt.
Niektóre jeszcze żyły, a co gorsza usiłowały się poruszać
lub wydawały z siebie nieludzkie dźwięki. Wystarczyło
kilka minut wśród tych zniszczeń i pozbyli się
śniadania i odechciało im się obiadu.
Przedostanie się za mury nie sprawiało już żadnych
problemów, bo w niektórych częściach muru powstały
nietypowo ukształtowane wyrwy. Gdzieniegdzie
kamień wyglądał jakby się stopił i ponownie zastygł już
w zupełnie innych kształtach. Miasto ożywało powoli.
Inwazja jakoś nie nadciągała. Najwidoczniej skutki
burzy dopadły również szeregów wroga, który nie
potrafił sobie z nią poradzić...
Mijali powykrzywiane budynki i tych nielicznych,
którym udało się przetrwać nawałnice. Zdziwieni
zauważyli, że było ich całkiem sporo - coraz to nowi
wychodzili z byłych domów i z przerażeniem oglądali to
co teraz stało na ich miejscu. Jak karaluchy - przeżyją
wszystko.
- 14 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------W milczeniu mijali kolejne przecznice i
kolejne nieprzyjemne obrazy aż dotarli do portu,
który także nie uchronił się przed kataklizmem.
Tylko Abyss stał nietknięty jakby go tu nie było.
Wdrapali się na pokład przywitali z załoga i czym
prędzej opuścili to potworne pobojowisko.
Przed nimi rozpościerało się morze - również
niezmienione - jak to morze....
- 15 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
- 16 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
muga cienia
Jednak Mara nie była częścią ich grupy. Ta dziwna
kobieta o nieokreślonym statusie pozostawała zawsze z
boku, chodząc własnymi drogami niczym kot. Potrafiła
zniknąć, nie mówiąc ani słowa, jak choćby podczas
ostatniej wyprawy. Och, oczywiście, rozdzieliła ich
grupa skavenów... Tylko że jakimś cudem potrafili się
nawzajem odnaleźć w ponurych podziemiach. Wszyscy,
oprócz niej.
Podobieństwo Mary do kota potęgowało jeszcze
okrucieństwo, czające się w głębi błyszczących oczu,
oraz sposób, w jaki obserwowała Garreta. Patrzyła na
złodzieja jak na mysz, mającą zaraz wpaść w jej ostre
pazurki. Aż dziwne, że nie miauczała na jego widok!
Nie da się ukryć, irytowała Elizabeth. Co prawda nie
można było nie doceniać jej skuteczności w walce oraz
talentu do wydobywania informacji z jeńców, jednak
widoczna przyjemność, jaką czerpała z zadawania bólu,
napawała niepokojem. Niesmakiem. Obrzydzeniem?
Do tego jeszcze te powiązania z szarą eminencją
tutejszego światka, Krugerem! Co ich łączyło? Kim tak
naprawdę była ta dzika kocica? Tak czy siak była
zagadką, a templariuszka nie lubiła zagadek.
C
I.
Wielkie
miasta
Imperium
zawsze
przyciągały
tłumy
spragnionych
zabawy
wojaków. Setki karczem, lupanarów i domów gry
dostarczały rozrywek. Może niewyszukanych, ale
dla
przeciętnego
żołdaka
najzupełniej
zadowalających. Zresztą w wielkich miastach
miłośnicy bardziej wyrafinowanych sposobów
spędzania wolnego czasu także mogli znaleźć coś
dla siebie.
W twierdzy, położonej w głębi Kisleva, za
wszystkie rozrywki musiała wystarczyć jedna
karczma. Hazardu zakazano. Lupanaru nie było,
a ciągnące za wojskiem dziewki cuchnęły na
milę.
W
tej właśnie twierdzy, wróciwszy z pełnej
niebezpieczeństw
wyprawy,
wypoczywała
czwórka zwiadowców. Na pierwszy rzut oka
wydawałoby się, że trudno o mniej dobraną
grupę. Elizabeth, templariuszka Myrmidii, jak
wielu spośród Zgromadzenia wysłana przez
opata Sugera w poszukiwaniu źródeł zarobku,
mogącego ratować walący się budżet Zakonu.
Randal, złodziej i łotr, pozbawiony jakichkolwiek
zasad. Riannon, elfia przepatrywaczka ścieżek.
Wreszcie Garret, podobnie jak Randal zajmujący
się „wtórnym obiegiem dóbr”. Pozornie nic ich
nie łączyło, ale tworzyli zgrany zespół.
Dochodziła jeszcze Mara. Tajemnicza,
obdarzona tym rodzajem urody, który miesza
mężczyznom w głowach, zaś kobietom każe
zadawać sobie pytanie „Co oni w niej widzą?”
zwórka świeżo upieczonych przyjaciół miała za
sobą dwie wyprawy. Pierwsza, wywiadowcza, pozwoliła
im się poznać, nauczyła współpracy i wzajemnego
zaufania. Druga zbliżyła ich do siebie i skrępowała
łańcuchem mrocznego przeznaczenia.
Wysłani głęboko na tyły wroga zdołali spalić pola
pełne dojrzewającego zboża, mającego wykarmić armię
złowrogiego von Belvitza. Nie poprzestali na tym.
Gnani niczym nieuzasadnionym zapałem wysadzili w
powietrze tamę, zalewając to, czego nie udało im się
spalić i pozbawiając przeciwnika zapasów wody.
Doprowadzili też do wysadzenia kopalni i rafinerii
nafty, chyba tylko po to, żeby doprowadzić von Belvitza
do szaleństwa. Żadna grupa dywersyjna nie zdołałaby
wyrządzić tylu szkód.
Udowodnili swoja wartość i zostali docenieni.
Nagrodzono ich złotem. Pozwolono im obijać się przez
cały miesiąc. Teraz nudzili się, nabierając sił przed
kolejną wyprawą. Regularne oddziały, zajęte w ciągu
dnia musztrą, zadowalały się tym, co było. Jednak
zwiadowcy, bardziej wybredni, na próżno szukali
rozrywek. Nawet cowieczorne wywoływanie burd w
gospodzie szybko przestało ich bawić.
M
inęły już prawie dwa tygodnie od wyprawy
sabotażowej i Elizabeth powolutku zaczynała dusić się
w bezpiecznej twierdzy. Bezczynność sprzyjała
wyrzutom sumienia, a te nie dawały się zagłuszyć byle
czym. Wspomnienie przerażonych oczu chłopaka ze
Stalowego Legionu prześladowało ją po nocach, choć
tłumaczyła sobie na tysiąc sposobów, że postąpiła
słusznie. Ten chłopak... Adrian... służył we wrogiej
armii. Posłali go na zatracenie, bo nie mieli innego
wyjścia. Gdyby natknęli się na niego w drodze,
prawdopodobnie zastrzeliliby go z zimna krwią.
Podobnie „Łosie” wpakowałyby strzałę w plecy każdego
napotkanego zwiadowcy. To, że wróg został złapany
- 17 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------żywcem, niczego nie zmieniało. Zginąłby tak czy
inaczej.
Dlaczego więc teraz obsesyjnie myślała o jego
pełnych przerażenia oczach?
Z
agubieni
w
zionących
mrokiem
podziemiach, przyparci do muru przez istotę
rodem z najgorszych koszmarów, zawarli z nią
układ. Cień niemal ich pozabijał, po czym
zażądał jednego z nich w zamian za życie
pozostałej trójki. Nie potrafili podjąć takiej
decyzji. Cień ustąpił, nie wiadomo dlaczego.
Zgodził się na jakiekolwiek „ciało” i dał im
tydzień na znalezienie ofiary. „Łosiek” sam się
nawinął. Możliwość kupienia sobie życia za cenę
życia wroga powinna ich tylko ucieszyć. Jednak
kiedy Cień przybył po „ciało”, Elizabeth poczuła
zwątpienie. Zapragnęła rzucić się z mieczem na
paskudztwo. Wiedziała jednak, że w starciu z
nieludzko szybkim stworem nie miałaby szans.
To nie strach ją powstrzymał. Była gotowa pójść
na spotkanie śmierci z imieniem Myrmidii na
ustach. Jednak nie była sama. Na Chaos, nawet
będąc dowódcą jedynie formalnie, czuła się
odpowiedzialna za Riannon, Randala i Garreta!
Cień rozerwałby na strzępy najpierw ją, potem
tamtych. Czy miała prawo skazywać ich na
śmierć? Nie, z pewnością nie. Lepiej było
poświęcić jedno życie, w dodatku życie wroga.
Najemnik był wprawdzie bardzo młody i
wyglądał jak bezradne dziecko, ale do Stalowego
Legionu
nie
przyjmowano
przecież
za
niewinność!
Zresztą... nie do końca ufała Garretowi. Kiedy
się poznali, wzdragał się przed rozlewaniem
cudzej krwi nawet wtedy, gdy było to konieczne.
Ostatnio zmieniał się coraz bardziej. Był przecież
gotów
poświęcić
życie
nieświadomego
okolicznych konfliktów człowieka, który pomógł
im, gdy wydostali się z podziemi. Na Bogów, ten
góral ugościł i nakarmił obcych ludzi, opatrzył
ich rany nie żądając niczego w zamian, a Garret
zupełnie poważnie rozważał oddanie go
Cieniowi! Być może, gdyby zamiast oddać
legionistę zaatakowała stwora, usłyszałaby za
plecami pełne desperacji „Weź ją! Tylko nie
ruszaj nas!”. Któż to wie?
W dodatku to dzięki Cieniowi zniszczona
została rafineria. To dodatkowo osłabiło wroga.
Opór przy zdobywaniu pierwszego zamku był
więc mniejszy. Krótsza i mniej zażarta bitwa
pochłonęła mniej ofiar. Tak naprawdę ocalili
więc niejedno życie. Zamienili jednego „Łosia”
na setki ludzi. Do licha, chyba warto było
zapłacić za to tak niską cenę!?
Lecz czy na pewno niską?
Chcąc
zagłuszyć goniące po głowie myśli
rzuciła się w wir zajęć. Wstawała przed świtem i
trenowała do upadłego, chcąc jak najszybciej
odzyskać pełną sprawność. Wracała na
śniadanie, łykała na stojąco byle co i wracała na plac.
Tłukła ćwiczebne kukły, aż omdlewały ramiona.
Zamęczała każdego szermierza, jakiego udało się jej
namówić na „małą rozgrzewkę”. Bez żadnej litości
zmuszała sztywną nogę do zabójczego wysiłku.
Odpoczywając, modliła się żarliwie do swej Bogini.
Zmusiła miejscowego kowala do wykonania broni
według własnego pomysłu. Kowal, choć w życiu nie
widział czegoś choćby trochę podobnego do jej
rysunków, sprawił się znakomicie. Wycisnęła na ten cel
złoto z mieszków pozostałej trójki – sama przecież
przekazała cały zarobek do Świątyni, wraz z listem
dokładnie
opisującym
prastare
krasnoludzkie
podziemia i to, co się w nich znajdowało. Niech opat
zadecyduje, czy i jak wykorzystać nadarzającą się
okazję.
Nie powiedziała nikomu o liście. Nie ulegało
wątpliwości, że Zakon lepiej wykorzysta takie bogactwo
niż na przykład Randal.
Zmieniła rozkład dnia. Przed śniadaniem trenowała
sama. Wszelkie próby wcześniejszego wyciągnięcia
zwiadowców z łóżek były z góry skazane na
niepowodzenie. Za to po śniadaniu wlokła ich za sobą.
Oczywiście, oprócz Mary, która odmawiała udziału w
jakichkolwiek ponadplanowych zajęciach. Rzekomo
miała ważniejsze sprawy na głowie. Jakie? Tego nie
raczyła powiedzieć.
Późnym wieczorem padała ze zmęczenia. Reszta
grupy zazwyczaj znikała z placu na długo przed
zapadnięciem zmroku, ona zostawała jeszcze, strzelając
do słomianej tarczy, dopóki nie zgasły ostatnie
promienie słońca.
II.
G
arret z ulgą osunął się na ławę. Kufelek piwa,
kielich wina – oto, co było mu potrzebne. Miał już
serdecznie dosyć tej cholernej twierdzy. Odpoczynek,
dobre sobie! Połowa dnia schodziła na treningi.
Następnie przychodził czas, żeby postrzelać do butelek.
W końcu późnym wieczorem nastawał czas opróżniania
butelek przeznaczonych na ustrzelenie następnego
popołudnia (gdzieś pomiędzy nastawał czas na
unikanie Mary).
Zdecydowanie Garretowi najbardziej odpowiadał
schyłek dnia, gdy słońce chyli się ku horyzontowi, a
„Lwia Grzywa” zapełnia się klientelą.
Cóż, nie było żadną tajemnicą, że najbardziej na
świecie pociągały go wszelkie mikstury wybuchowe,
dlatego
też
najchętniej
przebywał
wśród
krasnoludzkich saperów, którzy całkiem niedawno
zakwaterowali się na, jak to zwykł nazywać, „polu
biwakowym”.
Wkrótce zapomniał o całym świecie, zatopiony w
rozmowie z Płonącą Czachą, istną skarbnicą
krasnoludzkiej wiedzy. Ten opowiadał mu właśnie o
najnowszym wynalazku.
- No mówię ci, aż mi szczęka opadła!
- Naprawdę?
- 18 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Jak najbardziej człowieku! Ta niezwykła
mikstura została wymyślona przez niejakiego
Kugelschreibera. Nie twierdzę, że jest lepsza od
naszych, ale... Cóż, jest trochę bardziej
praktyczna.
- Musisz mi kiedyś podać jej skład.
- Coś za coś. Nadal nie wyjawiłeś, jak się wam
udało wysadzić rafinerię.
- Ech... No bo tego, widzisz...
Tak, Krąg Płonąca Czacha był z natury bardzo
dociekliwym krasnoludem. Może dzięki temu był
taki mądry? Nieważne. Co istotne to fakt, że
dzięki niemu Garret poznał kilka naprawdę
mocnych wybuchowych przepisów i aż się palił,
żeby je wypróbować.
Bomby
dymne,
usprawnione
koktajle
Molotova, wzmocniona mieszanka artyleryjska,
osławiony Krąg TNT. Taak następnym razem
będzie z pewnością lepiej przygotowany na
modliszki!
N
astępny poranek niczym nie różnił się od
wszystkich
poprzednich.
Jak
co
dzień
zwiadowców zbudził wrzask Elizabeth, która
poczuwała się do obowiązku wypełnienia ekipie
nadmiaru wolnego czasu.
- Pooobuudka leeeenie! Za oknem piękny
słoneczny dzień, idealny by skopać tyłek
modliszkom!
Generalnie gdyby nie sadystyczne środki
perswazji - precyzyjne kopniaki - pewnie nikt by
nie raczył się ruszyć ze swojego legowiska.
Zamarudzili jeszcze trochę przy śniadaniu,
zyskali kilka minut udając, że czegoś szukają ,
wreszcie wylądowali na placu koło południa.
Elizabeth, która bynajmniej nie kryła, że jest
wredną cholerą, uwielbiającą wyciskać z ludzi
pot, zapędziła ich do ćwiczeń.
- Jeszcze mi podziękujecie, lenie. Już widzę,
jaką byście mieli kondycję po miesiącu chlania
piwska i płaszczenia dupsk w „Lwiej Grzywie”!
- Czy kobietę można nazwać „trepem”? –
zapytał niewinnie Garret.
- Nazywaj mnie jak chcesz, ale zanim
zaczniesz mi prawić komplementy, popatrz sobie
na tych chłopaczków z nowego zaciągu.
„Chłopaczki z nowego zaciągu” wyglądały jak
banda młodocianych halflingów na majówce.
Całe szczęście, że kazano im ćwiczyć z
drewnianymi mieczami, bo ich bezładna
machanina mogłaby się zakończyć tragicznie.
Dowodzący nimi kapral, łagodny człowiek o
rozmarzonej twarzy, wyraźnie nie potrafił sobie z
nimi dać rady.
- Ci gówniarze nie umieją się nawet odlać bez
zmoczenia sobie spodni. – stwierdziła
pogardliwie tempalriuszka – i to ma być wojsko!
No, chłopcy i dziewczęta, do roboty!
Jęknęli chórem w symbolicznym proteście i
wzięli się do roboty.
Troje zwiadowców ćwiczyło w pocie czoła.
Czwarty członek grupy wygrzewał się na słońcu i
obserwował ich ze złośliwą satysfakcją. Rozkoszował
się nieróbstwem. Unieruchomiona ręka wystarczała za
każdą wymówkę. Był zadowolony, że nikt nie zawraca
mu głowy. Całymi dniami kombinował, jak wydobyć i
spieniężyć mithrilową płytę, na którą natknęli się w
ukrytych pod dnem jeziora podziemiach. Próbował
oszacować jej wartość i przyprawiało go to o zawroty
głowy. Za jedną czwarta tej sumy mógłby do końca
życia nie wychodzić z najdroższego altdorfskiego
lupanaru! Wreszcie zaświtała mu myśl, na razie
mglista, ale... Musiał poczekać do zmroku, by
sprawdzić pewną możliwość.
Na razie postanowił popatrzeć na wyczyny
towarzyszy.
Elizabeth pożyczyła skądś groteskowy drewniany
pancerz, który ponoć służył do karania żołnierzy
czyniących zbyt wolne postępy w nauce. Na czym
polegała kara, wolała się nie domyślać. Teraz pancerz
miał imitować skorupę „modliszki”. Namówiła
Thorgala, przyjaciela z dawnych lat, który dziwnym
zrządzeniem losu stacjonował właśnie tutaj, na
uczestniczenie w treningach. Ktoś musiał zastąpić
Randala, który ostentacyjnie obnosił się z ręką na
temblaku.
Odziany w drewniany pancerz Thorgal uniósł ręce.
Przykucnął, naśladując zachowanie potwora. Zasyczał
groźnie.
- Ssssssss! A terasssss wasssss zjem! – wrzasnął,
skacząc w kierunku pozostałej trójki.
- Nie błaznuj, cholera! Riannon, Garret, ile razy
mam
powtarzać,
RAZEM!!!
Musicie
pchnąć
jednocześnie! Jeżeli jedno z was się spóźni, modlicha
okręci się wokół własnej osi i będziecie mogli ją
pocałować w dupę! Jeszcze raz!
Thorgal przyjął pozycję. Dwójka zwiadowców
skoczyła, wyciągając przed sobą dziwaczne ostrza na
długich drzewcach. Broń wyglądała trochę jak
szczerbate widły z dwoma rozklepanymi zębami.
„Zęby” objęły ramiona „modliszki”. „Potwór” runął na
plecy. Zdołał uwolnić rękę i uderzyć Garreta po nogach
drewnianym ostrzem. Elizabeth szalała:
- Śpicie, czy co? Popchnąć i przytrzymać!
Przytrzymać! Dociera to do was?
- A nie przyszło ci do głowy, że powinniśmy raczej
potrenować szybką ucieczkę? – rzucił złośliwie Randal.
- Nie będę pokazywać pleców byle modliszce! –
zaperzyła się templariuszka.
Randal zarechotał.
- Sama je sobie obejrzy, jak odwróci na brzuch
twojego trupa!
Elizabeth splunęła pogardliwie. Nie miała zamiaru
dyskutować ze złodziejem, dla którego honor był tylko
pustym słowem.
- Dobra, zmiana, teraz ja będę modlichą.
- O nie, znowu mnie walniesz po jajach! –
zaprotestował Garret.
- To postaraj się, żeby mi się to nie udało. – miała
wyjątkowo wredny uśmiech.
Postarał się. Wszyscy się starali. Mieli świadomość,
że grają o swoje życie. Ćwiczyli całymi dniami, często i
po zmroku. Opanowali manewr do perfekcji. Dwójka
rzucała „modlichę” na ziemię i unieruchamiała
ramiona. To zadanie, wymagające dużej zręczności i
- 19 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------doskonałego refleksu, wzięli na siebie Riannon i
Garret. Trzecia osoba miała doskoczyć od strony
łba, by odciąć „rogi”. Randal, wygrawszy w kości
znakomity krasnoludzki topór, obiecał łaskawie
wziąć to na siebie, kiedy wyzdrowieje. Na
Elizabeth
spadło
zadanie
wymagające
największej siły - wbić ostrze w brzuch i
zniszczyć zegar, zastępujący stworowi serce.
Oczywiście, ryzykowała przy tym, że źle
uchwycona „modliszka” tnie ją po nogach.
Dlatego kiedy Randal przyniósł pewnej nocy
wysokie do kolan buty wzmocnione blachą, nie
pytała nawet, skąd je wziął.
Cztery osoby na jedną modliszkę. To dużo.
Próbowali innych układów, ale żaden nie
gwarantował powodzenia. Ten zresztą też nie, ale
wydawał się najlepszy. Przyznał to nawet Cień,
który pojawił się na placu pewnego wieczora.
Oczywiście, zdawali sobie sprawę, że w ten
sposób mogą sobie poradzić z jedną modliszką.
Jeśli będą dostatecznie szybcy, nawet z dwoma.
Pozostawało tylko modlić się, by nie spotkać
ich więcej.
S
łuchaj Riannon, co myślisz o tej naszej
nowej „pani kapitan”?
- O co ci chodzi?
- Za bardzo się rządzi, nie uważasz?
- Fakt. Nie żebym była sentymentalna czy coś,
ale bardziej lubiłam tę poprzednią, jak ona się..
- Tanja?
- Aha. Tamta przynajmniej nie wywalała nas z
łóżka przed południem... No i była równie
zachłanna na skarby co my.
- Wiesz, gdyby nie to umorzenie wyroku i ta
pani z wysokiego zamku już dawno by mnie tu
nie b..
- Chwila! Jaka pani z wysokiego zamku?
Znów piłeś?
- Na Sigmara, NIE! Pamiętasz tę jaskinię z
grzybkami? - Riannon znacząco pokręciła głową
- ona mi się ukazała i powiedziała, że tylko my
możemy wyrównać szansę w tej beznadziejnej
wojnie... Kto wie może nawet przechylić szalę
zwycięstwa na stronę Imperium!
- Czemu wcześniej nic nie mówiłeś?
- A pytałaś? - i znów zapadła niezręczna,
długotrwała cisza.
III.
C
ień robił się coraz bardziej natrętny.
Upodobał sobie Elizabeth, jakby wyczuwając, że
wywołuje u niej wyrzuty sumienia. Zupełnie
jakby się nimi żywił. Może tak właśnie było, bo z
czasem zaczął wręcz ignorować pozostałą trójkę.
Po
zmroku
towarzyszył
templariuszce,
gdziekolwiek się nie ruszyła. Doskonale ukryty,
niewidoczny, niedostrzegalny dla nikogo.
Widziała go kątem oka, czuła jego obecność. Czy to
właśnie miał na myśli mówiąc o symbiozie?
Chichot stwora doprowadzał ją do szału. Ilekroć
spotkały się ich spojrzenia, kolor oczu Cienia zmieniał
się. Wpatrywał się w nią błękitnymi oczyma Adriana.
Czasami szeptał jej do ucha. Wreszcie, pragnąc się
pozbyć kreatury chociaż na trochę, zażyczyła sobie
usunięcia dowódcy Stalowego Legionu.
Rankiem znalazła na poduszce zakrwawioną
rękawicę i czerwona różę. Taką samą jak ta, którą
podrzucił po wykonaniu poprzedniego polecenia,
razem z kislevską gazetą, donoszącą o śmierci czterech
służących von Belvitzowi eksperymentatorów.
Róża i rękawica. Rękawica jako dowód na
wykonanie zadania. Ale róża? Co miała oznaczać
czerwona róża? W poezji oznaczała miłość. Na
wszystkie demony chaosu, przecież nie o miłość mu
chodziło! Idiotyczne komentarze Randala na temat
„zakochanego potwora” uważała za kompletną bzdurę.
Co więc miała znaczyć czerwona róża? Elizabeth gubiła
się w domysłach. W sztuce sakralnej róża była
symbolem samotności kapłańskiej drogi, a także wiary i
oddania. Żadne z tych znaczeń nie wchodziło chyba w
rachubę. Przemijanie, śmierć? Nie, to byłoby zbyt
proste. Podejrzewała Cień o większą perfidię.
Poświęcenie, cierpienie, męczeństwo? To już prędzej.
Byłaby to wyjątkowo zjadliwa ironia...
Gapiła się na leżące na poduszce przedmioty, aż
wreszcie zepchnęła je z obrzydzeniem pod łóżko, czując
narastające mdłości. Dlaczego ten skurwiel się nad nią
znęcał?
Znała tylko jedną osobę, której mogła w pełni
zaufać. Zaopatrzywszy się w butelkę mocnej jak cholera
gorzałki ruszyła do kwatery Thorgala.
P
ół butelki później zakończyła opowieść. Nors
podrapał się po głowie, po czym wyciągnął jakąś
grubaśną księgę ze swojego bogatego zbioru. Niektórzy
uważali jego zainteresowanie słowem pisanym za rzecz
niegodną wojownika, on jednak nie przejmował się tym
zupełnie. Nudził się w tej twierdzy, a czytanie ksiąg
pozwalało zabić czas. Gdyby tylko dano mu okazję,
rzuciłby papiery w cholerę i z rozkoszą zamienił je na
solidny topór. Tymczasem jednak zaczytywał się w
traktatach rozmaitych badaczy natury ludzkiej, z
powodzeniem wykorzystując ich teorie w praktyce
wojskowej.
- Oooo, tego właśnie szukałem. Otoż niejaki Karl
Gustav Jung z akademii altdorfskiej twierdzi, iż każdy
człowiek ma swoją mroczną stronę, złożoną z uczuć
złych i szkodliwych. Tę właśnie część ludzkiej natury
nazywa ów akademik „cieniem”.
- Brzmi znajomo, tylko co z tego? – Elizabeth była
sceptyczna wobec akademików.
- Człowiek się rozwija, poznając samego siebie.
Powinien zaakceptować swój cień, poznać go. Jeśli
zrozumie swoją mroczną cząstkę, dowie się także, jak
wyglądają inne strony jego natury. Będzie mógł wybrać
pomiędzy mrokiem a światłem.
Parsknęła śmiechem. Teorie akademików były dla
niej zbyt wydumane.
- 20 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Daj spokój, jaki wybór, jakie poznanie,
przecież nie ja stworzyłam tego stwora! To nie
jest żadna mroczna strona mnie, tylko cholerne
paskudztwo zmontowane przy pomocy magii!
Thorgal wychylił jednym haustem pół kubka
gorzałki.
- A nie przyszło ci do głowy, że go po prostu
rajcuje to, że się nim tak bardzo przejmujesz?
- Hmmmm...
- Czegoś tu nie rozumiem. Znamy się od lat,
dawno już wyrosłaś ze szczeniackiego idealizmu,
skąd u ciebie te wyrzuty sumienia? Gdzie twój
słynny cynizm?
Elizabeth z żalem zajrzała w głąb pustego
kubka.
- A wiesz, sama się zastanawiam...
Gospodarz zniknął na chwilę w głębi domu.
Wrócił, niosąc tryumfalnie pełną flaszkę.
- Ty to zawsze musisz sobie wynaleźć jakiś
problem. Mało ci jednego mrocznego elfa?
Zerwała się na równe nogi i trzasnęła pięścią
w stół.
- Nie waż się mówić o nim!
Uniósł
dłonie
uspokajającym
gestem.
Napełnił kubki. Usiadła. Dłuższy czas pili w
milczeniu. Wreszcie i druga butelka została tylko
wspomnieniem.
- Wymyśl mu jakieś idiotyczne zajęcie i
przestań się przejmować – poradził Thorgal na
odchodnym.
Odtąd
co wieczór wysyłała Cień z tym
samym poleceniem: napisać na murze warowni
„Karlsson to dupa”. Chyba go to bawiło. Każdego
ranka napis zmywano, zabawa mogła więc trwać
w nieskończoność. Poszukiwano winnych,
zastawano pułapki, wzmacniano patrole. Nie
złapano nikogo. Nawet Łowcy Czarownic,
zatrudnieni przez Karlssona w chwili desperacji,
nie zdołali złapać winnych. Pierwsze promienie
wschodzącego słońca nieodmiennie natykały się
na obelżywą inskrypcję.
IV.
B
urdaaaa!!! - krzyknął zakapturzony
człowiek stojący w kącie.
Nie trzeba było długo czekać na efekty. Nie
wiedzieć czemu, okrzyk ten za każdym razem
wywoływał niezdrową chęć rywalizacji wśród
tutejszej załogi piwnej. Zakapturzony nie zdążył
jeszcze dobrze zamknąć ust, kiedy pierwszy kufel
padł i rozbił się o drewnianą podłogę karczmy.
- Nie, nie znowu... Dopiero co wstawili nowe
drzwi... - dało się słyszeć ciche westchnienie
karczmarza.
- Wieczór jak każdy, co nie, Konradzie? odezwał się przykucnięty pod stołem zarys
Garreta.
- Nic mi nie mów. Wiem, że chłopaki chcą się
rozerwać, ale żeby w każdy wieczór? Chyba będzie
trzeba coś z tym cholerstwem zrobić. - odparła sylwetka
zaczajona pod sąsiednim stolikiem - Hmm, no właśnie,
będzie trzeba coś z tym zrobić. I nie tylko z tym.
Widzisz, Kaleso... ekhm.. Karlsson bardzo przejął się
tymi napisami na murze.
Garret stłumił chichot i słuchał dalej.
- Wyznaczył nawet nagrodę za schwytanie sprawców
albo,
co
bardziej
prawdopodobne,
jednego
NIEWIDZIALNEGO sprawcy...
- Chyba nie sądzisz , że zniżyłbym się do tak nędznego
poziomu?!
Toż
to
amatorszczyzna!
Zero
wyrafinowania, jakiejkolwiek subtelności, finezji! To
mógłby wymyślić każdy, ot choćby taki sprzedawca
ziemniaków!
- Dobrze, dobrze. Już ja wiem swoje! Te napisy mają
zniknąć, zrozumiano?
Jeśli Kruger czekał na jakąkolwiek odpowiedź to się
przeliczył. Garret tylko coś mruknął pod nosem,
naciągnął kaptur na głowę i zaczął torować sobie drogę
poza próg tego jakże gościnnego przybytku.
C
„ o on sobie, do jasnej cholery, myśli? Garret to,
Garret tamto! Gdyby nie to umorzenie kar, dawno już
by mnie tu nie było. Właściwie jak to się... No tak!
Zaczęło się od ogórków... Że też to cholerstwo musiało
się na nas wylać... No nic, mówi się trudno pije się
dalej. Pora wracać.” Chwiejnym krokiem skierował się
w stronę starej wieży maga, jedynego miejsca w tym
przeklętym dworze, gdzie mógłby choćby na chwilę
pozbierać rozbiegane myśli.
A trzeba wiedzieć, że była to wieża typowa - żeby
zaznać w niej spokoju, trzeba było najpierw pokonać
poczwarę - okropnie sadystyczną, wredną i zgryźliwą
Marę. Fakt, piękny byłby z niej smok, ale nie ocenia się
bestii po „opakowaniu”. Nie wiedzieć czemu owa
bestyja upatrzyła sobie Garreta i zawzięcie starała
owinąć go sobie wokół palca.
„Ale nie, nie ze mną te numery” - pomyślał zacny
złodziej. „Nie dam jej tej satysfakcji.” Ostrożnie
otworzył drzwi, nasunął kaptur na głowę i po cichutku
zakradł się do głównej sali wieży. „Jeszcze tylko kilka
kroków..” - szepnął, skradając się z zabójczą prędkością
ślimaka pociągowego.
„Profesjonalista w każdym calu, nieuchwytny dla
zwykłych
śmiertelników,
pogromca
niejednej
dziewicy, sprawca niejednego zamieszania, dziecko
cienia” - niestety skromność nigdy nie była jego mocną
stroną – „jeszcze trochę i...”
- Widzę cię - usłyszał słodki glos dobiegający z rogu.
- Cholera! Czy ty nigdy nie sypiasz? - zapytał
zirytowany złodziej.
- Hmmm... Czasami mi się zdarza, na przykład teraz
mam ochotę wskoczyć do ciepłego lóżka z ...
- Nieeeeeeeee - zdążył wydać tylko desperacki ryk i
runął w stronę drzwi piwnicy.
„Nigdy, przenigdy nie negocjuj z potworem –
zapamiętać”. Zatrzasnął z hukiem drzwi. W końcu
odrobina spokoju w sanktuarium! Sięgnął po pierwszą
butelkę ze stojaka – „Dre Lef les Mun 2412 zmieszane, nie wstrząśnięte” i utonął w odmętach
- 21 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------siarki zmieszanej z winogronami. Chociaż nie.
Bardziej trafne byłoby stwierdzenie - winogron
zmieszanych z siarką.
R
andal postanowił pogadać z Cieniem.
Wieczorami snuł się po ciemnych zakamarkach,
szukając stwora. Wreszcie znalazł go – a może to
Cień znalazł Randala? W pogrążonym w mroku
kącie pomiędzy stajnią a latryną pojawiła się
nagle plama czerni. Zeskoczyła z dachu, lądując
o krok od złodzieja. Usłyszał mrożący krew w
żyłach szept, który zdawał się dobiegać
jednocześnie z kilku kierunków.
- Szszszukałeśśś mnie... nasss...szukałeśśś,
tak, tak. Jestem, jesssteśmy. Adrian też jessst
tutaj. Czego chceszszsz? Mam kogośśś zabić?
Randal zignorował strużkę zimnego potu
ściekającą wzdłuż kręgosłupa.
- Przestań syczeć, – usiłując odgrywać
pewnego siebie, przeszedł od razu do rzeczy –
pamiętasz te podziemia, gdzie nas goniłeś?
- Pamiętam, tak, pamiętam. – Cień przechylił
głowę - Wieszszsz... Oblizałem wtedy ossstrze...
tak, jej krew jest słodka, taka sssłodka!
Nie dał się zbić z tropu byle czym. Jego
prosty, trzeźwy umysł podpowiadał, że Cień
powiedział to specjalnie, żeby wprawić go w
zmieszanie. No cóż, strzała nie trafiła w cel. Los
Elizabeth obchodził Randala tyle co zeszłoroczny
śnieg. Owszem, mógł bronić jej tyłka w walce, ale
tylko wtedy, gdy zagrożone było także jego
własne życie. Nie lubił templariuszy, uważał ich
za zgraję nadętych, praworządnych dupków, ale
nie miał nic przeciwko temu, by jeden z nich
szedł przed nim i przyjmował na siebie ciosy.
Jeśli Cień miał jakieś plany co do tej kobiety, nie
obchodziły one Randala. Był złodziejem,
ostrożnym z natury i z racji profesji. Unikał
otwartej walki, ale w razie konieczności potrafił
poderżnąć gardło bez zbędnych emocji. Gadki o
krwi nie robiły na nim wrażenia.
- Dobra, dobra, to nieważne. Tam była taka
wielka płyta z mithrilu. Widziałeś?
- Widziałem, hi, hi, widziałem. Wielka płyta z
białego ssssrebra. Widziałem.
Złodziej poczuł przypływ nadziei.
- Dałbyś radę ją stamtąd wydobyć?
Syk cienia zabrzmiał jak opętańczy chichot.
- Chciałbyś! A co ja bym z tego miał?
Randal poczuł się zbity z tropu.
- A bo a wiem? A co chcesz? Powiedz, dam ci
co będziesz chciał!
- Hi, hi, nic z tego, nic z tego. Nie jessstem
tragarzem! A ty nie maszszsz tego, czego ja chcę.
– zasyczał cień i zniknął w ciemnościach.
Rozczarowany złodziej bluznął stekiem
wyzwisk.
Riannon siedziała, gapiąc się przez wąskie
okno w komnacie wieży, która od prawie
miesiąca była ich mieszkaniem. Po drugiej
stronie kamiennej konstrukcji mgła poranka snuła się
miedzy górami, gdzie czyhało coś, co miało zagrozić
Staremu Światu... Ba! Zagrażało i to już dość
skutecznie; przecież w innym wypadku w zamku nie
byłoby tak tłoczno.
Podciągnęła kolana pod brodę i jeszcze mocniej
objęła je ramionami. Tej nocy nie mogła zasnąć i tym
razem nie było to spowodowane przez... Marę, która w
dość brutalny sposób chciała wyciągnąć Garreta z
zamkniętego od środka kibla.
Owszem, Mara działała jej na nerwy, ale to była
sprawa Garreta, ona nie miała się do czego mieszać.
Taka była niepisana umowa. Wolna wola, każde
zajmowało się sobą i wcześniej czy później wracało do
tej wspólnej cząstki, niezdeklarowanej współpracy w
przemierzaniu ścieżek Starego Świata w poszukiwaniu
tej przeklętej palmy.
Tylko teraz nie była pewna czy Garret powróci na
wspólną ścieżkę. Martwiła się. Zmienił się. Ludzie się
zmieniają. I umierają...
Rozejrzała się po pokoju. Reszta lokatorów leżała
rozwalona na swoich posłaniach odsypiając wczorajsza
burdę. Po co tkwią w tej zapadłej dziurze, gdzie znają
już wszystkich, których można z czegokolwiek okraść?
Bo Garretowi śniła się „pani z wysokiego zamku”? Bo
ona miała abstrakcyjną wizję upadku elfów, z którymi
nic prócz korzeni i praprzodków jej nie wiązało?
Uśmiechnęła się głupio do siebie. Nie wiedziała nawet,
z którego lasu pochodzili jej rodzice. Z którego zostali
wygnani. Oni, albo ich rodzice. To bez znaczenia.
Skuliła się kołysząc na fotelu. Przed nią, pod oknem,
na stercie koców i czego tylko nie było w wieży, leżał
zwinięty w kłębek smok, a właściwie smoczątko.
Niańczyła go od miesiąca, a on w zamian wytrwale ja
ignorował. Przynajmniej tak to z zewnątrz wyglądało.
Riannon miała niejasne przeczucie, ze jednak istnieje
jakaś więź. Tydzień temu zamyśliła się w karczmie i nie
zdążyła na czas schować głowy pod stół. Od tego czasu
bywała tam raczej z rzadka, większość czasu
przesiadując z kłębkiem łusek. Ten miesiąc zaczął się
dłużyć, trunki w gospodzie były z dnia na dzień coraz
gorsze, a cowieczorne burdy odbywały się według od
dawna ustalonych reguł, które powoli ja nudziły. Do
tego jeszcze Kruger zaczął coś przebąkiwać, żeby się
zajęła tym białowłosym dowódcą drugiej grupy
zwiadowców...
Przed oczami przebiegły jej ruchome obrazki:
gospoda pełna żołnierzy, Mara przyklejona do Garreta,
Kruger trzymający za rączkę Tanję, z zamarłym na
ustach słówkiem „kochanie”. I te głupie miny żołdaków
dookoła. A obok niej ten generał, Steiner czy jak mu
tam, z kretyńskim uśmeichem na ryju i dwoma
kieliszkami po wódce na stole.
Zobaczyła siebie w środku tego bałaganu i znów
powróciło uczucie pustki. Przestała się kiwać i oparła
podbródek na kolanach. Na zewnątrz chrypliwie
zabrzmiała trąbka. Ktoś przewrócił się na drugi bok.
Randal mruczał przez sen: „ja tylko sprzedaje
ziemniaki; zostawcie mnie; ja tylko...”
Miała nadzieję, ze dziś Elizabeth zaśpi i nie będzie
ich za wcześnie wywlekała na codzienny trening.
Siedziała cicho zapatrzona w spowite mgłą góry i
- 22 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------słuchała przytłumionych dźwięków krzątaniny
na dziedzińcu.
P
od koniec miesiąca zostali wezwani do
gabinetu Steinera. Porucznik, jak zwykle
znudzony i zniecierpliwiony oznajmił, że za dwa
dni mają wyruszyć na rekonesans w okolice
północnego zamku, o którym mówiono, że
opanowany jest przez potwory.
- Powtarzam, to ma być rekonesans. Nie
sabotaż, nie dywersja. Żadnych bohaterskich
czynów. Macie przemknąć niezauważeni.
Obejrzeć i wrócić. Dojścia do zamku, załoga,
uzbrojenie. Zresztą nie muszę wam chyba
tłumaczyć. I trzymajcie się z dala od wszelakich
zapór, suchego zboża i innych takich. Na
południe od was będzie nasze wojsko. Ci chłopcy
mają wystarczająco dużo problemów. Nie
chciałbym, żeby musieli sobie dodatkowo radzić
z pożarem czy powodzią! Pani kapitan zostanie
tu jeszcze chwilę, reszta – odmaszerować!
- Tak jest!
Wymaszerowali, krztusząc się tłumionym
śmiechem. Steiner skrzywił się, jakby ugryzł
cytrynę. Przez chwilę przekładał papiery na
biurku. Elizabeth czekała cierpliwie.
- Pani kapitan – zaczął Steiner – oboje
wiemy, jakie znaczenie ma w wojsku kwestia
dyscypliny. Ten napis... Generał Karlsson prosił
mnie, aby przekazać ci tę kopertę. I powiedzieć,
że chociaż nie ma żadnych dowodów, to wie, że
tylko cholernie dobrzy zwiadowcy i sabotażyści
byliby w stanie ominąć wystawione przez niego
posterunki. Wasza grupka pokazała ostatnio, na
co ją stać. To nasuwa pewne podejrzenia.
Elizabeth zachowała kamienną twarz.
- Żaden z moich LUDZI nie wypisuje haseł na
murach!
–
wykrzyknęła
z
udawanym
oburzeniem.
Mówiła prawdę.
- Wierzę. - Steiner pokiwał głową. – W takim
razie ludzie pani kapitan mogliby może złapać
winnego i wyperswadować mu te wybryki?
Generał nie zażąda jego ujawnienia czy ukarania.
Dał na to słowo. Chce efektu. Słowem, generał
przekazuje tę kopertę licząc, że napis przestanie
się pojawiać. Pani zna swoich ludzi. Proszę
wydać odpowiednie rozkazy.
- A jeśli nie udałoby mi się znaleźć i uspokoić
tego... dowcipnisia? – zapytała ostrożnie.
- Wtedy generał poprosi o zwrot koperty.
Proszę to do jutra przemyśleć.
Opuściła gabinet Steinera i pognała do
sypialni, trawiona ciekawością. W kopercie
znajdowało się pismo do banku Cinfanellich.
Polecenie przekazania dwustu koron na rzecz
Świątyni Myrmidii w Nuln.
Elizabeth zdębiała. Dlaczego przekaz na
Świątynię, a nie po prostu złoto? Jeśli to miała
być łapówka, to była ona co najmniej dziwna. Co
miała zrobić? Postanowiła szukać rady u
Thorgala. Stary przyjaciel znał doskonale tutejsze
stosunki.
- Moja droga, to przecież bardzo proste! Karlsson
nigdy nie zniżyłby się do płacenia „jakiemuś brudnemu
zwiadowcy” za to, by przestał z niego kpić. Z całej
waszej grupy tak naprawdę dostrzega tylko ciebie.
Pozostałych nawet nie raczy brać pod uwagę.
- Szlachetnie urodzony nadęty dupek?
- Oczywiście. Ty jesteś dowódcą, więc ty masz
załatwić sprawę. Z drugiej strony generał nie jest
głupcem. Gdyby zaoferował złoto TOBIE, mogłabyś
zapłonąć oburzeniem i odrzucić ofertę. Dlatego
przekazuje złoto na rzecz Świątyni.
- Cholerny cwaniak! Doskonale wie, w jakiej sytuacji
jest Zakon. Przecież ja po prostu NIE MOGĘ odrzucić
tej forsy!
- Więc ją przyjmij. Rozumiem, że możesz załatwić
sprawę napisów?
- Mogę.
Thorgal pokręcił głową z dezaprobatą.
- Cholera, ty zawsze musisz narozrabiać!
- No wiesz? Nie sądzisz chyba, że łażę po nocy i
wypisuję hasła na murach?
- Ktokolwiek to robi, ty go podpuściłaś. Ciekawe
tylko, jakim cudem nie daje się złapać? Czyżbyś
znalazła zajęcie dla swojego mrocznego pupilka?
- Sam mi to doradzałeś. Powiedz tylko, czy Karlsson
nie będzie chciał ukarania winnego, wbrew słowom
Steinera?
- Steiner powiedział, że generał dał słowo?
- Tak.
- To go dotrzyma.
Wróciła na kwaterę przed zapadnięciem zmierzchu.
Musiała jeszcze przejrzeć i uzupełnić ekwipunek.
Thorgal proponował, że pożyczy jej „kaczą stopę”. Po
krótkim wahaniu odmówiła. Pięć kul zrobiłoby co
prawda z modliszki pasztet, ale zbyt wielkie było
ryzyko, że broń nie wypali lub, co gorsza, eksploduje w
dłoniach strzelca.
Cień porzucił pisanie po murach, a złoto zostało
przekazane do Nuln.
A
więc jutro wyruszacie. Pamiętajcie to ma być
tylko zwiad. Żadnego palenia pól tudzież wysadzania
tam! - powiedział Kruger, silnie akcentując ostatnie
słowa - jesteście wolni.
Najpierw Steiner, teraz Kruger. Zupełnie, jakby
uznali, że zakaz wysadzania czegokolwiek trzeba
powtórzyć kilka razy. Oczywiście, tylko zwiad... Jeśli
coś przy okazji wyleci w powietrze, zawsze będzie
można znaleźć przyczynę, dla której mała eksplozja
była konieczna! Z trudem podtrzymując wymuszony
poważny grymas twarzy, ukrywający kpiący śmiech,
zwiadowcy wyszli z gabinetu.
- Do licha! Liczyłem na to, że zostaniemy tu jeszcze
dobry tydzień! - wycharczał Garret.
- Nic mi nie mów! Skończyły się dobre czasy
leniuchowania, pora wrócić na trakt... Eee to znaczy do
lasu.. do kapusty, robaczków i łośków... - odpowiedział
Randal.
- Kto leniuchował, ten leniuchował. – mruknęła
znacząco Elizabeth. – Skończyło się wygrzewanie na
- 23 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------słoneczku. – Teraz będziesz szedł lasem,
oddychał lasem, spał w lesie, jadł leśne
zwierzątka i oganiał się od leśnych robali.
- Dajcie spokój! Lasy są piękne i ... - Riannon
urwała gdy zobaczyła zirytowane spojrzenia
dwóch fachowców od nie – robienia –
kompletnie - niczego.
- Dobra, macie rację... ktoś na ochotę
wymalować ostatni raz "Kaleson to dupa" na
murze zanim odjedziemy?
I tak rozpoczęło się kolejne zadanie typu „Nie
Przewidujemy Żadnych Kłopotów, To Jest
Rutynowy Zwiad”....
V.
N
areszcie wyruszyli.
Ziemie wokół były opustoszałe. Całymi
dniami nie widzieli żywego ducha. Posuwali się
dość szybko, zachowując jednak ostrożność.
Cień,
którego
jedynym
zajęciem
było
przepatrywanie drogi, wracał szybko i całymi
wieczorami kręcił się w zasięgu wzroku.
Elizabeth, przyzwyczaiwszy się ciągu ostatnich
tygodni do codziennych treningów, wpadła na
osobliwy pomysł. Poprosiła Cień o lekcje
szermierki.
Cień aż przysiadł z wrażenia. Przekrzywił
głowę.
- Myśśśśliszszsz, że uda ci się mnie zabić? To
ma być jakiśśś podstęp? – zapytał kpiąco i
wybuchnął śmiechem.
Uśmiechnęła się kwaśno.
- Tak głupia nie jestem. – postanowiła wziąć
go pochlebstwem - Podziwiam twój styl. Chcę się
od ciebie uczyć.
- Chceszszsz się uczyć ode mnie? Od nasss?
Kiwnęła twierdząco głową. Naprawdę
chodziło jej o doskonalenie sztuki walki! Cień
zastanawiał się, świdrując ją wzrokiem,
przekrzywiając głowę z boku na bok.
- Taaak, z chęcią nauczymy... nauczę cię...
niejednej rzeczy.
Dziwna rzecz, zabrzmiało to jak groźba.
B
ez przeszkód dotarli do południowego
zamku, przejętego przez wojska kislevsko–
imperialne. Przeciwnik, poważnie osłabiony
przez dywersantów, stawił jedynie słaby opór. W
dodatku „Łosie” straciły w tajemniczych
okolicznościach dowódcę i poszły chwilowo w
rozsypkę. Dzięki temu atakujący ponieśli
wyjątkowo małe straty.
Wieści te były jak leczniczy okład na zbolałe
sumienie templariuszki.
P
ozostawili konie w zamkowych stajniach,
nażarli się na zapas gorącej grochówki i
pomaszerowali na północ.
Przez kilka dni wędrowali lasami bez przeszkód, nie
natykając się choćby na ślad wojsk von Belvitza. Armia
kislevska starannie oczyściła okolicę. Tereny wokół były
wyludnione, za to obfitowały we wszelaką zwierzynę.
Oszczędzali więc suchy prowiant, wypuszczając się na
krótkie polowania. Wieczorami pozwalali sobie na
rozpalanie małych ognisk i raczyli się do woli
pieczonym mięsem. Powoli zaczynali się czuć jak na
majówce.
C
ień, godnie z obietnicą, wyciskał z Elizabeth
siódme poty. Była z tego zadowolona, ale po każdej
lekcji narzekała, że śmierdzi i nie ma się gdzie wykapać.
Górskie potoki były wartkie i czyste, ale płytkie, a co to
za mycie, kiedy nie można się zanurzyć po szyję? Kiedy
pewnego dnia wracający z polowania Garret
zameldował, że o pół mili od obozowiska niewielki
wodospad wyrył w skałach głęboki basen pełen
krystalicznie czystej wody, popędziła tam bez namysłu,
opanowana tylko jednym pragnieniem.
Zrzuciła kolczugę, zdarła z siebie przepoconą
koszulę i z rozkoszą zanurzyła się w sadzawce. Pluskała
się jak dziecko, zmywając kurz i pot. I jak dziecko dała
się podejść.
- No, no, co my tu mamy?
Na brzegu stali dwaj najemnicy ze Stalowego
Legionu. Uśmiechali się szeroko, najwyraźniej
zachwyceni łaskawością losu, który zesłał im kobietę do
takiej głuszy. Jeden z nich trzymał w dłoniach
naciągniętą kuszę. Templariuszka zaklęła bardzo
szpetnie.
- Prosimy do nas, na piaseczek – powiedział „Łoś”,
popierając słowa znaczącym ruchem kuszy. – Tylko
spokojnie i bez gwałtownych ruchów.
- Na gwałtowne ruchy będzie czas później –
zarechotał drugi.
- Mnie w tej wodzie dobrze, raczej zostanę tutaj –
zaoponowała.
Parsknęli kpiącym śmiechem. Kusznik uniósł broń.
- Nie wiem, czy chce mi się z tobą szamotać –
stwierdził – Mogę wpakować ci bełt między oczy,
wyciągnąć z wody i dopiero wtedy...
Nie dokończył zdania. Bez żadnego ostrzeżenia z
pomiędzy drzew wyskoczyła czarna sylwetka,
uzbrojona w dwa lśniące ostrza. Jedno podbiło kuszę,
drugie przejechało po brzuchu najemnika. Bełt
poszybował w niebo, nie czyniąc nikomu krzywdy.
Najemnik złożył się na dwoje jak drewniana lalka.
Cięcie po gardle zakończyło jego ziemską wędrówkę.
Drugi „Łoś” zginął ułamek sekundy później, nawet nie
wiedząc, co go zabiło. Wypatroszony jak prosiak stoczył
się na brzeg sadzawki. Krew popłynęła szeroką strugą w
stronę wody.
Omijając rosnącą plamę czerwieni Elizabeth
wydostała się na brzeg. Cień zniknął, jakby nie chciał
jej krępować swoją obecnością. Sięgnęła po koszulę i
znieruchomiała.
Na stosie ubrań leżała czerwona jak krew róża.
N
a pierwszą modliszkę natknęli się kilka mil od
nawiedzonego zamku. W pierwszej chwili zamarli,
- 24 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------sparaliżowani
lękiem.
Wtedy
zaśpiewała
wydobyta przez templariuszkę broń. Słysząc
bojowe zawołanie zakonu zareagowali jak dobrze
naoliwiony mechanizm. Riannon i Garret
skoczyli naprzód jak dwie błyskawice. Modliszka,
zbyt pewna siebie, dała się zaskoczyć. Padła na
plecy. Elizabeth uderzyła. Ostrze, z całym
impetem nadanym przez strach i gniew, przebiło
skorupę pancerza. Krzyk torturowanego metalu
oznajmił zniszczenie ukrytego wewnątrz zegara.
Przekręciła miecz, czerpiąc niemal erotyczną
rozkosz z jęku rozdzieranych sprężyn i trybów.
Modliszka zaskrzeczała i szarpnęła się
konwulsyjnie. Wojowniczka skuliła się w
podświadomym oczekiwaniu na cios „rogów”.
Uderzenie nie nastąpiło. To Cień włączył się
do walki. Jednym cięciem pozbawił wroga
groźnych wyrostków i z dziką zajadłością wbił
oba swoje ostrza w oczy potwora.
Stworzenie zadygotało i znieruchomiało.
Było martwe.
P
rzez kilkanaście uderzeń serca trwali
nieruchomo, bojąc się choćby drgnąć. Pierwsza
ocknęła się Elizabeth. Z westchnieniem ulgi
postąpiła krok w tył, dziękując Myrmidii za
zwycięstwo. Nagle noga ugięła się pod jej
ciężarem. Kobieta straciła równowagę. Nie
doleczona rana wybrała właśnie ten moment, by
zaprotestować przeciw brutalnemu traktowaniu.
Templariuszka usiadła na mchu ciężko, aż ziemia
jęknęła. Na samą myśl, że mogło się to zdarzyć
kilka chwil wcześniej, oblała się zimnym potem.
- Ktoś powinien ci wymasować udo –
stwierdził Randal, i oblizał się, łakomie patrząc
na bądź co bądź zgrabną nogę.
To stwierdzenie rozładowało napięcie.
Zwiadowcy opuścili broń, rozluźnili kurczowo
zaciśnięte dłonie. Zaczęli się śmiać, nagle
napełnieni nową nadzieją.
VI.
Dzień powoli ustępował nocy. Zwiadowcy
skupili się wokół niewielkiego ogniska, ponuro
wpatrując się w wyjątkowo chudego zająca,
kurczącego się w miarę opiekania. Od kilku dni
coraz trudniej było o zwierzynę. Wiedzieli, że
jeżeli tak dalej pójdzie, będą musieli sięgnąć po
zapasy suszonego mięsa, do tej pory starannie
oszczędzane.
Wieczór był chłodny. W dolinach trwało
jeszcze lato, noce rozbrzmiewały pieśnią tysięcy
podnieconych upałem świerszczy. Tu, w górach,
jesień przychodziła szybko, uciszając owady
jednym zdecydowanym gestem i zachłannie
obejmując
kamienistą
krainę
zimnymi
ramionami.
Tego ranka Randal, sarkając na wilgotne zimno
przenikające do szpiku kości, oddalił się na kilka
długich chwil. Wrócił wyraźnie rozweselony. Jednak do
wieczora zdążył stracić dobry humor. Siedział teraz
obok templariuszki, ponury niczym gradowa chmura,
bez apetytu skubiąc zajęcze mięso.
Elizabeth pociągnęła nosem.
- Randal, co ty piłeś? Siedzieć koło ciebie to jest
istna tortura, zaraz się zerzygam!
- Bueee , ja hmmm........ nie pamiętam, zaraz,
spotkałem jednego takiego zielonego i on miał butelkę i
ta butelka i ja... a poza tym to miał spiczaste uszy i
dawno go już nie widziałem i... i... i zresztą czy to
ważne?
- Nie, ale jesteś toksyczny.
- Ciiiiiiiiiiiiiicho. – złodziej chwycił się za pulsującą
głowę – Tupot białych mew...
- Cholera, trzeba było mu przeszukać juki przed
wyjazdem – jęknęła templariuszka, kiedy powiew
wiatru złośliwie cisnął jej w twarz wydychane przez
Randala powietrze. – Mogłeś się chociaż podzielić –
dodała.
Randal zarechotał.
- Sama mogłaś zadbać o odpowiednie zapa...
zaotrze... zaopatrzenie.
Oblizywali właśnie ostatnie resztki tłuszczu z
palców, kiedy przy ognisku pojawił się Cień – jak
zwykle niespodziewanie i w idealnej ciszy.
- Mamy towarzyssssstwo! – syknął ostrzegawczo i
przypadł do ziemi, dobywając bliźniaczych ostrzy.
Zwiadowcy skoczyli na równe nogi, chwytając za
broń.
- Modliszki? – zapytała Riannon zesztywniałymi ze
strachu wargami.
- Nie. Widziałem zwierzoludzi. Ośśśśmiu. Wielkie
bestie, tak, naprawdę wielkie. Mógłbym ich
uśśśmiercić, tak, rozpruć ich brzuchy, ale z nimi idzie
coś jeszszszcze. Idzie prosto na nasss. Wie, że tu
jesteśmy.
- Coś? Co takiego?
- Nie wiemy, nie wiemy – odpowiedział Cień, kręcąc
głową w nietypowym dla siebie wzburzeniu.
Randal dorzucił do ognia sporą wiązkę chrustu.
Skoro i tak zostali odkryci, gaszenie go nie miało sensu.
Jasne płomienie mogły za to odstraszyć napastnika.
Przynajmniej kilka gatunków stworzonych przez Chaos
obawiało się ognia.
Zwiadowcy zbili się w gromadkę, otaczając
palenisko ciasnym kręgiem najeżonym stalą. Ich oczy
gorączkowo przeszukiwały mrok.
Pośród
drzew zamajaczyła samotna postać.
Zbliżała się do ogniska z pełną swobody beztroską,
jakby nie obawiając się nikogo i niczego. Dziwna to była
nieostrożność w okolicy, gdzie kilkanaście mil dalej
ścierały się dwie armie, a lasy stały się siedliskiem
plugawych potworów.
- A gdzie tych ośmiu? – mruknął Randal, patrząc
podejrzliwie na Cień.
- Nie wiem, nie wiemy! Pssst! – uciszył go tamten.
Czekali, pełni napięcia.
- 25 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Stłumiony
krzyk
Elizabeth
przerwał
nabrzmiewającą ciszę niczym wystrzał. Posłali jej
pełne zdumienia spojrzenia i zamarli, w
osłupieniu wpatrując się w jej twarz. Widywali
już na niej gniew, ból, nawet lęk, ale nigdy nie
przypuszczali,
że
na
obliczu
dumnej
templariuszki
ujrzą
wyraz
obłędnego,
bezgranicznego
przerażenia!
W
szeroko
otwartych oczach odbijała się mieszanina uczuć,
których
nie
potrafiliby
nawet
nazwać.
Wojowniczka wysunęła się przed nich,
wyciągając na boki ręce, jakby chciała osłonić ich
własnym ciałem.
- Do tyłu! Na wszystkich bogów, cofnijcie się!
– wycharczała przez kurczowo zaciśnięte gardło.
W innym przypadku zadawaliby pytania lub
usiłowali dyskutować, za nic mając jej formalne
przywództwo, jednak widok trzęsących się jak
liście osiki dłoni tak zwykle opanowanej
templariuszki podziałał na nich jak lodowaty
prysznic. Instynktownie czuli, że przybysz, choć
samotny, jest bardziej niebezpieczny niż stado
rozwścieczonych modliszek.
S
powity w czerń mężczyzna wstąpił w krąg
migotliwego światła.
Był elfem, urodziwym i wysokim jak każdy
przedstawiciel tej rasy, przewyższającym jednak
przeciętnego elfa szerokością ramion. Pod
smoliście czarnym jedwabiem wyraźnie rysowały
się stalowe mięśnie. Jednak nie mieli przed sobą
topornie zbudowanego osiłka. Przybysz stanowił
idealne połączenie siły i wdzięku. Jego
zwodniczo miękkie ruchy przywodziły na myśl
drapieżnego kota. Podobieństwo potęgowały
oczy, błyszczące głęboką zielenią. Miał białe jak
śnieg włosy, uczesane na modłę Tancerzy Wojny
w wysoki czub. Znad ramion wyglądały rękojeści
dwóch skrzyżowanych na plecach szabel.
Elf uśmiechnął się dziwnie zaciśniętymi
wargami. Uniósł otwarte dłonie, jakby chcąc
zademonstrować, że nie ma złych zamiarów.
- Niesamowite, kogo też można spotkać w
takiej głuszy. Witaj, Elizabeth. – powiedział,
kompletnie ignorując pozostałych. Miał niski,
melodyjny głos, z rodzaju tych, które wywołują
dreszcz u kobiet.
- Err’avandrel – wyszeptała, cofając się o pół
kroku.
Cień zasyczał znienacka jak kot i skoczył,
odgradzając kobietę od przybysza. Ten zmrużył
okolone tatuażami oczy i zaśmiał się. Jego
śmiech zabrzmiał jak szmer strumyka
tańczącego na kamieniach.
- Ciekawego masz obrońcę, Elizabeth.
Zadziwiasz mnie, doprawdy!
- Czego chcesz – warknęła, agresją maskując
strach.
Uspokoił ją pojednawczym gestem.
- Porozmawiać, tylko porozmawiać. Nie
widzieliśmy się już kawał czasu. Nie
spodziewałem się takiego chłodnego przyjęcia.
Elizabeth parsknęła i zaklęła niczym woźnica.
- Doprawdy? Każde spotkanie z tobą jest jak taniec
na ostrzu noża. Za każdym razem zastanawiam się... –
nie dokończyła zdania. – Śledziłeś nas?
Wypatrzyłem
was
wczorajszej
nocy.
Obserwowałem. Twój piesek – machnął pogardliwie
ręką w kierunku Cienia – nie mógł mnie wywąchać.
Cień zasyczał i przysiadł, jakby szykował się do
ataku.
- Dość uprzejmości – ton elfa zmienił się. –
Powiedziałem, że chcę z tobą pogadać. Powiedz temu
czemuś, żeby się cofnęło, albo je zabiję.
- Może powinniśmy pozwolić Cieniowi, żeby go
załatwił? – wtrącił Garret.
Randal uciszył go natychmiast. Dawno temu był
świadkiem podobnego spotkania i wiedział, że
tajemniczy Err’avandrel nie jest zwykłym elfem.
- Nie masz pojęcia, z kim mamy do czynienia. W
najlepszym przypadku pozabijaliby się nawzajem. Co
może nie byłoby takie złe. – dodał po namyśle.
- Daj spokój! – zniecierpliwił się Garret – facet jest
sam, nas jest czworo i mamy Cień. W parę chwil
zrobimy z niego szaszłyk!
Przybysz zaśmiał się drwiąco. Nie powiedział ani
słowa, tylko pokiwał głową z politowaniem. To
Elizabeth
odpowiedziała
złodziejowi,
głosem
wypranym z emocji.
- W tej chwili mierzy w nas osiem ciężkich kusz. Nie
zdążyłbyś nawet kiwnąć palcem.
- Bystra dziewczynka – potwierdził jej domysły
przybysz i machnął dłonią.
Z mroku wynurzyło się osiem potężnych postaci.
Rzeczywiście, trzymały w dłoniach napięte kusze. W
milczeniu otoczyły obozowisko.
Riannon, która od dłuższej chwili usiłowała
niepostrzeżenie sięgnąć po łuk, znieruchomiała, z
obrzydzeniem wpatrując się w mutantów.
- Twoi przyjaciele poczekają tutaj. Będą pod dobrą
opieką. Chodź! – elf ponaglił templariuszkę ruchem
dłoni.
Nie ruszyła się z miejsca. Zacisnęła tylko pięści,
blednąc jak prześcieradło.
- Spokojnie. Nic się nie zmieniło! – dodał
tajemniczo.
Westchnęła, jakby z ulgą. Wyminęła posykujący
wściekle Cień i wraz z przybyszem przepadła w
ciemnościach.
- Kto to, do cholery, był? – zapytała zdumiona
Riannon. – I co to miało znaczyć, że nic się nie
zmieniło?
- Kiedyś obiecał, że kiedy wreszcie przyjdzie ją zabić,
nie zrobi tego bez ostrzeżenia – wyjaśnił niechętnie
złodziej.
- O co tu chodzi? Dlaczego ona się go tak potwornie
boi? – indagowała.
- Nie jego – mruknął złodziej – nie boi się jego,
tylko swoich własnych uczuć.
Nie wydobyli z niego ani słowa więcej.
S
iedzieli w niewielkiej jaskini, oświetlonej
migotliwym blaskiem ogniska. Dym znikał bez śladu w
skalnym kominie. Przez chwilę nic nie mówili, nie
- 26 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------potrafiąc wybrać spośród tysięcy słów cisnących
się na usta. Płonące w półmroku oczy mówiły za
nich.
- Do licha – przerwała milczenie Elizabeth –
Jak zwykle, musiałeś mieć efektowne wejście.
- Bywam próżny, przyznaję – odparł elf i
uśmiechnął się szeroko, prezentując dwa ostre
jak sztylety, długie na cal kły.
Kobieta wzdrygnęła się na ich widok.
- Jednak ty zrobiłaś na mnie większe
wrażenie. Nigdy bym się nie spodziewał, że
templariuszka Myrmidii może podróżować w
towarzystwie Nachtjaegera.
- Nachtjaegera? Ty wiesz coś o tych
stworach?
- Coś wiem, chociaż niewiele. Skąd go
wzięłaś?
Opowiedziała mu całą historię. Err’avandrel
słuchał cierpliwie, nie przerywając ani słowem.
- I tak to wygląda. – zakończyła – Nie wiem,
dlaczego uczepił się właśnie mnie i nie wiem, jak
mogłabym się go pozbyć.
- Na pierwsze pytanie mogę ci odpowiedzieć
od razu. Popatrz na waszą grupę. Elfka, którą los
ludzi obchodzić może niewiele. Dwóch złodziei.
Łotrów bez czci i sumienia. To jasne, że przylgnął
do ciebie.
- Nie rozumiem.
- Ty, ze swoimi zasadami i ideałami, jesteś dla
niego wymarzoną ofiarą. Te istoty wybierają
sobie kogoś właśnie takiego. Dobrego, prawego,
ale pełnego wątpliwości. Wzbudzają poczucie
winy, karmiąc się wyrzutami sumienia.
Zatruwają umysł. Ofiara może stawiać opór. Im
jest silniejsza, tym dłużej to trwa, ale kończy się
zawsze tak samo. Obłędem lub próbą
samobójstwa.
Oczywiście
nieudaną,
bo
Nachtjaeger nie pozwoli się tak łatwo wykiwać.
- Co wtedy? – zapytała, choć domyślała się
odpowiedzi.
- No cóż, pamiętaj, że to co teraz mówię to
tylko przypuszczenia. Wydaje mi się, że w jakiś
sposób ofiara staje się jego częścią, jak ten
biedny, słaby, przerażony Adrian. Być może to
właśnie miał na myśli mówiąc o symbiozie.
Ukryła twarz w dłoniach, przytłoczona
przerażającą wizją. Chwycił ją mocno za
nadgarstki.
- To nie musi się tak skończyć! – potrząsnął
nią jak małym dzieckiem – Pozwól mi podzielić
się z tobą Mrocznym Darem. Ten chodzący
wyrzut sumienia nie będzie miał do ciebie
dostępu!
Uwolniła ręce.
- Więc o to ci chodziło? Kłamiesz, prawda?
Nic nie wiesz o tym stworze. Straszysz mnie
tylko po to, żebym zgodziła się na twoją
propozycję! W gruncie rzeczy obaj chcecie tego
samego. Mam się zaprzedać Chaosowi tak jak ty?
Nic z tego! Znasz moją odpowiedź!
Mroczny elf wykrzywił gniewnie twarz.
- Na Malala, nie będę powtarzać tej
propozycji w nieskończoność! Zbliża się wojna,
ostateczna wojna, jakiej nigdy dotąd nie oglądał ten
świat. Hordy Chaosu zaleją Imperium. Nie chcę, żebyś
zginęła w jakiejś głupiej bitwie, gdzieś daleko ode mnie.
Na
ogon
Mabrothraxa,
oferuję
ci
potęgę,
nieśmiertelność, a ty to odrzucasz?
- Tak! – wrzasnęła na całe gardło.
- Jak długo to może trwać? – zapytał spokojnie. –
Kradniemy dla siebie noc czy dwie, potem nie widzimy
się miesiącami. Jak możesz nas na to skazywać?
Zapadła cisza, głęboka jak odmęty mrocznego
oceanu. Err’avandrel patrzył jej w oczy. Wiedziała, co
za chwilę powie. Że oboje walczą ze sługami Chaosu. Że
różni ich tylko jeden drobny szczegół: on robi to w imię
Malala, ona w imię Myrmidii. A potem zapyta, czy dla
takiego nic nie znaczącego szczegółu warto wyrzekać
się własnego szczęścia. Ona, tak jak zawsze, przypomni
mu, że różni ich jeszcze jedno. W końcu oprócz
wyznawców Khorne’a, Slaanesha czy Tzeentcha, zabijał
także istoty zupełnie niewinne. A to już trudno było
nazwać „nieistotnym szczegółem”.
Za każdym razem oboje mówili to samo i za każdym
razem było to tak samo bolesne. Tym razem ją
zaskoczył.
- Nie okłamywałem cię. Nie wiem nic pewnego, to
tylko moje przypuszczenia, ale wydaje mi się, że
możesz z nim wygrać – powiedział niechętnie – jeżeli
okażesz się dostatecznie silna. Jeśli przeciwstawisz mu
się z takim uporem, z jakim ciągle odrzucasz moja
ofertę, będzie się mógł wypchać. – wzruszył ramionami
– Ale dużo ryzykujesz.
- Nie martw się o mnie – powiedziała z pewnością
siebie, której wcale nie czuła – Nie złamie mnie.
- Może po prostu poprosisz mnie o pomoc? – kusił.
Zastanowiła się. Zapewne sami bogowie byliby
gotowi kupić bilety, byle tylko zobaczyć ten pojedynek!
„Chociaż” pomyślała „skończyłoby się to zbyt szybko
jak na gust widzów”. Wreszcie pokręciła przecząco
głową. Jak na razie Cień okazywał się cholernie
przydatny.
- Zostawmy to. Co tu robisz? – zmieniła temat.
- Jak zwykle. Poluję. Gdzieś w tych górach ukrywa
się grupa czcicieli Khorne’a. Idziemy wytłuc to
plugastwo w imię Pana. A ty?
- Misja wywiadowcza. – wyjaśniła - Mamy obejrzeć
jakiś zamek pełen upiorów czy innego ścierwa.
- Pan skrzyżował nasze ścieżki!
- Mam nadzieję, że on jednak nie maczał w tym
palców – odpowiedziała kwaśno.
Nie miał zamiaru się spierać. Wiedział lepiej. Był
przecież Wybrańcem. Pan chętnie widziałby tę kobietę
w szeregach swych wyznawców, dlatego zetknął ich ze
sobą, choć prawdopodobieństwo tego spotkania było
nieskończenie małe. Err’avandrel nie powiedział tego
na głos. Wiedział doskonale, że jeśli zacznie naciskać
zbyt mocno, Elizabeth zatnie się w uporze i nigdy nie
pozwoli się przekonać. Jednak, jak mówią, „kropla
drąży skałę”. Mroczny elf miał czas, mnóstwo czasu.
Nie musiał się spieszyć. Wzruszył ramionami.
- Nieważne. Nie po to cię tu wyciągnąłem, żeby
przegadać całą noc.
Uśmiechnęła się nieśmiało i spuściła głowę,
zawstydzona. W takich chwilach potrafiła się
zarumienić niczym nastolatka. Uniósł jej twarz. Miał
- 27 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------lodowato zimne palce. Zadrżała, gdy dotknął jej
rozpalonego ciała.
- Przepraszam – powiedział – dawno nie
jadłem.
- Rozgrzeję cię – odpowiedziała miękko.
Najpierw spotkały się ich usta. Ciała splotły
się chwilę potem.
Kiedy rozstawali się o świcie, jego skóra była
ciepła.
N
a wschodzie atramentowa czerń nocy
powoli przechodziła w bladą szarość przedświtu.
Riannon i Garret spali. Tylko Randal czuwał.
Wydobył z juków kawał suszonego mięsa. Gdyby
ktoś zapytał, dlaczego jeszcze nie śpi,
powiedziałby, że to wina kaca. Prawda była inna.
Wbrew pozorom, miewał czasami ludzkie
odruchy. Dlatego zamiast spać, siedział teraz
przy ognisku i gotował zupę. Wiedział, że
Elizabeth wróci przemarznięta i głodna.
Ledwie pierwsze promienie słońca dotknęły
czubków drzew, zwierzoludzie przepadli w lesie
niczym duchy. Templariuszka wróciła chwilę
później. Była blada i chwiała się na nogach. Bez
słowa usiadła obok złodzieja. Podał jej zupę.
Podziękowała skinieniem głowy. Obejmowała
naczynie, jakby chciała ogrzać drżące dłonie.
Jadła z trudem, trzęsąc się jak osika. Złodziej
westchnął i zaczął szukać w jukach koca.
Wiedział, co skrywa jedwabna apaszka, która
pojawiła się na jej szyi.
Pusty garnek zabrzęczał na kamieniach.
Kobieta
skuliła
się,
obejmując
kolana
ramionami. Otulił ją kocem i odwrócił się, nie
chcąc widzieć łez, które spływały po jej
policzkach niczym sznur szklanych pereł.
VII.
C
ały następny dzień Elizabeth spowalniała
marsz, wlokąc się noga za noga na końcu
pochodu. Nie rozmawiała z nikim. Zignorowała
nawet Cień, który usiłował ją sprowokować
jakimiś mglistymi aluzjami.
Wieczorem niespodziewanie odzyskała wigor.
Jak dalece, przekonali się wkrótce. Nie
zrezygnowała bynajmniej z treningu, wręcz
przeciwnie, stawiała czoła swemu nauczycielowi
z wielkim zapałem, coraz zręczniej unikając jego
ataków. Jednak największą niespodziankę
zachowała na koniec. Kiedy Cień, przycisnąwszy
ją do ziemi po błyskawicznym ataku, zmienił
nagle kolor oczu i zaczął przemawiać płaczliwym
głosem
Adriana,
zareagowała
kpiącym
śmiechem.
Zaskoczony stwór wypuścił przeciwniczkę z
morderczego uścisku. Ta usiadła, spokojnie
wytrzepała trawę z włosów i oświadczyła tonem
pełnym najgłębszej pogardy:
- Skończ już z tym żałosnym przedstawieniem. Masz
zdolności aktorskie, nie przeczę, ale stajesz się po
prostu nudny!
- Posłałaś tego biednego chłopca na śmierć –
przypomniał Nachtjaeger.
- Nie JA, bo wszyscy czworo podjęliśmy tę decyzję. I
tak naprawdę to nie my jesteśmy za to odpowiedzialni.
To TY zmusiłeś nas do tego. – oświadczyła z mocą.
Pozostała trójka obserwowała ich ze zdumieniem i
zaciekawieniem. Czyżby nie kończące się podchody
miały się przerodzić w otwarta wojnę?
Dalszego ciągu rozmowy nie zdołali jednak usłyszeć,
choć pilnie nadstawiali uszu.
- Proszszszę , proszę, czyżbyśśś w ciągu jednej nocy
zdołała zabić sumienie? – ironizował Cień jadowitym
szeptem.
- Przejrzałam na oczy. Nie mam zamiaru brać na
swoje barki wszystkich win tego świata. Dość już
zresztą dyskutowaliśmy na ten temat. Moje sumienie
jest czyste – odpowiedziała cicho, lecz stanowczo.
Prychnął z irytacją. Nie był pewien, czy mówiła
prawdę. Być może tylko udawała pewność siebie, chcąc
zbić go z tropu? Jednak czuł, że coś uległo zmianie.
Templariuszka nie odwracała wzroku, śmiało patrzyła
mu w oczy.
Niespodziewanie dla samego siebie poczuł ogromne
zadowolenie. Zwierzyna wyrwała się z sideł i stawiła
czoła łowcy. Myślał, że złamie ją jak trzcinę, tymczasem
trzymał w dłoniach ostrze z hartowanej stali, które
można ugiąć, lecz niełatwo złamać. Zalała go fala
radości. Im trudniejsza walka, tym słodsze zwycięstwo!
Myślał teraz gorączkowo. W trakcie zapasów
zauważył coś, co mógł wykorzystać przeciwko niej.
Zamierzał zachować to na później, lecz skoro ofiara
zamierzała mu się wymknąć, postanowił wytoczyć
działo najcięższego kalibru.
- Czyssste ssssumienie? Zaiste ciekawe to ssssłowa
w ustach kobiety, która ledwie kilka godzin temu
parzyła ssię z wampirem! – wysyczał tryumfalnie.
Ku jego zdumieniu strzał okazał się chybiony.
Zamiast skulić się pod ciosem, z twarzą płonącą
rumieńcem wstydu, Elizabeth wyprostowała się
dumnie.
- Tego nie zdołasz wykorzystać przeciwko mnie –
oświadczyła spokojnie.
- Ulegasz pokusie i nie wsssstydzisz się tego?
- Przeciwnie. Od lat opieram się pokusie i jestem z
tego dumna.
Cień wykrzywił się paskudnie. Nie doceniała go!
- W takim razie dlaczego owinęłaśśś szyję tą
śśśliczną chustką? Czy nie dlatego, żeby ukryć cośśś
przed wzrokiem swoich przyjaciół?
Zaklęła w duchu. Pięknie! Ten parszywy skurczybyk
trafił w dziesiątkę! Próbowała zachować obojętny wyraz
twarzy, ale miała do czynienia z piekielnie bystrym
obserwatorem.
- Miałaśśśś rację – odezwał się z uśmiechem
godnym wygłodniałego rekina – Adrian rzeczywiście
ssstał się nudny. Myślę, że znaleźliśśśmy nowy temat
do rozmów. O wiele zabawniejszszszy.
Pożałowała teraz, że nie pozwoliła Err’avandrelowi
zabić paskudy. Wydostała się z jednego bagna tylko po
to, by wpaść w następne, jeszcze gorsze. Cień miał ją w
- 28 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ręku. Zaufanie, jakim obdarzali ją towarzysze,
prysłoby jak bańka mydlana na wieść o jej
związku z mrocznym elfem. Na Bogów,
templariuszka Myrmidii i służący Malalowi
wampir! Odwróciliby się od niej ze wstrętem.
Kto wie, może nawet byliby gotowi przebić jej
serce osinowym kołkiem?
- Daj spokój – próbowała jeszcze ratować
sytuację – kiedy się poznaliśmy nie był jeszcze
taki.
Cień skwitował tę nędzną próbę wybuchem
szyderczego śmiechu. Przysunął się bliżej i zaczął
szeptać prosto do jej ucha niczym najczulszy
kochanek.
- Zzzzbyt łatwo ssię poddajeszszsz i zbyt łatwo
wierzyszszsz w to, co myśśślisz. Nigdy nie
rozszyfrujesz moich zamiarów... Sss-ss-s...
Dobrze ćwiczyszszsz, ale zapominasz o tym, sss
kim walczysz... Poznaj cele ssswojego wroga, a
dopiero wtedy będziesz miała szanssse. Jak
myssślisz, ssskąd Belvitz ma NASSS?!?
Zanim zniknął, w jej dłoniach pojawiła się
różyczka, mała, lekko przegniła, ale biała... Nikt
inny tego nie widział. Skąd o tej porze roku...
Skąd tu... skąd on...
Zadowolenie
Nachtjaegera stopniałoby
prawdopodobnie jak śnieg w promieniach
słońca, gdyby mógł poznać myśli, jakie
przepływały przez głowę Elizabeth zanim
zasnęła. Dała się podejść, to prawda, ale czy
rzeczywiście jej uczuciowe problemy miały tak
wielkie znaczenie? Gdyby jej towarzysze byli
bandą praworządnych fanatyków lub szurniętych
na punkcie honoru błędnych rycerzy, istotnie
miałaby powód do niepokoju. Jednak nie byli ani
fanatykami, ani rycerzami. W żadnym razie nie
przypominali
Łowców
Czarownic
czy
Inkwizytorów. Randal na przykład znał prawdę i
miał to głęboko w nosie. Tajniki cudzych sypialni
leżały w kręgu zainteresowań praczek i
podkuchennych, obytego w świecie awanturnika
interesował przede wszystkim zysk. Riannon i
Garret też widzieli w życiu niejedno,
prawdopodobnie zbyliby sprawę wzruszeniem
ramion. Zresztą może powinna od razu
opowiedzieć im całą historię? Zrozumieliby.
Mieli otwarte umysły oraz sporą dozę pobłażania
dla swoich i cudzych słabości. Cień mógłby się
wypchać pakułami i powiesić!
Jednak zanim zdążyła otworzyć usta, przyszła
jej do głowy inna myśl. Jeśli teraz wytrąci
przeciwnikowi broń z ręki, ten zacznie szukać
nowej. Wplącze ich w jakąś sytuację bez wyjścia,
wmanewruje w coś paskudnego... Znacznie lepiej
byłoby pozwolić mu trwać w błędnym
przekonaniu, że panuje nad sytuacją. Nie była co
prawda pewna, jak długo Cień pozwoli się
oszukiwać, ale nie miało sensu martwić się na
zapas.
- A gówno! – mruknęła pod adresem
Nocnego Łowcy i przewróciła się na drugi bok.
Postanowiła podjąć grę.
N
astępnego dnia natrafili na parów. Przecinał las
z północy na południe i najwyraźniej służył jako droga.
Świadczyły o tym chociażby liczne ślady stóp obutych w
ciężkie, wojskowe buty. Zwiadowcy postanowili iść
krawędzią. Woleli nie ryzykować, że na którymś z
zakrętów wpadną na „Łosia” albo modliszkę.
Koło południa Riannon, idąca kilkanaście kroków
przed grupą, dała nagle nura w krzaki. Reszta
zwiadowców zrobiła to samo. Dnem parowu, zaledwie
kilka stóp niżej, szło trzech najemników z Żelaznego
Legionu. Szli swobodnie, z tarczami przewieszonymi
przez plecy, z mieczami w pochwach, w najlepsze zajęci
opowiadaniem jakichś dykteryjek. Najwyraźniej nie
spodziewali się spotkać nikogo tak daleko na północ od
doliny.
Elizabeth zadziałała pod wpływem impulsu.
Wrzasnęła przeraźliwie i jak grom z jasnego nieba
runęła na wroga.
Zaskoczenie zadziałało na jej korzyść. Nim
przeciwnicy zdołali się opamiętać, potężnym
uderzeniem półtoraka zmiotła głowę z karku
najbliższego z nich. Sparowała niezręczny, pospieszny
cios drugiego. Korzystając z energii odbicia zatoczyła
mieczem ciasny łuk i cięła ukośnie w dół. Zgrzyt i
trzask! Stal wgryzła się w bark, przecięła obojczyk
niczym suchy patyk i zatrzymała się na żebrach. Ostatni
najemnik wykorzystał krótka chwilę, zanim zdążyła
wyszarpnąć ostrze spomiędzy pokruszonych kości. Ciął
płasko, mocno. Kątem oka dostrzegła pędzącą ku niej
śmierć i w ostatniej chwili zasłoniła się martwym
ciałem. Uderzenie było jednak naprawdę potężne.
Miecz najemnika gładko odrąbał rękę trupa i wbił się w
lewe ramię kobiety. Na szczęście dla niej wytracił już
impet i, zamiast wgryźć się głęboko w ciało i kości,
przeciął tylko mięsień.
Elizabeth zaklęła wściekle. Uwolniła wreszcie broń i
odskoczyła, unikając następnego ciosu jedynego
pozostałego przy życiu wroga. Ignorując ból,
przeszywający
zranione
ramię,
odpowiedziała
błyskawiczną ripostą. Sparował ze zręcznością, jakiej
się po nim nie spodziewała. Wymienili bezskutecznie
kilka ciosów. Zaczęła się cofać, krok za krokiem,
odbijając tylko uderzenia, oszczędzając lewą rękę,
czekając z atakiem na błąd przeciwnika. Trzy kroki w
tył. Krok w prawo. Odsłoniła się na mgnienie oka.
Wykorzystał to, ciął mocno, zbyt mocno. Elizabeth
tanecznym półobrotem umknęła z drogi rozpędzonej
stali. Cios najemnika nie napotkał oporu. Ciężkie żelazo
pociągnęło go za sobą. Przeciwniczka wykorzystała
okazję i tylko rozpaczliwy unik pozwolił „Łosiowi”
zachować głowę. Koniec ostrza rozorał mu szyję. Stracił
ułamek chwili, chwytając się odruchowo za broczący
krwią kark.
Czarny miecz templariuszki zatoczył mordercze
półkole i wgryzł się głęboko w udo wroga. W tym
samym momencie pozostali zwiadowcy wreszcie
ocknęli się z zaskoczenia. Brzęknęły cięciwy łuków.
Świsnęły strzały.
Niemal odcięta noga załamała się pod ciężarem
ciała. Najemnik zwalił się na ziemię, bluzgając posoką z
- 29 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------potwornej rany, ze smukłą strzałą tkwiącą w
sercu. To Riannon skróciła jego agonię. Drugi
pocisk, który przebił mu tchawicę, był już
niepotrzebny.
O
kurwa – rzekł krótko i treściwie Randal,
patrząc ze zdumieniem to na poszlachtowane
ciała, to na ociekającą krwią kobietę – Ale jatka!
Elizabeth dyszała ciężko, całym ciężarem
ciała oparta o wbity w ziemię miecz.
- Ej, nie wiem, czyja to krew, ale coś mi się
widzi, że jesteś ranna!
„Wreszcie raczyłeś zauważyć” sarknęła w
duchu. Spojrzała na rozwalone ramię,
demonstrując wielkie zaskoczenie.
- Cholera, w końcu i mnie dopadło. –
mruknęła.
- Co takiego?
- Berserk. – wyjaśniła, niby niechętnie. – No
wiesz, jak po tym czerwonym eliksirze, walisz
przed siebie i nie patrzysz na nic.
- No to świetnie! – ucieszył się złodziej –
będziesz rozwalać wszystko, co nam stanie na
drodze!
Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Tu się nie ma z czego cieszyć, idioto. To
tylko znaczy, że nerwy mi puszczają!
Katem oka dostrzegła pełen złośliwej
satysfakcji uśmieszek Cienia i z trudem
powstrzymała westchnienie ulgi. Połknął haczyk!
Ryzyko się opłaciło. Tańczyła na ostrzu noża
robiąc to przedstawienie. Na szczęście „Łosie”
wpasowały się idealnie w przypisane im role. Ale
następnym razem...
„Nie będzie żadnego następnego razu” –
powiedziała sobie w duchu i ostrożnie poruszyła
ramieniem. Zabolało jak cholera. „Stara, a
głupia” – mruknęła życzliwie po swoim adresem
i poprosiła Riannon o założenie opatrunku.
tkwił w zamku nie tak daleko stąd, przytłoczony
stosami
papierzysk.
Krasnolud
zniknął.
Prawdopodobnie
zginął.
Halfling
handlował
pomidorami w Altdorfie i porastał w sadło.
Elf wiedział o nich wszystko. Kiedyś ta wiedza może
się okazać przydatna. Dawni przyjaciele stali się
wrogami, a tylko głupiec spuszcza z oczu swoich
wrogów.
Wstał i poprawił dwie szable skrzyżowane na
plecach. Czas ruszać w drogę. Przekonał się już, że
Elizabeth mówiła prawdę. Rzeczywiście, szli w
kierunku zamku. Wiedział, że byłby w stanie ich
odszukać, gdyby... Gdyby mu przyszła ochota. Teraz
przyszedł czas, by zając się swoimi sprawami.
Wyznawcy znienawidzonego Khorne’a nie mogli w
nieskończoność unikać zagłady.
Rzucił jeszcze ostatnie, pożegnalne spojrzenie i
skierował się na południe.
N
ie wiedziała, że spomiędzy drzew
porastających przeciwległą krawędź parowu
obserwowała ja jeszcze jedna para oczu.
Zielonych oczu otoczonych gęstwiną tatuaży.
Er’avandrell uśmiechał się do wspomnień.
Niegdyś walczyli tak ramię w ramię. Pamiętał
niejedną bitwę, niejedną potyczkę, kiedy
Elizabeth siała spustoszenie z takim samym
błyskiem szaleństwa w oku. Pamiętał też innych.
Młodego rycerze z wiecznie zatroskaną twarzą,
koszącego wrogów niczym zboże spokojnymi,
miarowymi ciosami dwuręcznego miecza.
Pamiętał barbarzyńcę z toporem, krasnoluda z
ciężkim
młotem
bojowym,
halflinga
wymachującego krótkim mieczem. Zawsze
razem, nierozłączni. Gdzie teraz byli jego dawni
przyjaciele?
Młody
rycerz,
złamany
nieszczęściem, wyrzekł się wiary. Relegowany z
Zakonu, robił karierę w Gwardii Cesarskiej.
Barbarzyńca ucywilizował się, znalazł żonę w
Kislevie. Teraz, jako dowódca Czerwonej Sotni,
- 30 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Zabici w parowie najemnicy byli ostatnimi żywymi
muga cienia
Część druga.
VIII.
W
przypływie dobrego humoru Riannon,
Garret i Randal zaczęli nazywać Cień Adrianem.
Z początku drażniło to templariuszkę, potem
sama zaczęła używać tego imienia. Przypominało
co prawda o nieszczęsnym chłopaku ze
Stalowego Legionu, ale dla niej skończył się czas
wyrzutów sumienia z jego powodu.
Niemniej zagadka Cienia, czy raczej Adriana,
ciągle spędzała templariuszce sen z powiek. „Jak
myssślisz, ssskąd Belwitz ma NASSS?!?” –
powiedział tamtego wieczoru. To akurat
wiedzieli. Przecież makabryczny opis procesu
tworzenia służących von Belwitzowi stworów,
które nazywali między sobą modliszkami,
cieniami i płaszczkami, znajdował się w zdobytej
podczas poprzedniej wyprawy księdze. Natrafiła
tam na nazwę, którą parokrotnie słyszała z ust
Riannon i Garreta. Iona. To musiał być klucz do
wszystkiego. Czym była Iona? Elizabeth
próbowała wyciągnąć coś z tych dwojga, ale w
odpowiedzi usłyszała tylko chaotyczną opowieść
o wyprawie na tajemniczą wyspę, która leżała w
Otchłani i miała być jednocześnie miejscem i
czasem. Prawdę mówiąc, nic z tej historii nie
pojęła. Brzmiało to wszystko jak majaki lub opis
narkotycznych wizji. W każdym razie i Belwitz, i
pomagający mu mag Maladis mieli coś
wspólnego z owym miejscem. W dodatku
Riannon napomknęła coś o Białej i Czarnej
Ionie. O co w tym wszystkim chodziło?
Zagadnięty na ten temat Nachtjaeger
zareagował wybuchem agresji. Nazwa wyspy
najwyraźniej go bardzo drażniła i wszelkie próby
wydobycia z niego jakichkolwiek informacji nie
miały najmniejszego sensu.
istotami, jakie zwiadowcy spotkali po drodze. Do
Yiddar dotarli bez przeszkód. Wokół zamku nie było
widać żadnych oznak życia. Nigdzie nie zdołali
wypatrzyć oddziałów, wojskowych namiotów, gońców
czy wozów z żywnością. Pokręcili się po okolicznych
wzgórzach, usiłując wypatrzyć coś więcej. Obeszli
zamek dookoła, przeszukali każdą kępę krzaków i nie
znaleźli nic. Na murach twierdzy naliczyli jedynie
kilkanaście uzbrojonych we włócznie sylwetek.
Określenie „nawiedzony” nie było jednak
bezpodstawne. Spojrzenie przez pożyczoną od Krugera
lunetę przyprawiło zwiadowców o lekki wstrząs.
Żadnego ze strażników nie można było nazwać
człowiekiem. Hełmy ukrywały białe czaszki, na których
gdzieniegdzie pozostały jeszcze resztki gnijącego mięsa.
Zamku strzegli ożywieńcy.
Poza nimi nie było tu nikogo. Zamek ział pustką.
Było jasne, że Yiddar jest jedynie niewiele znaczącą
placówką na tyłach.
Z
awrócili. Kiedy dotarli do Fortu Almara, zamek
wyglądał jak ruina. Nad warownią unosił się gęsty,
czarny dym. Czarna Flaga Stalowego Legionu wciąż
powiewała na szczycie najwyższej wieży, ale upadek
twierdzy był już tylko kwestią godzin. Huk wystrzałów i
szczęk oręża słychać było już z daleka. Obóz
oblegających, ukryty bezpiecznie za sporym wzgórzem,
był niemal pusty. Zwiadowcy znaleźli tam jedynie
grupę Caylsena, która odsypiała właśnie długą
wycieczkę w głąb doliny, oraz Krugera, pochylonego
nad postrzępioną mapą i klnącego na czym świat stoi.
Na ich widok wyprostował się gwałtownie, aż mu
coś w plecach strzeliło.
- No i co?!
Kapitan Steiner wychylił ostrożnie głowę z okopu.
Nastawał świt, a jego brygada szturmowa właśnie
przygotowywała się do ostatecznego natarcia na Fort
Almara. Trzy tygodnie oblężenia i zamek wyglądał jak
ruina. Dym nadal się unosił nad warownią, a Czarna
Flaga bezczelnie demonstrowała nieugiętość Stalowego
Legionu. Saperzy i artylerzyści trzeciego batalionu
odwalili naprawdę kawał dobrej roboty i Steiner nie
potrafił, mimo wszelkich starań, wyjść z podziwu dla
broni palnej. Siła przebicia połączona z efektem
psychologicznym czyniła ze zwykłej kuli zabójczego
sprzymierzeńca. Właśnie tworzyła się przed jego
zmęczonymi oczami przepiękna i poetyczna wizja całej
armii wyposażonej w tego typu broń i padających
zastępów wroga, gdy jeden z szeregowców bezczelnie
wyrwał go z zadumy...
- Kapitanie, pan Kruger chce z wami rozmawiać...
Steiner zamknął oczy, odetchnął dwa razy, po czym
przez zaciśnięte zęby wycedził:
- A ta pijawka czego tu chce?! - nie lubił, gdy mu się
niszczyło marzenia w tak okrutny sposób.
W końcu wzruszył ramionami, rzucił jeszcze okiem
na Almarę, po czym wrócił do obozu po drugiej stronie
- 31 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------wzgórza. Wszędzie było widać szturmowców w
ciężkich zbrojach, przygotowujących się do
walki. Ostrzenie mieczy, naprawianie pancerzy i
szukanie tanich dziwek, których hasło
reklamowe brzmiało „To może być już twój
ostatni raz!”. Oczywiście wszystkie unikały
Steinera, jak ognia i to nie ze względu na urodę,
ale na ostre traktowanie obcych w obozie.
Kapitan wiedział, że ich nie wytępi i że są
pewnego rodzaju koniecznością, ale ktoś w
końcu musiał tu dbać o higienę...
Namiot był obszerny i znajdował się w nim
duży stół z olbrzymią mapą i masą małych flag.
O samym Krugerze też nie wolno zapomnieć.
Wyglądał, jak zwykle - bezczelnie spokojny,
ukrywający wszelkie znaczące emocje pod maską
zakłopotania. Steiner nie znosił takich ludzi.
- Czego? - warknął wyprostowując się i
poprawiając pas.
- Mamy problem.
- Mam nadzieje, że to ważne. Mam dziś do
przeprowadzenia mały, decydujący szturm...
- Naszego przyjaciela von Belwitza nie ma w
tej dolinie.
- Że co?!? - Steiner trzy tygodnie tracił
cierpliwość przy równaniu z ziemią tego
„kluczowego punktu do ataku na zdrajcę”. Teraz
wystraszony spokój umknął gdzieś na zewnątrz i
znalazł schronienie u jednego z żołnierzy, który
właśnie żuł korzeń omamów...
- Tak samo, jak laboratorium. Zwiad właśnie
doniósł, że jest puste. Wszystkie modliszki
dorosły i wyfrunęły z gniazdka. Nie ma ich ani w
Belden, ani w Yiddarze, w każdym razie nie w tej
dolince.
- To znaczy, że nie mam zdobywać tego
gówna?! - Steiner rzadko był tak wściekły. Trzy
tygodnie zmarnowane! Gdzieś mogła się właśnie
toczyć decydująca bitwa, a nie jakieś
prowincjonalne oblężenia.
- Nie pozwolimy, żeby twoja praca poszła na
marne. - rzekł Kruger ze spokojem - Rozwalisz
ich jeszcze przed południem?
Steiner spojrzał badawczo na Krugera, czy ten
z niego nie kpi.
- Powiedzmy, że tak... – zaczął ostrożnie.
- Świetnie, w południe grochówka, potem
zwijanie obozu i jutro forsowny marsz z
powrotem do Fortu Zabakov.
- Ty chyba nie mówisz poważnie?! Po co?! –
załamanie nerwowe cicho wkradło się do
namiotu i usadowiło w pobliżu Kapitana.
- Caylsen wrócił z długiego wywiadu w głąb
doliny. Nie ma tam nic, oprócz kilku górali,
maruderów i opuszczonych kopalń. Teren pusty.
Na północy to samo. Belwitz może być wszędzie.
Jak będziemy w domu, zobaczymy dalej.
- Marsz forsowny. - jęknął zrezygnowany - To
mi przypomina, żeby nie ubierać ciepłych
kalesonów...
- Bez zbędnych aluzji, Steiner.
- Chyba idę skopać tyłki kilku Łośkom...
- Tak, może to ci pomoże. - Kruger machnął ręką,
odganiając się od pewnej natrętnej muchy, która od
kilku minut próbowała usiąść mu na nosie.
- Wątpię. Idę powiadomić chłopaków. Nie będą
zadowoleni... Jakieś specjalne życzenia, zamówienia? warknął wychodząc z namiotu.
- Kilku oficerów może, reszta do obozu.
- Nie będzie reszty...
IX.
Forsowny marsz do Fortu Zabakov. Ranni jęczący
na wozach. Krańcowe wyczerpanie. Otarte od siodeł
tyłki jazdy i krwawiące stopy piechoty. Od świtu do
zmierzchu naprzód, ciągle naprzód. Tylko po to, by na
miejscu usłyszeć, że po zaledwie dwóch dniach
odpoczynku czeka ich znacznie dłuższa podróż na do
Yeskov, a stamtąd dalej na północ, prawdopodobnie do
Stalowego Grodu.
W dodatku Garreta spotkał nieprzyjemny wypadek.
W jednej z mijanych wiosek dostał prosto w czoło
kamieniem z procy. Niestety, dziesięciolatek, który
bawił się procą, miał wielki talent. Naprawdę wielki.
Zwalił Garreta z konia tym jednym uderzeniem.
Towarzysze z początku kpili z niego, ale kiedy zbladł
niczym ściana i gwałtownie zwrócił śniadanie, przestali
się śmiać. Złodziej rzygał przez resztę dnia, aż w końcu
stracił przytomność i już jej nie odzyskał. Po przybyciu
do Fortu Zabakov musieli go zostawić w lazarecie.
Molestowany przez resztę drużyny medyk tylko
wzruszył ramionami. Nie potrafił powiedzieć, kiedy
postawi Garreta na nogi. Riannon zabrała
nieprzytomnemu złodziejowi płaszcz niewidzialności i
zegarek z Iony. Pozostawianie tych przedmiotów bez
opieki nie byłoby rozsądne. Szczególnie, jeśli w pobliżu
kręciła się Mara. Sztuczka z zatrzymywaniem i
cofaniem czasu, chociaż nie zawsze działała, mogła się
przydać w naprawdę beznadziejnych sytuacjach.
Oczywiście,
igranie
z
czasem
było
bardzo
niebezpieczne, ale jeśli w grę wchodziło życie, warto
było podjąć ryzyko.
W twierdzy czekała na zwiadowców miła
niespodzianka. Ku wielkiej radości Riannon dołączyła
do nich Tanja Terenkowa, ich poprzedni dowódca.
N
iecałe dwa miesiące temu wróciła z kolejnej
wyprawy. Niewyspana, brudna, obolała. Do tego
wściekła. Misja zapowiadała się przecież tak dobrze.
„Tylko ty możesz ją wykonać. To misja nadzwyczajnej
wagi.” - usłyszała przed wyjazdem od Karlssona. I co?
Dwa tygodnie na koniu w tą, dwa tygodnie z
powrotem... i odciski na tyłku. Żeby chociaż miejsce
docelowe było przyjemne. Ale nie. Trafiła na totalne
zadupie. Rozwalona chata, żywej duszy na mile nie
widać. W środku co prawda miała więcej do oglądania,
ale było to krótkie pocieszenie. Wysoki, przystojny,
dobrze zbudowany, szarmancki i tylko z jedną wadą żonaty. A żona tak samo piękna jak on.
Prawdopodobnie sama go tam wywiozła, by go nikt nie
- 32 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ukradł. Zresztą była tak zazdrosna, że
poderżnęłaby każdemu przybyszowi gardło. Na
szczęście Tanja wyruszyła następnego dnia w
dalsza drogę.
Kaleson (zaczęto go tak nazywać w jednostce)
bardzo się ucieszył gdy ją zobaczył. Miał bowiem
kolejne zadanie „tylko ty i specjalnie dla ciebie.”
Nie dał jej nawet odpocząć. W dodatku
oświadczył, że oddał Riannon i Garreta pod
dowództwo jakiejś „kapitan Schwarzenschwert”.
Wściekła się. Jakim prawem zabierał jej ludzi?
Powiedziała mu kulturalnie, że go „nie lubi” i
konstruktywnie poszła się upić.
Po drodze zajrzała do przyjaciół i aż jej włosy
stanęły dęba. „Oni zupełnie nie potrafią sobie
beze mnie poradzić” – to była pierwsza myśl,
gdy zobaczyła ich po powrocie. „Jak małe dzieci
pakują się w tarapaty.” Przejęła się. Ich stan
był najogólniej godny pożałowania. Wychudzeni,
poparzone palce, zabandażowane nogi. Gdy ona
nimi dowodziła, nigdy aż tak źle nie wyglądali...
raczej. Teraz dowodziła nimi jakaś pani kapitan z
jakiegoś głupiego zakonu. Przyszła, zabrała Tanji
wszystko, na co pracowała i jeszcze doprowadziła
ich do takiego stanu. To niewyobrażalne. Sama
leżała w lazarecie z wielką dziurą w bebechach. I
dobrze jej tak! Poza tym z jakiej racji ona jest
kapitanem, a Terenkowa nie może nim zostać?!
Jest tylko sierżantem. Co za dyskryminacja...
Z drugiej strony poczuła jednak ulgę. Zawsze
myślała, że to tylko ona ma talent pakowania
ludzi
w
największe
niebezpieczeństwo.
Wyglądało jednak na to, że nie jest przeklęta i to
wszystko nie JEJ wina. Wiele osób już jej to
zarzucało. Ale to inna historia.
Świetnie się bez niej bawili. Spalili pole,
rozwalili tamę, wysadzili rafinerie. Przynajmniej
z tego, co opowiadał jej Kruger, zrobili sobie
super wycieczkę. Wiedziała od razu, że nie
wybaczy im, jeśli nie zostawili jej choć skrawka
do rozwalenia. Przecież musi mieć jakiś udział w
tej bajce.
T
ymczasem już następnego ranka musiała
jechać. Wieczorem poszła pod „Złotą Grzywę”.
Nie ma nic lepszego niż wódka krasnoludzka
przed wyprawą. Daje pewne nieopisane poczucie
swojskości.
Nikt Terenkowej w tej kwestii nie rozumiał,
tym bardziej, że w piciu ciężko było jej
dorównać. Pewne cechy przekazywane są chyba
po prostu z ojca na syna. U Tani cechą tą był
alkohol. Wielu próbowało już z nią pić... Ale
przecież pochodziła z Kisleva. Wyglądała i piła
jeszcze bardziej typowo niż większość jej
rodaków.
Nie licząc kobiet, które jak zmora przywlokły
się tu za wojskiem i kręciły się pod zamkiem w
wiadomym celu, była jedną z nielicznych, które
można było zaczepić przy piwie. Ci, co już ją
znali, śmiali się tylko pod nosem. Zawsze
znajdzie się przecież jakiś młokos który chce
oberwać. A Tanja chciała przecież z nimi tylko
porozmawiać. Kulturalnie się upić. Jednak nie jest to
możliwe w tym zamku. Tym bardziej, że po kwadransie
picia ktoś inteligentnie wrzasnął: „BUUUURDAAAA!” i
karczma zamieniła się w pole bitwy. Przetorowała sobie
drogę, podbijając kilku osobom szczeki i rozwalając
dwa krzesła i stół, ale tylko przypadkiem. Poprawiła
warkocz i pomaszerowała do swojej ciasnej i dusznej
kwatery. Po drodze zmieniła zdanie. Niedopita, zaczęła
szukać kompana do następnej butelki i zupełnie
przypadkiem
trafiła
do
jakiegoś
większego
apartamentu...
Stał na balkonie. Napuszony, nadęty, wiele o sobie
myślący i wyglądający jak ostatni dupek. Kruger we
własnej osobie. Nie okazał zdziwienia na jej widok.
Gestem zaprosił ją na balkon. Wymienili kilka słów o
pogodzie i sprawach ogólnych.
„Ale debil” pomyślała.
- Ale zarozumiała – wycedził przez zęby.
W pokoju strasznie śmierdziało. Podobno była to
wina kuchni - podawali im zepsute mięso. Nie pytała o
szczegóły. Lepsze to niż knajpa i śmierdzący
współkamraci. Gdzie indziej miała pójść? Lepszy debil
niż nic.
- Dla kogo pracujesz? – zapytał znienacka.
- Grzeczniej byłoby powiedzieć „witaj”. –
odparowała - Poza tym twoi ochroniarze nie raczyli
nawet sprawdzić czy mam pozwolenie przejścia do
twoich komnat. Na twoim miejscu zwolniłabym ich
natychmiast. – w tym momencie przyjęła wyzywającą
pozę, wyszczerzyła zęby w czarującym uśmiechu i
dodała najbardziej uroczo jak umiała - to może
napijemy się razem wódki?
Wypadła komicznie. Kruger opadł na krzesło w
spazmach niepohamowanego śmiechu.
Po czwartej butelce zaczęła się zastanawiać skąd on
pochodzi, że ma tak mocną głowę. Po szóstej zwątpiła
że jest człowiekiem i sama przestała pić. On za to nalał
sobie do kieliszka jakiegoś słabego, czerwonego
świństwa - podobno dobrej marki - i zaczął zadawać
dziwne pytania. Pytał o rzeczy, o których nie powinien
był wiedzieć: O Ionę, o magiczne przedmioty, które ona
i jej drużyna mają przy sobie, o jej Josefa i innych,
których spotkała na swej drodze. Mówił o nich dziwne
rzeczy. Potem zaproponował układ. Miała wybór?
Pijana, przyparta do muru, obdarta z większości
tajemnic. Ciekawe, jak długo ją obserwował? Skąd
wiedział? Zrobił na niej jednak wrażenie - nie tylko
mocna głową. Postanowiła, że zaczną dla niego
pracować. Ona i reszta jej zwiadowczej drużyny.
Powinni się ucieszyć - choć kto wie. Warunki były
nawet korzystne. A miała go za debila...
Nie zdziwiła się bardzo tym, że przyszła po konia
dwie godziny później niż było ustalone. Nie zdziwiły jej
też miny strażników, gdy ubierała się w biegu. A
miejsce, z którego wybiegała było oczywiste. Jedynym
problemem było tylko to, że nie mogła sobie
przypomnieć, jak z pokoju Krugera dobiec do stajni...
D
ruga misja, w co wręcz nie mogła uwierzyć, była
jeszcze mniej ekscytująca niż poprzednia. Wynudziła
się strasznie. Nawet banda orków, które ją napadły, nie
- 33 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------broniła się na tyle długo, aby zdążyła się
rozruszać. Kiedy wróciła, Riannon i Garret byli
na kolejnej wyprawie z durną „panią kapitan”.
Pies jej mordę lizał! Tak czy siak, Tanja miała
przed sobą prawie miesiąc urlopu. I odpoczęła
bardzo! Pojechała z Krugerem do jakiejś małej
mieściny. Plotka o ich romansie i tak już się
rozniosła. Tanja nie przejęła się tym bardzo.
Ważne, że z nim mogła porozmawiać. Wydawał
jej się teraz sympatyczny. Nie potrafiła mu
jednak zaufać. Dowiedziała się, że wcale nie ma
mocnej głowy. To była jakaś sztuczka z listkiem,
łagodzącym efekty upojenia alkoholowego,
ukrytym pod językiem. Poza tym miał romans z
Marą. Z tą samą, która ugania się teraz za
Garetem. Kruger był mimo to lepszy niż
poprzedni jej „ przyjaciele” Nigdy nie miała do
nich szczęścia. Albo byli opętani, błędne kule
ogniste trafiały akurat w nich, albo okazywali się
elfami o bardzo chłodnej naturze. Pech.
Teraz dowiedziała się, że czeka ją kolejna
misja. Może już nie tak fascynująca jak
poprzednie, ale za to będą znów pracować
razem. Dojdą jeszcze trzy osoby. Kapitan
Schwarzenschwert, Randal i Cień... ciekawa
mieszanka wybuchowa...
Tego
samego
wieczoru
Elizabeth
Schwarzenschwert wpadła jak bomba do pokoju,
w którym siedziała Tanja Terenkowa. Pani
kapitan była mocno wkurzona, zupełnie jakby
zaraziła się tym uroczym stanem od Steinera.
- Pani sierżant, słyszałam, że mamy wyruszyć
razem. – zaczęła już od progu - Wiem, że była
pani poprzednim dowódcą tej grupy. Nie chcę
żadnych nieporozumień.
Tanja próbowała coś powiedzieć, ale
templariuszka uciszyła ją stanowczym gestem.
- Przydzielono mi ich podczas pani
nieobecności i niezbyt im się to spodobało.
Szczególnie Garret nie ukrywa niechęci do mnie i
wcale go za to nie winię. Słowem, chciałabym,
żeby przejęła pani dowództwo.
Tanja spojrzała na nią wzrokiem pełnym
osłupienia. Kpiła z niej, czy co?
- Pani jest wyższa stopniem.
- Sram na to! – wrzasnęła templariuszka –
Kogo to obchodzi, do cholery? I darujmy sobie te
„panie”, bo zaraz mnie szlag trafi.
- Siadaj – mruknęła Tanja, zapominając o
„pani” – Napij się krasnoludzkego.
Templariuszka łyknęła pół kubka spirytusu i
uspokoiła się.
- Dobra, szczerze ci powiem, w życiu nie
dowodziłam grupą zwiadowców i wcale mi się to
nie podoba. Wiem, jak szarżować i jak zajść
wroga z flanki. Mogę dowodzić konnicą, ale o
wywiadzie nie mam zielonego pojęcia. Poza tym
lepiej ich znasz, wiesz, na co ich stać.
Osuszyła kubek i skrzywiła się.
- Wpakowałam ich poprzednio w podziemia
pełne skavenów i nie mogę sobie tego wybaczyć.
Zapomniałam, z kim mam do czynienia. Cholera, elfka i
dwóch złodziei, z czego jeden ląduje w lazarecie po
uderzeniu zwykłym kamyczkiem, a ja ich traktowałam
jak jakichś pieprzonych zabijaków. Ty sobie z nimi
lepiej poradzisz.
Terenkowa
nie
wierzyła
własnym
uszom.
Templariuszka przyznająca się do błędu? Wszyscy
rycerze zakonni, jakich dotąd spotkała, byli nadętymi
dupkami patrzącymi z góry na pospólstwo. Tanja
przypomniała sobie nagle nazwisko pani kapitan.
Elizabeth Schwarzenschwert. Bez „von”. A więc nie
była szlachetnie urodzona! Może rzeczywiście mówiła
szczerze? Może nie stroiła sobie głupich żartów?
- Ty to poważnie? Naprawdę? – wolała się jeszcze
upewnić.
- Poważnie. Słowo.
W końcu Terenkowa zgodziła się przejąć
dowództwo, co Elizabeth przyjęła z nieskrywanym
zadowoleniem. Nigdy nie lubiła dowodzić, nawet kiedy
jej podwładnymi byli zdyscyplinowani i nawykli do
posłuszeństwa bracia zakonni. Jednak kierowanie
regularną jednostką było niczym wobec próby
zapanowania nad niesforną grupą zwiadowczą.
Zwłaszcza tak nietypowa jak ta.
Starannie uzupełnili ekwipunek. Zaopatrzyli się w
strzały, prowiant, krasnoludzki spirytus (do odkażania
ran, rzecz jasna!) i stosowną ilość leczniczych eliksirów.
Kilkanaście buteleczek tych zwykłych, „zielonych”,
leczących drobne rany. I zaledwie kilka fiolek tych
drogich, „ciemnozielonych”, które ponoć były w stanie
uratować nawet obciętą kończynę. Oczywiście, jeśli
ranny zdołał dotrzeć do maga lub medyka zanim eliksir
przestał działać...
Nie musieli się ograniczać. Do magicznego worka
Riannon można było upchnąć dosłownie wszystko.
Butelki, pudełka i pakunki, stosy prowiantu, zapasowe
koce i ciepłe ubrania znikały jedne po drugich, a bagaż
wciąż pozostawał lekki.
Randal z zazdrością patrzył na worek, płaszcz i
zegarek. Do licha, dlaczego jemu, takiemu samemu
złodziejowi jak ta dwójka, nigdy nie trafiła się podobna
gratka? Z drugiej strony z całą pewnością nie ukradli
ich byle mieszczuchowi. Na myśl o możliwej zemście
okradzionego maga Randal poczuł się mocno nieswojo.
Wiedział, że zdobycie tych przedmiotów przypłacili
kilkoma wyrokami wiszącymi nad głową. Podsłuchał
parę arcyciekawych rozmów. Nie był ślepy, zauważył
konszachty Garreta z Krugerem. Domyślał się, że
obietnica umorzenia kary to jedyne, co mogło zmusić
parę awanturników do posłuszeństwa. Kruger miał ich
w garści, a to sprawiało, że zazdrość Randala
przygasała. Nie chciałby być w garści tego typa nawet
za cenę płaszcza niewidzialności!
Riannon spędziła dwa dni na głaskaniu i karmieniu
smoka, po czym przekazała go pod opiekę Krugera.
Stwór rósł. Żarł też coraz więcej.
Elizabeth odebrała pozostawiony u Thorgala
półpancerz. Skończyło się skradanie po lasach i
wreszcie mogła nałożyć blachy. W krótkiej kolczudze i
skórzanej kurtce zwiadowcy czuła się niemal naga. Miły
- 34 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ciężar kirysu i naramienników od razu polepszył
jej samopoczucie.
Tymczasem Randal i Tanja odkryli wspólną
pasję. Pełnymi kubkami pili krasnoludzki
spirytus, wzbudzając zgrozę i podziw wśród
bywalców „Lwiej Grzywy”.
Niestety, dwa dni minęły aż nazbyt szybko.
Odprawa przed wyjazdem była krótka. Trzy
grupy zwiadowców wyruszyły natychmiast. Od
wschodu Steiner, środkiem Caylsen, od zachodu
– oddziałek pod dowództwem Tanji. Reszta
wojsk z Karlssonem na czele miała podążyć za
nimi o pół dnia później.
S
tep powitał ich zimnym, jesiennym
wiatrem. Zbrązowiałe trawy falowały niczym
morze, nieliczne krzaki pyszniły się rozmaitymi
odcieniami żółci i czerwieni. Jak okiem sięgnąć
ani
żywego
ducha.
Mijali
pojedyncze
gospodarskie chaty i niewielkie wioski. Już
czwartego dnia natknęli się jednak na coś
niezwykłego.
Samotna chata wyglądała na splądrowaną.
Dziw, że nie została spalona. Przed drzwiami, na
wbitych w ziemię, skrzyżowanych włóczniach,
wisiały zwłoki. Może nie byłoby w tym nic
dziwnego. Na ziemi leżało więcej ciał,
najwyraźniej należących do wieśniaków. Jednak
ciało nabite na włócznie należało do modliszki!
Schwarzenschwert obejrzała dokładnie trupa.
To nie chłopi zabili potwora... Co więcej, to nie
potwór wymordował chłopów. Był tu ktoś
jeszcze. Ślady ciężkich, podkutych butów
wskazywały na żołnierzy. Ale jakich? Czyżby
„Łosie” zapuszczały się aż tutaj?
Okazało się, że tak. Przekonali się o tym,
kiedy pod wieczór postanowili skorzystać z
uroków karczmy w mijanej właśnie wiosce. Kilku
„Łosi”,
z
tarczami
oznaczonymi
charakterystyczną gwiazdą, w najlepsze piło
właśnie piwo. Tanja bez chwili wahania
przysiadła się do nich i zaczęła rozmowę.
Pozostali zwiadowcy usiedli przy sąsiednim stole
i pilnie nadstawili uszu.
Ci najemnicy mieli wszystkiego dość, a że nie
otrzymali na czas żołdu, postanowili wrócić do
domu. Przynajmniej tak twierdzili. Chętnie
dzielili się wszelkimi wieściami. Mówili, że im
jest już wszystko jedno. Wracają do Imperium, a
sprawy von Belwitza ich nie obchodzą.
Opowiedzieli o pospiesznym wymarszu armii na
północ. O pobliskiej kopalni przejętej przez
Kompanię Talabheimską, obecnie strzeżonej
przez najemników ze Stalowego Legionu. O
paskudnych stworach, plączących się po lasach.
O zarządcy kopalni, Schroederze, ściganym w
Imperium za jakieś poważne oszustwa i
kupującym teraz coraz to nowe kopalnie w
Kislevie. Człowiek ten znany był z wielkiego
talentu do rozsiewania sprzecznych informacji.
Starannie
dobranymi
słowami
potrafił
doprowadzić do tego, że jego konkurenci rzucali się
sobie do oczu i wykańczali się nawzajem.
Zachęceni taką otwartością zwiadowcy dosiedli się
do wspólnego stołu i wypytywali o wszystko, co tylko
przyszło im do głowy.
Jednak chłopi niechętnie patrzyli na tarcze ze
znakiem gwiazdy. Z pewnością „Łosie” dały się im
nieźle we znaki. Coraz to nowy gospodarz zjawiał się w
gospodzie, niby to przypadkiem trzymając w dłoni a to
widły, a to sztachetę wyrwaną z płotu. Atmosfera robiła
się coraz gęstsza, aż wreszcie eksplodowała, kiedy jakiś
stary, siwy mąciwoda zaczął wykrzykiwać coś o znakach
Chaosu na tarczach.
- O co chodzi? – zdziwił się jeden z Łosi.
Zwiadowcy wlepili w niego zdumione oczy.
- No nie żartuj, nie wiesz, co masz na tarczy? –
zdziwiła się Tanja - Na waszym miejscu zamazałabym
te gwiazdy.
- Póki co zmywajmy się stąd – wtrąciła Elizabeth –
Walka z chłopstwem mi się jakoś nie uśmiecha. Widły
w plecach mogą cholernie uwierać.
Towarzystwo ewakuowało się więc z gospody. Tylko
że na zewnątrz czekała przykra niespodzianka.
Z przenikliwym sykiem z dachu karczmy zeskoczyła
modliszka. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować,
pozbawiła głowy jednego z najemników i pogroziła
mieczem pozostałym.
- Tak giną dezerterzy!
Błyskawicznie dopadła następnego „Łosia” i pchnęła
go pod łopatkę. Jednak kiedy pozostali ruszyli w jej
stronę,
chcąc
ratować
rannego,
modliszka
niespodziewanie umknęła.
Elizabeth zabrała się za opatrywanie rany „Łosia”.
Na szlaku byli wrogami, to prawda, ale skoro ci tutaj
wracali właśnie do domu, nie widziała powodu, dla
którego miałaby odmówić pomocy. W końcu najemnik
jest tylko najemnikiem. Służy monecie, nie racjom.
Pożegnali się w jak najlepszej komitywie i opuścili
niegościnną wioskę. Ledwie jednak stracili „Łosie” z
oczu, pojawił się mocno wzburzony Cień.
- Idioci, głupcy, oni was okłamali, nabrali was, wy
idioci, zaraz spotkają się w większym oddziałem i
wrócą!
- Duży ten oddział?
- Dwudziestu, może trzydziestu. Nie obronicie się.
Dopadną was, dopadną! Źle, źle, od zachodu macie
„Łosie”, a na północy czekają martwiaki!
- Jasna dupa! – chóralny okrzyk, jaki dobył się z
gardeł zwiadowców, nie był bynajmniej okrzykiem
zachwytu.
- Nie ma wyjścia, musimy skręcić na wschód i
dołączyć do reszty. – Tanja i Elizabeth były co do tego
całkowicie zgodne.
Pognali przed siebie co koń wyskoczy. Dotarli do
obozu Caylsena nie napotykając żadnych przeszkód.
Białowłosy elf, usłyszawszy o „Łosiach” i martwiakach,
natychmiast pchnął gońca do Karlssona i rozesłał ludzi
na przeszpiegi. Wrócili nad ranem, meldując, że nie
widzieli niczego podejrzanego.
N
astępnego dnia połączone grupy zwiadowców
skierowały się jeszcze bardziej na wschód. Jeżeli z
- 35 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zachodu miałyby nadjechać „Łosie”, wpadłyby
prosto na jadącą z tyłu kawalerię Karlssona, dla
której trzydziestu wrogów nie było żadnym
zagrożeniem. Tymczasem tropiciele dotarli do
linii lasu i napotkali ludzi Steinera.
Ranek był zimny i mglisty, w dodatku mgła,
zamiast się rozwiewać, robiła się coraz gęstsza.
Dookoła panowała przejmująca cisza, której nie
mącił żaden dźwięk, prócz uderzeń końskich
kopyt. Ludzie zaczęli odczuwać niepokój, nie
słysząc ani głosów ptaków, ani nawet szelestu
wiatru wśród liści. Coś wisiało w powietrzu.
Po krótkiej naradzie grupy rozdzieliły się
ponownie, ruszając w step szerokim wachlarzem.
Czwórka zwiadowców ruszyła na północny
zachód. Wkrótce zrozumieli, że zwiad w tych
warunkach nie ma większego sensu. Weszli we
mgłę tak gęstą, że ledwie widzieli siebie
nawzajem. W dodatku tłumiła ona wszelkie
odgłosy, co stanowczo nie było normalne. Zaczęli
się bać, że pogubią się zupełnie i bez żadnego
ostrzeżenia wjadą prosto na wrogi oddział.
Zwalniali coraz bardziej, aż wreszcie zatrzymali
się pośrodku stepu. Zbici w ciasną gromadkę,
bez powodzenia usiłowali przebić wzrokiem
mleczny opar.
We mgle zamajaczył jakiś ciemny kształt.
Zwiadowcy sięgnęli po broń, nie mając pojęcia,
czy przed nimi stoi wróg, czy przyjaciel. Milczący
jeźdźcy nie odpowiedzieli na pytające okrzyki.
Zbliżali się w absolutnej ciszy. Jeden, drugi,
piąty...
Pasma mgły rozsunęły się na krótką chwilę,
ukazując wysokie, starożytne hełmy, zionące
czerwienią oczodoły, białe kości od wieków
pozbawione ciała. Pięć upiorów dosiadało pięciu
widmowych koni.
Czworo zwiadowców krzyknęło z przerażenia.
Upiory przypatrywały się im w bezruchu.
Otaczał je groza i grobowe zimno, niczym oddech
z zaświatów. Stali tak nieruchomo przez cała
wieczność, śledząc się nawzajem w milczeniu.
Elizabeth nie wytrzymała napięcia. Krzyknęła
przenikliwie i zaszarżowała na najbliższego
przeciwnika. Jednocześnie Randal wystrzelił
pierwszą strzałę. Zaraz potem drugą. Kątem oka
Schwarzenschwert dostrzegła, jak pociski trafił w
cel. Prosto w środek wyszczerzonej czaszki i w
płonący ogniem oczodół. Upiór rozsypał się w
pył. Stokrotka, doskonale wyszkolony ogier,
skręcił w bok tuż przed nosem przeciwnika,
dając swej pani okazje do zadania ciosu.
Uderzyła. Miecz ze zgrzytem wbił się w kości.
Ręka templariuszki zdrętwiała na ułamek chwili,
przeszyta falą mrozu. Przeciwnik z chrzęstem
rozsypał się na jej oczach. Rozochocona,
zatoczyła koniem półkole i rozejrzała się za
następnym wrogiem.
Upiory ruszyły naprzód. Konie zwiadowców
zaczęły wierzgać i stawać dęba. Riannon
rozpaczliwie próbowała utrzymać się w siodle.
Rozszalały wierzchowiec uratował jej życie, starając się
odskoczyć jak najdalej od potwora. Cios, przeznaczony
dla elfki, trafił w koński zad. Riannon zeskoczyła na
ziemię i klepnęła przerażone zwierzę, każąc mu uciekać
jak najdalej. Zupełnie straciła orientację. Uderzona
kopytem, odtoczyła się na bok.
Tymczasem Tanja zaatakowała następnego upiora.
Sparował jej cios i uderzył na odlew tarczą.
Najemniczka osunęła się na ziemię, tracąc na chwilę
przytomność Przeciwnik zignorował ją i zastygł w
bezruchu.
Gdzieś z tyłu Randal wymieniał ciosy z kolejnym
stworem, cofając się krok za krokiem. Został
zaatakowany, zanim zdążył nałożyć kolejną strzałę na
cięciwę. Uchylił się przed ciosem miecza, ale uderzenie
masywnej tarczy zmiotło go z siodła. Tylko nabyta w
złodziejskim fachu zręczność pozwalała mu jeszcze
utrzymać się przy życiu. Po raz pierwszy tęsknił za
obecnością Cienia, ale ten nie raczył się pojawić.
Riannon, oszołomiona upadkiem, siedziała na ziemi
i gorączkowo przetrząsała torbę w poszukiwaniu
butelki z naftą. Tanja skoczyła jej na pomoc. Zasłoniła
elfkę przed kolejnym atakiem, sparowała błyskawiczny
cios i wyprowadziła morderczą kontrę. Upiór cofnął się.
Tymczasem Riannon znalazła wreszcie naftę i zdołała
podpalić wystające z szyjki butelki szmaty. Pocisk
roztrzaskał się na piersi stwora. Wysuszone kości
błyskawicznie stanęły w ogniu. Trzeci napastnik
przestał istnieć. Terenkowa usłyszała za plecami ciche
westchnienie ulgi, ale sama jej nie odczuła. Stała
nieruchomo pomiędzy elfką, a czwartym upiorem, z
wzrokiem wbitym w jego ogniste oczy. Kostki jej
palców, kurczowo zaciśniętych na rękojeści miecza,
były białe jak śnieg.
Elizabeth
ruszyła
na
pomoc
Randalowi.
Demoniczny koń upiora kłapnął zębami tuż przed
nosem Stokrotki, który zarył w ziemię wszystkim
czterema kopytami i zarżał z przerażeniem. Upiór
uderzył. Templariuszka sparowała cios, ale ostrze
przeciwnika, zsunąwszy się wzdłuż klingi czarnego
miecza, rozorało bark Stokrotki. Ogier odskoczył i
potknął się, niemal wysadzając wojowniczkę z siodła.
W tym momencie miecz potwora spadł na jej prawe
ramię. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była
błyskawicznie zbliżająca się ziemia. Potem poczuła
wstrząs, a w jej głowie eksplodowały tysiące gwiazd.
L
„ eżę na trawie, dobrze mi, nie czuję żadnego
bólu, tylko czemu tak zimno... Zaraz, zaraz, jak to nie
czuję bólu? Ja... ja nic nie czuję! Myrmidio, ja nic nie
czuję! Umarłam?!” Otworzyła oczy. Powoli, bo powieki
były ciężkie jak kamienie. Tuż przed nosem zobaczyła
trawę, kamyki... Nie, nie umarła. Tak, leżała na ziemi.
Co się stało? Przypomniała sobie cios upiornego miecza
i krótki lot z końskiego grzbietu. Oberwała w prawe
ramię, to pamiętała. Co było potem? Dlaczego nie czuła
bólu? Chciała krzyknąć, zawołać o pomoc. Z jej ust nie
wydobył się żaden dźwięk. W ogóle nie czuła własnego
ciała... Spróbowała choćby poruszyć palcami. Nic.
Tylko to zimno... Poczuła przypływ paniki. „Bogowie,
dostałam w kręgosłup i jestem sparaliżowana!”
Zamknęła oczy. Po tysiąckroć wolałaby umrzeć! W
- 36 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------głębi gardła narastało rozpaczliwe wycie
przerażonego zwierzęcia. Ale nie mogła nawet
zaskomleć. Leżała, modląc się bezgłośnie.
Stopniowo czucie zaczęło wracać. Najpierw
poczuła, że ma usta pełne żwiru. Wypluła go z
trudem, bo brakowało jej śliny. Drobinki piasku
ciągle zgrzytały między zębami. Poruszyła kilka
razy językiem i wreszcie udało się je splunąć jak
należy. Potem poruszyła stopą. Następnie lewą
dłonią. Po nieskończenie długiej chwili zdołała
się podnieść. Tylko prawa ręka wciąż była
nieczuła, jak kawał martwego drewna. Zdarła to,
co zostało z naramiennika – poskręcany kawałek
bezużytecznej stali. Z kolczuga pod spodem
zostały żałosne strzępy. Głęboka rana na
ramieniu nie krwawiła. Ciało przybrało dziwny,
prawie biały kolor, jakby coś je zamroziło.
Elizabeth jęknęła. Wydobyła butelkę z
leczniczym eliksirem. Polała ranę i zagryzła
wargi w oczekiwaniu na charakterystyczny,
piekący ból. Nic. Ramię poróżowiało leciutko,
poza tym żadnego efektu. Bogowie, co to miało
znaczyć? Sięgnęła do sakwy po cenną fiolkę z
eliksirem regeneracji. Trzydzieści czy nawet
czterdzieści koron za kilkanaście kropli
ciemnozielonego płynu. Do licha, ramię było dla
niej warte dużo więcej! Wylała płyn na ranę i
wrzasnęła z całych sił, niemal wypluwając płuca
w tym obłędnym wrzasku. Ręka płonęła, jakby
włożyła ją do hutniczego pieca krasnoludów!
Krztusiła się własnym krzykiem, czerpiąc
perwersyjną rozkosz z tego bólu, bo oznaczał on,
że wreszcie czuła cokolwiek.
Wreszcie ból zelżał. Otarła łzy z oczu. Ramię
znów
wyglądało
normalnie,
chociaż
o
wymachiwaniu mieczem nie mogło być mowy.
Dopiero teraz rozejrzała się dookoła. Wglądało
na to, że jej towarzysze zdołali sobie poradzić z
pozostałymi upiorami. Udało się im przeżyć.
Całej
czwórce.
Plama
spalenizny
i
charakterystyczny, ostry zapach świadczyły, że
Riannon znalazła wreszcie butelkę nafty i zdołała
się nią posłużyć. Tanja rozcierała zdrętwiałą
dłoń. Prawdopodobnie oberwała falą grobowego
zimna, kiedy wykańczała ostatniego przeciwnika.
Elizabeth gwizdnęła na Stokrotkę. Ogier
podbiegł do niej posłusznie, ale drżał na całym
ciele. Długie, płytkie cięcie znaczyło koński bark.
Zużyła resztkę eliksiru. Dłuższą chwilę głaskała
aksamitne chrapy, usiłując uspokoić zwierzę.
Poranieni i chwiejący się na nogach,
postanowili zawrócić. Okazało się, że dwa konie
nie wytrzymały rozsiewanej przez upiory grozy i
uciekły w step. Ruszyli więc powoli, niepewni,
czy idą w dobrym kierunku.
Pół mili dalej natrafili na resztki oddziału
Caylsena. Dokładniej mówiąc, na kilka trupów i
jednego ocalałego człowieka, którego ciało
znaczyły liczne drobne rany, a skóra miała
niezdrowy, biały odcień. Człowiek bełkotał cos
niezrozumiale, tocząc wokół wzrokiem pełnym
przerażenia. Spieniona ślina ciekła z jego ust,
upodabniając go do wściekłego psa.
Nie wiadomo, czy Riannon wciąż była w szoku po
starciu z upiorami, czy też kierowało nią współczucie,
dość, że zanim ktokolwiek zdołał zareagować, rzuciła
się na mężczyznę, chcąc go dobić. Nie do wiary,
przeszkodziła jej w tym... modliszka! Wyskoczyła z
mgły, przewróciła Riannon na plecy, złapała ja za
gardło.
- Zdrajca! – wrzasnęła – Elfi ród wyginie przez
ciebie. Swoje dzieci też tak dobijesz?
Modliszka była wybitnie elfiego pochodzenia. Nie
miała hełmu i zwiadowcy widzieli wyraźnie ostro
zakończone uszy i zmasakrowaną twarz niegdyś
ślicznej elfki. Czyżby w świadomości stwora pozostały
wspomnienia poprzedniej egzystencji? Wszak życie
było dla elfów rzeczą świętą... Dziwna rzecz, w
przeciwieństwie do napotkanych dotąd modliszek, ta
nie była czarna, lecz jasnoszara.
- Zabij swoją duszę, a będziesz wyglądać, jak ja. –
dodała zagadkowo, potrząsając zwiadowczynią – Ten
człowiek przeżyje! – syknęła jeszcze.
Nagle wypuściła Riannon i znikła wśród mgły, jakby
jej nigdy nie było. Oszołomiona elfka podniosła się z
ziemi i, starając się nie patrzeć w stronę towarzyszy,
zabrała się za opatrywanie nieszczęśnika. Chciała
dobrze... Ten człowiek wydawał się tak potwornie
cierpieć! Czuła się teraz wyjątkowo podle, widząc jego
pełne wyrzutu spojrzenie.
Pod wpływem eliksirów twarz rannego odzyskała
normalny kolor. Rzeczywiście, wyglądało na to, że
przeżyje. Cokolwiek kierowało modliszką, miała rację.
Ruszyli dalej. W oddali zobaczyli las i już wiedzieli,
że idą w dobrą stronę. Odnalezienie wojsk
imperialnych było dla wyczerpanych zwiadowców
szczytem szczęścia. Do wieczora odnalazła się mniej niż
połowa zwiadowców. Większość była poraniona i
przerażona. Pozostałych nigdy nie odnaleziono.
Okazało się, że zwarta ściana mgły tworzy okrąg po
trudnej do określenia wielkości. Karlssona uznał, że
przedzieranie się przez opar byłoby zbyt ryzykowne,
zresztą zajęłoby prawdopodobnie mnóstwo czasu, jako
że nie było wiadomo, jakie jeszcze okropieństwa
ukrywają się w mlecznym kłębowisku. Oddziały
ominęły anomalię szerokim łukiem, jak się okazało
słusznie, bo do Yeskov dotarły szybko i bez dalszych
problemów.
X.
D
awno już Yeskov nie przeżyło podobnego
najazdu! W ciągu jednego popołudnia obok miasta
wyrósł las namiotów. Wojska imperialne wzbudziły
wielkie zainteresowanie mieszkańców. Ku radości
mieszczan, niespokojnych o swój dobytek, na
odpoczynek przeznaczono tylko dwa dni, potem
wojaków czekała jazda na północ, do Stalowego Grodu.
Zwiadowcy musieli, rzecz jasna, odreagować
spotkanie z upiorami. Kiedy tylko pozwolono się im
oddalić, popędzili do najbliższej karczmy i zamówili
wszystko, co nadawało się do picia i miało w sobie
alkohol. Nie mieli zamiaru nocować pod namiotami.
- 37 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zima zbliżała się wielkimi krokami i noce
stawały się coraz zimniejsze. O wiele przyjemniej
było wynająć pokój w gospodzie. Z dala od
wiecznie wkurzonego Steinera.
Jedli i pili, słuchając przy okazji okolicznych
plotek.
Prócz
zwykłych
opowieści
o
przemieszczających się w okolicy wojskach
usłyszeli jakieś mętne wieści o potworach,
których opis jak ulał pasował do modliszek.
Plotkowano o wyznawcach Chaosu z tarczami
ozdobionymi znakiem gwiazdy. O nowych
kochankach carycy. O tajemniczej Kompanii
Talabheimskiej, która zyskiwała coraz większe
wpływy w Kislevie. Mówiono też o procesjach
szaleńców na wschodnich bagnach i o leżącym
nieopodal miasta przytułku dla wariatów,
prowadzonym
przez
kapłanki
Shally’i.
Zwiadowcy wpuszczali te wieści jednym uchem,
wypuszczali drugim, zbyt zajęci posiłkiem.
Randal zaczął się domagać nierządnej
dziewki. Długi post i przerażające spotkanie z
uporami obudziły w nim dziką żądzę. Mówił o
chędożeniu tak, jak umierający z głodu człowiek
mówiłby o czterodaniowym obiedzie. Okazało
się, że karczmarz zna lekarstwo na jego
dolegliwość. Skierował Randala do niepozornego
człeka o kaprawych oczkach i wkrótce złodziej,
biedniejszy o całe dwadzieścia koron, zniknął na
piętrze w towarzystwie cycatej, rudowłosej
gamratki. Kobiety tymczasem zażądały balii z
gorącą wodą i wkrótce rozkoszowały się kąpielą.
Korzystając z chwili prywatności w balii,
Elizabeth opowiedziała Tanji i Riannon o sobie i
Err’avandrelu.
- Chciałam, żebyście poznały tę historię z
moich ust, a nie z ust Adriana. Nie potrafię
rozgryźć jego zamiarów i boję się, że mógłby
spróbować nas szczuć przeciwko sobie. –
zakończyła.
Pokiwały głowami i nie pytały o nic więcej.
Nie musiały. W końcu któż lepiej zrozumie
kobietę niż druga kobieta?
Nagle drzwi otwarły się z hukiem. Do pokoju
wpadł Randal, blady i wstrząśnięty.
- Ej, słuchajcie!
- Wynoś się stąd! – krzyknęły chórem,
zasłaniając piersi.
Ale Randalowi nie piersi były w głowie.
- Słuchajcie, wychodzę od tej panienki, a tu
na schodach jak coś za mną nie syknie!
Myślałem, że to Adrian, rozglądam się i nikogo
nie widzę! Kurwa, wiecie co to coś powiedziało?
Powiedziało, że umrę o pierwszej! I jeszcze coś,
że Iona przestanie bić, nie wiem, o co chodzi, ale
ja mam umrzeć, kurwa, co jest?
Z trudem wyprosiły go za drzwi, żeby się
ubrać. Były święcie przekonane, że się upił.
Jednak kiedy chwilę później, siedząc nad
kubkiem spirytusu, powtórzył im jeszcze raz całą
historię, zaniepokoiły się. Coś było nie tak.
Złodziej nie był pijany, wręcz przeciwnie, był
trzeźwy jak świnia. I śmiertelnie przerażony.
- Co to znaczy, że Iona przestanie bić? –
zastanawiała się Elizabeth.
- Że umrze. Nie zapominaj, że Iona jest czasem.
- Ale co to znaczy? Co z tego wynika?
- Nie wiem! – Riannon zniecierpliwiła się – Skąd
mam wiedzieć?
- Ej, lepiej pomyślcie, jak mi uratować dupę.
- To proste, musimy znaleźć jakieś bezpieczne
miej...
W tym momencie rozmowa została przerwana w
dość gwałtowny sposób, bo do karczmy wpadła
rozczochrana dziewczyna w podartej, czerwonej sukni.
Widząc zbrojnych, rzuciła się w ich kierunku.
- Ratujcie mnie, on chce mnie zabić!
Pod podartym rękawem sukni Riannon dostrzegła
dziwną ranę na ramieniu, przypominającą kształtem
oko. Jakieś odległe skojarzenie przeleciało jej przez
myśl. Widziała już coś takiego. Oko... Tatuaż w
kształcie oka...
- Kim jesteś? Kto cię chce zabić? – zapytała ostrym
tonem – I co masz na ramieniu?
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.
- Jestem Sara. Nie jestem nikim ważnym. Ja tylko...
Myślałam, że to będzie coś nowego, ciekawe
doświadczenie. – mówiła chaotycznie, jakby chciała
wyrzucić z siebie wszystko na raz. - Nudziłam się. I
wtedy spotkałam ICH. Byłam młoda, głupia, nie
wiedziałam, co to naprawdę znaczy!
Łzy pociekły jej z oczu. Drżała jak zaszczute zwierzę.
- Wplątałam się w kult Chaosu. Ale żałuję tego, chcę
się poprawić! Uciekłam, a teraz mnie ścigają! Ratujcie,
błagam!
Riannon przypomniała sobie wreszcie. Złote Oko.
Tzeentch. Dziewczyna uciekała przed kultystami
Tzeentcha. Jeśli tak, rzeczywiście potrzebowała
pomocy!
Tymczasem Sara mówiła dalej.
- Powiedziano mi, że w tej gospodzie znajdę jakiegoś
Garreta, który wskaże mi bezpieczne miejsce.
- Garreta? – zdziwili się – Nie ma go tutaj.
- Znacie go? – głos Sary był pełen nadziei.
- Jeśli mówimy o tym samym Garrecie...
- Wysoki, dość szczupły, kilka blizn, przydługie
jasne włosy...
Kiwali głowami. Jak na razie wszystko się zgadzało.
- Miał mi pomóc. Jest jakimś templariuszem.
Zwiadowcy spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem.
- Chyba jednak chodzi o innego Garreta.
Wizja złodzieja w roli templariusza rozbawiła ich do
łez. Jednak szybko spoważnieli. To nie była pora na
żarty. W każdej chwili mogli się spodziewać ataku.
Wyciągnęli broń i stanęli w kacie karczmy tak, by mieć
oko na drzwi... Oraz bezpieczną ścianę za plecami.
Prześladowca nie kazał na siebie długo czekać. W
ślad za dziewczyną do gospody wpadł tłusty, spocony
typ z siekierą w ręku. Niedoszła ofiara skuliła się za
plecami zwiadowców. Typ rzucił się w ich kierunku, ale
zatrzymał się na szczęk dobywanych mieczy. Jego twarz
zaczęła się zmieniać, jakby tracąc kształt... Ciało
spuchło, rozciągnęło się. Na oczach przerażonych
zwiadowców grubas zamienił się w „płaszczkę” i
wyleciał z gospody.
- 38 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Cholera. Kolejny z pieszczoszków Belwitza –
mruknął ktoś. – Co teraz?
- Właśnie miałam powiedzieć, że musimy
znaleźć jakieś bezpieczne miejsce – powiedziała
Tanja. Ze względu na Randala i na nią –
wskazała na rozczochraną dziewczynę.
- Co proponujesz? Jedyne miejsce, które
można tu nazwać bezpiecznym w TYM sensie to
chyba szpital kapłanek Shally’i.
- To właśnie miałam na myśli. Musimy się
tam dostać.
- No to mam tylko nadzieję, że ta „płaszczka”
nie czeka na nas na dachu gospody...
Na zewnątrz zapadł już zmierzch. Ciemność
zapadła zadziwiająco wcześnie, zresztą może po
prostu stracili poczucie czasu? „Płaszczki” nie
było nigdzie widać. Zbici w ciasną gromadkę,
osłaniając Sarę, przebiegali opustoszałe ulice.
Dotarli wreszcie do bram miasta i zdołali
przekonać strażnika, że musi im otworzyć furtkę.
Powiedzieli, że prowadzą niebezpieczną wariatkę
do przytułku. Strażnik najwyraźniej obawiał się
szaleńców, bo otworzył dość szybko. Wybiegli w
mrok. Zostawili za plecami miasto. Szpital
powinien być niedaleko. Biegli, ale przytułku
wciąż nie było widać. Sara szarpnęła się nagle,
przewracając oczyma jakby naprawdę straciła
rozum.
- Klatka! Klatka! – krzyknęła bez sensu.
Powinni byli skojarzyć to z „płaszczką”, ale w
tej chwili nie potrafili jasno myśleć. Uznali, że
zgubili drogę. Postanowili szukać przewodnika,
ale okna tych nielicznych domów, które
wzniesiono poza murami miasta, były puste i
ciemne, jakby mieszkańcy opuścili swoje domu
dawno temu. Jedyne światło w okolicy wylewało
się z okien niezbyt czystej karczmy.
Tanja weszła do środka. Długi, lepki od brudu
stół zajmowała banda jakichś ponurych typów,
zajętych piciem paskudnie wyglądającej cieczy.
Na widok kobiety zamilkli na chwilę, po czym
zaczęli wygłaszać niewybredne uwagi pod jej
adresem. Tanja zignorowała ich i podeszła do
karczmarza, wielkiego mężczyzny o urodzie
knura.
- Przepraszam, dobry człowieku, czy mógłbyś
mi powiedzieć, jak trafić do domu wariatów?
Jej pytanie wywołało gromki wybuch śmiechu
przy stole.
Karczmarz nie odpowiedział. Wpatrywał się
w najemniczkę rybim wzrokiem. Jego nalana
twarz zaczęła stopniowo tracić kształt. Na oczach
przerażonej Tanji mężczyzna rozpływał się,
topniał niczym świeca. Wrzasnęła wniebogłosy i
rzuciła się do wyjścia, przedzierając się między
pijakami, którzy nagle wstali od stołu. Wypadła
na zewnątrz i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Widząc przed sobą zdumione twarze
towarzyszy poczuła się nagle bardzo głupio.
Potarła ręką czoło. Czyżby miała przywidzenia?
Przecież to niemożliwe, żeby karczmarz
rozpłynął się jak wosk! Z karczmy dobiegały
zupełnie normalne odgłosy. Rozmowy, urywki
piosenek, prostacki rechot. Zebrała się w sobie i
desperacko podjęła jeszcze jedna próbę. Otwarła drzwi
karczmy i... zamarła w progu. Światło w oknie nagle
zgasło. Zamilkły śmiechy. Przed nią nie było jasno
oświetlonego pomieszczenia, którego się spodziewała.
Zobaczyła długi, mroczny tunel, prowadzący w nicość.
Przełknęła ślinę.
- Czy widzicie to co ja? – wycharczała.
Zwiadowcy wyjrzeli zza jej pleców. Poczuła wielką
ulgę, kiedy usłyszała ich pełne zdumienia okrzyki.
Jednak nie oszalała! Widzieli to samo co ona!
- Jassssna dupa. – szepnął Randal i zamknął drzwi.
Okno znów rozświetliło się blaskiem. Śmiechy i
głosy wróciły.
- Co jest? – krzyknął Randal i naparł na okno.
Zmurszałe drewno nie wytrzymało nacisku.
Posypało się szkło. Goście przeklętej karczmy zerwali
się na równe nogi i z okrzykiem „Łapać ich!” wypadli
na zewnątrz. Zwiadowcy chwycili Sarę za ręce i rzucili
się do ucieczki, przerażeni tak, jakby goniło ich stado
Mabrothraxów.
Pędzili na oślep przed siebie, aż zgubili pogoń.
Zupełnie zagubieni biegli, aż nagle Riannon wpadła na
niewidzialną przeszkodę, odbiła się od niej i klapnęła
na ziemię.
Przed nimi wznosiła się niewidzialna ściana.
- Jesteśmy w pułapce! – krzyknęła elfka. –
Pamiętacie jaskinię z grzybkami?
Nagle przypomnieli sobie coś, co zupełnie wyleciało
im z pamięci. Kiedy uciekali w kierunku gór, spaliwszy
pola wokół zamku Belden, natrafili na jaskinię pełną
halucynogennych grzybów i biwakującą przed nią
grupę dziwnie zachowujących się elfów. Tam dopadł
ich jeden ze stworów Belwitza, zamknął w
niewidzialnej klatce i dręczył ich umysły potwornymi
koszmarami... A przecież wtedy ukryli się w jaskini. To,
czego doznali, było tylko odpryskiem ataku na elfy!
- O słodka Myrmidio, „płaszczka”! – jęknęła
Elizabeth.
Po drugiej stronie bariery pojawił się nagle Cień.
Gwałtownie gestykulował, najwyraźniej wzburzony.
Coś krzyczał. Niestety, przegroda skutecznie tłumiła
jego słowa. Jedyne, co mogli zrobić, to ruszyć wzdłuż
bariery we wskazanym przez niego kierunku.
Zobaczyli wreszcie wielki biały budynek, który nie
mógł być niczym innym, jak szpitalem. Przyspieszyli.
Nagle Nachtjaeger schwycił się za głowę i wskazał na
niebo. Wysoko nad głowami zwiadowców wisiał wielki,
czarny kształt.
Ruszyli biegiem. Kształt zapikował i nagle zawisł tuż
przed nimi. Każde z nich ujrzało coś, czego obawiało się
najbardziej. Swój największy osobisty horror. Nie bez
kozery
prawdziwa
nazwa
płaszczki
brzmiała
„Nachtmahre” – „Nocny Koszmar”...
Być może przerażenie wypaliłoby ich umysły do cna,
ale Cień w porę wkroczył do akcji. Widać udało mu się
jakimś cudem wspiąć na barierę, bo skoczył z góry na
agresora. „Płaszczka” runęła na ziemię. Uwolnieni spod
jej mocy popędzili co sił w nogach do zbawczych drzwi
przytułku.
- 39 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
XI.
K
apłanki Shally’i być może nie czuły zbyt
wielkiej sympatii do czworga zbrojnych
wdzierających się do szpitala w środku nocy, ale
były wierne swemu powołaniu. Kiedy zwiadowcy
poprosili o schronienie i opiekę dla Sary,
natychmiast zajęły się dziewczyną. Zaoferowały
też nocleg swym niezwykłym gościom.
Jakież było zdumienie awanturników, kiedy
ujrzeli innego z gości przytułku! Samotna postać
grzejąca się przy kominku w wielkiej sali okazała
się być Garretem!
Odnalezienie Garreta w Yeskov wydawał się
wręcz cudem. Okazało się, że ozdrowiał zaraz po
wyjeździe wojsk z Fortu Zabakov i już dwa dni
później co koń wyskoczy popędził do punktu
zbornego. Rzeczony koń wyglądał rzeczywiście
na zdolnego do wielkich wyczynów, ale z całą
pewnością Garreta nie byłoby stać na tak
wspaniałe zwierzę. Złodziej jednak twierdził z
uporem, że kupił wierzchowca. No cóż, nie było
sensu dociekać prawdy, ważne, że do nich
dołączył. W dodatku przed wyjazdem złożył
przyjacielska wizytę u krasnoludzkich saperów,
przywlókł całe mnóstwo dziwnych substancji i na
dwa dni zamienił wieżę w laboratorium.
Zadowolony z wyniku prac, wyładował swój
podróżny worek rozmaitymi „wybuchowymi
niespodziankami”. Przechwalał się teraz, że
żadna modliszka mu nie straszna.
Ledwie zdążyli się przywitać, zażądał zwrotu
zegarka i płaszcza. Domagał się ich gwałtownie,
nazywając Riannon wstrętną złodziejką co,
zważywszy na jego profesję, brzmiało dość
zabawnie.
Niezwykli
goście wzbudzili ciekawość
kapłanek. Sama przeorysza pofatygowała się do
sali kominkowej, chcąc z nimi porozmawiać.
Okazała się być niezwykle mądrą i dociekliwą
niewiastą. Sami nie wiedząc kiedy, opowiedzieli
jej wszystkie swoje przygody, przemilczając tylko
kwestię Adriana. Ku ich wielkiemu zdumieniu
leciwa kapłanka doskonale orientowała się w
sprawach Iony!
Istnieje
Biała
Iona,
istnieje
jej
przeciwieństwo, Iona Czarna. Między nimi jest
też Szara. Tworzą krąg, pętlę, która zamyka się
wokół każdego Ionity. Każdy z nich przechodzi
przez kolejne fazy. Biel, szarość, czerń. I tak w
kółko... Ci, którzy byli czarni, staną się w końcu
najdoskonalszymi templariuszami.
Fazy i przemiany. Słowa kapłanki wyjaśniały
zagadkę modliszki, która powstrzymała Riannon
przed dobiciem rannego. Najwyraźniej była już
po przemianie. „Najdoskonalszy templariusz”?
Elizabeth usiłowała to jakoś poukładać.
- To znaczy, że Belwitz i Maladis też staną się
w końcu „biali”?
- Tak. Zaczną wtedy naprawiać zło, które wyrządzili.
- Czyli nie powinniśmy nic robić, tylko zaczekać, aż
im się odmieni?
Kapłanka wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Dostrzeż plan, poznaj wzór, a Chaos
okaże się zaprzeczać sam sobie. – stwierdziła
tajemniczo - W każdym razie gdyby któryś z nich został
zabity teraz, odrodziłby się jako „czarny”.
- Ten cykl się cały czas powtarza?
- Tak. Ale długość trwania poszczególnych faz zależy
od wpływów z zewnątrz...
Tanja zaczęła coś mówić o jakiejś Księżnej, Riannon
wspomniała o czasie, koszmarach, zegarach i burzy
spaczeniowej, kapłanka bredziła o jakimś „zadaniu
Iony”... Schwarzenschwert miała dość słuchania.
Połowa z tego brzmiała jak bredzenie szaleńców. Chaos
niejedno ma imię...
Wyszła na werandę. Musiała przemyśleć parę
rzeczy. Rozsiadła się wygodnie na bujanym fotelu i
zaczęła rozważać słowa przeoryszy o białych, szarych i
czarnych fazach Iony. Jeśli Belwitz czy Maladis mogli je
przechodzić... Jeśli prawdą było to, że przechodził je
każdy Ionita i skoro każdy, kto odwiedził Ionę, stawał
się Ionitą, to dotyczyłoby to również Riannon i Garreta.
I jeszcze kogoś...
- Tss... No popatrz... Uratowałem wam życie. –
usłyszała nagle gdzieś z boku.
Spodziewała się tego. Prawdę mówiąc, właśnie
dlatego wyszła na werandę. Słuchając przeoryszy
uświadomiła sobie, że od pewnego czasu Adrian coraz
rzadziej syczał, przestał dokuczać i prowokować. Ach, i
przestał ją obdarowywać różami. Zastanawiała się, czy
to TEŻ miało jakieś ukryte znaczenie, czy po prostu mu
się znudziło. Miała nadzieję, że to drugie. Tak czy siak,
zachowywał się coraz bardziej po ludzku. Czyżby się
zmieniał? Może źle go osądzała? Musiała to sprawdzić.
- Ta płaszczka... – wzdrygnęła się, wspominając
zesłana przez stwora wizję Err’avandrela. - Chciałam ci
podziękować. Mogę ci się jakoś odwdzięczyć?
- Mogłabyś. – odpowiedział natychmiast.
- Czego byś chciał? – zapytała niemal życzliwie,
mając nadzieję, że będzie to coś zupełnie niewinnego.
- Daj mi... Riannon.
Poczuła gorzkie rozczarowanie. I wstręt. Zmieniał
się, akurat! Jaką nową intrygę knuł ten podstępny
stwór?
- Zwariowałeś? Dać ci? Jak Adriana?
- Nie, nie! Nic złego jej nie zrobię! Nie stanie się jej
żadna krzywda, naprawdę! – zapewniał żarliwie.
- Więc o co ci chodzi? – była zaintrygowana. Dziwna
rzecz, akurat to zapewnienie brzmiało szczerze...
- Ona jest płodna, wiesz? Potrzebuję jej, żeby
urodziła dziecko.
- Twoje? - wykrztusiła zaszokowana templariuszka.
- Nie. Modliszki. Jest potrzebne.
Postukała się w czoło, ze zgrozą wyobrażając sobie
Riannon w uścisku modliszki.
- Zwariowałeś. Kompletnie zwariowałeś.
- Przekonam cię. Zobaczysz. – widać było, że bardzo
mu na tym zależy.
- Wątpię.
- Powiem ci coś, co cię ucieszy. Adrian nie zginął.
Wypuściłem go.
- 40 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nie wierzyła mu.
- Tym chcesz mnie przekonać? Nie żartuj. A
Riannon nie jest moją własnością. Nawet
gdybym ci wierzyła, to jak niby sobie
wyobrażasz, że ci ją dam?
- Kiedy to się będzie miało stać, odwrócisz
wzrok i nie będziesz przeszkadzać.
- Zapomnij. – skrzywiła się z niesmakiem.
Syknął gniewnie, nie mogąc widać już dłużej
ścierpieć jej oporu. Jego dłonie zacisnęły się
gwałtownie. Przysunął twarz do jej twarzy,
oddalony ledwie o włos, wbijając w nią płonący
wzrok.
- Zgodzisz się – powiedział z naciskiem.
Była pewna, że tak to się skończy. Co teraz,
jakiś mały szantaż? A może tylko groźby?
- Radzę ci, namyśl się. Namyśl się... do jutra!
– szepnął Nachtjaeger i pomknął gdzieś w mrok.
Poczuła nagle, że na tej werandzie jest
cholernie zimno i nieprzyjemnie...
Wróciła do środka. Trwała tu gorączkowa
narada. Dyskutowano, czy lepiej zamknąć się w
pokojach, czy zostać tutaj, przy ogniu.
Zastanawiano się nad zabarykadowaniem drzwi.
Randal krążył po sali, co chwile spoglądając na
zegar. Dochodziła pierwsza!
Wreszcie wepchnęli złodzieja pod stół i
ustawili się dookoła z mieczami w dłoniach. W
absolutnej ciszy rozległo się jedno, jedyne
uderzenie zegara...
Coś czarnego śmignęło pomiędzy nimi.
Usłyszeli głuchy odgłos uderzenia! Krzyknęli
jednym głosem, przekonani, że ich towarzysz jest
już trupem.
Zobaczyli cień, który wbił swoje ostrza w stół
z taka pasją, że przebił na wylot solidne,
dwucalowe deski. Wił się i syczał, jakby walczył
sam ze sobą. Blady jak ściana Randal wlepiał w
niego oczy pełne zdumienia.
- Mieliśśśście szszszczęśśście, że to mnie
wysłano – syknął Adrian – Aaaaach, mieliśśście
wielkie szczęśście!
Zaczęli coś wykrzykiwać bez ładu i składu,
wszyscy na raz, zagłuszając się nawzajem. Tylko
Randal naprawdę zwrócił uwagę na słowa
Cienia.
- Kto cię wysłał? Komu służysz?
Nocny Łowca odburknął coś niezrozumiale,
zasyczał, wyrwał ostrza ze stołu i skoczył w
kierunku okna. Zanim zdążyli się opamiętać,
umknął. Tymczasem do sali wpadło kilka
kapłanek, wśród nich przeorysza.
- Co tu się stało? Kto tu był? Wyczułam dwie
istoty!
Podczas gdy inni usiłowali jakoś wykręcić się
sianem i uspokoić rozsierdzoną kapłankę,
Elizabeth rzuciła okiem w kierunku okna,
wypatrując Adriana. Do licha, nie spodziewała
się tego po nim! Gdyby chciał, mógłby
zamordować Randala tak, że nie zorientowaliby
się nigdy w życiu, czyje to było dzieło. Co nim
kierowało?
Nagle wypatrzyła coś, co sprawiło, że skamieniała ze
zdumienia. Ukryty w gęstej plamie mroku pod
drzewami, Cień rozmawiał z „płaszczką”, zupełnie
jakby jej coś tłumaczył albo się usprawiedliwiał.
Rozkładał ręce w geście bezradności, pukał się w czoło,
gestykulował. Templariuszka szturchnęła Tanję. Ta
otwarła szeroko oczy. Spojrzały po sobie. Kiedy znów
wyjrzały przez okno, na zewnątrz nie było już nikogo.
B
ladym świtem wrócili do obozu, pokręcili się
chwilę między namiotami, natknęli się na strasznie
wkurzonego Steinera i zostali przez niego zagnani na
odprawę. Okazało się, że mieli przed sobą wolny
tydzień. Wolny tylko w teorii, bo w ciągu tych siedmiu
dni mieli się stawić w Stalowym Grodzie, który wcale
nie był za blisko od Yeskov.
Steiner szalał. Okazało się, że sytuacja zaczęła się
komplikować. Caryca przebąkiwała coś o wyrzuceniu
panoszących się po kraju wojsk imperialnych. Szerzyły
się jakiś dziwaczne plotki, zbyt niejasne, by je
powtarzać, ale wystarczająco paskudne, by zagęścić
atmosferę. Z pewnością były dziełem Schroedera, szefa
Kompanii Talabheimskiej.
Zwiadowcy pozbierali swoje rzeczy i przenieśli się
do karczmy, postanawiając odpocząć po pełnej wrażeń
wycieczce do szpitala i spędzić jeszcze jedną noc w
przyzwoitych warunkach. Z dala od Steinera.
Przez cały dzień templariuszka zastanawiała się nad
propozycją Cienia. Nie nad tym, czy ją przyjąć, ale nad
tym, jak przeżyć powiedzenie „nie”. Nie da się ukryć,
bała się reakcji Adriana. Aż nazbyt dobrze pamiętała
ich pierwsze spotkanie, a to, że od pewnego czasu im
pomagał, wcale nie napełniało jej jakimś szczególnym
zaufaniem.
Zapadł zmierzch. Zwiadowcy zjedli kolację i wypili
morze piwa. Elizabeth, zapominając o Adrianie,
beztrosko ruszyła do wygódki.
Wygódka stała na podwórzu karczmy. Wojowniczka
nie zdążyła jeszcze zamknąć za sobą drzwi, kiedy coś
wślizgnęło się do środka.
- No i co? Zgadzasz się? – Cień pojawił się jak
zwykle niespodziewanie.
Usiadła z wrażenia. Żołądek podjechał jej do gardła.
Spodziewała się najgorszego z jego strony.
- Nic z tego. Nie! – odpowiedziała desperacko.
- Nie?!
Oczy Adriana błysnęły. Przysunął się do niej
gwałtownie. Cofnęła się, czując paraliżujące dotknięcie
strachu. Stanęła jej przed oczami chwila, kiedy na
samym początku znajomości wpakował jej dwie stopy
lodowatej stali w brzuch. Przełknęła ślinę.
- Nie mogę ci udzielić zgody na coś takiego.
- Nie?!
- Zrozum, do cholery, nie mam prawa rozporządzać
jej życiem! – rozpaczliwie krzyknęła mu prosto w nos.
– Nie mam takiego moralnego prawa!
Dłuższą chwilę wpatrywał się w jej oczy bez jednego
mrugnięcia.
- Moralnego prawa... – powtórzył.
- 41 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------W momencie kiedy poczuła, że jeszcze trochę,
a zsika się ze strachu, Nachtjaeger nagle
przechylił głowę i powiedział:
- Dobra.
I zniknął.
Pospiesznie załatwiła, co miała załatwić i na
lekko trzęsących się nogach wróciła do karczmy.
- Riannon! Muszę z tobą natychmiast
porozmawiać!
Ku jej wielkiemu zdumieniu elfka przyjęła
opowieść zadziwiająco spokojnie. Zupełnie jakby
od dawna spodziewała się czegoś podobnego.
Wspomniała coś o wizji w jaskini z grzybkami.
Zresztą, po ostatnich przeżyciach pewnie nie
zdziwiłaby się nawet gdyby ktoś jej powiedział,
że Imperium wyparowało...
W
ybrali się na rekonesans, zwiedzając co
bogatsze dzielnice miasta. Teraz mieli czas na
podziwianie zabytków. Ale przecież nie o to
chodziło... lub może właśnie o to - kto wie, jak by
to nazwał przydrożny filozof.
Riannon zastanawiała się nad słowami
Elizabeth. Tam, daleko na tyłach wroga, kiedy
płaszczka męczyła ich koszmarami, miała wizję
upadku elfiego rodu. I jeszcze coś... Miała wydać
na śmierć jedno ze swoich dzieci. To był jeden
wielki absurd, bo nie zamierzała mieć dzieci, nie
teraz. W tym bałaganie? Po co? A jednak...
Uczepiła się bardziej pozytywnych myśli wreszcie mogła przestać martwić się o Garreta.
Teraz musiała tylko jakoś odreagować ostatnie
wydarzenia, obrazy, słowa, niewypowiedziane
przypuszczenia... Czekali na zachód słońca. Już
wiedzieli gdzie się udadzą.
Dom był bogaty. Tak jak się spodziewali.
Gdyby czyjeś oczy mogły przeniknąć mrok, nie
dostrzegłyby niczego. Wślizgnęli się do środka
bez żadnych problemów - jak za starych, dobrych
czasów. Wpakowali się do salonu, a później zajęli
się pakowaniem salonu do torby. Gdyby ktoś
jednak potrafił przeniknąć coś, czego nie ma, z
pewnością zobaczyłby dwa gigantyczne uśmiechy
na ich twarzach i błysk złota odbijający się w
oczach.
Sielanka jednak nie mogła trwać wiecznie.
Uniwersalne prawo działające w tym świecie, a
przynajmniej w tym mieście, w tym domu...
Riannon wylądowała w kącie pokoju, z Cieniem
wbijającym jej pazury w szyję, posykującym i
wlepiającym w nią swoje błękitne ślepia. W
oczach elfki odbijało się zdziwienie, zmieszane z
rozczarowaniem i nieopisanym żalem, że
przerwano jej myszkowanie po domu.
To, co jej powiedział, odebrało jej chęć
czyszczenia spiżarni, która jednak nie została
zaniedbana przez Garreta. Wyślizgnęli się z
domu równie niepostrzeżenie jak się tam dostali.
Tylko już nie tak podekscytowani.
- Riannon, co jest?
- Cień złożył mi niedwuznaczna propozycje... rzuciła z westchnieniem.
- Co?
- Nie-dwu-zna-czną pro-po-zy-cję. - przesylabowała
powoli - Chce mnie niecnie wykorzystać.
- Do cze... Co? - Garret wybuchnął śmiechem - I nie
zgodziłaś się?
Riannon obrzuciła go groźnym spojrzeniem,
wywołując tylko kolejną falę śmiechu. Dźgnęła go
łokciem, co również nie dało specjalnych rezultatów.
- Mielibyśmy takiego małego cienia. Nauczyłabyś go
fachu i okradlibyśmy całe Imperium. Ba! Cały Kislev...
Stary Świat.. Nowy też, jeśli jest tam coś, co możemy
sobie przywłaszczyć.
- Ehemm... - Riannon tylko westchnęła ciężko.
Nie tego się spodziewała. Z drugiej strony to
najlepszy znak, że Garretowi powracają stare zwyczaje.
Uśmiechnęła się do siebie głupkowato, co zapewne
zostało odebrane przez złodzieja jako nagle olśnienie
jego słowami. Przepychając się przez ulice, dźgając
łokciami i wymieniając skrajnie różne uwagi na temat
propozycji Cienia dotarli w końcu do kwatery.
N
astępnego ranka Randal wrócił bardzo
zirytowany z wyprawy do wygódki, mrucząc pod nosem
coś o złodziejskim honorze, który nie jest na sprzedaż.
Przyznał się potem Elizabeth, że Adrian oferował mu
przyniesienie mithrilowej płyty w zamian za Riannon.
Złodziej odmówił. Nie zamierzał przykładać ręki do
czegoś tak obrzydliwego, jak krzyżowanie elfki z
modliszką.
Wyruszyli w kierunku Stalowego Grodu. Cień
znowu gdzieś się zawieruszył. Wieczorem, jakby nigdy
nic, przyszedł do obozu i usiadł obok templariuszki. W
tym momencie Elizabeth oświadczyła, że „nie będzie
siedzieć z tym ścierwem przy jednym ognisku” i poszła
w cholerę.
Tanja poszła za nią. Przesiedziały pół nocy, wreszcie
znajdując czas na poważną rozmowę. Wyglądało to na
początek pięknej „męskiej” przyjaźni.
Następnego wieczora obrażony Adrian nie pokazał
się na biwaku. Opuścił ich na kolejne dwa dni, nie
tłumacząc się ani słowem. Pojawił się dopiero wtedy,
gdy wieżyce twierdzy majaczyły już na horyzoncie.
- Jakieś siedem mil na zachód obozuje kawaleria.
Stalowy Legion. Tysiąc jeźdźców. Na północy
widziałem prowizoryczne laboratorium. Na bagnach na
wschodzie stoi wielki, kamienny ołtarz. – zameldował
lakonicznie, po czym przepadł w zaroślach,
doprowadzając podejrzliwą templariuszkę do szału.
D
otarli wreszcie do twierdzy i zameldowali się u
Steinera, wkurzonego jak zwykle. Czekał na posiłki z
Praag, zbierając każdy strzęp wiadomości, jaki mógł
dotrzeć do tej zapomnianej przez Bogów okolicy. Ponoć
coś szykowało się w Kislevie, ale nikt nie potrafił
powiedzieć nic konkretnego. Plotkowano o nowym
kochanku carycy. Wymieniano między innymi
nazwisko von Belwitza a także Schroedera, dyrektora
Kompanii Talabheimskiej. Zdaje się, że Katarzyna
- 42 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------miała zamiar cofnąć zgodę na przemieszczanie
się wojsk imperialnych w głąb jej kraju.
Na wieść o wrogiej jeździe natychmiast posłał
dwukrotnie liczniejszy oddział na zachód. Na
północ podążył Caylsen z tymi kilkoma ludźmi,
którzy ocaleli z pogromu we mgle. Grupka
dowodzona przez Tanję miała za zadanie
znaleźć, zbadać i, w razie potrzeby, zniszczyć
tajemniczy ołtarz na bagnach. Dostali wsparcie.
Dziesięciu strzelców, najlepszych, jakimi Steiner
dysponował, pod dowództwem dziesiętnika
Schnitzla.
XII.
P
ozostawiając za plecami zatłoczone miasto
szukujące się do spodziewanego niedługo
oblężenia, przeprawili się przez wąski most,
jedyną nitkę łączącą Stalowy Gród z drugim
brzegiem grzmiącej rzeki Linsk. Ruszyli na
południowy wchód.
Okazało się, ze nie tak łatwo znaleźć ołtarz na
bagnach, nawet jeśli ołtarz jest olbrzymi.
Okoliczni wieśniacy słyszeli jedynie o ruinach
starego opactwa i wielokrotnie dokładnie
opisywali drogę do niego, ale żaden nie wiedział
nic o ołtarzu. Wreszcie w którejś z leśnych osad
poradzono im, aby szukali wskazówek u grupy
świątobliwych pustelników mieszkających na
samotnym
wzniesieniu
wśród
bagien.
Oczywiście, nie dało się tam dojechać konno.
Zwiadowcy pozostawili we wsi wierzchowce i
dziesiętnika Schnitzla z jego ludźmi. Pieszo
ruszyli w głąb bagien.
Wieczorem rozbili obóz w lesie. Gdzieś za
nimi, w oddali, niosły się głuche odgłosy
wystrzałów z obleganej już zapewne twierdzy. Za
to jedno byli wdzięczni Kalesonowi – że pozwolił
im nie uczestniczyć w bądź co bądź nieciekawej
obronie miasta. Z drugiej strony Riannon
obawiała się, że znów natkną się na ożywieńców,
a tych nie znosiła ponad wszystko. Nie było to
jednak jej jedyne zmartwienie, a właściwie tym
się nawet nie przejmowała. Raz tylko
przemknęło przez myśl wywołując niesmak...
Mijał tydzień od spotkania Cienia. Riannon
siedziała na stercie skór z rękami za głową i
nogami wyciągniętymi przed siebie. Opierała się
o drzewo i obserwowała go, jak z kocią gracją
poruszał się po obozie obskakując Elizabeth.
Templariuszka przestała się boczyć na Adriana,
dowiedziawszy się o jego rozmowie z elfką. Skoro
przestał
knuć
za
plecami
głównej
zainteresowanej, nie miała do tego powodu.
Znudzona Riannon ignorowała zaczepki
Garreta i Randala, którzy dobrali się jak nigdy i
wynajdowali coraz to nowe plusy mogące
wyniknąć z pożycia z modliszką – od fortuny
zbitej na mithrilowej płycie z krasnoludzkich
tuneli, po dożywotnią ochronę. Sama już nie
wiedziała co o tym myśleć. Czy właściwie miała jakiś
wybór? Zawsze mogła zostać zmuszona siłą, a zbyt
ceniła swoje życie, żeby później je sobie odebrać na
złość modliszkom.
Zatrzymała wzrok na Cieniu, wstała i powędrowała
w ciemny las, gdzie nie dochodził już blask ogniska
rozpalonego w niecce. Wiedziała, że ją widział. I że za
chwile pójdzie za nią. Chciała porozmawiać.
N
ie naczekała się długo. Obchodziła właśnie jakieś
większe drzewo wodząc po korze dłonią, kiedy poczuła
jego wzrok na plecach. Odwróciła się i oparła niedbale
o pień. Chciała, żeby to wyglądało naturalnie, bo w
głębi cała się gotowała. To nie był strach, to nie była
nawet niepewność, tylko świadomość tego, że nie wie
co mu odpowie. Zaczęła mieć wątpliwości i to proste
„nie” nie było już tak oczywiste.
- Minął tydzień...
- Jeszcze nie...
- Ależ taaak – syknął.
Miał racje, cóż bowiem znaczy te kilka godzin, które
zostały?
- Ech, niech ci będzie, ale zanim się na cokolwiek
zdecyduje, ty odpowiesz mi na kilka pytań.
Przekrzywił na bok głowę wpatrując się w elfkę.
Czekał. Pozwoliła sobie na lekki uśmiech – tiiaa – to
nie on, lecz ona miała go teraz w garści. Pora wyjaśnić
wszystkie niedopowiedziane ostrzeżenia, uwagi,
przypuszczenia. O co tu chodzi? No i jaki w tym
wszystkim jest jej wkład? Dlaczego akurat jej?
Wiele się nie dowiedziała. Po tym, jak jej oznajmił,
że w jej żyłach płynie krew z rodu Tyriona była tak
zaskoczona, że zapomniała zupełnie, co poza tym miała
wydusić z Cienia. Ten wspominał jeszcze o niesłusznym
oskarżeniu o zdradę, której nie było. I że krzyżówka
szlachetnej krwi z rasą modliszek jest jakoby niezbędna
dla ocalenia Białej Iony.
W przypływie nagłego natchnienia zapytała jeszcze
o krąg, który przechodzi każdy Ionita i co niby ma
znaczyć określenie „najdoskonalszy templariusz”, ale
informacje pokrywały się z tym, co już wiedziała od
kapłanki Shally’i. Jeśli Cień powiedział coś jeszcze, nie
zapamiętała z tego wiele, bo nagle świat stanął na
głowie, a ona, nic nieznaczący wyrzutek, stała się kimś,
od kogo zależy los Iony.
- Już czasss... – dotarło do niej jakby z daleka.
Cień zaprowadził oszołomioną elfkę głębiej w las,
gdzie na polanie czekała już ciemna sylwetka. Riannon
pomyślała jeszcze patetycznie, że robi to dla ratowania
świata, co było oczywista bzdurą, ale pozwalało
zagłuszyć wewnętrzny sprzeciw.
A
później
zmęczona....
była
już
tylko
bardzo,
bardzo
Wróciła do obozu kilka godzin później i od razu
wyczuła, że pozostali wiedzą... No cóż, nietrudno było
się domyślić. Czuła na sobie palące spojrzenia
towarzyszy i zastanawiała się, co też mogą o niej sądzić.
Szeroko otwarte oczy Tanji... Błyszczący niezdrowym
- 43 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------podnieceniem wzrok dwóch złodziei... Chmurne
spojrzenie Elizabeth... Co kryło się za tymi nagle
skamieniałymi twarzami? Wstręt? Pogarda? A
może współczucie?
Zdziwiłaby się, gdyby ktoś jej powiedział, że
tak naprawdę byli zbyt zmieszani, zbyt
zaskoczeni jej decyzją, by czuć cokolwiek.
W
zgórze pustelników było właściwie
większą kępą, wystającą nieco nad powierzchnię
trzęsawiska. Małe, trzcinowe chatki zdawały się
wyrastać z ziemi w naturalny sposób, zupełnie
jak jakieś dziwaczne rośliny. Pustelnicy, sześciu
czy siedmiu starców, siedzieli przed szałasami i
rozmyślali nie wiadomo o czym.
Tanja podeszła do najbliższej chatki.
- Mój dobry człowieku – zaczęła, czując się
cokolwiek głupio – Czy mógłbyś nam
powiedzieć, gdzie w tej okolicy znajdziemy
wielki, kamienny ołtarz?
Staruszek nawet nie drgnął.
- Świątobliwy pustelniku! – spróbowała
jeszcze raz Tanja – Szukamy ołtarza...
Pustelnik spojrzał na nią z ukosa.
- Ołtarza? – przerwał jej obcesowo – A skąd
niby miałbym mieć wieści o jakowychś
ołtarzach? Jestem jeno ubogim eremitą, siedzę
tu, podle mej pustelni, żywiąc się niczym zwierz
jaki nędznymi korzonkami i zatęchła wodą. O
biada, biada! Z głodum osłabł, niczego już nie
pomnę! Oooo, jakże mi w kiszkach kruczy!
- Ten gość nadaje się do szpitala w Yeskov –
szepnął Randal – Przebywanie na bagnach
szkodzi widać na rozum!
Riannon pogrzebała chwilę w swym worze i
wyciągnęła wieki słój konfitur.
- Wiśnie. Dam ci ten słój, jeżeli nas tam
zaprowadzisz.
Ręka starca wyciągnęła się łapczywie po
smakołyk.
- Ach, pomnę teraz, w rzeczy samej, stał ongi
ołtarz w onych ostępach! – zaskrzeczał.
Riannon schowała konfitury za plecami.
- Gdzie?
- Nie pomnę, nie pomnę – zajęczał starzec –
jam już sterany wiekiem, głód stępił mą pamięć.
Dawaj słoik! – wrzasnął nagle, aż wszyscy obecni
podskoczyli z zaskoczenia.
Elfka podała mu pojemnik. Pustelnik
natychmiast zaczął łapczywie pożerać konfitury.
- Na Bogów – mruknęła pod nosem
Schwarzenschwert – w tym dzikim kraju nawet
pustelnicy są przekupni.
- Szkoda tylko, że tutejszych urzędników nie
da się przekupić konfiturami – odpowiedział
Randal.
- Dam dwa, tylko pokaż drogę – powiedziała
Riannon, która tym czasem wyszperała drugi
słoik w głębi wora.
- Ooouuum. – wymamrotał starzec ustami
pełnymi wiśni – Dwóch zjeść nie jestem zdolen.
Zachorzałbym niechybnie.
- To się podzielisz z innymi! – wtrącił się jego
sąsiad.
- Tedy zgoda. Jeno nie zaprowadzę was tam, ale jak
dojść powiem. W dół zejdziecie, do owej drogi, co ją nie
tak dawno żołnierze przez las przebili. Na południe
pójdziecie, mile dwie albo i trzy. Tamoj wzgórze
obaczycie po lewej swej stronie. Na owym wzgórzu
ołtarz jest. Traficie bez ochyby. Słoik!!!
Riannon podała mu drugi słoik. Podziękowali
grzecznie,
pożegnali
pustelników,
wrócili
po
dziesiętnika Schnitzla i ruszyli we wskazanym
kierunku.
Do wzgórza dotarli po zmroku. Na jego szczycie
znaleźli ruiny, resztki ścian, smętne szczątki jakiegoś
budynku i oczywiście ołtarz. Elizabeth pierwsza wspięła
się na górę i zaczęła zaglądać w każdy zakamarek.
Nagle stanęła jak wryta. Po drugiej stronie wzgórza
zobaczyła obozowe ogniska, jakieś budynki i majaczące
w mroku wysokie konstrukcje. Kilkanaście sylwetek
krążących wokół ognisk należało bez wątpienia do
najemników ze Stalowego Legionu! Zawróciła
natychmiast. Uciszyła ciągnącą z tyłu grupę.
- Ołtarz, kurwa twoja cienista mać, powiedziałeś
tylko o ołtarzu! – wycedziła pod adresem nieobecnego
Cienia.
- No ładnie – stwierdził Randal, wyglądając zza
krawędzi muru. – Łośki. Sporo ich. Co teraz?
- A bo ja wiem? Trzeba by się przyjrzeć bliżej. Jeśli
mnie oczy nie mylą, ci chłopcy szykują właśnie machiny
oblężnicze. Założę się o moje prawe ucho, że zamierzają
przetransportować je pod Stalowy Gród.
- Tam przy baraku! – szepnęła Riannon –
Modliszka!
W tym momencie usłyszeli znajomy syk. Z mroku,
jakby nigdy nic, wychynął Cień. Na jego widok
Schnitzel cofnął się o pół kroku i sięgnął po pistolet.
- Spokojnie, on jest z nami.
Schnitzel natychmiast się odprężył, choć na jego
twarzy odmalowało się osłupienie.
- Ty... – Elizabeth miała wielką ochotę chwycić
Adriana za gardło i mocno nim potrząsnąć. – Ale nas
wpakowałeś!
Zignorował ją. Zaczął kreślić patykiem na piasku
mapę okolicy.
- Tu jeden obóz, tam dalej drugi, większy. Dużo
wojsssska. Budują machiny. – na piasku pojawiło się
kilka kwadracików - Mają dwie czy trzy modliszki. Tu
jest tartak. Tu baraki dla drwali. – kolejne kwadraty i
prostokąty dołączyły do porzednich - „Łośki” śpią tutaj.
A w tym baraku kryje się cośśś jeszszszcze. – duża
kropka wywiercona końcem patyka oznaczyła miejsce Wy – powiedział w kierunku Garreta i Riannon – już
kiedyś widzieliście coś takiego. W dziupli wielkiego
drzewa.
Riannon zbladła.
- Co tam jest? – spytał Randal.
- Gorszy rodzaj modliszki – wyszeptał Garret. –
Słuchajcie, mam pewien pomysł!
Skojarzenie drewnianych konstrukcji u stóp
wzgórza z zawartością podróżnego worka wywołało na
twarzy złodzieja szeroki, paskudy uśmiech. To była
okazja o jakiej marzył od dawna. Wreszcie mógł zająć
się tym, co lubił najbardziej.
- 44 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Wysadzimy to! – oświadczył.
S
zybko
opracowali
plan.
Ładunki
wybuchowe, ukochana zabawka złodzieja –
piromana, miały zostać podłożone w trzech
punktach pobliskiego obozu. Garret obiecywał,
że wystarczą aż nadto, aby zniszczyć wieże
oblężnicze i wszystkie budynki dookoła.
Kolejne cztery bomby zamierzali podłożyć w
drugim obozie. W umówionej chwili Tanja,
szczęśliwa posiadaczka magicznego pierścienia w
kształcie salamandry, miała odpalić pierwsze
trzy ładunki, rzucając ognistą kulę. Jednocześnie
elfka i złodziej mieli użyć strzał zapalających i
wysadzić w powietrze drugi obóz.
Umówili się, że gdyby coś poszło nie tak,
spotkają się w ruinach opactwa. Dziesiętnik
Schnitzel obiecał, w razie jakichkolwiek
kłopotów, „narobić z chłopcami sporo
zamieszania”, by dać sabotażystom czas na
ucieczkę.
Riannon i Garret wyruszyli we dwójkę, ukryci
pod płaszczem niewidzialności. Minęli pierwsze
ognisko... Drugie... Wstrzymując oddech obeszli
barak i stojącą przed nim modliszkę. Dotarli
wreszcie do tartaku. Złodziej umieścił pierwszy
ładunek w ciemnym kącie. Poszli dalej, w
kierunku wieży oblężniczej. Na razie wszystko
szło gładko, aż zbyt gładko.
Reszta oddziału obserwowała obóz zza
krzaków porastających zbocze wzgórza.
Nagle zobaczyli jakieś zamieszanie. Na niebie
pojawił się wielki, czarny kształt, który powoli
spływał w dół. Z baraków wysypały się „Łośki”.
Zwiadowcy ze zdumieniem patrzyli na sterowiec,
szykujący się do lądowania na polanie. W
Imperium przestano ich używać po kilku
zaledwie próbach, z których ostatnia zakończyła
się wyjątkowo efektowną katastrofą. Dokładniej
mówiąc, wybuchem. Skąd Belwitz wytrzasnął tę
machinę?
Statek powietrzny dotknął ziemi. W tym
momencie modliszka, dotąd spokojnie stojąca
przed budynkiem, skoczyła w kierunku
najbliższej wieży oblężniczej, spod której
wyturlały się dwie sylwetki, jeszcze przed chwilą
niewidoczne. Jedna z nich odskoczyła i rozwiała
się w powietrzu chwilę potem, ale modliszka
zdążyła dopaść drugą. W dodatku jej śladem
ruszyło trzech strażników. Niewątpliwie Rianon i
Garret wpadli w niezłe tarapaty.
Sierżant Terenkowa ruszyła z odsieczą
dywersantom.
Wpadła
na
polanę.
Schwarzenschwert ruszyła za nią, rozsądnie
kryjąc się za linia drzew. Tanja pędziła przez
obóz, nie oglądając się na nikogo. W biegu
rozwaliła łeb jakiegoś „Łosia”. Cięła w brzuch
drugiego. W tym momencie szczęknęły cięciwy
kusz. Dwa bełty poszybowały w stronę
najemniczki. Pierwszy minął ja o włos, drugi z
potworna siła przebił kolczugę i wbił się w
brzuch. Dwaj strażnicy ruszyli w jej stronę,
ponownie naciągając kusze. Trzeci pognał w kierunku
zagrożonej machiny.
Widząc padającą na ziemię Terenkową, Elizabeth
skoczyła jej na pomoc. Dwie kusze uniosły się
jednocześnie. Templariuszka rzuciła się szczupakiem
na ziemię i przetoczyła błyskawicznie w bok. Usłyszała
dwa głuche stuknięcia, z jakimi bełty uderzyły o zimie
tuż za jej plecami. Natychmiast zerwała się na równe
nogi. Zaatakowała, zanim strażnicy zdążyli odrzucić
bezużyteczne teraz kusze i chwycić za miecze. Jeszcze w
przysiadzie wyprowadziła paskudny, ukośny cios z
dołu, tnąc przeciwnika po bebechach. Miecz
wojowniczki zatoczył płynne półkole. Drugiego
strażnika uderzyła z góry, z półobrotu.
Za jej plecami rozległa się kanonada. To Schnitzel
włączył się do akcji ze swoją dziesiątką. Powoli
zstępowali
ze
wzgórza,
niosąc
śmierć
zdezorientowanym strażnikom.
Daleko przed sobą ujrzała Riannon szamoczącą się
rozpaczliwie w uścisku modliszki oblepionej płonącą
naftą. Giętkie rogi potwora spadały raz za razem na jej
twarz. Templariuszka wiedziała, że nie zdąży do niej
dobiec. Odrzuciła wpojony przez Zakon wstręt do broni
niegodnej rycerza i chwyciła kuszę jednego ze
strażników. W końcu zanim trafiła do Zgromadzenia,
potrafiła się nią całkiem nieźle posługiwać.
Naciągnięcie
cięciwy
było
kwestią
chwili.
Wycelowała starannie i wpakowała bełt w potwora.
Modliszka zaskrzeczała, zerwała się, porzucając
zmaltretowana ofiarę i popędziła w stronę
templariuszki. Schwarzenschwert w ostatniej chwili
zdążyła wpakować w bebechy paskudztwa jeszcze jeden
bełt. Modliszka znieruchomiała na moment. To
wystarczyło. Cios czarnego miecza pozbawił ją głowy.
Wojowniczka poczuła przeszywająca ja falę
ogromnej radości. Rozwaliła modliszkę! Sama! Bez
niczyjej pomocy! Otrząsnęła się błyskawicznie.
Rzeczywiście, świetny moment na popadanie w
samozachwyt...
D
„ obry Szturmowiec ma zawsze przy sobie co
najmniej cztery nabite pistolety, w tym jeden ze
szrapnelami...”- Schnitzel przypomniał sobie słowa
generała artylerii Gerharda van Koppera z Nuln. Jego
oddział miał akurat tyle. Było ich razem dziesięciu,
zatem w jednej minucie byli w stanie oddać pięć
strzałów, chłodno kalkulując wychodziło to na około
czterdziestu rannych/zabitych na minutę plus
maksymalnie dwudziestu w każdą następną. Zawsze
był dobry z matematyki...
- Erste Salve, FEUER! - krzyknął dekurio Schnitzel.
Prawie równomierny huk dziesięciu pistoletów
rozniósł się po okolicy. Stali na wzgórzu, a światła
obozu czyniły z „łośków” istne kaczki na polu
biwakowym. Wedle procedury każdy strzelec dobierał
sobie jeden cel od lewej do prawej - dzięki temu byli w
stanie wyłączyć z akcji jak największą ilość
przeciwników.
Ośmiu przeciwników padło na ziemię. Dziesiętnik
zauważył kątem oka jednego z trafionych, którego
wnętrzności i kawałek kregosłupa wystrzeliły w
- 45 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------krwawej fontannie z pleców, a impet uderzenia
zwalił z nóg. Uwielbiał procedurę!
„To jest najlepsza broń pod słońcem. Traktuj
ją dobrze, a ci się odwdzięczy. Pamiętaj celujesz
w
brzuch,
odpada
głowa...”pobrzmiewało mu w głowie wspomnienie z
dobrych, dawnych czasów w akademii artylerii.
- Wychodzimy dwa kroki spomiędzy drzew!
Ściągamy uwagę na siebie, żeby nasza banda
popieprzonych obdartusów zdołała uciec!
Naprzód marsz!
Żołnierze, trzymając w jednej dłoni nadal
jeden nabity pistolet, a zza pasa wyciągając ten
załadowany odłamkami, zaczęli powoli schodzić
ze wzgórza. Schnitzel usłyszał odgłos spuszczanej
cięciwy za sobą i nad ich głowami przeleciała
strzała i wbiła się komuś w plecy. Jeden z
pozostałych zwiadowców też nie próżnował.
Dobre
i
to,
ale
brak
efektu
psychologicznego... - mruknął do siebie, po czym
dał następny rozkaz do strzału.
Druga salwa była mniej zadowalająca, jako że
każdy na polu przeraźliwie szukał jakiejkolwiek
osłony przed kulami. Ktoś w końcu dał sygnał do
kontrataku i poleciały strzały w kierunku ich
pozycji. Szeregowy Kessler oberwał strzałą w udo
i padł z jękiem na ziemię. W chwili upadku
nacisnął
spust
pistoletu
naładowanego
szrapnelem i kolejny huk zagłuszył chaos w
obozie. Odłamki zrobiły z pobliskich namiotów
sito, ale nie uczyniły poważniejszych szkód.
Strzała siedziała Kesslerowi głęboko w mięsie i w
obecnej sytuacji wszyscy wiedzieli, co to
oznacza...
- Za drzewa...! - krzyknął Schnitzel, gdy
kolejne strzały zmiotły dwóch z jego żołnierzy.
Odwrócili się na pięcie i ruszyli z powrotem
w las. Przerażony Randal wypuścił jeszcze jedną
strzałę, po czym sam zaczął uciekać.
„Nie myśl, że każdy przeciwnik, którego
zastrzelisz, jest człowiekiem. Nie myśl, że ma
rodzinę. Po prostu postaw sobie przed oczy, co
zrobił z twoim bratem, nawet, jeśli to
nieprawda...”
Pozostałe w obozie niedobitki uznały odwrót
Pistolierów za znak i ktoś wydał rozkaz pościgu.
W chwili, gdy Legioniści opuścili osłony, strzelcy
bez rozkazu odwrócili się i ponownie wypalili ze
wszystkich luf, za wyjątkiem Schnitzla. Sierżant
otumaniony rozejrzał się dookoła, po czym sam
wypalił ze swojej broni, niestety bez efektu.
- Znowu się rozkojarzyłem, kurrwa! wrzasnął Schnitzel do szeregowego Schneidera.
- Jak Sigmar mi świadkiem, starzeje się pan! zaśmiał się Schneider. Wszyscy znowu ruszyli w
głąb lasu.
- Staję się sentymentalny na starość! warknął sierżant unikając w biegu gałęzi, po
czym dodał głośniej – Nie pieprz, Schneider,
tylko ładuj pistolet!
W tym momencie z prawej usłyszeli świst
strzał i kilku żołnierzy padło. Wrodzy
zwiadowcy!
Schnitzla
uratował
na
szczęście
naramiennik.
„Nieważne, że twoje dzieci i żonka będą do ciebie
krzyczeć na starość. Nieważne, że będziesz głuchy.
Masz być szczęśliwy!”- słowa generała van Koppera
nadal przyprawiały go o pozytywne dreszcze. Był
szczęśliwy!
- Letzte Salve, FEUER, kurrwa! - wszyscy chwycili
czwarty pistolet i wypalili w ciemność, po czym na
rozkaz dziesiętnika zaczęli już nie markowaną
ucieczkę...
- Jasssna dupa! - krzyknął Randal.
Riannon starała się nie myśleć o tym, co pozostało
z jej twarzy. Nie bardzo wiedziała co się stało, ale
modliszka przestała ją okładać i skoczyła gdzieś poza
zasięg wzroku. Kątem oka dostrzegła „Łośka”
celującego z kuszy w leżącego nieopodal Garreta i
drugiego, zbliżającego się w jej kierunku. Leżała na
brzuchu, co nie dawało jej zbyt dużego pola manewru.
Najbezpieczniej było udawać ogłuszoną.
Oprawca chwycił ją za włosy, zapewne mając zamiar
przewrócić na plecy. Nie, tego już było za wiele!
Zacisnęła dłoń na sztylecie, którym usiłowała rozpłatać
modliszkę i dźgnęła, wykorzystując siłę, z którą tamten
przewracał ją na bok. Trafiła. Poprawiła, celując w
twarz rękojeścią sztyletu trzymanego w drugiej ręce.
Chwila dezorientacji wystarczyła Garretowi na rzucenie
naftą w kusznika.
Musieli jak najszybciej wydostać się z tego całego
bałaganu...
K
iedy Elizabeth spojrzała w kierunku wieży
oblężniczej „Łosiek”, który miał zamiar rozprawić się z
dywersantami, dopalał się właśnie na trawie.
Najwyraźniej oberwał butelką nafty. Tamtej dwójki nie
było nigdzie widać. Templariuszka wzruszyła
ramionami. Musieli sobie jakoś poradzić. Nie miała
czasu ich teraz szukać. Nie mogła pozwolić Tanji
wykrwawić się na śmierć.
Terenkowa zdołała tymczasem wyciągnąć bełt z
własnych flaków. Wiła się teraz w kałuży krwi,
przyciskając dłonie do brzucha i rozpaczliwie usiłując
zatrzymać uciekające życie.
- Zostaw mnie... Idź... – wycharczała na widok
Elizabeth.
Schwarzenschwert odpowiedziała jej krótko,
dosadnie, po żołniersku. Chwyciła Terenkową pod
pachy i zawlokła w krzaki. Wyciągnęła z torby eliksir.
Zatkała najemniczce usta i obficie polała ranę. Tanja
zesztywniała z bólu, kiedy środek zaczął działać.
S
abotażyści tymczasem przeczołgali się na skraj
lasu, minęli kilka drzew i zalegli w naturalnym
zagłębieniu, skąd mogli obserwować krzątaninę w
obozie, nie będąc jednocześnie widzianymi. Riannon
zanurzyła rękę w torbie i podała Garretowi cały swój
zapas eliksirów. Po przekleństwach złodzieja mogła się
domyśleć, że wygląda potwornie. Czuła się niewiele
lepiej, a zielony płyn w końcu zaczął piec tak, że straciła
- 46 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ochotę na obserwowanie bałaganu, który
narobili i tylko zwinęła się w kłębek, kiedy Garret
nałożył na cięciwę strzałę zapalającą. „Za chwilę
będzie wielkie buuum!” – pomyślała i jeszcze
bardziej przypłaszczyła się do ziemi. Garret padł
obok, jak tylko upewnił się, że trafił gdzie trzeba.
Po pewnym czasie zaczął coś kląć pod nosem i
wychylił głowę, żeby zobaczyć, co idzie nie tak.
Akurat, by zobaczyć jak nitka ognia odpełza do
ładunku na wieży i rozbłyska białością we
wszystkich kierunkach. Natychmiast przylgnął
do ziemi mamrocząc coś o polu rażenia, Tanji i
Elizabeth. Chwilę później przetoczyła się nad
nimi spora warstwa ściółki, połamanych krzaków
i resztek obozu. Jassssna dupa! – jakby to
skomentował Randal.
P
olaną targnął wybuch. Widocznie Garret
odpalił jedną ze swoich zabawek. Elizabeth
wyjrzała zza krzaków. „Łosie” rozbiegły się na
wszystkie strony. Pech chciał, że trzech biegło
prosto na jej kryjówkę. Chcąc ich odciągnąć od
rannej, wybiegła na polanę. Natychmiast ruszyli
za nią. Wpadła między drzewa kawałek dalej.
Zaczaiła się za grubym pniem. Pierwszego, który
ją minął, cięła w kark. Zostało dwóch.
Zaatakowali jednocześnie, jeden wysoko,
mierząc w głowę, drugi nisko, celując w nogi.
Przysiadła, odskoczyła w bok, starając się mieć
obu po tej samej stronie. Potknęła się o
wystający korzeń, na mgnienie oka tracąc
równowagę. Najemnik wykorzystał to. Uderzył,
ale nie w przeciwniczkę, tylko w jej miecz. Broń
wyfrunęła z dłoni templariuszki.
Elizabeth rozpaczliwym skrętem ciała
uniknęła kolejnego ciosu, który niechybnie
wyprułby jej flaki i znieruchomiała, czując ostrze
na gardle. Drugi „Łosiek” nie przeoczył okazji.
- Jeden fałszywy ruch i....
Brutalnie rzucili więźnia na ziemię. Najemnik
usiadł na plecach kobiety i zaczął jej wiązać ręce.
- No to mamy jednego z sabotażystów. –
rzucił – Belwitz się ucieszy.
- Jak myślisz, co z nią zrobi?
- He, he, he... Lepiej nie pytaj. Pewnie trafi do
laboratorium.
Wizja tortur lub, co gorsza, przerobienia na
modliszkę zmroziła Elizabeth krew w żyłach. Po
jej głowie tłukło się tylko jedno pytanie: „Adrian,
ty gnoju, gdzie jesteś?”
T
ymczasem w obozie Stalowego Legionu
żarłoczne płomienie ogarnęły wieżę oblężniczą,
przeskoczyły
ochoczo
na
stos
drewna,
powędrowały w stronę tartaku, aż dotarły do
drugiego ładunku. Ten eksplodował. Na
wszystkie strony posypały się deski, kawałki ciał,
jakieś beczki i skrzynie. Płonący kawał drewna
zatoczył łuk w powietrzu i trafił prosto w
powłokę sterowca. Przez chwile nic się nie działo.
Wreszcie gruby jedwab się przepalił. Ogień dotarł do
wypełniającego balon gazu.
Potworna eksplozja wstrząsnęła okolicą.
W
ybuch dosłownie zmiótł „Łosia” z pleców
templariuszki. W gruncie rzeczy zawdzięczała mu życie.
Gdyby nie przyciskał jej tak mocno do ziemi, byłoby
zapewne po niej. Oszołomiona, wtuliła się w miękki
mech. Dopiero kiedy wszystko ucichło, podniosła się
chwiejnie.
Ten, który wiązał jej ręce, został wprasowany w pień
drzewa. Drugi leżał nieopodal, krwawiąc z rozbitej
głowy. Dostrzegła leżący na trawie miecz. Kalecząc
palce i nadgarstki uwolniła się z pęt, po czym bez śladu
litości wbiła ostrze w gardło nieprzytomnego „Łosia”.
To absolutnie nie był odpowiedni moment na
okazywanie wrogowi miłosierdzia.
Odnalazła Tanję. Powlokła ją w głąb lasu, byle dalej
od obozu. Trafiła na głęboki wykrot, w sam raz
nadający się na kryjówkę. Dopiero tam, czując się w
miarę bezpiecznie, mogła porządnie opatrzyć
towarzyszkę. Zużyła jeszcze dwie butelki „zielonego”.
Teraz należało poczekać, aż eliksir zdoła zamknąć
dziurę w brzuchu najemniczki. Problem w tym, że
Tanja, brutalnie wyrywając pocisk z ciała, zrobiła sobie
z wnętrzności istny bigos. Potrzebowała medyka. I to
jak najszybciej, bo zapas eliksirów się kończył, a nawet
„ciemnozielony” nie mógł wyleczyć tak głębokiej i
paskudnej rany.
Czas mijał, rana zamykała się nieznośnie powoli.
Ryzyko odkrycia rosło z każą chwilą. Elizabeth
usłyszała nagle jakiś hałas.. Ktoś szedł w ich kierunku.
A raczej, sądząc z odgłosów, co najmniej dwóch
„ktosiów”. Elizabeth poczuła rozpacz. Nie miała już siły
walczyć. Przykryła Tanję gałęziami, mając nadzieję, że
wróg jej nie zauważy.
Znad krawędzi wykrotu dobiegł potworny rumor.
Potem odgłos uderzenia, zduszony krzyk, charkot. W
końcu – syk.
- Gdzieś ty się podziewał, jak byłeś potrzebny?
Cień wzruszył ramionami.
- Właśnie utłukłem trzech „Łosków”, którzy szli
prosto na was. Nawet mi nie podziękujeszszsz?
- Jestem ci niewymownie wdzięczna – warknęła
sarkastycznie - Gdybyś się pojawił trochę wcześniej,
byłoby więcej powodów do podziękowań.
- Stwierdziłem, że sobie poradzisz – odparł
złośliwie.
Wykrzywiła się paskudnie, czując wielką ochotę, by
walnąć go w ten głupi łeb.
- Skoro już raczyłeś się pojawić, to bądź łaskaw
odnaleźć resztę, dobrze?
T
- ssss...
- A ty gdzie byłeś, jak nas modliszka masakrowała!
– rzucili mu równocześnie w twarz.
- Ciii... – uciszył ich - Bo was usłyszą. Szukają
wasss...
Wymienili jeszcze kilka gniewnych uwag po czym
wreszcie ruszyli tyłki, żeby dostać się do reszty grupy.
Powoli, niewidzialni pod peleryną, szerokim łukiem
- 47 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------obchodzili obóz. Gdzieś po ich prawej niosły się
strzały. Przypomniało to Garretowi, że musi
przeładować swoje pistolety. Co prawda w obozie
nie zdały się na wiele... Kiedy skończył, Riannon
przyłożyła palec do ust i wskazała na dwóch
zbliżających się ludzi z pochodnią. Zalegli w
krzakach naciągając na grzbiety pelerynę.
„Łośki” zatrzymały się kilka metrów od ich
kryjówki i wszystko byłoby dobrze, gdyby na
słowa „spalmy te krzaki” Garret nie postanowił
heroicznie zastrzelić ich ze świeżo przeładowanej
broni. Nie trafił, a do tego jedna z zabawek
wybuchła mu prosto w twarz. Na szczęście
„Łośki”, nie widząc przeciwnika, wzięły nogi za
pas, nie chcąc mieć do czynienia z wrogiem,
którego nie ma. Riannon znalazła w torbie
jeszcze trochę zielonego płynu i już jako tandem
dwóch paralityków dotarli bezpiecznie do
miejsca, gdzie ukrywała się reszta drużyny.
Jakiś czas potem siedzieli w wykrocie prawie
w komplecie. Rzecz jasna bez Ranadala, bo ten
na widok pierwszych oznak zamieszania pobiegł
w kierunku przeciwnym od obozu wroga....
Według relacji Cienia, dołączył do Schnitzla i
jego chłopców. Odwalili kawał dobrej roboty,
strzelając do „Łosi” jak do kaczek. Zwiali w las,
kiedy skończyła się im amunicja. Z dziesiątki,
przydzielonej przez Steinera, przeżyło dwóch.
Riannon i Garret wyglądali potwornie.
Poranieni, poparzeni, zalani krwią i śmierdzący
naftą, ledwie trzymali się na nogach. Zrównali z
ziemia cały pierwszy obóz, ale wciąż nie mieli
dosyć. Garret, płonąc żądzą krwi, oddał Cieniowi
resztę swoich zapasów i wysłał go do drugiego
obozu. Adrian ruszył w las obładowany
ładunkami wybuchowymi z dodatkową misją
znalezienia eliksirów dla Riannon, która nie
mogła wprost uwierzyć, że Cień miał ważniejsze
zajęcie niż ratowanie jej tyłka. Niedługo potem
usłyszeli serię wybuchów, po czym Adrian zjawił
się w wykrocie z bardzo zadowolona miną.
Odpoczęli
jeszcze
parę
godzin.
Templariuszka usiłowała zając się ranami elfki,
ale przekraczało to jej umiejętności. Twarz
Riannon była zmasakrowana. Garretowi również
nie była w stanie pomóc. Jakiś odłamek utkwił
mu w oku. Wyciągnięcie go wymagało naprawdę
fachowej ręki.
W końcu, noga za nogą, powlekli się w
kierunku zruinowanego opactwa. Postanowili
zostać tam dwie czy trzy noce, mając nadzieję, że
Randal i Schnitzel przeżyli i zjawią się w
umówionym miejscu Rzeczywiście, pojawili się
już następnego dnia. Sami. Ich dwaj towarzysze
nie mieli wystarczająco dużo szczęścia. Randal
twierdził, że w drodze bohatersko odpierali
hordy wroga. Podobno wszędzie kręciły się
niedobitki Stalowego Legionu poszukując tych,
którzy ich tak urządzili.
Zwiadowcy sklecili nosze dla Tanji i skierowali się
do wioski, w której zostawili konie. Nie zastali tam
żywego ducha. Po koniach nie było ani śladu.
Dokładniej mówiąc, zostały tylko ślady. Koni i
„Łosków”, którzy zabrali je kilka dni temu.
Na dodatek zaczął padać śnieg.
XIII.
D
o mostu na Linsku dotarli kompletnie
wykończeni. Głodni i przemarznięci, marzyli już tylko o
odpoczynku. Chwilowo mieli dość akcji dywersyjnych,
podchodów i walk.
Tymczasem ich oczom ukazał się mało zachęcający
widok. Stalowy Gród był otoczony ze wszystkich stron.
Nad miastem unosiły się czarne smugi dymu. Nawet po
drugiej stronie rzeki było słychać huk wystrzałów i
wrzaski walczących. I chociaż Elizabeth bardzo chciała
wrócić do oblężonej twierdzy (co reszta uznała za
wyjątkowo głupi pomysł), nie było to możliwe. Zresztą
Tanja ledwo trzymała się na nogach, a z okiem Garreta
było coraz gorzej.
W dodatku zima pokazała, na co ją stać. Śnieg sięgał
powyżej kolan. Mróz przenikał przez najgrubsze
ubrania. Nie mieli najmniejszej szansy na przetrwanie
choćby kilku dni w lasach, a tym bardziej na dotarcie
do najbliższego miasta. Zresztą Praag prawdopodobnie
było już w rękach wroga.
Nie pozostało im nic innego jak dołączyć do grupy
uciekających z pobliskich wiosek wieśniaków i razem z
nimi spłynąć w dół rzeki Linsk, z powrotem do Yeskov.
Po tygodniu załomotali do wrót szpitala. Kapłanki
Shally’i zajęły się ich ranami, choć niewiele mogły
poradzić w przypadku Riannon. Nieszczęsna elfka
wpadła w rozpacz. Przeklinała siebie za tę idiotyczną
pewność, że nic jej się nie może stać. Przeklinała Cień,
że pozwolił modliszce tak zmasakrować jej twarz.
Potworne blizny po pazurach i skóra spalona przez
płonącą naftę...
Z
ostali w Yeskov cały miesiąc. Tanji nie pozwolono
wstawać z łóżka. Rana otwierała się przy każdym
ruchu, w dodatku zaczynała cuchnąć, więc kapłanki
biegały wokół najemniczki całymi dniami, przeganiając
każdego, kto próbował wejść do pokoju. Garret i
Riannon leczyli poparzenia. Większość czasu leżeli na
wznak, z grubymi ziołowymi okładami na twarzach.
Elizabeth, która z tej przygody wyszła prawie bez
szwanku, przypomniała sobie o przerwanym szkoleniu
i wykorzystywała wolne wieczory na treningi z Cieniem.
Ciągle nie udawało się jej dopaść niesamowicie szybkiej
istoty, ale za to poczyniła wielkie postępy w nader
pożytecznej sztuce uników. Adrian, jeśli pominąć różne
złośliwe uwagi, zachowywał się niewiarygodnie
poprawnie, co wcale nie uspokajało podejrzliwej
templariuszki.
Randal pił, kradł i grał w karty po karczmach.
Dostarczał towarzyszom nowin. Powtarzane przez
wszystkich przyjezdnych plotki były niewiarygodne.
- 48 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Rozpowszechnianie podobnych bzdur wyglądało
na robotę Schroedera, znanego przecież nie od
dziś jako mistrz dezinformacji. Wynikało z nich,
że Karlsson został ogłoszony zdrajcą, który
bezprawnie napadł na Stalowy Gród i zajął
miasto. Teraz zaś oblegało go wojsko carycy,
wspierane
przez
najemników
Belwitza.
Wszystkie osoby pochodzące z Imperium
uciekały z Kisleva. Poddani Karla Franza, którym
nie udało się ukryć swej tożsamości, byli
deportowani. Najczęściej jednak ginęli. Stosunki
dyplomatyczne pomiędzy Kislevem a Imperium
zostały zerwane.
Po miesiącu Tanja zdecydowała, że muszą
ruszać do Kisleva. Wiedziała, że Kruger
zamierzał się tam wybrać. Było to zresztą jedyne
miasto w promieniu kilkuset mil, gdzie mieli
jakieś kontakty. Potrzebowali pieniędzy. Oraz
wskazówek, co dalej.
Wsiedli na barkę wiozącą futra i wyruszyli do
Wasilijogrodu. Jak się dowiedzieli, była to
ostania łódź płynąca w dół rzeki. Przy brzegach
pojawił się lód. Wkrótce ujrzeli wielkie ławice
kry, spływające z prądem. Mróz był coraz
silniejszy. Lada dzień rzeki miały stać się
niespławne.
W Wasilijogrodzie przyłączyli się do grupy
uchodźców wędrujących do Kisleva. Podróż
przez nagi step w samym środku kislevskiej zimy
okazała się dla niektórych najgorszym
koszmarem, jaki do tej pory przeżyli. Można
zabić modliszkę czy martwiaka, można się ukryć
przed „płaszczką”. Z mrozem była inna sprawa.
Nie można było z nim walczyć, nie można się
było przed nim ukryć. Lodowaty wicher wciskał
się pod najgrubsze okrycia, okradał z resztek
ciepła, wysysał siły i kradł zdrowie. Do tego
dochodził głód. W Wasilijogrodzie już dawno
skończyły się zapasy, za żadną cenę nie dało się
kupić prowiantu na drogę. Ludzie zaczynali
zjadać skórzane paski i torby. Wielu uchodźców
zmarło w drodze. Niektórzy kładli się na śniegu i
już tak zostawali, inni po prostu przewracali się
w czasie marszu. Paru zagryzły krążące wokół
wilki.
Tanja, dziewucha jak rzepa, a przy tym
rodowita Kislevitka, znosiła podróż najlepiej
spośród grupy zwiadowców. Riannon, będąc
elfką, również cieszyła się całkiem sporą
odpornością na trudne warunki. Garret
pokasływał, ale trzymał się całkiem nieźle.
Randal natomiast kpił sobie z mrozu do
momentu, kiedy skończył mu się zapas
spirytusu. Zaczął gorączkować i kaszleć w dwa
dni po opróżnieniu ostatniej flaszki.
Najgorzej
wyglądała
Elizabeth.
Nade
wszystko nie cierpiała zimna i już pod koniec
pierwszego tygodnia byłaby zdolna zabić, byle
tylko się ogrzać. Pod koniec drugiego było z nią
tak źle, że w przypływie desperacji (i ewidentnie
pod wpływem gorączki) zdecydowała się
wypróbować z Randalem stary norsmeński
sposób na rozgrzanie. Pół nocy kotłowali się pod
stosem koców. Niestety, czy była to wina braku
cieplejszych uczuć między nimi, czy też zbytniego
osłabienia, dość, że sposób okazał się nieskuteczny.
Spocili się tylko i zmarzli potem jeszcze bardziej. Po
pierwszej próbie zrezygnowali i postarali się jak
najszybciej wyrzucić ten incydent z pamięci.
Przynajmniej Elizabeth się starała, bo Randal był raczej
na swój sposób dumny z siebie. „Jakby było z czego” –
myślała zgryźliwie Schwarzenschwert, trzęsąc się z
zimna pod kilkoma warstwami futer. Miała już dosyć
wszystkiego. Kiedy Tanja rzuciła jakiś żarcik na temat
rozgrzewania, odpowiedziała jej stekiem wyzwisk, co
zabrzmiało żałośnie. Charczała tak, że ledwo można ją
było zrozumieć.
Następnego ranka chwiała się na nogach, a oczy
błyszczały je gorączką. Ale szła. Do Kisleva doszła
chyba tylko dzięki żelaznej sile woli. Kiedy znaleźli się
w obrębie murów miejskich i Tanja oświadczyła z
zadowoleniem „No to jesteśmy w domu”, Elizabeth
spojrzała na nią błędnym wzrokiem, po czym runęła
nosem w najbliższą zaspę. Mnóstwo czasu zajęło im jej
docucenie. Nie była już w stanie iść. Leciała im przez
ręce.
Tanja niemal cudem znalazła kwaterę w potwornie
zatłoczonym mieście. Dostali mały pokój nad apteką
należącą do jej dawnej znajomej, elfki Delionny. Było to
jedyne w miarę bezpieczne miejsce, jakie przyszło
Terenkowej na myśl.
Templariuszkę wpakowano do łóżka. Pospiesznie
sprowadzony medyk załamał ręce na jej widok, po
czym zaordynował niesłychanie skomplikowaną
kurację, wymagającą podawania niezliczonej ilości
mikstur i syropów. Pogrążona w gorączkowych
majakach, przeleżała tydzień bez choćby jednego
przebłysku świadomości.
P
odczas koszmarnej przeprawy z Wasilijogrodu do
Kisleva Riannon nie miała ani czasu, ani sił myśleć o
czymkolwiek. Teraz, w ciepłym pokoju nad apteką
Delionny, zalała ją fala wyrzutów i żalu. Elfka ledwo ją
poznała. Tak samo było, kiedy wybrała się do Gildii,
chcąc rozeznać się w sytuacji. Wszędzie wymuszony – a
może szczery - żal i współczucie. Czuła się okropnie.
Miała pretensje do Cienia i do siebie, że znów
wpakowała się w największe niebezpieczeństwo i to
zupełnie z własnej woli. Zawsze tak było. Ale nigdy nie
kończyło się tak tragicznie. Nic dziwnego, że szukała
wszelkich sposobów, by odzyskać dawną twarz...
Delionna wyszukała dla niej trochę ziół, ale apteka
była prawie pusta i codzienne okłady z pospolitych
roślin niewiele pomagały. Informację o uzdrowicielu,
obdarzonym podobno niezwykłymi zdolnościami,
przyjęła więc z nieukrywaną radością i nadzieją. Do
niepozornej kapliczki Shally’i wybrała się następnego
dnia. W przypływie dobrych chęci do misy na datki
rzuciła kilkanaście koron i wśród odwiedzających
kaplice wyszukała kapłana w białych szatach.
Po kilku krótkich słowach wyjaśnienia i odsłonięciu
twarzy została zaprowadzona do niewielkiej komnaty.
Oświecony przez swoją boginię kapłan chciał wiedzieć,
skąd pochodzą blizny. Elfka, tknięta nagłą ufnością,
opowiedziała mu ostatnie wydarzenia. Pominęła
- 49 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------jedynie kwestię Cienia. Na pytanie, co nosi w
sobie, odpowiedziała krótko: „nie wiem”. Nie
wracali już do tej sprawy.
Odwiedzała kapliczkę prawie codziennie.
Opowiadała o swoich powiązaniach z wysokim
rodem i wygnaniu. Uzdrowiciel zadawał wiele
pytań i wyraźnie interesował się elfimi
zwyczajami, a rozmowy z nim pomagały
Riannon wrócić do równowagi. Przy każdej
wizycie kapłan przykładał dłonie do jej twarzy.
Czuła
wtedy
przyjemne
ciepło.
Skóra
odzyskiwała powoli właściwy kolor, znikały
paskudne czerwone przebarwienia. Wiedziała
jednak, że blizny pozostaną. Powiedział jej to już
pierwszego dnia.
T
ymczasem
Tanja
próbowała
się
skontaktować z Krugerem. Ku swemu wielkiemu
zdumieniu dowiedziała się, że oficjalnie Kruger
przebywa w pałacu carycy Katarzyny w
charakterze „szczególnie cennego gościa”.
Nieoficjalnie był po prostu więźniem i choć
klatka, w której go zamknięto, miała pręty ze
złota, pozostawała ni mniej ni więcej tylko
klatką. Nikomu nie pozwalano z nim rozmawiać.
O spotkaniu w ogóle nie było mowy.
Riannon z wielkim trudem nawiązała kontakt
z kislevską Gildią Złodziei. Cały dzień biegała z
miejsca do miejsca, od człowieka do człowieka,
przekazując jakieś idiotyczne hasła. Wreszcie,
kiedy już miała wszystkiego dosyć, trafiła do
Flies. Ta drobna kobietka o egzotycznych rysach
miała wysoka pozycję w Gildii. Śmiała kradzież
naszyjnika carycy uczyniła ją sławną, a ponieważ
w wyprawie po ów klejnot brała udział także
Tanja, Flies bez oporów zgodziła się pomóc
awanturnikom. Tym bardziej, że miała zamiar na
tym nieźle zarobić. Przejście przez podziemia, z
którego skorzystały ostatnim razem, było co
prawda zamurowane, ale... „Dla chcącego nic
trudnego”. Zwłaszcza, kiedy „chcący” jest
wykwalifikowanym złodziejem.
Obiecała zorientować się w sytuacji i przy
okazji opowiedziała Riannon o napadzie na
transport należący do Kompanii Talabheimskiej.
Złodzieje liczyli na niezły zysk, tymczasem
znaleźli jedynie błękitne wodorosty w beczkach.
Kiedy zabrali się za resztę ładunku, zostali
napadnięci przez jakieś potworne istoty
zamknięte
w
skrzyniach.
Potwornie
zniekształcone, na wpół ludzkie stwory zabiły
kilku członków Gildii. Miały niebieską skórę i nie
przypominały niczego, co złodzieje dotąd
widzieli. Riannon nie miała pojęcia, co o tym
sądzić, ale czuła, że sprawa ma jakiś związek z
Belwitzem.
Dzięki pomocy włamywaczki, Tanji udało się
w końcu wymienić listy z więźniem carycy.
Okazało się, że jeden z pałacowych strażników od
dawna pracuje dla Krugera i wkrótce
korespondencja kwitła na całego. Kruger,
zupełnie nie licząc na uwolnienie, nakazał
wywiadowcom zbieranie wszelkich informacji na temat
Belwitza i Kompanii Talabheimskiej.
XIV.
Po tygodniu spędzonym w ciepłym łóżku Elizabeth
pozbyła się gorączki i przestała wypluwać płuca.
Odzyskała nieco energii i zaraz zapragnęła się zająć
sprawą Krugera.
Piątka zwiadowców długo zastanawiała się nad jego
uwolnieniem, rzucając coraz to dziwniejsze pomysły.
Oczywiście, wysadzenie pałacu carycy nie wchodziło w
rachubę. Zdobycie go zbrojną ręką też nie. Wreszcie
Terenkowa ucięła tę dyskusję.
- Dajcie spokój. Pałac jest zabezpieczony i strzeżony
przez magów. Do tego będzie trzeba pomocy Flies i
Gildii. Na razie zajmijmy się czymś na miarę naszych
możliwości.
Elizabeth usiadła na łóżku.
- Powiadasz, że Kruger chce znać powiązania von
Belwitza z Schroederem? Zaraz, zaraz, mówiłaś, że w
Kislevie
jest
przedstawicielstwo
Kompanii
Talabheimskiej?
- Tak. Duża, różowa kamienica obok Gildii
Kupieckiej.
- Aha. Gdzie Adrian?
- Tutaj. – odpowiedział jej głos z dołu.
Spod łóżka wyglądała głowa Cienia.
- Chcecie powiedzieć, że przez cały tydzień on
siedział pod moim łóżkiem?!?
Radosny rechot pozostałej czwórki wystarczył za
odpowiedź.
- Baaaardzo śmieszne – skrzywiła się templariuszka.
– Adrian, czy byłbyś w stanie uwolnić Krugera?
- Nie byłbym. Skoro pałac jest zabezpieczony przez
magów, nie mogę wejść do środka. Żaden magiczny
przedmiot też tam nie przeniknie.
- Tak właśnie myślałam. Ale mógłbyś wybrać się do
siedziby Kompanii i przynieść stamtąd wszelkie
papiery, wszelkie listy, i dokumenty?
- Mógłbym – odpowiedział Cień i zakaszlał.
Wyglądał kiepsko.
- No to leć!
Wrócił dość szybko i wręczył jej wielki pakiet.
Zaniósł się przy tym paskudnym kaszlem. Elizabeth
przyjrzała mu się uważnie. Cień jakby stracił kolor.
Wydawał się wyblakły, trząsł się z zimna i wyglądał na
ciężko chorego. Wciąż go niezbyt lubiła, ale wyglądał
tak marnie, że poczuła przypływ współczucia.
- Wskakuj do łóżka – mruknęła. - Ja się przeniosę
na podłogę.
Wdzięczny Adrian natychmiast owinął się kołdrą i
zasnął. Elizabeth ostrożnie wyciągnęła rękę. Dotknęła
jedwabiście gładkiego, chłodnego czoła. Zaskoczona
znieruchomiała. Pierwszy raz pozwolił się dotknąć. W
ogóle nie zareagował! Musiało z nim być naprawdę
kiepsko.
Otuliła go mocniej kołdrą, czując się nieco głupio.
Puściła mimo uszu złośliwy komentarz Randala i poszła
- 50 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------kupić syrop na kaszel. Do licha, Nachtjaeger czy
nie, był chory i wymagał opieki!
Kiedy wróciła, reszta grupy układała się już
do snu. W pokoju były cztery materace.
Wszystkie zajęte. I łóżko, które odstąpiła
Adrianowi.
Spróbowała się jakoś umościć na podłodze,
ale bardzo szybko zaczęła trząść się z zimna.
Taaak, zima w Kislevie. Żaden kominek nie był w
stanie dostarczyć dość ciepła. Rozejrzała się.
Żaden z materacy nie pomieściłby dwóch osób,
zresztą z kim miałaby spać? Randala i Garreta
wykluczyła od razu. Riannon była w ciąży, a
Tanja – no cóż, Tanja sama ledwie mieściła się
na posłaniu. Spojrzała na łóżko. Szerokie,
wygodne... Spać z Cieniem? Do licha, jedna noc
na tej lodowatej podłodze i cały tydzień leczenia
pójdzie na marne! Po krótkim wahaniu rozsądek
zwyciężył.
- Adrian, posuń się.
- ???
- No chyba się zmieścimy, nie? Tylko ręce
przy sobie!
Odpowiedział jej cichutki chichot. O dziwo,
nie był ani złośliwy, ani kpiący. Brzmiał wręcz
przyjaźnie. Adrian zrobił jej miejsce obok siebie.
Wślizgnęła się pod kołdrę i odwróciła do niego
plecami, starannie unikając wszelkiego dotyku.
Była bardziej niż zakłopotana, kiedy rano
obudziła się z policzkiem wtulonym w jego
ramię.
Po
śniadaniu zajęły się przeglądaniem
stosów papieru, jakie przyniósł im Cień. Męska
część drużyny wylegiwała się wygodnie na
materacach z nieskrywanymi uśmiechami.
Randal tłumaczył się bezczelnie, że przecież w
nauce czytania doszedł dopiero do literki ‘k’, a
Garret tylko wzruszył ramionami.
Lektura nie była zbyt pasjonująca. Papiery
przyniesione przez Adriana były w większości
rachunkami oraz zwykłą korespondencja
handlową. Podatki, inwestycje... liczby, liczby i
jeszcze raz liczby, poumieszczane w prostych
tabelkach. Po godzinie, znudzone, czytały już
tylko nagłówki nad rzeczonymi liczbami i co
najwyżej zerkały na tabele, jeśli tytuł wydawał się
ciekawszy. Nie miały czasu, żeby siedzieć nad
tym całą długa, kislevską zimę. Potrzebowały
czegoś kompromitującego, lub choćby czegoś, co
pozwoli im wyjaśnić co, gdzie i po co Kompania
już wykupiła. Stosy papierów piętrzyły się
wszędzie, poukładane pod ścianami lub
porozrzucane po podłodze. Siedziały na nich,
spały na nich, jadły w ich wszechogarniającym
uścisku. Raz po raz któraś znajdowała coś
ciekawego i czytała na głos. Dokument lądował
na stosiku pod ściana – tym, który było
najtrudniej przypadkowo rozrzucić.
Już drugiego dnia miały całkiem ciekawą
kolekcję nazw i miejsc, którymi interesowała się
Kompania. Wyglądało na to, że regularnie
dostarczała von Belwitzowi mnóstwo narzędzi
górniczych oraz pustych beczek, które potem
transportowano dalej. Mogły się tylko domyślać, jaki
był ładunek. Wśród dokumentów znalazły się też kopie
zamówień na zegary, zapewne te same, których użyto
przy wytwarzaniu modliszek. Jeden list, pisany przez
Schroedera do jego zastępcy, był szczególnie
interesujący. Padały w nim znane nazwiska... Bardzo
znane. Wszystkie w związku z Belwitzem. Było jasne, że
zwiadowcy sami nie zdołają w pełni wykorzystać tych
informacji. W grę wchodziła wielka polityka. Zbyt
wielka, jak na ich możliwości. Potrzebowali kogoś, kto
ma znacznie szersze kontakty. Potrzebowali Krugera.
Coś jednak mogli zrobić i bez niego. Schroeder
nakazywał swojemu zastępcy wielką ostrożność.
Wymieniał kilka spraw, które należało załatwić. List
kończył się ostrzeżeniem: „...i dopilnuj, aby nikt się nie
dowiedział, co trzymamy w doku czwartym”. Kiedy
Elizabeth odczytała ostatnie zdanie, na twarzach
Riannon i Garreta pojawiły się szerokie uśmiechy.
- Sądząc z waszych min, wiecie, gdzie to jest?
Pokiwali głowami. Aż się palili do małej wycieczki...
W
yruszyli wieczorem pod osłoną ciemności,
mrozu i płaszcza zapewniającego nietykalność,
aczkolwiek nie chroniącego przed potwornym zimnem.
Wślizgnęli się do środka jeszcze przed zamknięciem i
zaczaili za skrzyniami, czekając aż ucichnie gorączkowa
krzątanina i przy okazji przypominając sobie podobny
magazyn, kiedy to wysadzili Krugerowi transport jakiś
idiotycznych kokonów. Rzecz jasna wtedy nie znali
Krugera i nie bardzo wiedzieli co jest w skrzyniach.
Tiaaa - nadal trzymają jedno z tych zawiniątek, raz po
raz patrząc co się z nim dzieje, a ono na złość siedzi w
tym pudełku i się nie zmienia. I pomyśleć, że kiedyś
myśleli, że to zalążek modliszki...
Po zamknięciu wrót zrobiło się całkiem ciemno.
Tylko przez przysypane śniegiem okno w dachu
dostawało się trochę księżycowego blasku, który jednak
nie rozpraszał panującego w magazynie mroku.
Wymacali oparty o jedną ze skrzyń łom i niezbyt
delikatnie zajrzeli do środka pojemnika. Fiolki. W
kolejnym też. Pełne niebieskiego płynu. Riannon
odruchowo włożyła kilka do torby, chcąc później
zbadać skład niebieskiej cieczy. Domyślali się, że jest to
ekstrakt z niebieskich wodorostów, które wydobywane
były w kopalniach, przejętych teraz przez Kompanię
Talabheimską.
Obeszli jeszcze parę skrzyń, które nie różniły się od
siebie niczym konkretnym, aż natrafili w jednym z
rogów na pakunki dość nietypowe. W ściankach
wywiercone były okrągłe otwory, jakby zawartość
potrzebowała świeżego powietrza. Stali nad pudłami
dość długo, zastanawiając się, jak się do nich dobrać. W
końcu Riannon chwyciła jakiś kij – nie bardzo
wiedzieli, co to było, ale dało się przecisnąć przez
dziurki.
W środku było coś miękkiego, do tego zostawiło na
kiju błękitną wydzielinę. Elfka przypomniała sobie o
transporcie, który przejęła Gildia. W skrzyniach były
jakieś niebieskie, człekopodobne stwory, które po
- 51 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rozpakowaniu rzuciły się na ludzi wynajętych
przez Gildię...
Przełknęła ślinę i przekazała swoje
przypuszczenia Garretowi. W magazynie zrobiło
się jakoś nieprzyjemnie, a mrok zdawał się
napierać na intruzów. Pospiesznie zarzucili linę
na belkę pod sufitem. Riannon wdrapała się
pierwsza, wybiła szybę w dachu i wypełzła na
zewnątrz. Po chwili siedzieli razem na górze.
- Trzeba to spalić. – oświadczył Garret.
- Tiaaa... – przytaknęła mu.
Przypomniała sobie, że magazyn Krugera stał
tuż obok i na pełnej blizn twarzy wyrysował się
paskudny uśmiech. Sięgnęła do torby.
Rzucili do środka trzy butelki nafty – dla
pewności. I pospiesznie zsunęli się po linie na
ziemię, by z bezpiecznej odległości obserwować
taniec płomieni.
Następnego
ranka zdali relację ze swej
nocnej wyprawy. Nikt nie był zaskoczony tym, że
w
magazynie
Kompanii
Talabheimskiej
przechowywano
beczki
pełne
błękitnych
wodorostów,
używanych
przy
tworzeniu
modliszek. Nikogo nie zaskoczyła wieść o
wybuchu wielkiego pożaru w dokach. Garret
zawsze miał słabość do pożarów, więc można
było przewidzieć, że i tym razem zakończy swój
„występ” mocnym akcentem. Nikogo też nie
zmartwiło pozbawienie Belwitza części jego
zapasów. Powodował wystarczająco wiele
kłopotów i bez tego, co dwójka włamywaczy
znalazła w skrzyniach.
Jednak jedna rzecz wzbudziła wielką
ciekawość i niepokój awanturników. Czym były
tajemnicze niebieskie istoty, które spłonęły tej
nocy wraz z magazynem? Póki co, nie miale
żadnej możliwości, by się tego dowiedzieć.
Zresztą przyszła pora na zajęcie się kwestią
Krugera.
G
ildia zażądała za swoja pomoc bajońskiej
sumy w złocie i złodzieje mieli pełne ręce roboty,
gromadząc fundusze na ten szczytny cel.
Oczywiście metodami niezupełnie „szczytnymi”,
ale cóż innego mogli zrobić? Wreszcie,
spędziwszy ileś kolejnych nocy na zwiedzaniu co
bogatszych domów, zgromadzili żądaną sumę.
Tanja przekazała połowę zapłaty Flies.
Zdopingowana złotem Gildia zajęła się
sprawą z podziwu godną sprawnością. Dla
odwrócenia uwagi strażników zorganizowano
kilka studenckich demonstracji, parę drobnych
pożarów na drugim końcu miasta oraz jedno
spektakularne morderstwo. W noc, kiedy Kruger
miał zostać uwolniony, w stolicy wybuchły
zamieszki. Starannie wyreżyserowane przez
agentów gildii, rzecz jasna.
Na godzinę przed świtem Kruger znalazł się
na poddaszu apteki, cały i zdrowy. Posunął się
nawet do tego, że gorąco podziękował
wybawcom, co podobno najlepiej świadczyło, jak
głęboko był wstrząśnięty. Niestety, smok, którego
powierzyła mu Riannon, został w pałacu carycy. Miało
to swoje dobre strony, bo pożerał tak niewiarygodne
ilości mięsa, że elfka nie zdołałaby go wykarmić.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że któregoś dnia
stwór przypomni sobie o dawnej opiekunce i ucieknie,
doprowadzając przedtem budżet carycy do ruiny.
Należało teraz pomyśleć o wydostaniu się z Kisleva.
C
zekanie, aż stopnieją skuwające rzekę Urskoj
lody, trwało całą wieczność. Kruger wertował
dokumenty Kompanii i wysyłał setki listów na
wszystkie strony świata. Złodzieje kradli, chyba tylko
po to, żeby nie wyjść z wprawy, bo w mieście niewiele
już pozostało do zrabowania. Elizabeth, nic sobie nie
robiąc z docinków męskiej części drużyny, zajmowała
się chorym Adrianem. Co prawda Randal twierdził, że
Adrian udaje bardziej chorego niż jest, ale była to
oczywista bzdura. Cień, przedtem czarny, teraz
jasnoszary, nie byłby przecież w stanie wyblaknąć na
zamówienie.
Riannon kurowała twarz, znajdując szczególne
ukojenie w rozmowach z kapłanem – cudotwórcą.
Tanja piła, patrząc spode łba na Krugera. Dni mijały.
Wreszcie mróz zelżał. Pewnego pięknego dnia
gromadka zakapturzonych postaci wślizgnęła się na
barkę płynąca do Talabheim. Barka odbiła od nabrzeża
i pożeglowała na zachód, porzucając ponure mury
Kisleva.
XV.
P
o tym wszystkim, co przeżyli przez ostatnie kilka
miesięcy, pobyt w domu Krugera w Talabheim był istną
sielanką. Spędzali całe dnia na wylegiwaniu się na
miękkich sofach, których w domu Krugera było całe
mnóstwo. Nie przejmowali się niczym. Na razie nie
mieli zamiaru wybierać się na kolejną wyprawę, zresztą
szybko
rosnący
brzuch
Riannon
skutecznie
uniemożliwiał wszelkie wycieczki.
Podczas kiedy inni byczyli się na potęgę, Elizabeth
miała wreszcie okazję, by wysłać opatowi Sugerowi
kilka pytań i długą relację z wyprawy. Otrzymawszy
odpowiedź, zaszyła się w swoim pokoju, by delektować
się listem. Zwłaszcza zaś jednym jego framentem.
„Jesteś genialna” – pisał Suger. Taaak, to ładnie
brzmiało. Naprawdę ładnie. „Płyty nie ruszyliśmy, bo
była za ciężka, by ją wywieźć”. Hmmm, to była dobra
wiadomość dla Randala. „To, co znaleźliśmy pod nią,
wystarczy aż nadto na wszelkie nasze potrzeby.”
Pięknie, po prostu pięknie. Mogła się przestać martwic
o pieniądze. „Uratowałaś nasz budżet i w pełni to
deceniam”. Takie słowa, napisane przez Sugera, miały
sporą wagę.
Przeczytała list jeszcze raz. Pod spodem dopisano
drobnym maczkiem: „P.S. Awansu nie dostaniesz”.
- I całe szczęście – mruknęła – jedna Myrmidia wie,
kim by mi wtedy kazali dowodzić...
- 52 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Cudowny błogostan przerwał jej Randal,
dopominając się o obiecane lekcje. Nagle
przypomniał sobie o nauce czytania! Westchnęła
i starannie schowała list.
Poprzednio stanęli na literze „k”. Teraz mieli
aż nadto czasu, by dotrzeć do „z” i zająć się
prostymi zdaniami w rodzaju „Riannon ma
smoka”. Co prawda pojawiły się pewne
problemy, kiedy złodziej odkrył istnienie czegoś
tak skomplikowanego jak ortografia, ale i tak
szło mu nadzwyczaj dobrze. Randal był z siebie
bardzo dumny.
Tymczasem Tanja, usłyszawszy o dawnym
znajomym z Iony zamkniętym w przytułku dla
obłąkanych w Marienburgu, wymogła na
Krugerze jego sprowadzenie do Talabheim.
Leitheusser, bo tak się ów wariat nazywał, wcale
nie był tym zachwycony. Prawie umarł ze strachu
na widok Cienia. Opornie odpowiadał na
pytania. Wreszcie najemniczka zdołała wydobyć
z niego kilka użytecznych informacji. Reszcie
drużyny przekazała tylko jedną: że droga na
Ionę, do niedawna zablokowana, znów stała
otworem.
Ze zrozumiałych względów obeszło to jedynie
Riannon i Garreta. Elizabeth i Randal zbyli wieść
wzruszeniem ramion i wrócili do nauki.
matki naręcza kwiatów. Świeżo upieczona matka
wyglądała na ogłuszona całą ta sytuacją, ale poza tym
wszystko z nią było w porządku.
Reszta postanowiła się upić z radości.
Następnego ranka Elizabeth oświadczyła, że skoro
wszystko jest w porządku, wyjeżdża na jakiś czas do
Nuln, żeby się spotkać z opatem i przywieźć sobie
nowego rumaka z zakonnych stajni. Kobyła, którą
pożyczyła od Krugera, nie zasługiwała przecież na to
szlachetne miano... Templariuszka obiecywała wrócić
najdalej za dwa miesiące.
O najważniejszej przyczynie wyjazdu powiedziała
tylko Tanji. Dostała list od kogoś, kto prosił ją o
spotkanie i nie zamierzała odmówić...
Kiedy Cień oświadczył niespodziewanie, że jedzie
razem z nią, Tanja dostała nagłego ataku śmiechu.
Śmiała się, żegnając ich przy bramach miasta. Ku
zdumieniu drużyny, śmiała się także przez następne
kilka dni.
Wystarczyło, że przypomniała sobie minę pani
kapitan, kiedy Adrian oświadczył, że przyłącza się do jej
małej wycieczki.
C
zas płynął leniwie, ale nieubłaganie.
Stopniowo drużynę ogarniał coraz większy
niepokój. Zbliżał się termin porodu. Riannon
czuła się dobrze, ale niejedną noc spędziła
bezsennie, zastanawiając się, jak też będzie
wyglądać jej maleństwo. Komentarze Garreta i
Randala na temat „malusich, słodkich rożków
na główce” doprowadzały ja do szału, podobnie
jak próby przykładania uszu do jej brzucha,
„żeby sprawdzić, czy zegarek tyka”.
Adrian obskakiwał ja bez przerwy, zupełnie
jak stęskniony potomka przyszły ojciec.
Przynosił jej słodycze, owoce, śledzie, ogórki i
wszystko, czego tylko sobie zażyczyła. Ledwie
dawał się od niej oderwać na wieczorne treningi
z Elizabeth, która zgrzytała zębami, jakby była
zazdrosna. Dwaj złośliwcy chichotali w kułak i
wygłaszali ciche komentarze za jej plecami, co
skończyło się nawet niewielką bijatyką, bo na
podobne sugestie templariuszka reagowała
bardzo gwałtownie...
Zastanawiali się, co zrobią z położną, jeżeli
dziecko nie będzie wyglądało zbyt... normalnie.
Tanja zaproponowała użycie wyciągu z
błękitnych wodorostów. Odpowiednio dobrana
dawka wymazałaby z pamięci ofiary zarówno
poród, jak i wspomnienia z kilku ostatnich dni.
Nie mogli przecież ryzykować, że po mieście
rozejdzie się plotka o potworze!
Okazało się to niepotrzebne. Dziecko, które
przyszło na świat pewnej upalnej nocy, było
ślicznym, małym elfiątkiem, zupełnie nie
przypominającym ojca. Drużyna odetchnęła z
ulgą. Cień znosił do pokoju świeżo upieczonej
- 53 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
- 54 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------błędzie. Już na najbliższym popasie nie mógł sobie
odmówić małej przyjemności.
Z
muga cienia
Część trzecia.
XVI.
E
lizabeth wróciła do Talabheim po
niecałych dwóch miesiącach. W Nuln wszystko
było po staremu i nie miała ochoty zostawać tam
dłużej, niż musiała. Rozmowa z opatem w
niczym jej nie pomogła. Suger nie wiedział nic o
Ionie. Doradzał tylko ostrożność, a do bycia
ostrożną nie potrzebowała jego ostrzeżeń.
Zwłaszcza kiedy przekonała się, że Adrian, choć
zachowywał się niemal nienagannie i sprawiał
wrażenie zupełnie „wybielonego”, nie mógł się
zbliżyć do Świątyni bliżej niż na sto kroków.
Utwierdzało to templariuszkę w podejrzeniach.
Cień nie był godzien zaufania i tyle.
Wybrała nowego konia w klasztornych
stajniach. Rosły, izabelowaty ogier nosił
wdzięczne imię Konwalia. No cóż, brat
masztalerz nadawał koniom dziwne imiona, ale
za to szkolił je doskonale. Wyruszyła w powrotną
drogę bogatsza o mile pobrzękującą sakiewkę.
Termin spotkania z Err'avandrelem zbliżał się. O
dziwo, Cień bez żadnych protestów zgodził się na
dwudniowe rozstanie.
Nie powiedziała mrocznemu elfowi ani słowa
o ostatnich przygodach. Zresztą niewiele
rozmawiali. Sycili się sobą nawzajem z drapieżną
zachłannością, wiedząc, że znów czeka ich długa
rozłąka, a każde spotkanie może być ostatnim.
Ten związek był chory i oboje zdawali sobie z
tego sprawę, ale nie potrafili się go wyrzec,
niczym narkotyku.
Dwa dni później spotkała się z Adrianem.
Pospiesznie podążyli na północ, z powrotem do
Talabheim. Jeśli jednak spodziewała się, że Cień
dyskretnie uda, że nic się nie stało, była w
atrzymali się na niewielkiej polanie. Ciepły
wieczór rozleniwiał do tego stopnia, że Elizabeth
zrezygnowała z treningu. Nawet Cień, zamiast
wędrować sobie tylko znanymi ścieżkami, wylegiwał się
na miękkiej trawie pod drzewem, żując jakąś trawkę i
obserwując towarzyszkę spode łba. Templariuszka,
rozdrażniona jego spojrzeniami, kręciła się po obozie.
- Elfi materac! – syknął cichutko Adrian, kiedy go
mijała.
Templariuszka zesztywniała, a jej twarz oblała się
szkarłatem. Wyszarpnęła z pochwy miecz i podetknęła
go Cieniowi pod nos.
- Stawaj!
Cień spojrzał na nią spode łba.
- No litośśści, nie rozśśśmieszaj mnie. Nauczyłem
cię tego i owego, ale przeciwnikiem dla mnie jesteś
żadnym. Daj se siana!
- Stawaj! – wycharczała, dławiąc się wściekłością.
- No nie, życie ci zbrzydło? Wyluzuj! – ziewnął Cień.
- Obraziłeś mnie, skurwysynu! Za to, co
powiedziałeś, zabiłam już pięciu ludzi. Stawaj albo
przeproś! – wrzasnęła.
- Przepraszszszam. – powiedział spokojnie Cień i
sięgnął po świeżą trawkę.
Elizabeth opadła szczęka.
- Co?!
Miała wyjątkowo głupi wyraz twarzy.
- Przeprosiłem. Nie ssssssłyszałaś? - Cień kpił w
żywe oczy – Teraz już nie możesz mnie wyzwać na
pojedynek.
Templariuszka zawyła z bezsilnej złości i cisnęła
miecz na ziemię. Kipiąc wściekłością ruszyła w
kierunku lasu, wyładować złość na jakimś niewinnym
pniu.
Cień rechotał jak stado żab w maju...
N
astępnego dnia nie raczyła się do niego odezwać.
Reszta drogi upłynęłaby w ponurym milczeniu, gdyby
nie to, że Schwarzenschwert nie zwykła długo chować
urazy. Zresztą w jednej sprawie złośliwy Nachtjaeger
miał rację - ciągle nie była godnym go przeciwnikiem.
Stwór byl tak niewiarygodnie szybki! A że wciąż
podejrzewała go o najgorsze... Nie zamierzała
zaniedbywać treningów.
Reszta
drużyny powitała ich powrót z
entuzjazmem. Zaczynali się nudzić, zresztą Kruger
zdradzał oznaki znużenia rolą gościnnego gospodarza.
Złodzieje odwiedzili już każdy dom wart odwiedzenia,
w dodatku ich wyczyny sprawiły, że nocami na ulicach
kręciło się więcej strażników niż przekupek za dnia.
Kolekcja świeczników, gromadzonych przez Garreta z
maniackim uporem, utrudniała znalezienie w
magicznym worze czegokolwiek innego. Prawda, że nie
ma to jak świecznik, kiedy trzeba kogoś ogłuszyć, ale co
za dużo, to i świnia nie zeżre, jak to obrazowo określił
Randal. Trochę świeczników opchnęli paserom, ale po
- 55 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------jakimś czasie nawet najbardziej zachłanni
handlarze nie chcieli przyjąć ani jednego więcej.
W końcu zaczęli je przetapiać na sztabki.
Oczywiście, sprzedaż takiej ilości srebra zajęła
im nieco czasu. Była przy tym śmiertelnie
nudnym zajęciem.
Czas był najwyższy, by pomyśleć o nowej
wyprawie. Tym bardziej, że troje Ionitów zaczął
dręczyć niepokój. Nie potrafili powiedzieć nic
konkretnego. Nie znali jego przyczyn. Czy były to
sny, z których niczego nie pamiętali po
przebudzeniu? Czy może nasilające się przezucie,
że „coś” się zbliża?
Kruger, ewidentnie w chwili umysłowego
zaćmienia, zaprosił ich na rodzinne przyjęcie.
Licho wie, dlaczego. Może bał się spuścić
awanturników z oka na całą noc? W każdym
razie poszli. Zrzucili swoje codzienne ubrania i
wbili się w „coś porządniejszego”, co zresztą
wywołało nieco zamieszania, bo na widok Tanji i
Elizabeth
ubranych
w
powłóczyste,
wydekoltowane suknie męska część drużyny
pospadała z krzeseł. Wojowniczki były wściekłe.
Tanja narzekała, że długa spódnica plączę się jej
między nogami, Elizabeth sarkała, że wiatr hula
jej po cyckach. Na dodatek Kruger kazał im
zostawić całą broń w domu! Uznały to za
idiotyzm
i
poukrywały
pod
szerokimi
spódnicami tyle sztyletów, ile tylko się dało.
Ciekawa rzecz, Riannon w sukni była jakoś
łatwiejsza do zaakceptowania. Pozostawiła
dziecko pod opieką Jamesa, wieloletniego sługi
Krugera, który widział już niejedno i nic nie było
w stanie wyprowadzić go z równowagi. Nawet
wrzeszczące co sił w płucach niemowlę.
R
odzinne przyjęcie nie było takie straszne,
jak się spodziewali. Randal bardzo szybko
znalazł kompana do kieliszka w osobie wuja
Dezyderego,
niewiasty,
łyknąwszy
coś
mocniejszego dla kurażu, ruszyły w tany z
wypomadowanymi
kawalerami.
Tanja,
przemierzając sale wzdłuż i wszerz w rytmie
dworskiego tańca, tłumiła pełen satysfakcji
uśmiech za każdym nadepnięciem na stopę
partnera. Ostrzegała go, że nie umie tańczyć!
Widziały gały, co brały! Sam był sobie winien,
durny pajac.
Zresztą lepiej tańczyć, nawet beznadziejnie,
niż stać pod ścianą.
Elizabeth i Riannon radziły sobie znacznie
lepiej. Pierwsza po prostu umiała tańczyć, druga
zaś była niezwykle zręczna, a elfi refleks ułatwiał
jej orientowanie się w figurach dworskiego
tańca.
Muzykanci zaczęli od powolnych, dostojnych
tańców, ale stopniowo przechodzili do coraz
szybszych, aż w końcu cała sala wirowała w
szaleńczym tempie.
Ździebko
już
pijanemu
Randalowi
przywidziało się nagle, że w wielobarwnym
tłumie dostrzega zakrzywione rogi modliszki,
trzymającej Riannon w objęciach i obracającej się z nią
w takt muzyki. Przetarł oczy i widziadło zniknęło.
Łyknął pół kubka obrzydliwie cierpkiego cienkusza,
który rzekomo miał być doskonałym winem
wytrawnym i spojrzał jeszcze raz. Żadnych rogów.
Żadnej modliszki.
Odetchnął z ulgą.
Rozgrzana tańcem Riannon wirowała w ramionach
kolejnego partnera. Było coraz bardziej duszno i elfce
zaczęło brakować powietrza. Nagle ogarnęła ją dziwna
słabość. Kontury przedmiotów i ludzi zaczęły się
rozmywać, przed oczami elfki pojawiły się czarne
plamy. Zemdlona, osunęła się na ziemię.
Otworzyła oczy.
Szare mury, które ją otaczały,
absolutnie nie mogły być tymi, w których przebywała
przed chwilą. To miejsce było puste i przejmująco
ciche. Właściwie nawet jej tam nie było. Widziała
wszystko z góry, jakby lewitując pod sklepieniem. To
musiał być grobowiec, szczegóły się rozmywały, ale w
dole, na podwyższeniu, bez trudu rozpoznała kamienne
sarkofagi. Sześć. Woda... Obraz zaczął się oddalać.
Widziała jeszcze mgliste góry i zarys budynków pośród
szczytów.
Tanja i Elizabeth wyrwały się z objęć tancerzy.
Riannon dusiła się, charczała. Czym prędzej wyniosły ja
na zewnątrz. Nagle elfka zesztywniała, przewróciła
oczyma i wybełkotała chrapliwie:
- Skała Czasu...
Po czym rozluźniła się i zwisła im z rąk niczym
szmaciana lalka.
- Natychmiast wracamy do domu - zdecydowały
wojowniczki.
Zaniepokojony Kruger przywołał medyka, ale ten
stwierdził tylko omdlenie z braku powietrza. Jednak
reszta drużyny wiedziała swoje. To nie było zwyczajne
omdlenie.
Zanieśli Riannon do domu i wpakowali do łóżka.
Zaniepokojony Cień patrzył im na ręce.
- Co się stało?
- Zemdlała. Bredziła coś o Skale Czasu. Wiesz coś o
tym?
- Nie wiem... Poczekajcie... - syknął, wyskoczył przez
okno i pobiegł gdzieś w noc.
Wrócił przed świtem, z „Talabheim Zeitung” w ręku.
Gazeta donosiła, że na północy od Talabheim, u
podnóża Gór Środkowych, na wyniesieniu zwanym
Skałą Czasu, odkryty został grobowiec określany jako
„Mauzoleum Templariusza”.
Ionici spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- O co chodzi? - spytała Elizabeth - Jakiego
„Templariusza”?
- To wszystko łączy się z Ioną - odpowiedziała Tanja.
Nie potrafię powiedzieć tego dokładnie, ale... Iona była
piękną dziewczyną, córka Boga Morza, Mannana. Nie
mogła opuścić wód, jednak pokochała jakąś „istotę
ziemi”. To był książę czy inny diuk, bardzo przystojny.
Dziewczyna chciała z nim zamieszkać, ale umarła,
kiedy opuściła podwodny świat. Jej kochanek,
pogrążony w rozpaczy, kazał wybudować grobowiec
- 56 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------daleko na morzu. Wyspa Iona powstała ze
szczątków ogromnego morskiego czerwia, w
którego trzewiach kryje się grobowiec. Jak to się
stało i dlaczego leży w innym wymiarze, nie
wiem. Ten templariusz bronił grobowca...
- Przed kim? - Randal tez chciał się
dowiedzieć czegoś więcej.
- Zdaje się, że przed Czarną Ioną.
- Która jest odbiciem Białej, tak? Bogowie,
ależ to wszystko pokręcone! - jęknęła Elizabeth. No dobrze, co było dalej?
- Czarna Iona wygrała. Czekaj, w tej gazecie
jest legenda. Wynika z tego, że dwieście lat temu
pewien Templariusz wraz ze swoimi zmarłymi
towarzyszami wylądował po długiej krucjacie u
wybrzeży naszego świata i dotarł do miejsca,
zwanego później Skałą Czasu. Tam zostali
pochowani i wybudowano im mauzoleum. To
musiał być on. Ten z Iony. To klucz do
wszystkiego. Musimy tam jechać!
- Nic z tego nie pojmuję, ale skoro twierdzisz,
że
trzeba
jechać,
to
jedziemy.
Schwarzenschwert wzruszyła ramionami. - Może
się wreszcie coś wyjaśni.
- Wszyscy jedziemy? A co z dzieckiem?
Popatrzyli na Riannon. Elfka, nie mogąc spać
nad ranem, myślała nad snem czy wizją, którą
miała poprzedniego wieczora. Artykuł w gazecie i
słowa Tanji pomogły jej połączyć pewne fakty.
Mauzoleum i okrągła komnata od razu
skojarzyły się jej z Ioną. Tylko, że na Ionie nie
było takiego miejsca. Jeśli Czarna Iona jest
odbiciem Białej, to jej wizja mogła być tylko
obrazem... Iony Szarej.
- Hej, Riannon, śpisz? Co z dzieckiem?
- Trzeba coś z nim zrobić - mruknęła elfka,
nie
kipiąc
bynajmniej
nadmiarem
macierzyńskich uczuć. - Najlepiej oddać do
świątyni Shally'i. Myślę, że Kruger może to jakoś
załatwić.
Chciałabym
pomówić
z
tymi
kapłankami...
Nie komentowali jej decyzji. To w końcu było
je dziecko i jej sprawa. Zważywszy na
okoliczności jego poczęcia, trudno się było elfce
dziwić...
Kruger załatwił, co trzeba i dziecko zostało
oddane
pod
opiekę
kapłanek
Bogini
Miłosierdzia, oczywiście za stosowną opłatą.
Siostry nie słyszały nigdy o Ionie, co trochę
zmartwiło Riannon, ale nie bardzo miała ochotę
tłumaczyć o co chodzi. W razie jakichś
komplikacji poprosiła o wysłanie listu do
przeoryszy przytułku w Yeskov.
J
ednak nie wyjechali od razu, bo gospodarz
poprosił ich o trzydniową zwłokę. Miał zamiar
załatwić kilka spraw, co oznaczało parę dość
ryzykownych spotkań. Potrzebował ochroniarzy.
Zgodzili się, oczywiście. Jakie znaczenie
mogły mieć trzy dni?
XVII.
J
uż następnego dnia mieli towarzyszyć Krugerowi,
wybierającemu się na audiencję w pałacu Diuka von
Talabheim. Riannon i Garret ukryli się pod płaszczem
niewidzialności. Pozostała trójka poszła oficjalnie, w
charakterze osobistej ochrony swego gospodarza.
W
sali audiencyjnej kłębił się tłum szlachty oraz
co znaczniejszych kupców i wojskowych. Na uboczu
stał nadworny mag. Przenikliwie spojrzał w stronę
Riannon i Garreta, którzy, ukryci pod peleryną, zajęci
byli właśnie wymienianiem złośliwych uwag na temat
wszystkich zgromadzonych w sali pajaców. Oczywiście,
nie mógł zobaczyć tej dwójki, ale wyczuwał obecność
magicznego przedmiotu. Niewidzialna dwójka z
trudem opanowała chęć rzucenia w starucha
pomarańczą. Mag popatrzył na Krugera. Kruger
uprzejmie skinął mu głową. Czarodziej wzruszył
ramionami. Nic nie mogło go zdziwić, jeśli miało jakiś
związek z tym człowiekiem...
Kruger krótko opisał swoim „ochroniarzom” kilka
co znaczniejszych osób i przykazał mieć uszy i oczy
szeroko otwarte. Randalowi, któremu oczy zaświeciły
się na widok niejakiej lady Cassandry, ponętnej damy
w szkarłacie otoczonej wianuszkiem adoratorów,
pogroził palcem.
- Uważaj, to żmija. A raczej... to ci więcej powie...
modliszka!
- Pożera kochanków w trakcie miłosnych zapasów? zapytał złodziej.
- Gorzej, znacznie gorzej - odpowiedział tajemniczo
Kruger, po czym ulotnił się, każąc im grzecznie
poczekać. Biedaczek, nie wiedział, co z tego wyniknie...
Natychmiast po jego wyjściu niewidzialna dwójka
ruszyła na obchód pałacu, a Randal zaczął się kręcić
wokół lady Cassandry. Tanja zaczęła się naprzykrzać
diukowi, zadając z głupia frant zgoła niedelikatne
pytania. Jedynie Elizabeth ograniczyła się do
subtelnego podsłuchiwania rozmów, udając, że
podziwia porozwieszane na ścianach obrazy,
przedstawiające sceny batalistyczne z mniej lub
bardziej zamierzchłej przeszłości.
Rozmowy, jak to zwykle w takich miejscach, były
ciekawe, choć niewiele wnosiły do sprawy Belwitza.
Omawiano przede wszystkim najnowsze szaleństwo
Najjaśniejszego Karla Franza. Tym razem cesarz
przeszedł samego siebie, ogłaszając, iż Chaos nie
istnieje. Oczywiście, wywołało to zrozumiałą wściekłość
w prowincjach wschodnich, najbardziej zbliżonych do
Pustkowi Chaosu. Tu i ówdzie przebąkiwano nawet o
secesji.
Trzej generałowie, którzy dziwnym zbiegiem
okoliczności stali właśnie nieopodal „Panoramy bitwy
pod Starymi Prażuchami”, rozmawiali o możliwości
osadzenia na tronie cesarskiego siostrzeńca i
spadkobiercy, Wolfganga Holswiga-Abenauera. Tylko
że najpierw należałoby usunąć Jego Wysokość...
Niewątpliwie szykował się większy bałagan. W dodatku
zerwanie stosunków z dworem carycy pachniało wojną.
- 57 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Niestety, rozmowa zeszła na tory całkowicie
militarne. Elizabeth z żalem porzuciła
kontemplowanie „Panoramy bitwy pod Starymi
Prażuchami” i ruszyła dalej.
R
andal niczym wąż prześlizgnął się
pomiędzy wypomadowanymi fircykami i stanął
oko w oko z lady Cassandrą. Czarne oczy lady
błysnęły.
Widziała,
jak
ten
przystojny
młodzieniec wchodził na salę z Krugerem. Już
samo to wystarczyło, by wzbudzić jej
zainteresowanie. W dodatku w niczym nie
przypominał miękkich dworaków. Rozszerzone
nozdrza kobiety łowiły daleki powiew przygody.
- Lady Cassandra, jak mniemam? - Randal
skłonił się lekko, patrząc jej bezczelnie w oczy.
Podała mu dłoń. Pocałował ją, ale nie tak, jak
zwykli to czynić dworacy - ledwie muskając
ustami. Tym razem pocałunek był na tyle mocny,
że zdołała poczuć kształt i twardość jego warg.
Uśmiechnęła się uroczo.
- A pan?
- Randal, pani. Do twych usług.
- Przyszedłeś z Krugerem? Myślę więc, że
czeka nas ciekawa rozmowa - spróbowała
zarzucić wędkę.
Rybka chwyciła przynętę, ale niezupełnie tak,
jak spodziewała się piękna łowczyni. Mężczyzna
zmierzył ją od stóp do głów bardzo szczególnym
spojrzeniem, po czym szepnął:
- Czy nie byłoby nam wygodniej... i
zabawniej... porozmawiać w bardziej ustronnym
miejscu... i w innej pozycji, pani?
Opuścili salę razem, nie przejmując się
cichymi
komentarzami
kobiet
i
porozumiewawczymi uśmiechami mężczyzn.
Riannon i Garret przemykali niczym duchy
przez pałacowe korytarze. Po drodze rzucili
pomarańczą w złodzieja obrazów. Rabuś
najwidoczniej przekupił tamtejszego strażnika,
bo ten nawet się nie obrócił, gdy złodziej padł.
Pechowiec długo siedział na ziemi, zbity z tropu i
zdziwiony obecnością pomarańczowego owocu,
który najpierw trafił go w głowę, a później
potoczył się dalej korytarzem by w koncu
abstrakcyjnie zalec na posadzce.
Wślizgiwali się do komnat, zaglądali do
biurek, przeglądali papiery i przy okazji
opiekowali
się
beztrosko
porzuconymi
drogocennymi drobiazgami. Pierścień z szafirem
tu, złota figurynka tam... W worku było dużo
miejsca.
Papiery
na
biurkach
okazywały
się
przeważnie banalnymi listami miłosnymi lub
nudną korespondencją urzędową. Zaczynali już
wątpić, czy zdołają się dowiedzieć czegoś
ciekawego. Po drodze, właściwie mimochodem,
rozwalili łeb jakiemuś lubieżnemu szlachcicowi,
dobierającemu się do zapłakanej dziewczynki,
przy okazji wypróbowując nowo zdobyty, ciężki,
bogato zdobiony świecznik, który ochrzcili mianem
‘dwuręcznego’. Zmasakrowanego trupa zostawili na
zakrwawionym łożu, nie widząc możliwości ukrycia
zwłok. Zresztą, po co? W takim wielkim pałacu
codziennie ktoś zostaje zamordowany.
W końcu szczęście się do nich uśmiechnęło.
Zawartość jednego z biurek przeszła najśmielsze
oczekiwania. Listy, rachunki, wszystkie sygnowane
nazwiskiem Jorgensena, do niedawna zastępcy
Schroedera, teraz, jak wynikało z papierów, szefa
Kompanii Talabheimskiej. Oraz teczka pełna
rysunków, przedstawiających modliszki, płaszczki,
cienie i inne jeszcze stwory. Rysunki były zaopatrzone
w komentarze, które mogły się okazać niezwykle
przydatne. Wszystkie papiery wylądowały w worku. Po
chwili dołączyły do nich różnokolorowe buteleczki,
jasno- i ciemnozielone, oraz kilka czerwonych,
zawierających eliksir wywołujący szał bojowy.
W biurku nie było już nic ciekawego. W nagłym
przypływie sztubackiego poczucia humoru wyryli na
blacie napis „TU BYŁEM” i postawili obok jeden ze
świeczników Garreta.
Nagle zza drzwi usłyszeli odgłos zbliżających się
kroków.
Do komnaty wszedł wysoki, jasnowłosy mężczyzna.
Zapewne był to Jorgensen we własnej osobie. Na widok
wybebeszonego biurka i napisu „TU BYŁEM” wrzasnął
na całe gardło:
- Straż! Straaaaaż!!! Złodziejeeeee!!!
Złodzieje błyskawicznie przemknęli obok niego i
przyczaili się pod drzwiami. Kiedy strażnicy wpadli do
komnaty, niewidzialna dwójka skorzystała z otwartych
drzwi i umknęła na korytarz.
R
andal lubił kobiety doświadczone, biegłe w
miłosnym kunszcie, a lady Cassandra okazała się
właśnie taką kobietą. Czas spędzony z nią z pewnością
nie był stracony. Kiedy wreszcie wszystkie koronki,
które miały zostać podarte, zostały podarte, a pościel
na łóżku przestała nadawać się do użytku, piękna
kusicielka zaproponowała wymianę informacji i coś do
picia. Złodziej zgodził się na jedno i drugie.
- Kompania Talabheimska ma powiązania z von
Belwitzem. Poza tym wykupuje kopalnie w Kislevie. zaczął Randal. - Teraz ty.
- To już wiem. O kopalniach wszyscy wiedzą. odpowiedziała Cassandra. - Ale dobrze, teraz ja.
Belwitz kombinuje z carycą.
- To wiem od dawna. Powiedz lepiej coś o tutejszym
diuku.
- Diuk prowadzi interesy z Jorgensenem.
- Aha, a Żwirek kręci z Muchomorkiem - złodziej
zacytował stary dowcip.
Cassandra najwyraźniej go nie znała.
- Żwirek kręci z Muchomorkiem? - uniosła brwi. –
Hmmmm.... O co chodzi?
- O nic. Taki żart.
Czarne oczy błysnęły groźnie.
- Żartów ci się zachciewa? - zapytała, podając mu
puchar pełen aromatycznego wina.
Złodziej uśmiechnął się i pociągnął solidny łyk.
- 58 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Na razie nic mi nie powiedziałaś - mruknął,
wypijając resztę wina.
- Ty też nie. - odparowała Cassandra - Ale to
się zmieni. Wiesz, co właśnie ci podałam?
- Nie mam pojęcia - Randalowi zaczęło się
kręcić w głowie. Poczuł dziwna słabość. Chciał
wstać, ale nie mógł. Zupełnie jakby ktoś przejął
władzę nad jego ciałem.
- Serum prawdy. Zaraz zaczniesz śpiewać.
Złodziej parsknął śmiechem. Po czym zaczął
śpiewać, ale nie tak, jak się tego spodziewała
podstępna kusicielka. Niewiele z niego
wycisnęła, choć serum działało bez zarzutu.
Randala po prostu nie obchodziły te wszystkie
tajemnice, które tak zajmowały resztę drużyny.
Głębokie Prawdy miał głęboko gdzieś. Wpuszczał
wiadomości jednym uchem, wypuszczał drugim,
bo obchodziła go tylko przygoda i zysk. O
tajemnicach Krugera po prostu nic nie wiedział.
Rozczarowana
Cassandra
podała
mu
odtrutkę.
Wtedy zaskoczył ją po raz drugi. Nie mógł
wybaczyć podłej sztuczki z serum. Kiedy tylko
odzyskał kontrolę nad swoim ciałem, rzucił się
na kobietę. Cisnął ja na łoże i przywiązał na ręce i
nogi do kolumienek podpierających baldachim.
- Lubisz ostrą grę? To zagramy ostro!
- Głupiec - syknęła Cassandra po czym
wrzasnęła na całe gardło - Haaaans!!!!
Dudnienie ciężkich kroków i łomot
rozbijanych drzwi zmusiły Randala do podjęcia
natychmiastowych działań i wycofania się na z
góry upatrzone pozycje. Mówiąc prościej,
złodziej wyskoczył przez okno tak jak stał, czyli
zupełnie nago. Wpadł do ogrodu i rzucił się do
ucieczki, nie czekając na pojawienie się owego
Hansa.
Rozczarowana
Cassandra
szalała
z
wściekłości. Wypytywała nie tego człowieka! Ale
przecież nie mogła liczyć na to, że któraś z
towarzyszących Krugerowi kobiet da się skusić
na jej wdzięki. Cholerny Kruger, doskonale
dobrał swoją eskortę!
Tanja zaczęła właśnie rozmowę z diukiem,
kiedy gwałtownie otwarte drzwi z hukiem
walnęły o ścianę. Do sali wparowała wysoka,
szczupła kobieta w purpurowej sukni. Rysy jej
twarzy przypominały trochę rysy Flies. Były po
prostu bardzo egzotyczne. Na pierwszy rzut oka
było widać, że kobieta pochodzi z jakiejś odległej
krainy na wschodzie. Kunsztownie upięte włosy
utrzymywały w ryzach niezliczone szpile i
grzebienie, iskrzące się drogimi kamieniami.
Kobieta wprost śmierdziała pieniędzmi i władzą.
Zdecydowanym krokiem podeszła do diuka i,
nie przejmując się zgromadzonymi wokół
gośćmi, wypaliła:
- Wszystkie moje interesy w Kislevie spalone!
Imperium się sypie! Przyszłam odebrać to, co
jesteś mi winien.
Diuk poczerwieniał i skulił się w fotelu.
- Naprawdę musimy o tym teraz rozmawiać?
- Tak!
- No cóż... – diuk pokiwał ponuro głową – Wszyscy
precz! – wrzasnął. – Wyjść stąd! Natychmiast!
Zaciekawiona Tanja wiele by dała, by móc
podsłuchać rozmowę diuka z nieznajomą, ale strażnicy
zdecydowanie wypchnęli wszystkich z sali i starannie
zamknęli za sobą drzwi.
- O kurczę, co to była za zdzira? – mruknęła Tanja
do Elizabeth.
- To Shara m'Shani. Kupiec z dalekiego wschodu. –
wyjaśnił jakiś młody szlachcic, krzywiąc się pogardliwie
– Do czego to podobne, żeby tak wyrzucać gości? –
mruknął, widocznie urażony zachowaniem diuka.
Wojowniczki zgodnie wzruszyły ramionami.
Ponieważ wyrzucono je do sali, w której królował
bogato zastawiony stół, zajęły się podgryzaniem
owoców, pilnie wyłapując wszelkie komentarze na
temat m'Shani, oraz plotki, jakich nie szczędzili goście,
podnieceni niecodziennym incydentem.
W tym momencie zobaczyły Krugera, stojącego w
bocznym wejściu. Ruszyły w jego stronę. Kruger opierał
się o mur, zgięty wpół. Dostrzegły dłoń, zaciśniętą na
boku i krew sączącą się spomiędzy palców.
- Wyprowadźcie mnie stąd – wystękał.
Wyprowadziły
go
do
jakiegoś
mrocznego
przedsionka i posadziły w kącie.
- Co się stało?
- Podszedłem zbyt blisko do pewnej osoby. Głupi
błąd. Spokojnie, nic mi nie będzie. Muszę tylko
odsapnąć. Macie przy sobie „zielony”?
Tanja sięgnęła za pazuchę.
- Zawsze mam. – powiedziała, podając mu
buteleczkę.
Kruger łyknął solidnie, resztę wylał na ranę. Oparł
się o ścianę i zamknął oczy, czekając, aż eliksir zacznie
działać. W tym czasie Tanja opowiedziała mu o
kobiecie w czerwonej sukni.
- Ciekawe, ciekawe. Muszę się dowiedzieć czegoś
więcej. Wiem, gdzie są pokoje Jorgensena i tej m'Shani.
Przydałoby się je przeszukać. Gdzie nasza para
niewidzialnych?
- Nie mamy pojęcia. Jakoś ich nigdzie NIE
WIDAĆ...
- Cholera, takich nigdy nie ma, jak są potrzebni! –
warknął, powoli podnosząc się z podłogi - Dobra, już
mi lepiej. Pokręćcie się tu jeszcze trochę, ja pójdę się
dowiedzieć paru rzeczy. Przyjdę po was później.
N
agi mężczyzna, wpadający do pałacowej kuchni,
niewątpliwie
wywołuje
sensację.
Kucharki
i
pomywaczki zaczęły piszczeć, więc Randal chwycił jakiś
fartuch, owinął się nim i wycofał się do ogrodu.
- Lady Cassandra, rozumiecie – rzucił w formie
wyjaśnienia.
Odpowiedział mu chór pełnych zrozumienia i
współczucia głosów.
Złodziej pomknął w ciemny kąt ogrodu, szukając
furtki i myśląc już tylko o tym, żeby wydostać się z
pałacu. Niemal wpadł na młodego strażnika.
- Ratuj, człowieku, lady Cassandra mnie goni! Ta
kobieta to bestia!– krzyknął złodziej.
- 59 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Sądząc z reakcji kucharek, lady była tu znana
ze swoich ekscesów. Randal liczył na to, że
strażnik wykaże się zrozumieniem oraz
elementarną męską solidarnością.
Nie zawiódł się. Na twarzy strażnika
odmalowało się szczere współczucie.
- Szybko, schowaj się tutaj! – powiedział i
otworzył drzwi schowka.
Złodziej wślizgnął się do środka i przyczaił się
pomiędzy szpadlami i motykami.
- Skombinuj mi jakieś ubranie!
Chwilę później ubierał się w idiotyczny, żółto
– niebieski strój, należący niewątpliwie do
jakiegoś szlachetnie urodzonego bufona. Nagle
zamarł, wstrzymując oddech. Zza drzwi schowka
usłyszał głosy.
- Nikt tędy nie przebiegał? – zapytał ktoś
głosem grubym jak z dna beczki.
- Nie, panie – odpowiedział życzliwy strażnik.
- Nikogo nie widziałeś? – upewniał się
właściciel niskiego głosu.
- Nie, panie.
- Dobrze. Miej oczy szeroko otwarte.
- Tak, panie!
Po chwili uchyliły się drzwi komórki.
- Szybko! Do kuchni, drzwiami w prawo do
stajni, ze stajni trafisz na dziedziniec i prosto do
wyjścia.
- Dzięki, brachu – rzucił złodziej i czym
prędzej czmychnął.
Przebiegł przez kuchnię, cudem uniknął
kopyt jakiegoś nerwowego rumaka w stajni i
wypadł na główny dziedziniec. Tu zwolnił.
Przybrawszy dostojną pozę i głupia minę, jaką
podpatrzył u nadętych bogatych panów,
dostojnym krokiem minął bramy pałacu.
Ledwie znalazł się poza zasięgiem wzroku
strażników, puścił się pędem prosto do domu,
ani razu nie oglądając się za siebie.
Czekając na powrót towarzyszy, przywołał
Cień i poprosił go o małą przysługę.
- Zrobisz coś dla mnie?
- Nie jestem chłopcem na posyłki.
- Proooooszę.
- No dobra. Co chcesz?
Randal wydobył kawałek pergaminu i
starannie nakreślił na nim tylko dwa słowa: „Z
wyrazami...” Adrian, zaglądający mu przez
ramię, zachichotał.
- Zanieś ten liścik do pokoju lady Cassandry.
Obok połóż czerwoną różę i sztylet. Taki, jakich
używają zabójcy.
Cień uśmiechnął się paskudnie i zniknął za
oknem.
R
iannon i Garret przemykali labiryntem
korytarzy, szukając wyjścia z pałacu. Mag, który
pojawił się w wąskim przejściu, przeraził ich nie
na żarty, patrząc prosto na nich.
- Dość tych sztuczek. Wyłaź – rozkazał.
Nie zamierzali go posłuchać, ale proste
zaklęcie paraliżujące unieruchomiło ich w pół
kroku. Riannon z rozpędu wypadła z pod peleryny i
stanęła przed magiem w całej swej okazałości.
- Staż! – krzyknął mag – Mam tu złodzieja!
Zajrzał
podejrzliwie
za
plecy
schwytanej,
wyczuwając obecność Gerreta.
- Hmmm... jest was dwoje – mruknął do siebie.
Chwila dekoncentracji wystarczyła, by złodziej
zdołał wyciągnąć zegarek. Słysząc zbliżające się kroki,
złodziej zatrzymał czas w momencie, gdy mag
zorientował się, co się święci i formował już ognista
kulę. Złodziej dotknął ramienia Riannon, uwalniając ją
spod wpływu zegarka i rzucili się do desperackiej
ucieczki. Czasu nie można było zatrzymać na długo. Już
wkrótce usłyszeli za plecami potężny huk, krzyki i tupot
strażników.
Pędzili przed siebie, mijając rzędy drzwi i kolejne
skrzyżowania, aż przebiegli przez wielką salę. Gdzieś z
tyłu mignęły im sylwetki Elizabeth i Tanji. Kilkunastu
strażników wpadło do pomieszczenia. W ślad za nimi
pojawił się mag.
- Niech nikt się nie rusza! Mamy tu niewidzialnego
intruza! Zamknąć drzwi.
Uciekinierzy skoczyli na balkon. Byli w pułapce!
Staruch krążył po sali, szukając intruza. Pozostało im
tylko jedno. Rynna.
Korzystając z tego, że uwaga gości była skierowana
na maga, pospiesznie zjechali do ogrodu. Popędzili
przed siebie. Wypadli na główny dziedziniec. Brama
była jeszcze otwarta. Zobaczyli jeszcze jakiegoś kretyna
odzianego w pretensjonalne, żółto – niebieskie
ubranie, wychodzącego na zewnątrz. Strażnicy już
zabierali się za zamykanie wrót. W ostatniej chwili
dwójka awanturników przecisnęła się na zewnątrz i co
tchu pobiegła do domu.
Z
amieszanie, panujące w pałacu, sięgnęło zenitu.
W momencie, kiedy mag uczepił się właśnie
wojowniczek, domagając się od nich informacji na
temat „faceta w płaszczu niewidzialności, który wlazł tu
z nimi”, znowu pojawił się Kruger i bezceremonialnie
chwyciwszy obie kobiety za ręce, wyciągnął je z pałacu.
- Musieliście, kurwa, znowu narozrabiać?
- To nie my! – Wykrzyknęły zgodnym chórem,
zbiegając po schodach.
- No pewnie, że nie wy. Cholera, jak ja się z tego
wyłgam? Włamanie! Morderstwo! Gwałt na lady
Cassandrze! W to ostatnie akurat nikt nie wierzy, ale
reszta?
Reszta, jak to mówią, była milczeniem...
XVIII.
L
edwie dotarli do domu, gospodarz podziękował
im za ochronę (co zabrzmiało mocno sarkastycznie) i
doradził jak najszybszy wyjazd.
- Jutro rano wyjeżdżacie. I tak wybieraliście się do
Skały Czasu, prawda?
- 60 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Przez nas pewnie teraz na nie-za-jasnej
liście diuka pojawi się niejaki, jakby to
powiedzieć, Kruger... - mruknęła Tanja.
- Jakiej liście? - „niejaki Kruger” wybałuszył
oczy.
Reszta drużyny zamieniła się w słuch.
- Nie-za-jasnej... no... - określenie „czarna
lista” jakoś nie mogło przejść Tanji przez gardło no... nie-za-jasnej liście... do ścięcia. - wypaliła
wreszcie.
Zawyli ze śmiechu jak jeden mąż.
- O raaaany, trzymajcie mnie, nie mogę, co za
eufemizm!!!
- Łaaaa, jaka delikatna!!!
- Nie-za-jasna, bo padnę ze śmiechu!
Kruger pierwszy odzyskał powagę. Ocierając
łzę z oka, wystękał z trudem:
- Ja się wykręcę, ale lepiej, żeby was tu przez
jakiś czas nie było.
Zabrali się za pakowanie, co polegało głównie
na wrzucaniu wszystkiego jak leci do magicznej
torby. Rozdzielili między sobą buteleczki z
czerwonym eliksirem. Znalezienie Czerwonego
Korzenia w biurku Jorgensena było kolejnym
dowodem na jego powiązania z Belwitzem. Tylko
Maladis potrafił produkować to świństwo. Do tej
pory użyli Korzenia tylko raz, kiedy zostali
otoczeni przez oddział modliszek. Eliksir
przyspieszał reakcje, zwiększał siłę i wprowadzał
w szał, pozwalający wyrzynać wrogów jak bydło,
ale miał wyjątkowo nieprzyjemne skutki
uboczne. Dobrze, że mieli wtedy wóz pod ręką...
Osoba, która wypiła eliksir, nie tylko nie
zwracała uwagi na zadawane jej rany, ale na
dodatek nie nadawała się do niczego przez
następne parę dni. Wyczerpanego berserkera,
nie mogącego ruszyć ani ręką, ani nogą, trzeba
było nieść lub wieźć, dlatego Czerwony Korzeń
mógł być użyty tylko w ostateczności. Musieli się
jednak liczyć z tym, że w końcu natkną się na
jakąś ostateczność...
Kiedy poszukiwacze przygód pakowali,
chowali i zawijali, Kruger wypytywał ich o
wydarzenia w pałacu. Opowieść Randala o
schadzce z lady Cassandrą przyprawiła go o
zgrozę. Najchętniej udusiłby pechowego amanta
gołymi rękami, ale fakt, że złodziej nie zdradził
podstępnej żmii niczego ważnego, ostudził nieco
jego gniew. Wyczyny Riannon i Garreta, choć
godne potępienia, zostały im wybaczone, kiedy
zaprezentowali dokumenty znalezione w biurku
Jorgensena.
Rysunki okazały się być szczegółowymi
instrukcjami tworzenia Belwitzowych potworów.
Podawano nawet rodzaj i markę zegarów
potrzebnych do ich ożywienia. Pod rysunkami
znajdowały się notatki jakiegoś wojskowego,
który
sprawdzał
przydatność
bojową
poszczególnych „modeli”. Specjalne zdolności.
Słabe punkty. Sposób zachowania.
Wkrótce cała drużyna czytała je z wypiekami
na twarzach.
„Modliszka. Bardzo silna, sprawna. Odporna na
ciosy. Słabe punkty – oczy, szyja, pachy, spojenia
pancerza. Uwaga: dobrze walczą w szyku”
„Nachtjaeger. Szybki i zwinny, ale słaby i mało
odporny. Jeden cios wystarcza, ale b. trudno trafić.
Uwaga: nigdy, przenigdy nie atakować nocą!”
W gruncie rzeczy nie dowiedzieli się niczego
nowego, poza tym, że obejrzeli sobie wizerunki kilku
zupełnie nowych stworów, które opatrzone były
komentarzami w rodzaju „niska przydatność bojowa”
albo „silny, ale beznadziejnie powolny i trudny do
sterowania”.
Wśród papierów znaleźli też list, w którym Belwitz
informował Jorgensena o zakończeniu przygotowań do
inwazji. Niestety, nie podawał żadnych szczegółów.
Jedno zdanie przykuło uwagę awanturników:
„Wygląda na to, że mamy w naszych szeregach
zdrajców. Nie sądziłem, że coś takiego jest możliwe.
Nigdy bym się nie spodziewał, że oni mogą być
nielojalni. W dodatku jest jeszcze ktoś, kto nam
szczególnie bruździ. Niestety, nie wiem, kto. Musimy
być bardzo ostrożni.”
„Oni” mogło oznaczać tylko jedno. Stwory. Jak
chociażby Adrian czy szara modliszka, która nie
pozwoliła Riannon dobić rannego. W szeregach armii
Belwitza nastąpił rozłam, ale jak daleko sięgał, nie byli
w stanie stwierdzić. Dyskutowali długo, zastanawiając
się nad rolą Cienia w tym wszystkim. Nie doszli do
żadnych sensownych wniosków.
W końcu, zmęczeni nadmiarem wrażeń, poszli spać.
W
środku nocy obudził ich Cień. Do domu
Krugera zbliżała się grupa uzbrojonych po zęby
strażników, mających jak najgorsze zamiary. Widać
wyczyny w pałacu diuka wyprowadziły z równowagi
kogoś ważnego. Drużyna zerwała się z łóżek. Ubierali
się w pośpiechu, kiedy pancerne pięści załomotały do
drzwi.
- Otwierać!
- Już, panie, idę, chwileczkę jedną, zaraz otworzę. odpowiedział głos Jamesa.
- Szybko, do piwnicy! - rzucił Kruger.
Zbiegając po schodach słyszeli jeszcze, jak James
usiłuje zyskać na czasie.
- Już zaraz, panie, gdzie ja mam te klucze? Jedną
chwileczkę!
Uciekinierzy wpadli do piwnicy i zabarykadowali za
sobą. drzwi. Riannon odruchowo wrzuciła do torby
butelkę dobrego wina z najbliższej półki. Z parteru
dobiegł ich zgrzyt otwieranych drzwi i głos wiernego
sługi.
- Nie, panie, pana Krugera nie ma w domu, wyjechał
jeszcze wieczorem. Dokąd? A do Altdorfu. Nie, nie
wiem, kiedy wróci.
- Szybko, za mną. - Kruger nie słuchał dłużej - I tak
będą chcieli przeszukać dom. Odsuńcie te beczki!
Za beczkami znajdowały się niewielkie, zakurzone
drzwi. Kruger przepuścił drużynę przodem i starannie
zamknął przejście za sobą.
Wąski, mroczny korytarzyk prowadził w dół. Po
kilkunastu krokach doszli do kolejnych drzwi. Kruger
uchylił je ostrożnie i rozejrzał się.
- 61 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Dobra, droga wolna.
Zza drzwi cuchnęło stęchlizną i rozkładem.
Znaleźli się w kanałach.
Podobnie jak w Nuln czy Altrodfie, pod
ulicami Talabheim istniał rozległy system
kanałów i korytarzy, wybudowanych w
zamierzchłych czasach przez krasoludzkich
inżynierów. Jak to zwykle bywa, plany
podziemnego labiryntu zostały zagubione lub
zniszczone dawno temu. Mało kto zapuszczał się
pod ziemię, bo w cuchnącym błocie lęgły się
rozmaite stwory. Wiadomo też, że takie miejsca
były ulubioną kryjówka skavenów. Raz na jakiś
czas któryś z władców miasta zarządzał wielkie
oczyszczanie, ale niewiele to pomagało. Potwory
zawsze wracały. Oprócz nich z korytarzy
korzystali też ludzie - szczególny rodzaj ludzi.
Złodzieje, zabójcy i szpiedzy.
Kruger znał tylko część podziemnego
labiryntu. Dom, który kupił kilkanaście lat temu,
wybrał właśnie ze względu na połączenie z owym
podziemnym systemem. Zajmując się wielką
polityką i grzebiąc w brudnych tajemnicach
wysoko postawionych ludzi, byłby głupcem, nie
zapewniając sobie drogi ucieczki.
Brnęli w cuchnącym błocie, głośno narzekając
na smród, kiedy za ich plecami rozległo się
człapanie. Elizabeth, która szła ostatnia,
dostrzegła
jakąś
zgarbioną
sylwetkę,
wynurzającą się z bocznego korytarza.
Powłóczący nogami stwór, naznaczony pietnem
rozkładu, umknął na widok dobytego przez
templariuszkę miecza.
- Szybciej - mruknął Kruger - To coś może
wrócić w liczniejszym towarzystwie.
Przyspieszyli. Bez przeszkód dotarli do
miejsca, gdzie łączyło się kilka kanałów. Rozległe
pomieszczenie podzielone było na dwa poziomy.
Na górnej platformie znajdowała się śluza,
odcinająca wypływ z górnych kanałów.
- Na górę - zdecydował Kruger.
Zanim wszyscy zdążyli się wdrapać na wąską i
pordzewiałą drabinkę, w jednym z korytarzy
ukazała się znana już zgarbiona sylwetka
martwiaka i jakieś stworzenie, wyglądające na
bluźnierczą krzyżówkę człowieka ze zwierzęciem.
Elizabeth, widząc że nie zdąży wejść na górę,
zaatakowała. Martwiak był zbyt powolny, by
uniknąć ciosu, ale utrata ręki nie zrobiła na nim
większego
wrażenia.
Parł
naprzód.
Templariuszka
odtrąciła
go
potężnym
kopnięciem. W tym momencie z góry spadła
butelka nafty i zombie stanął w płomieniach
niczym pochodnia.
Z głębi korytarzy słychać było zbliżające się
kroki kolejnych mutantów. Sądząc z odgłosów,
wielu. Jedyną szansa było dostać się na górę i
otworzyć śluzę, by nagle uwolnione masy wody
zmyły stwory w głąb kanałów. Templariuszka
skoczyła w kierunku drabiny, ale drugi stwór już
szarżował, najwyraźniej zamierzając wziąć
wojowniczkę na rogi. Nie zdążyła uskoczyć.
Przyjęła uderzenie na napierśnik i niemal
straciła dech w piersiach, przyciśnięta do muru. Rogi
stwora przyszpiliły ją do ściany, pozostawiając wolną
tylko prawą rękę, ale w tej pozycji nie miała się jak
zamachnąć. Kątem oka dostrzegła wyłaniające się z
mroku groteskowe sylwetki kilkunastu na pół ludzkich
stworzeń. Walnęła przeciwnika w pysk rękojeścią
miecza. Nacisk zelżał, ale wciąż była uwięziona. Na
szczęście Riannon zorientowała się w sytuacji. Z góry
świsnęła strzała. Trafiony w ramię potwór cofnął się o
krok. Elizabeth władowała mu czubek miecza w gardło
i skoczyła na drabinkę.
Ledwie zdążyła dotrzeć do połowy drogi, kiedy z
góry runęła masa wody, zbijając z nóg mutanty i
zatapiając wszystko na swej drodze.
Wreszcie wydostali się z kanałów. Kryjąc się w
ciemności i przeskakując od cienia do cienia dotarli do
jakiegoś zapuszczonego ogrodu. Tam Kruger pożegnał
się z nimi. Zostawał w mieście, aby, jak to określił,
wyrównać kilka rachunków i wyprostować sprawy.
Musieli teraz zdobyć konie. Umówili się na
spotkanie
„Pod
Różową
Podwiązką”.
Schwarzenschwert zakradła się z powrotem do domu
Krugera. Straż kręciła się tylko przed głównym
wejściem, więc templariuszka bez żadnych problemów
wyprowadziła Konwalię ze stajni. Koń Terenkowej też
nie miał nic przeciwko opuszczeniu Krugerowego
obejścia. Pozwolił się wyprowadzić bez jednego
parsknięcia.
W tym samym czasie Riannon i Garret dokładnie
oglądali konie w stajniach i na podwórzach najlepszych
karczem w mieście, po czym bezceremonialnie zwędzili
wybrane rumaki. Randal natomiast zupełnie nie
zawracał sobie głowy wierzchowcem. Pomaszerował
prosto „Pod Różową Podwiązkę” i spędził tam
rozkoszne chwile w ramionach miłej, życzliwej i bardzo
wprawnej ladacznicy.
W pierwszych promieniach słońca opuścili miasto i
pojechali na północ.
XIX.
Z
początku wędrowali dość wolno. Nikt ich nie
gonił, nie było więc powodów do pośpiechu. Mijali
wioski i pola uprawne, złote od dojrzałego zboża. Przez
dwa dni nie spotkali nikogo prócz pracujących na roli
chłopów.
Cieszyli się piękną, wrześniową pogodą. Tylko Tanja
narzekała na upał, jak to zwykle ona. Kamienisty trakt
wiodący do Middenheim wydawał się jej rozgrzaną na
słońcu patelnią. Dziwił ich nieco brak podróżnych na
trakcie, ale z drugiej strony kto miałby podróżować na
północ, do niegościnnych krain skutych lodem, gdzie
wilk mówi dobranoc? Na szczęście oni sami nie
wybierali się do Miasta Białego Wilka. Trzeciego dnia
opuścili drogę i skręcili nieco na wschód.
Tanja przestała marudzić, gdy tylko wjechali w las.
Pod zielonym baldachimem było znacznie chłodniej.
Wydawało się, jakby tę krainę bogowie własnymi
rękami osłaniali przed niepokojem i zniszczeniem.
Ciszę przerywał tylko skwir drapieżnych ptaków i szum
- 62 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------liści na wietrze. Ludzi nie było widać wcale.
Natknęli się jedynie na jakąś opuszczoną osadę
smolarzy. Spotkali też samotnego myśliwego,
ścigającego
zwierzynę.
Wypytywany
o
Mauzoleum, machnął tylko ręką. Poza nim nie
widzieli żywego ducha.
Podążając dalej traktem natrafili wreszcie na
osadę zamieszkaną głównie przez bartników i
myśliwych. Dowiedzieli się tam, że na północy
jest jakaś opuszczona świątynia, od dawna już
zruinowana. Leśni ludzie opowiadali też o
drugiej, wybudowanej na chwałę Pana Lasów,
Taala. O Mauzoleum nic nie wiedzieli. Poradzili
podróżnym, by unikali najczęściej używanej
drogi i wybrali raczej ścieżkę przez wrzosowiska.
- Ta tej drodze, cośmy nią zawsze skóry na
handel wozili, orkowie się usadzili i myta żądają
– tłumaczyli łowcy.
- Dużo ich?
- A będzie ze cztery dziesiątki.
Awanturnicy zastanowili się przez chwilę i
pokiwali smętnie głowami.
- To chyba nie damy im rady. Chociaż może...
- Jedźcie przez wrzosowiska. – radzili życzliwi
mieszkańcy wioski – Po co żywot niepotrzebnie
narażać. Tylko uważajcie na Przeklęty Las, bo
tam złe po nocach hula!
Wybrali więc ścieżkę przez wrzosowiska. W
końcu nie wiedzieli, co może ich czekać przy
Skale Czasu. Uznali rozsądnie, że lepiej nie tracić
sił na tłuczenie jakichś tam orków.
Teren stopniowo się wznosił, drzewa były
coraz rzadsze, a droga coraz bardziej kamienista.
Zbliżali się do Gór Środkowych. Las stopniowo
ustępował kwitnącym wrzosowiskom. Na skraju
fioletowej połaci zobaczyli przydrożną kapliczkę.
Siwowłosy starzec, który siedział na jej progu,
wstał na widok podróżnych.
- Jesteście pielgrzymami?
Spojrzeli po sobie, zdziwieni.
- W pewnym sensie...tak – powiedziała
ostrożnie Tanja.
- Jedziecie na północ? Zobaczyć dzieło tych,
co zmienili wygląd świata?
- Jakie dzieło?
Starzec zaśmiał się dziwnie.
- Przybyli i zniszczyli mój dom.... Taaak,
wielu tam pojechało. Od pewnego czasu już się
zjeżdżają. A żaden nie wrócił.
- Jak to?
Zignorował pytanie i odwrócił się do ich
plecami.
- Powodzenia w podróży, pielgrzymi. –
powiedział – A, uważajcie na cienie.
Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię starzec
zniknął w lesie, zanim oszołomieni podróżni
zdążyli go zatrzymać.
Wtedy właśnie Adrian zaczął ich poganiać,
twierdząc, że ośmiu Nachtjaegerów podąża w
tym samym kierunku co oni. Elizabeth, która
podczas cowieczornych treningów zdążyła już
poznać możliwości Cienia, poczuła niemiły dreszczyk.
Ośmiu? No cóż, należało trochę pogalopować...
Galop, kłus, galop, kłus... stępa... Pod wieczór
wyczerpały się siły zarówno koni jak i jeźdźców.
Zatrzymali się na noc w pierwszym lepszym zagajniku.
Jak się okazało, był to właśnie wspomniany przez
myśliwych Przeklęty Las.
Pierwsza warta dostała się Randalowi. Siedział przy
ognisku i nudził się niemiłosiernie, gdy tymczasem
reszta chrapała w najlepsze. Nagle wydało mu się,
jakby cienie na drzewach zaczęły się poruszać. Przetarł
oczy ze zdumienia. Rzeczywiście, cienie dookoła
ogniska tańczyły, jakby były żywe! W dodatku z lasu
zaczęły dobiegać jakieś szepty i chichoty. Złodziej
obudził resztę drużyny.
Usiedli wokół ogniska i ze zdumieniem obserwowali
las. Riannon wstała, chcąc sięgnąć po łuk. Nagle
Randal dostrzegł kątem oka coś, co zjeżyło mu włosy na
karku. Cień elfki oderwał się od ziemi i umknął między
drzewa!
- Riannon, twój cień zwiał!!!
- Co???
Rzeczywiście, elfka nie miała cienia. Reszta grupy ze
strachem spojrzała na siebie.
- Elizabeth, twój cień też się rusza!
Templariuszka obejrzała się i zobaczywszy, że jej
cień zachowuje się tak, jakby miał zamiar wyrwać się
na spacer, zrobiła pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do
głowy. Klapnęła plecami o ziemię.
- Co teraz?
- Zniknął.
Podniosła rękę.
- A teraz?
- Jest, ale się rusza!
Templariuszka przycisnęła rękę do ziemi.
- Co to za numery? A wasze cienie?
Randal obejrzał się.
- Mój w porządku. Nie, jasna dupa, rusza się! –
Krzyknął i rzucił się na mech.
Po chwili cała gromadka leżała dookoła ogniska,
przyciskając plecy do ziemi.
- Riannon, jak się czujesz?
- Nie wiem... Chyba dobrze, tylko jestem zmęczona.
Spojrzeli na nią, zaniepokojeni. Wyglądała
normalnie. No, prawie normalnie...
- Hej, to jest niezłe! – stwierdził Garret – złodzieja,
który nie rzuca cienia, jest trudniej zauważyć,
rozumiesz? Może ja też wstanę?
- To nie jest smieszne! – odcieła się elfka - Lepiej
nie... – dodała już łagodniej rozglądając się wokoło –
Nie wiem, co z tego wyniknie. Myślicie, że powinnam
go poszukać?
W ciemnościach słychać było śmiechy, szepty i
pohukiwania. Wszystko to tworzyło dziwnie ponurą
atmosferę. Skrawki ciemności przemykały po gałęziach,
tańczyły wokół krzaków i ślizgały się po ziemi.
Gdzieniegdzie zbierały się w większych grupach,
tworząc nieprzeniknione dla oka kurtyny mroku.
Przemykały tu i tam, trzymając się z dala od światła. Na
samą myśl o wejściu między drzewa Riannon przeszły
ciarki.
Inni też czuli się nie najpewniej.
- 63 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Eee, daj spokój. To gorzej niż szukać igły w
stogu siana. Może wróci rano? Lepiej zostań przy
ognisku. Nie wiadomo, co tam jest – stwierdzili
zgodnie.
Przeleżeli tak do świtu, bojąc się choćby
drgnąć i strasznie cierpnąc w niewygodnej
pozycji. Bolały ich plecy, bolały ręce i nogi, ale
leżeli twardo. Choć nie da się zaprzeczyć, że czuli
się wyjątkowo idiotycznie. Gdyby tylko wiedzieli,
jak się łapie uciekające cienie! Oczywiście, tego
nie wiedział nikt, a sama myśl o utracie swojej,
bądź co bądź, cząstki, napawała ich przesądnym
niepokojem. No bo nawet jeśli to nie szkodzi na
zdrowie, to jak się potem pokazać między
ludźmi?
Dookoła ogniska hulało złe.
C
ień Riannon nie wrócił ani rankiem, ani w
południe. Wschód słońca wygonił wszystkie
tajemnicze mroczki z zagajnika, pozostawiając
tylko zupełnie normalne cienie drzew i zarośli.
Zrezygnowana elfka machnęła ręką na całą
sprawę. Zresztą nie mogli teraz tracić czasu na
szukanie zguby. Ścigały ich cienie zupełnie
innego rodzaju, zaopatrzone w solidną i
całkowicie materialna broń. Pognali dalej.
Dotarli wreszcie na kraniec wrzosowiska.
Droga wiodła łagodnym spadkiem w dół i biegła
dalej przez płaską jak stół równinę. Przed nimi,
na tle majestatycznych zboczy Gór Środkowych,
wznosiła się szara skała z płasko ściętym
wierzchołkiem, na którym ujrzeli kilka
budynków i połyskująca w słońcu kopułę. U jej
stóp leżała niewielka wioska, pół mili dalej
wznosił się równie niewielki zamek.
Zamek płonął.
Zjechali w kierunku wioski. Wyglądało na to,
że miał tu miejsce bunt. Dookoła roiło się od
chłopów z kłonicami, widłami i postawionymi na
sztorc kosami. Kilku z nich popatrzyło złym
wzrokiem na zbrojnych, ale zaraz wróciło do
chaotycznej bieganiny, na oko zupełnie
pozbawionej sensu. Drużyna czym prędzej
minęła zabudowania. Nie mieli teraz czasu na
lokalne konflikty.
Dochodziło
południe,
kiedy
piątka
awanturników dotarła do podnóży szarej skały góry czasu, miejsca, w którym niebawem miało
dopełnić się przeznaczenie świata.
- I oni to szumnie nazwali Skałą Czasu? Jak
dla mnie to jest zwykła góra, na której czas silnie
odcisnął swoje piętno... - parsknął Randal.
Stali, podziwiając majestatycznie wznoszącą
się nad głowami skałę. Ściany wznosiły się
niemal pionowo i wydawało się, że nie ma
sposobu, by dostać się na górę. Zaczęli powolny
marsz dookoła góry, szukając ścieżki, schodów,
drabiny... czegokolwiek.
Widok zawieszonej na grubych linach
platformy wydarł okrzyk niedowierzania z ust
trojga Ionitów
- Ta winda! Zupełnie jak na Ionie!
- Ciii, tam ktoś stoi - Elizabeth wskazała palcem.
Szare sylwetki, stojące obok wyciągu, okazały się
należeć do dwóch mężczyzn owiniętych w łachmany.
- Dajcie spokój, ich jest tylko dwóch, w dodatku
wyglądają jak pospolici wieśniacy - wyszeptał Garret
podchodząc z wolna do nieznajomych - Hola, prosty
człowieku, chcielibyśmy dostać się na górę tym, czego,
jak mniemam, pilnujecie!
- Khe, khe, chcecie się dostać do góry, taaak? A więc
kolejni przyszli dopełnić swego żywota, harharhar......
- To jest Skała Czasu, prawda? - raczej stwierdziła
niż zapytała Tanja.
Pokiwali głowami i uśmiechnęli się dziwnie, jakby
kpiąco.
- Chcecie wjechać na górę? - zapytał jeden.
- My tu przyszliśmy tylk..... - Zaczęła Riannon,
jednak przerwała, słysząc ciche skomlenie obłąkańca,
duszącego się w spazmach śmiechu.
- Taaak, taaak, poprzedni też tak mówili i następni
też, hehe.... Wielu ostatnio wjeżdża...
Wielu? Awanturnicy rozejrzeli się dookoła ze
zdumieniem. Prócz dwóch obdartusów nie widzieli ani
śladu człowieka, a skała nie wyglądała na taką, która
pomieściłaby „wielu”.
- Gdzie oni są? Ci, co wcześniej przyjechali?
- Na górze, oczywiście. Czekają.
Tanja westchnęła z rezygnacją. Trudno rozmawiać z
wariatami!
- Wygląda na to że niewiele dowiemy się od tych
dwóch tutaj.
- Nic tu po nas. Słyszeliście przecież, że musimy
„dopełnić swego żywota”. No to co? Hop na górę i
szybko wracamy do Talabheim, bo upatrzyłem sobie
nowy ekskluzywny burdel na przedmieściach - rzucił
Randal.
Cała piątka, ostrożnie i raczej bez większego zapału,
weszli na chybotliwą platformę. Mężczyźni zaczęli
ciągnąć za liny i winda powoli ruszyła w górę.
XX.
N
a płaskim wierzchołku Skały Czasu nie było
nikogo. Kilka domów, sklep z pamiątkami i karczma
stały zamknięte na głucho. Plac zionął pustką. Ozdobna
fontanna w kształcie czterech delfinów była sucha, a
zalegający na dnie basenu pył świadczył, że woda nie
płynęła tutaj od wielu, wielu lat. Na widok fontanny
Tanja zrobiła taka minę, jakby miała za chwilę
zwymiotować.
- O nie - jęknęła - Iona!
- To znaczy że jesteśmy na Ionie? - zdziwił się
Randal.
- Nie... Tylko to wszystko jest takie podobne...
Domy, karczma i fontanna są zupełnie takie same,
tylko puste. I takie... szare.... Ale Iona jest większa. I
nie ma na niej żadnego mauzoleum.
- Może to jest Szara Iona? Pamiętam, że o czymś
takim rozmawiałaś z kapłanką - wtrąciła Elizabeth.
- Raczej jej wizerunek - z wahaniem odpowiedziała
Tanja.
- 64 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Iona jest wyspą. Tu nie ma żadnego morza dodała Riannon.
- Iona nie Iona, obejrzyjmy wreszcie to
Mauzoleum - zdecydował Randal.
- Słusznie - poparła go Elizabeth - przecież
nie będziemy tutaj stali w nieskończoność!
Zupełnie nie rozumiała, dlaczego trójka
Ionitów wzdrygnęła się na te słowa.
M
inęli kilka domów, kierując się w stronę
górującej nad dachami kopuły.
- Niech mnie! - rzekła Tanja spoglądając na
wynurzającą się z wolna sylwetę mauzoleum patrzcie jakie to wielkie!
- Hmmm... Spodziewałam się czegoś zgoła
odmiennego, ale cóż.... - wtrąciła Elizabeth.
- Myślicie, że mają tam jakieś cenne relikwie,
skrypty, tudzież inne, łatwo wpadające w
ręc...ee... oko, przedmioty? - powiedział Randal z
rozmarzoną miną.
- A jakby to tak od razu spalić, żeby nie mieć
kłopotów z ewentualnymi mieszkańcami, no... urwał Garret widząc dość nieprzyjazne
spojrzenia czwórki towarzyszy - eeeh, wiecie ja
tylko żartowałem - mówiąc to schował sztabkę
TNT z powrotem za pas.
Jak zwykle w takich sytuacjach pierwsze do
mauzoleum weszły dwie drużynowe żelazne
damy. Nie żeby Randall i Garret nie chcieli sami
pognać na spotkanie z nieznanym, po prostu byli
dobrze wychowanymi łajdakami, którzy dbali o
reputację i własną skórę.
Wielkie, skierowane na południe wrota
ozdobione były srebrnymi okuciami. Uchyliły się
cicho, bez najmniejszego zgrzytu, jakby przez
ostatnie dwieście lat ktoś starannie oliwił
zawiasy.
Ujrzeli pomieszczenie wybudowane na planie
sześcioboku, z witrażem na każdej ze ścian. W
jego
centrum
wybudowano
okrągłe
podwyższenie z niewielką fontanną pośrodku. W
przeciwieństwie do wyschniętego wodotrysku na
zewnątrz, fontanna wciąż działała, napełniając
mauzoleum cichym szmerem płynącej wody.
Dookoła podwyższenia, zgodnie ze stronami
świata, ustawionych było sześć potężnych
kamiennych grobowców.
Na widok północnego okna, leżącego akurat
naprzeciw drzwi, Tanja i Riannon krzyknęły ze
zdumienia.
- To Abyss!
- Jaki Abyss? - zapytała Elizabeth.
- Okręt Anny!
Templariuszka wzruszyła ramionami. Pytanie
„Jakiej Anny?” postanowiła zachować na później
- wyglądało to na dłuższą historię, której jakoś
nie miała ochoty słuchać.
Pozostałe witraże także przedstawiały okręty
pod pełnymi żaglami, ale przybysze nie potrafili
zidentyfikować żadnego z nich.
Powoli zaczęli obchodzić pomieszczenie dookoła,
przyglądając się na razie ścianom. Grobowce woleli
zostawić na później.
W narożnikach, dokładnie pomiędzy oknami,
wisiały dość specyficzne obrazy. Pierwszy, na prawo od
wejścia, przedstawiał rycerza w zbroi, grożącego
mieczem gromadce przerażonych dzieci i elfkę, która
podnosiła jedno z nich, jakby chcąc je poświęcić.
Elizabeth parsknęła śmiechem na widok rycerza, bo
jego rysy były niezwykle podobne do rysów Randala, a
widok złodzieja w pełnej płytowej zbroi był po prostu
śmieszny. Zaraz jednak spoważniała, kiedy zobaczyła
minę swojej towarzyszki. Elfka patrzyła na obraz ze
zgrozą, zupełnie jakby miał dla niej jakieś szczególne
znaczenie. Nic dziwnego. Namalowana elfka mogłaby
być jej siostrą - bliźniaczką.
We wschodnim narożniku ujrzeli gotową do ataku
modliszkę, stojącą na tle jakiejś starożytnej bitwy.
Według Tanji było to oblężenie Iony.
Na prawo od witraża przedstawiającego „Abyss”
wisiała ponura wizja podwodnego świata. Elizabeth
pomyślała, że tylko ktoś ciężko chory na umyśle może
uważać za dobry temat na obraz topielicę z szeroko
rozpostartymi ramionami i kamieniem przywiązanym
do stóp, kołyszącą się w czarnej jak noc wodzie. Jednak
kiedy Tanja upadła na kolana przed obrazem,
templariuszka zaczęła mieć poważne wątpliwości co do
stanu umysłu swoich towarzyszy.
- Na Sigmara! Anna! - wykrzyknęła Tanja pełnym
rozpaczy głosem - Czy ona nigdy nie przestanie mnie
prześladować? Czy tak już będzie zawsze? Czemu?
Czemu ja? Czemu właśnie ja... Ja tylko... - westchnęła,
ocierając mokry od łez policzek.
Włosy topielicy zdawały się falować bezwładnie w
wodzie niczym wodorosty.
- Jaka Anna? - zapytała Elizabeth, z góry
spodziewając się dziwacznej i tajemniczej odpowiedzi.
Nie zawiodła się.
- Anna. Kapitan „Abyssa”! To ona wplątała nas w
całą tę historię, bardzo dawno temu - wyjaśniła Tanja.
- Przepraszam, chcesz powiedzieć, że płynęliście
statkiem dowodzonym przez... topielicę?
- Nie, to nie tak. Ona żyje. To długa historia...
Schwarzenschwert machnęła na to ręka i ruszyła w
lewo, do następnego obrazu.
Ujrzała ogromną, czarną górę. Na jej tle widniał
pomarańczowy symbol, przypominający Złote Oko
Tzeentcha.
- Czarna Iona - mruknęła Riannon.
Obraz, zawieszony w zachodnim narożniku
mauzoleum, wywołał bardzo żywą reakcję Garreta.
- Rian, widzisz to, co ja?
- Aha... I nie podoba mi się to nic a nic... Wróży
kłopoty.
Spoglądali na obraz przedstawiający doskonale im
znane drzewo.
Nagle odżyły dawne, niechciane wspomnienia.
Słyszeli obłąkańczy śmiech, płacz, syk.... Tykanie
zegarka. Poczuli woń palonego ciała. To tam zaczęło się
piekło. To z tego drzewa pochodził zegarek Garreta urządzenie które niejednokrotnie uratowało życie
członkom drużyny, a jednocześnie niemal utopiło
właściciela w czarnej otchłani... na zawsze.
- 65 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Drzewo było zniekształcone, jego gałęzie wiły
się chaotycznie na wszystkie strony. Z wielkiej
dziupli wypełzały jakieś białe stworzenia,
przypominające tłuste dzieci z ogromnymi
czarnymi dziurami zamiast oczu.
- Nie ma co, miłe miejsca zwiedzaliście stwierdził Randal, z obrzydzeniem przyglądając
się malowidłu.
Ostatni obraz przedstawiał bitwę morską i
wynurzającego się z odmętów wielkiego czerwia,
z którego ciała powstała Iona. Ten przynajmniej
nie wywoływał żadnych konkretnych skojarzeń...
Zostawili w spokoju malowidła i zajęli się
oglądaniem sarkofagów. Bardzo szybko zaczęli
się czuć... co najmniej dziwnie. Rzeźba na
pokrywie
grobowca
naprzeciwko
wejścia
przedstawiała leżącego mężczyznę w dziwnej,
starożytnej zbroi. Mężczyzna był dość wysoki, a
rysy jego twarzy wydały się wędrowcom
znajome. Na piersi miał ozdobna literę „R” i
napis „Templar”.
Ruszyli dalej. Na prawo od grobowca
tajemniczego „R” ujrzeli postać niewysokiej
kobiety z literą „E” na piersi i identycznym
napisem „Templar”. Elizabeth poczuła niemiłe
ucisk w dołku. Kolejna rzeźba, wyobrażająca
kobietę wyjątkowo wysoką, oznaczona była literą
„T”. Tanja zbladła. Sarkofag na północy należał
do potężnie zbudowanego mężczyzny, którego
twarz wydawała się nie mieć ani nosa, ani ust.
- „M”? Kto to jest „M”? - zapytała Elizabeth ze
zdumieniem.
- Mówisz tak, jakbyś wiedziała, kim są
pozostali. - rzucił Randal z wymuszonym
śmiechem na ustach.
- Nie domyślasz się? - jej twarz była poważna.
- Założę się, że na tych dwóch pozostałych
znajdziesz „R” i „G”.
- To niemożliwe - wykrztusił złodziej - To nie
może być prawda! Przecież my żyjemy! Żyjemy,
prawda? Nie umarliśmy?
- Krąg Iony - odezwała się milcząca dotąd
Riannon - Atak na Ionę, inwazja i templariusze
sprzed dwustu lat. Teraz historia się powtarza.
- Ale dlaczego my?
- A bo ja wiem? Bo akurat my się trafiliśmy?
Milczeli przez chwilę, usiłując cos z tego
zrozumieć. Wbrew ich woli, przeznaczenie
wyciągało po nich ręce. Czego od nich
oczekiwano? Co mieli zrobić?
- Poczekamy, zobaczymy - przerwała ciszę
Elizabeth. - Ktoś wie, co to za „M”?
- Może Maladis?
- Przecież go tu nie ma.
- Widocznie wtedy był.
- Czekajcie, a może to Adrian?
- Adrian zaczyna się na „A”. – wtrącił Randal,
dumny ze swej znajomości liter.
- Ale to my nadaliśmy mu to imię.
- Daj spokój, ten wyrzeźbiony jest zupełnie
nie podobny. Mówię ci, to Maladis!
- Ten mag służący Belwitzowi? Co on ma z tym
wspólnego?
P
ochłonięci dyskusja nie usłyszeli nawet skrobania
do drzwi. Do mauzoleum wślizgnął się Cień. W
pierwszej chwili nie zauważyli nawet obecności swego
demonicznego towarzysza.
- Ssssss....
- Kto do chole... Aaa, to ty. - westchnęła z ulgą
Elizabeth, w myślach przeklinając się za brak czujności.
- Słuchaj no, jak ty właściwie masz na imię?
- Widziałeś kogoś? - wszedł jej w słowo Randal.
- Taaak, muszę was osssssstrzec.. - odpowiedział
Adrian i znowu zasyczał.
Zasyczał???
- Przed czym? Chodzi o tych Nachtjaegerów?
- Niezupełnie... Sssssss... - wysyczał w typowym dla
siebie gadzim stylu. - Muszę wasss ostrzec przed ...
SSOBĄ! Gra sssssskończona. - zaskrzeczał Cień. Trzeba przerwać krąg!
W jego dłoniach błysnęły ostrza. Błyskawicznie
zaatakował najbliżej stojącą osobę. Zaskoczona
niespodziewanym atakiem Tanja nie miała szans na
uniknięcie ciosu. Runęła plecami na sarkofag,
zasłaniając się rękami. Ostrza przebiły na wylot jej
dłonie i przyszpiliły do kamienia. Kopnęła rozpaczliwie.
Przeciwnik odskoczył z przerażającym sykiem.
Garret zaklął jak szewc, kucnął w kącie i zaczął
ładować czterolufkę.
Tanja stoczyła się na druga stronę kamiennego
pudła. Nie była w stanie utrzymać w dłoni
czegokolwiek, nie mówiąc już o mieczu. Z trudem
poruszając palcami usiłowała wydobyć buteleczkę z
zielonym eliksirem, modląc się do wszystkich bogów,
by towarzysze odciągnęli od niej Nocnego Łowcę i nie
pozwolili jej dobić.
Templariuszka w ostatniej chwili zablokowała cios,
który miał posłać Terenkową w zaświaty. Adrian
odskoczył i w mgnieniu oka znalazł się za jej plecami.
Na szczęście lata treningów zrobiły swoje. Choć
zaskoczona, wyznawczyni Myrmidii odruchowo
wykonała dobrze opanowany ruch mieczem, skutecznie
blokując śmiercionośny atak Cienia, obracając się
błyskawicznie i posyłając zdrajcę na ścianę zgoła
nierycerskim kopnięciem. "Czemu?" - coś zaszeptało w
jej umyśle. Przeskoczyła przez grobowiec i zatrzymała
się na moment, próbując zorientować się w sytuacji.
Garret władował kulę w druga lufę.
Elizabeth i Randal równocześnie sięgnęli po
buteleczki z Czerwonym Korzeniem. Jednak zanim
zdążyli wyciągnąć korki, Cień doskoczył do
templariuszki. Ćwiczenia nie poszły na marne.
Uniknęła jego ataku. Niestety, buteleczka, którą
wypuściła z dłoni sięgając po miecz roztrzaskała się w
drobny mak. Schwarzenschwert rzuciła się na zdrajcę.
Był szybszy. Skoczył z wyciągniętymi ramionami, jakby
chciał ją objąć. Dwa ostrza wbiły się w plecy kobiety.
Zawyła z bólu i wściekłości i zrobiła jedyną rzecz, którą
mogła zrobić w tej sytuacji. Walnęła zdrajcę czołem
prosto w nos.
Adrian puścił ją, odskoczył chwiejnie, jakby lekko
oszołomiony. Wojowniczka zwinęła się z bólu. Miała
- 66 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przebite nerki, nie była w stanie ustać na nogach.
„Myrmidio...” wyszeptała cicho i zamknęła oczy,
czekając na śmiertelny cios.
A Garret wciąż ładował...
Zanim jednak Cień zdążył ponownie uderzyć,
powietrze przeciął srebrzysty kształt. To Riannon
cisnęła w zdrajcę stalową gwiazdką, ulubioną
bronią zabójców z południa. Trafiła. Gwiazda
rozorała
brzuch
Nachtjaegera.
Jednak
morderczo szybki łowca już przystąpił do
kolejnego ataku. Rzucił się na elfkę. Wyciągnęła
swoje sztylety o moment za późno i nie zdążyła
sparować obu ciosów. Odturlała się pod ścianę
przyciskając lewą dłoń do piersi. Spod palców
równym strumieniem sączyła się krew. Nie
czekajac na kolejny cios drugą ręką sięgnęła do
torby po zieloną fiolkę, w duchu dziękując
szczęściu, jakie mieli przeglądając biurko
Jorgensena.
- Niech cię diabli!!! - wrzasnął Garret mierząc
ze swojego pistoletu prosto w brzuch
szarżującego Adriana.
Huk wystrzału odbił się echem od ścian
pomieszczenia. Cień zawył w agonii spoglądając
na ranę, po czym rzucił się w kierunku fontanny
skowycząc niczym ranne zwierzę. Na posadzkę
upadło małe kółko zębate, takie, jakie znajdują
się w zegarach...
Cień zaskrzeczał i przywarł plecami do
fontanny.
W tym momencie do akcji wkroczył Randal.
Zdążył wypić zawartość butelki i ogarnął go
bezrozumny szał. Z przerażającym rykiem rzucił
się na Nachtjaegera, zadając błyskawicznie cios
za
ciosem.
Cień,
oszołomiony
jeszcze
uderzeniem Elizabeth i atakiem Garreta, nie
zdołał tym razem umknąć przeznaczeniu.
Huraganowy atak rozszalałego złodzieja był nie
do odparcia.
Poszlachtowany niczym wieprz Nocny Łowca
osunął się na ziemię i wyszeptał:
- A mogło być tak pięknie.
Randal, wbijając miecz w kryjący się w piersi
stwora zegar, zobaczył jeszcze błękitne oczy
chłopaka ze Stalowego Legionu...
W
chwili
śmierci
Adriana
obraz
przedstawiający górę i Oko zaczął ciemnieć, aż
pozostał z niego tylko prostokąt czarnego jak noc
płótna. „Teraz rozumiem” - przemknęło przez
myśl Elizabeth - „Plączący Ścieżki...”.
Być może sczerniały symbol Złotego Oka
odnosił się tylko do podwójnej zdrady, jakiej
dopuścił się Cień. Jednak templariuszka była
przekonana, że znaczył coś więcej. Tzeentch był
tajemniczym bogiem. Wszak oddawali mu cześć
szpiedzy, informatorzy i zdrajcy. Czy Adrian był
jego sługą? Jorgensen pisał przecież o zdrajcach
w szeregach armii Belwitza! Wyglądało na to, że
część jego pupilków postanowiła pójść drogą
Plączącego Ścieżki... To wszystko łączyło się w
jedną całość. Sara z Yeskov była ścigana przez
„płaszczkę”. Adrian, kiedy darował życie Randalowi,
tłumaczył się przed tym samym stworem. Schroeder,
rozsiewający plotki i sprawiający, że wszyscy wokół
skakali sobie do gardeł, mógł być agentem Tzeentcha.
Dezinformacja... postępujący rozpad imperium... A
może Czarna Iona i Tzeentch byli...?
Chciała zerwać się na nogi i podzielić się swoim
odkryciem z pozostałymi, ale potworny ból w plecach
przypomniał jej o rzeczywistości.
- Błagam, polejcie mnie „ciemnozielonym”, bo zaraz
zdechnę - jęknęła.
Tanja
zdołała się wreszcie pozbierać. Rany
zamknęły się, a dłonie Terenkowej były lepkie od
zielonego eliksiru. Podeszła do fontanny i opłukała
ręce. Poczuła pragnienie. Nabrała wody w stulone
dłonie i napiła się.
- Fuj! Słona!
Woda, która tryskała z fontanny, pochodziła z
morza! Wypluła ją z obrzydzeniem, ale i tak zdążyła
przełknąć spory łyk.
W tej samej chwili oczom oszołomionej Elizabeth
ukazała się zupełnie inna Tanja. Promieniowała białym
blaskiem, zupełnie jakby w jej wnętrzu płonęło słońce.
Jej źrenice miały kształt klepsydr, a nad sercem ukazał
się zegar. Wskazywał za pięć dwunasta.
Riannon i Garret nie zauważyli niczego, za to
Randal zawył i rzucił się na Terenkową. Ta uskoczyła w
ostatniej chwili. Złodziej atakował ją z furią. Tanja,
walcząc z bólem nie do końca uleczonych dłoni, z
trudem parowała jego szaleńcze ciosy. Elizabeth,
zapominając o podziurawionych nerkach, zerwała się
na równe nogi.
- Co robisz?! – wrzasnęła.
- Czarna! Czarna! Zabić! Aaaarghhh!!! – wył niczym
potępieniec.
Templariuszka wskoczyła pomiędzy walczących i
zasłoniła Tanję własnym ciałem. Randal zatrzymał się,
zbity z tropu.
- Oszalałeś? Zostaw ją!
- Odsuń się! Nie widzisz, że ona jest czarna? Trzeba
ją zabić!
- Randal, uspokój się, ona jest biała! Biała, słyszysz?
Nic do niego nie docierało. Rzucił w Tanję nożem,
ale chybił. Ostrze rozdarło obraz przedstawiający Annę.
Do wnętrza mauzoleum powoli zaczęła napływać woda.
W ślad za nią przez ramy obrazu przepłynęła topielica.
Garret, trzymając oszołomioną Riannon w ramionach,
czym prędzej usadowił się na jednym z sarkofagów i
okrył oboje peleryną. Nie miał ochoty ani na spotkanie
z oszalałym Randalem, ani na kontakt z cuchnącą
wodorostami cieczą.
- Co tu jest, kurwa, grane? – wrzasnęła
templariuszka, której nerwy ostatecznie puściły na
widok morza wlewającego się do pomieszczenia – To
leci z cholernego obrazu!!!
Nikt jej nie odpowiedział. Tanja kołysała się w tył i
w przód, wpatrzona w topielicę.
Rozszalały Randal próbował okrążyć Elizabeth, ale
ciągle stawała mu na drodze. Wreszcie, nie mogąc
dopaść upatrzonej ofiary, zaatakował templariuszkę.
- 67 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Bez trudu parowała jego ciosy. Nawet kiedy
użył eliksiru, pozostawała o klasę lepsza od
niego. Cały czas przemawiała do złodzieja,
próbując go uspokoić, ale kiedy zorientowała się,
że nie daje to żadnych rezultatów, rozbroiła go i
ogłuszyła rękojeścią miecza. Wciągnęła go na
grobowiec i usiadła obok, z obrzydzeniem
obserwując wzbierającą wodę.
Wyglądało na to, że zielone świństwo
przestało działać. Nerki paliły żywym ogniem.
- Wdepnęliśmy w niezłe gówno – stwierdziła
optymistycznie.
Zegar, przeświecający spod skóry Tanji
wskazywał za trzy dwunasta.
N
ie zdążyli się nawet otrząsnąć po
niespodziewanym ataku Randala, kiedy witraż za
plecami Garreta nagle eksplodował. Wynurzyła
się z niego głowa szarej modliszki. Za nią,
zamiast południowego słońca, widać było tylko
ciemność, jakby okno było przejściem do innego
świata.
Stworzenie wskoczyło do mauzoleum, ale
zanim zdążyło cokolwiek zrobić, Garret wypalił z
czterolufki. Trafił idealnie, prosto w zegar.
Korpus potwora eksplodował. Modliszka runęła
na ziemię. Z jej głowy spadł hełm, odsłaniając
szpiczaste uszy i twarz, niegdyś należącą do elfa.
Riannon poczuła, jak świat wiruje dookoła niej.
Sama nie wiedziała, czy czuje żal, czy ulgę, czy
może jedno i drugie. Chyba raczej ulgę, bo oto na
jej oczach skonał koszmar, który co noc
nawiedzał ja w snach.
Rozpoznała ojca swego dziecka.
P
rzez krótką, aż nazbyt krótką chwilę nic się
nie działo. Potem usłyszeli jakieś głosy z
zewnątrz.
- Jesteście otoczeni! Poddajcie się, nie macie
szans!
Tego już było za wiele jak na ich skołatane
nerwy. Poczuli przypływ paniki.
- Kto tam jest?
- Pewnie tych ośmiu Nachtjaegerów! – Tanja
nie miała złudzeń. Masowała dłonie, które wciąż
nie chciały jej słuchać.
- Myrmidio, ratuj, nie damy im rady – jęknęła
Elizabeth, łapiąc się za plecy. – Co z Randalem?
- Nadal nieprzytomny.
- Cholera... Trzeba go ocucić.
Delikatne poklepywanie po twarzy nie dało
rezultatów. Wkurzona, oblała złodzieja wodą z
fontanny. To pomogło. Niestety, odnośnie
fundamentalnej kwestii „co robić?” Randal nie
miał żadnego pomysłu.
- Macie trzy minuty! – wydarł się typ zza
drzwi.
Templariuszka rzuciła okiem na Tanję. Zegar
wskazywał za dwie. Nie miała pojęcia, co się
wydarzy, kiedy wybije dwunasta, ale czuła, że nic
dobrego.
- Okno... – jęknęła Riannon, która ocknęła się
wreszcie z osłupienia. – Modliszka weszła przez okno...
Randal zerwał się i podszedł do ziejącego czernią
otworu.
- Nic, czarno. Ciekawe, co jest za pozostałymi?
Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wybił
najbliższe okno. Traf chciał, że był to wiraż północny,
przedstawiający płynący pod pełnymi żaglami „Abyss”.
Do pomieszczenia runęła masa czarnej jak noc wody
i, wymieszana z przelewającą się po posadzce cieczą,
zaczęła zalewać podwyższenie.
- Czarna Woda z Domu Lewiatana! Uciekajcie na
środek! Nie pozwólcie, żeby was dotknęła! – zawyła
Tanja, wskakując na najbliższy sarkofag.
Niestety, na próżno. Rozszalałe fale ogarnęły ich
wszystkich.
XXI.
O
budzili się w ciemnościach. Każdy sam,
zamknięty w ciasnej przestrzeni. Troje Ionitów
wiedziało, co to może oznaczać, ale dla Elizabeth i
Randala przebudzenie było szokiem.
Templariuszka poczuła łagodne kołysanie, jakby
znajdowała się na pełnym morzu. Leżała na twardych
deskach. Ból w plecach zniknął. Nie widziała nic, jakby
ktoś zasłonił jej oczy. Usiłowała wstać i z przerażeniem
zorientowała się, że znajduje się w podłużnej skrzyni...
nie, nie skrzyni... trumnie!!! Próbowała podnieść
wieko, ale było mocno przybite. Zaczęła wrzeszczeć co
sił w płucach i walić pięściami w oporne drewno.
Nagle skrzynia przechyliła się, potem uderzyła o coś
twardego. Wieko zostało zdjęte. Templariuszka
zobaczyła nad sobą pełną niepokoju twarz Tanji i
Randala. Oraz potwornie wkurzonego Leitheusera.
Bogowie tylko wiedzieli, skąd się tam wziął.
Wyskoczyła z trumny jak oparzona. Rozejrzała się
dookoła. Znajdowała się na barce. Przy rumplu stał
szary golem o czerwonych jak ogień oczach.
Tanja szalała. Biegała od burty do burty, ściskając w
dłoniach lina zakończoną potężnym hakiem i
wypatrując czegoś na morzu. Nagle krzyknęła,
zamachnęła się i po chwili kolejna trumna została
wyciągnięta na pokład. Wydobyli z niej oszołomionego
Garreta. Złodziejowi drżały ręce. Ociekał wodą.
Podobnie jak pozostali.
- Gdzie Riannon – zapytał nagle Garret.
Po chwili krzyknął i wyciągnął rękę. Zobaczyli
kołyszącą się na falach skrzynię. Tanja rzuciła linę z
hakiem, ale chybiła. Zaklęła z irytacją. Spróbowała
jeszcze raz, ale w pośpiechu nie była w stanie dobrze
wycelować. Trumna powoli zaczęła się zanurzać w
czarnych odmętach.
Zdesperowany Garret wydobył zaklęty zegarek. Jego
użycie w tym miejscu graniczyło z szaleństwem, ale nie
widział innego wyjścia. Obwiązał się w pasie liną,
zatrzymał czas i wyskoczył za burtę. Otchłań, uwięziona
przez zamrożony czas, stała się twarda jak szkło.
- 68 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Złodziej biegł po znieruchomiałych falach,
potykając się co chwila o rafy skamieniałej piany.
Czas wyrywał się z okowów. Stopy ratownika
zaczęły się zapadać w mięknącym podłożu.
Dopadł wreszcie do skrzyni, do połowy
zanurzonej w czarnej mazi. Rozbił wieko i
wyciągnął z wnętrza Riannon. Chwyciła go za
szyję i przycisnęła się do niego z całej siły.
Zawrócił, ale czas wyrwał się z mocy zegara i
woda znów stała się wodą. Fale zamknęły się nad
głową złodzieja. Poczuł, jak ktoś ciągnie go w
kierunku barki.
Szarpiąca za linę Tanja usłyszała nagle
mrożący krew w żyłach dźwięk. Coś ogromnego
otarło się o burtę statku. Wcisnęła linę w dłonie
Elizabeth, każąc jej ciągnąć z całej siły i pobiegła
do kajuty kapitana. Wiedziała, co należy robić.
Chwyciła wiązkę suszonych ryb i cisnęła ją za
burtę, licząc na to, że ten przysmak okaże się dla
potwora bardziej kuszący niż tamta dwójka.
Garret trzymał Riannon z całej siły, ale nagle
zaczęła wysuwać się z jego objęć. Trzymał już
tylko jej dłoń. Szamotał się w lodowatych falach,
próbując ją utrzymać za wszelką cenę. Nagle
wynurzył się na powierzchnię. Oszołomiony,
znalazł się na pokładzie statku, wciąż ściskając
dłoń Riannon.
Tylko że elfki z nim nie było.
Z
najdowała się w ogromnej paszczy. Za nią
czerniło się gardło stwora, przed nią, pomiędzy
rozchylonymi olbrzymimi zębami, zmieniały się
obrazy.
- PATRZ - usłyszała.
Głos był niski i lekko niewyraźny. Wydawał
się dobiegać ze wszystkich stron. Nagle
uświadomiła sobie, że musi to być głos stwora, w
którego paszczy siedzi. Nie miała ochoty patrzeć
za siebie, wychyliła się spomiędzy zębów. Przed
nią, gdzieś w oddali, do morza wchodziły setki,
tysiące modliszek. Dowodził nimi rycerz cały w
czarnych blachach, w pełnym hełmie z
zakrzywionymi rogami. Na tarczy miał znak
ośmioramiennej gwiazdy.
- Archaon... - wyszeptała.
- TAK. ROZPOCZĘŁA SIĘ INWAZJA. NIE...
JESZCZE NIE NA STARY ŚWIAT.
- Te modliszki... One ruszają na Ionę,
prawda?
- NIEDŁUGO SZMARAGDOWA WYSPA
ZOSTANIE ZALANA I POKONANA. A PÓŹNIEJ
TE HORDY ODWRÓCĄ SIĘ I ZNISZCZĄ
KISLEV, IMPERIUM... NIC NIE OCALEJE.
NIC.
Riannon słuchała. Przed nią obraz zmienił
się, pokazując zgliszcza, ruiny. Nie tylko Iony.
Najwidoczniej stwór widział już to wszystko,
musiał być związany z Ioną. Pomyślała, że wyspa
- grobowiec powstała na szkielecie takiego
właśnie czerwia. Lewiatana. Milczała.
- DAJĘ CI WYBÓR. ALE NIC ZA DARMO.
ZAPŁACISZ MI SWOJA RĘKĄ. A PÓŹNIEJ
BĘDZIESZ MOGŁA WALCZYĆ PO STRONIE BIAŁEJ
IONY.
Przypomniała sobie szorstkie drewno trumny, w
której była zamknięta. Później ciemne niebo bez
gwiazd, Garreta podającego jej dłoń i ciągnącego w
stronę barki, gdzie czas stał w miejscu. Ale Riannon
zaczęła zapadać się w czarną otchłań Abyssu. Tam na
górze czuła jeszcze uścisk Garreta, kiedy pod nią coś
przepłynęło. Nic nie dały pakunki suszonych ryb
wyrzucone przez Tanję za burtę. Była już tylko
ciemność. Czarna. Zimna. Złapała się za kikut lewej
ręki. Żadnej krwi. Czyste cięcie. I pustka tam gdzie
przedtem była dłoń. Słowa uwięzły jej w gardle.
- PRZYWDZIEJESZ BIAŁĄ ZBROJĘ, Z MIECZEM I
ZNAKIEM IONY NA TARCZY STANIESZ W JEJ
OBRONIE JAKO TEMPLARIUSZ BIAŁEJ IONY.
- Nie... - głos sprzeciwu, nie wobec słów Lewiatana,
bo te przelatywały obok niej, ale ciche zaprzeczenie, bo
to przecież nie mogła być prawda...
- WYBIERZESZ BIAŁĄ IONĘ.
- Jestem tylko zwykłym, szarym, nic nie znaczącym
elfem. Nie jestem templariuszem, nie umiem walczyć
mieczem, nie mam nawet ręki!
- SZARZY KOŃCZĄ JAK CI NA DOLE - miedzy
zębami widziała obraz masakry - RĘKA NIE BĘDZIE
CI POTRZEBNA. POŚWIĘCISZ JĄ I STANIESZ SIĘ
BIAŁYM TEMPLARIUSZEM!
- Najdoskonalszy templariusz... - przypomniała
sobie - o to ci chodzi?
Nie powiedział już nic więcej. Ona też nie. Spojrzała
na kikut ręki. Nie chciała znowu wybierać. Nie chciała
się znów poświęcać.
O
budziła się w takiej samej drewnianej trumnie.
Nie krzyczała o pomoc.
Siedzieli ze zwieszonymi głowami, zaszokowani i
zrozpaczeni. Nie mogli się pogodzić ze stratą Riannon.
Jak Bogowie mogli na to pozwolić? Tanja miała łzy w
oczach, Garret mamrotał pod nosem, powtarzając w
kółko najgorsze znane przekleństwa. Czuli się
beznadziejnie.
Morze wokół było ciche, spokojne jak grób. W
smoliście połyskującej płaszczyźnie nie widzieli ani
odbicia nieba, ani barki, która zdawała się przesuwać
po gęstej mazi. Otaczały ją wraki statków. Ogromne
cmentarzysko umarłych statków ciągnęło się aż po
horyzont. Przed ich oczami przesuwały się zmurszałe
burty obrośnięte długimi warkoczami wodorostów,
połamane maszty, szkielety dawno zmarłych
marynarzy. Smoliste, czarne niebo wyglądało jak
lustrzane odbicie morza. Brakowało tylko wraków.
Wokół panowała cisza.
Niespodziewanie ujrzeli trumnę unoszącą się na
falach. Ożywieni nową nadzieją rzucili się wszyscy
razem, by wyciągnąć ją na pokład.
Hak zaczepił o drewno. Skrzynia dobiła do barki. W
środku znaleźli... Riannon! Tania wyciągnęła ją na
pokład. Elfka, smutna i zrezygnowana, nie odezwała się
ani słowem.
- 69 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nie miała dłoni. Przedramię kończyło się
gładko, jak miejsce na gałęzi, z której opadł liść.
R
iannon nie wiedziała, co sądzić. Czy
zapłata została już uiszczona, czy ma wyrzucić
odciętą dłoń czerń Abyssu? Czy milczenie zostało
odebrane jako dokonanie wyboru, czy dokonano
wyboru za nią? Wyciągnęła prawą rękę nad
powierzchnię morza. Tak samo jak wtedy, gdy
płynęła na Ionę po raz pierwszy, zobaczyła
odbicie swej dłoni... a właściwie kości, które ją
tworzyły.
Pewne
rzeczy
pozostawały
niezmienne...
Z odciętą kończyną skuliła się pod burta.
Barka przepływała właśnie pod mostem
utworzonym
z
dziobów
dwóch
dawno
zatopionych okrętów. Minęła obrośnięte glonami
rzeźbione syreny, niegdyś pokryte złotą farbą.
- Zbliżamy się... - szepnęła Tanja. - Zaraz
rozwieje się zasłona czerni i na horyzoncie
pojawi się Szmaragdowa Wyspa....
XXII.
Statek
rzeczywiście zbliżał się do wyspy,
która, wedle słów Tanji, wyglądała zupełnie jak
Iona, choć jej czubek zasnuwała szara mgła.
Kiedy wjechali na górę, korzystając z potwornie
kołyszącej się windy, ich oczom ukazał się
znajomy widok. Jednak nie ten, którego
spodziewała się trójka Ionitów.
Ujrzeli potężną sylwetę Mauzoleum, a
przecież tego budynku nie było na Białej Ionie.
Skoro zaś Czarna Iona była lustrzanym odbiciem
Białej, pozostawała tylko jedna możliwość. Znów
znaleźli się na Skale Czasu, tylko że teraz
otaczało ją morze. To miejsce było bez wątpienia
Szarą Ioną!
Nie mieli innego wyjścia, jak wrócić do
Mauzoleum. Kręcili się chwilę po budynku, nie
bardzo wiedząc, co począć, kiedy nagle usłyszeli
dźwięk, który zdawał się dobiegac zewsząd i
wypełniać powietrze.
Pierwsze uderzenie zegara.
- Mam tego dość! – oświadczyła Riannon –
pomóżcie mi to otworzyć. – powiedziała, usiłując
zepchnąć wieko z grobowca – Chcę zobaczyć, czy
to coś w środku też nie ma ręki.
Tanja i Elizabeth pomogły jej ruszyć ciężki
kamień. Wieko odsunęło się z przeraźliwym
zgrzytem i runęło na posadzkę.
W środku spoczywał zmurszały szkielet,
ubrany w białą jak śnieg zbroję. Przy boku miał
miecz. Zakrywała go trójkątna tarcza ozdobiona
głęboko
wyrytym
symbolem
Iony,
przymocowana do ramienia pozbawionego dłoni.
Riannon osunęła się na kolana i ukryła twarz
w dłoniach. W uszach rozbrzmiewały jej słowa
Lewiatana – za cenę ręki mogła wrócić, ubrać
zbroję i walczyć w obronie Iony... Nie zastanawiała się
długo. Powoli zaczęła nakładać fragmenty starożytnego
pancerza.
Po kolei otwierali grobowce, w każdym znajdując
kościotrupa w zbroi. Stali teraz, każdy nad „swoim”
sarkofagiem, oszołomieni i na wpół przytomni, jak
nigdy bliscy popadnięcia w kuszącą otchłań szaleństwa.
Garret wpatrywał się w białą zbroję z wizerunkiem
świecznika i znakiem Iony - klepsydrą - na tarczy.
- O w mordę, wiecie, co to jest? To czysty mithril!
Randal postukał zagiętym palcem w tarczę ozdobioną
symbolem Iony, pod którym widniał pękaty mieszek.
- Jakbyśmy to sprzedali, bylibyśmy bogaci!
Riannon, której tarczę zdobiła tylko głęboko
wytrawiona klepsydra, uśmiechnęła się blado.
Błazenada dwóch złodziei nie była w stanie rozproszyć
jej zatroskania.
- Słuchajcie... Muszę wam coś powiedzieć. – zaczęła
Riannon, obracając w dłoniach miecz wydobyty z
sarkofagu.
Opowiedziała o spotkaniu z Lewiatanem. Słuchali,
pełni zdumienia. Brakujące elementy układanki
wskoczyły na swoje miejsca. Teraz zrozumieli. Krąg
Iony... Dwieście lat temu Stary Świat padł ofiarą
inwazji. Hordy Chaosu zalały Norskę i Kislev. Kiedy
wydawało się, że nadszedł czas ostatecznej zagłady,
ludzie zjednoczyli się pod znakiem Sigmara za sprawą
Magusa Pobożnego. Wygrali, ale cena była wysoka.
Świat długo musiał leczyć wojenne rany. I nikt nie znał
prawdziwych przyczyn i prawdziwego początku tamtej
inwazji... Oprócz nich. Zrozumieli, że wydarzenia
sprzed dwustu lat miały swój początek poza granicami
znanego świata, poza rzeczywistością. Wszystko zaczęło
się od ataku na Białą Ionę i od jej klęski. Kości jej
obrońców bielały w grobowcach przed nimi.
A teraz czas zatoczył koło... pętlę... krąg Iony.
- Myślę, że wszyscy powinniśmy założyć te zbroje.
Garret i Tanja zrobili to bez wahania. Elizabeth stała
nieruchomo przed wciąż zamkniętym sarkofagiem,
jakby bojąc się zajrzeć do środka. Randal pokręcił
przecząco głową.
- Róbcie, co chcecie. Ja tego nie założę. Czułbym się
śmiesznie! Zresztą, nie do twarzy mi w szarym.
Dopiero teraz zorientowali się, że zbroja, której tak
bardzo nie chciał założyć, różniła się od ich pancerzy.
Była szara jak dym nad ścierniskiem.
Mimo to próbowali go przekonać. Złodziej zaczął się
wahać. Wtedy usłyszał cichy szept we wnętrzu swojej
głowy.
- Nie zakładaj! Po co masz się decydować? Włożysz i
zginiesz bez sensu. Jeśli zrobisz to, co ci powiem,
unikniesz złego losu.
- Co miałbym zrobić? – zapytał w myślach złodziej.
- Zaprowadzisz tych czworo tam, gdzie spotkają
swoje przeznaczenie. – Głos w głowie brzmiał dziwnie
znajomo - A ty będziesz żył i chędożył do końca życia.
- Jakie przeznaczenie? – drążył Randal, ze
zdumieniem stwierdzając, że głos, z którym rozmawia,
jest jego własnym głosem.
- Swoje. Co cię to obchodzi? Ty będziesz żył.
- Zastanowię się.
- Byle nie za długo – odpowiedział głos i zniknął.
- 70 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Elizabeth
odwaliła wieko sarkofagu bez
niczyjej pomocy. Wahała się jeszcze chwilę,
wreszcie wzięła głęboki oddech i zajrzała do
środka.
Zbroja była szara.
Nie zdziwiło jej to. Całe życie balansowała na
wąskiej granicy pomiędzy światłem i ciemnością.
Nigdy nie lubiła się zbytnio angażować,
dokonywać jednoznacznych wyborów pomiędzy
dobrem a złem. Zresztą życie nauczyło ją, że tak
naprawdę istnieje tylko mniejsze lub większe zło.
Dobro funkcjonowało tylko w bajkach. Służyła
Myrmidii, zabijała sługi Chaosu i starała się
przeżyć. Przyjmowała to, co przynosiło życie. To
była jej cała filozofia. Większość problemów
rozwiązywała się w końcu sama, wystarczało
tylko poczekać. Przecież i w sprawie
Err’avandrela wciąż unikała podjęcia decyzji...
Na tarczy, leżącej na piersi szkieletu, widniał
słabo widoczny symbol Iony i głęboko wyryty,
wyraźny symbol Myrmidii – włócznia na tle
okrągłej tarczy. Jednak na samym dole Elizabeth
dostrzegła jeszcze jeden znak... Znak Malala,
chaotycznego Boga – Renegata. Poczuła zimny
dreszcz. Tak więc, choć wciąż temu zaprzeczała,
dotknięcie Renegata spoczęło na niej, nawet jeśli
stało się to tylko za pośrednictwem mrocznego
elfa. Zadrżała. Oto rzucono jej w twarz prawdę,
do której nie przyznawała się sama przed sobą...
Poczuła smutek. Nawet tutaj, w tym
dziwacznym miejscu poza znanym światem,
ścigało ją przeznaczenie – JEJ przeznaczenie,
przed którym uciekała od lat i które nie miało nic
wspólnego z tymi zmurszałymi kośćmi w
rzeźbionym sarkofagu.
Szybko, zanim ktokolwiek z towarzyszy zdążył
zauważyć, zakryła ten ostatni symbol pyłem z
grobowca.
R
iannon ze smutkiem patrzyła na szarą
zbroję, nad którą stała ponura jak gradowa
chmura Elizabeth.
- Nie jest dobrze... – mruknęła.
Przypomniała sobie słowa Lewiatana. „Szarzy
kończą jak ci na dole.” Spojrzała na Elizabeth ze
współczuciem. Templariuszka złapała jej
spojrzenie i wzruszyła ramionami.
- Nigdy nie lubiłam wybierać. – wyjaśniła
spokojnie i sięgnęła po szare blachy.
Wciąż jeszcze trzymała w dłoniach hełm,
zastanawiając się, czy warto zamykać głowę w
niewygodnym garnku, kiedy zza drzwi
Mauzoleum dobiegły ciężkie kroki. W progu
stanęło sześć sylwetek, ubranych w czarne jak
noc pancerze.
- O nie, znowu! – jęknęła Tanja z rezygnacją.
Troje Ionitów było już kiedyś w podobnej
sytuacji, ale dla Elizabeth i Randala widok...
samych siebie, stojących w drzwiach, był
potwornym szokiem.
- Co... Co to jest?
- Oooo, popatrz, oni są tu pierwszy raz i nic nie
wiedzą – powiedział Czarny Randal, śmiejąc się prosto
w nos swojemu nie opancerzonemu bliźniakowi.
- To taka mała sztuczka Iony, słoneczko. – wyjaśniła
Czarna Elizabeth, wykrzywiając się złośliwie w
kierunku Elizabeth Szarej.
- Dobra, dość tych głupot, skończmy z nimi! –
Krzyknęła Czarna Tanja i z wyciągniętym mieczem
ruszyła ku Tanji Białej.
Powstrzymało ją wyciągnięte ramię potężnie
zbudowanego mężczyzny, który jako jedyny nie miał
swojego odpowiednika.
- Daj spokój – powiedział głosem pełnym
zniechęcenia, ściągając z głowy ciężki, czarny hełm –
Jaki to ma sens? I tak ugrzęźliśmy w pętli...
- Maladis! – wykrzyknęła Biała Riannon, wreszcie
rozpoznając maga.
- Tak, to ja. I wierz mi, mam już tego wszystkiego
serdecznie dosyć.
- Dosyć? – elfka nagle odzyskała energię – Jakie
dosyć? Przecież musimy walczyć!
- Taaak? – udała zdziwienie Czarna Riannon – Po
co? I... po której stronie?
- To znaczy, że wy... my... – Elizabeth zaplątała się w
niedokończonym pytaniu, zastanawiając się nagle, kto
tu, do cholery, jest prawdziwy?
- Tu nie ma żadnych „my” i „wy”. To my. Tylko
później. Albo wcześniej. – wyjaśnił litościwie któryś z
Garretów. – to, co dla nas jest przyszłością, oni już
przeżyli. I mogą przeżyć jeszcze raz.
- Pętla czasu? – wyszeptała z niedowierzaniem. –
Niemożliwe...
- Koniec tej farsy, zabijmy ich wreszcie i wynośmy
się stąd! – wyrwała się Czarna Elizabeth.
Maladis zatrzymał i ją. Przez chwilę obie
templariuszki patrzyły sobie groźnie w oczy, a Tanje
obrzucały się obelgami i groziły sobie bronią. Dwóch
Garretów wystrzliło i chybiło, a teraz mierzyło do siebie
z pistoletów, dwaj Randale podrzucali w dłoniach ostre
jak brzytwa sztylety. Dwie Riannon stały z tyłu,
jednakowo zobojętniałe i apatyczne.
Wyglądali zupełnie jak lustrzane odbicia.
- Przestańcie! – huknął Maladis – To nie ma
najmniejszego sensu! – Jak chcecie – zwrócił się do
piątki zajmującej wnętrze Mauzoleum – To możecie
sobie iść w cholerę i walczyć za Ionę. Nieważne, co
zrobicie. Nieważne, co wybierzecie. To i tak się skończy
jak poprzednio. Ja już tam byłem chyba z pięć razy, a za
każdym cholernym razem obrońcy przegrywali, Ionę
zalewała czarna fala i z powrotem budziliśmy się w
cholernych trumnach. MAM TEGO DOŚĆ. Ja tam nie
idę.
- To co, nie zabijemy ich? – Czarną Tanję
najwyraźniej swędziały ręce.
- Po co?
- To może napijemy się razem wódki? – rozładowała
atmosferę Tanja Biała.
Wszyscy zaśmiali się krótko, trochę wymuszenie.
- W dwóch możemy spalić dwa razy więcej –
powiedział Biały Garret.
- I wychędożyć dwa razy więcej sikoreczek –
dorzucił Randal-bez-zbroi.
- 71 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- W końcu oddałam dłoń, żaby móc bronić
Iony... Możemy tylko zyskać. Już gorzej nie
będzie, więc po co tu siedzieć? – Riannon
zwróciła się do swego lustrzanego odbicia. – I
może Opat coś wymyśli z tą ręką... Może cofnie
czas? Maladis! - zawołała w stronę pogrążonego
w rozmyślaniach maga – Wspomniałeś, że
możemy iść walczyć. Ale jak mamy się
przedostać na Ionę?
- Przejście jest w obrazie z modliszką,
wystarczy dotknąć plamy niebieskiego światła.
Riannon odwróciła się i spojrzała na
wizerunek modliszki rozkładającej szponiaste
ręce, jakby gotowej do skoku. Posłała pytające
spojrzenie drugiej elfce. Ta lekko skinęła głową.
Elizabeth tymczasem spojrzała na swoją czarną
odpowiedniczkę. Porozumiały się bez słów. W
końcu były jedną osobą. Wyszły na zewnątrz,
pogadać z dala od niepowołanych uszu.
Długo milczały.
- Jak mogłaś? – wykrztusiła wreszcie Szara.
- Nie wiesz? – Czarna wykrzywiła twarz w
ironicznym uśmiechu.
„O kurczę, ale mam paskudny uśmiech!” –
przeleciało przez myśl Elizabeth. Domyślała się,
co tamta miała na myśli.
- Nieśmiertelność. Z nim. To mało? –
zapytała Czarna.
Szara chwyciła ją za ramiona.
- Daj spokój! Przecież wiesz... obie wiemy, o
co mu naprawdę chodzi! – zajrzała głęboko we
własne oczy i dostrzegła iskierkę zwątpienia. –
Potęga i władza. Tylko na tym mu zależy. Wiesz o
tym tak samo dobrze jak ja. To wszystko jest
tylko kłamstwem. Ty... Ja... Jedyna osoba, która
może mu przeszkodzić, gdy nadejdzie czas.
- Jeśli krąg zostanie przerwany i Biała Iona
upadnie, to już nie będzie miało znaczenia –
odpowiedziała tamta ze złością.
- TYM cię przekonali, żebyś przyszła tutaj i
zabiła mnie?
Czyli siebie? – zapytała,
zastanawiając się jednocześnie, czy naprawdę ma
taką paskudną gębę, kiedy się wścieka. - Daj
spokój, to śmieszne, za stara jesteś na takie
numery! Dążenie do samozniszczenia...
- ... to domena gówniarzy i poetów. – Druga
Elizabeth zmrużyła oczy. - Wiem.
- Obie to wiemy.
- Więc? Wrócimy razem do środka i
zobaczymy, co będzie dalej?
- Tak. A wtedy podejmiemy decyzję. Razem.
Czarna templariuszka skinęła głową. Zbyt
szybko.
- Czekaj, czekaj – mruknęła Szara – Jaką
mam gwarancję, że mi nie wywiniesz jakiegoś
numeru?
- A jaką mam ja? – zachichotała paskudnie
Czarna.
- Przysięgnij na honor! To jedyna przysięga,
jakiej na pewno nie złamiesz...
- Do licha, za dobrze mnie znasz. Przysięgam. Na
honor.
Z brzękiem pancernych rękawic przypieczętowały
umowę uderzeniem pięści o pięść i wróciły do
Mauzoleum.
Pozostali podjęli już decyzję. Jeżeli chcieli ocalić
swój świat, musieli bronić Szmaragdowej Wyspy, jak
bohaterowie sprzed dwóch stuleci. Być może zginąć
tak, jak oni. Wiedzieli, że muszą spróbować przerwać
ten krąg, nawet nie mając żadnej nadziei.
Postanowili walczyć za Ionę. Wyruszali wszyscy,
prócz zniechęconego Maladisa i dwóch Randali.
- Czy to na pewno ma sens? Byliśmy tam przecież i
za każdym razem... – marudził Czarny.
- Nie marudź, najwyżej znowu tu wrócisz. –
przekonywała Tanja.
- Baaaardzo śmieszne! Idźcie, my sobie tu
posiedzimy.
- I popatrzymy – dodał tajemniczo Maladis.
- W takim razie ruszamy – powiedziała Tanja.
- Ruszamy – powtórzyli jak echo pozostali.
Riannon wyszukała na obrazie z modliszką świecącą
błękitem plamę, dotknęła jej i znikła. Po kolei zanurzali
się w błękitnym świetle. A kiedy przestąpili granicę,
dokonując ostatecznego wyboru, szara zbroja Elizabeth
stała się biała jak śnieg.
P
owierzchnia obrazu zamigotała, ściemniała, po
czym rozbłysnęła błękitem. Malowidło przekształciło
się w okno, wychodzące na inne miejsce, inny wymiar.
Zamiast modliszki pojawiło się morze i wyrastająca z
niego wyspa, do której prowadził szeroki kamienny
most – akwedukt.
- Popatrzymy? – zapytał Maladis.
Dwaj złodzieje rozsiedli się wygodnie na brzegu
sarkofagu i w milczeniu obserwowali idącą w kierunku
wyspy grupę.
XXIII.
Znaleźli
się na szerokim moście. Daleko przed
sobą ujrzeli Szmaragdową Wyspę.
Na szczycie dwóch stromych, zielonych skał
wyrastały mury obronne. Pojedyncza wieża wydawała
się drapać nisko zawieszone chmury. Na wietrze
łopotała flaga pokryta niezrozumiałymi runami.
Dwie części wyspy tak bardzo przypominały potężną
twierdzę, że Elizabeth natychmiast nazwała je w
myślach „wysokim” i „niskim zamkiem”. Połączone
były wąskim paskiem lądu, na którym wybudowano
strome schody.
W dole widać było dym z kominów. U podnóża
niższej skały rozciągał się szeroki pas piaszczystej
plaży, na której rozłożyły się zabudowania niewielkiej
wioski i obrośnięta wodorostami przystań.
Na górę wjechali platformą, taką samą jak przy
Skale Czasu, obsługiwaną przez szarego golema o
- 72 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------czerwonych oczach – podobnego do sternika
barki jak dwie krople wody.
Powitał ich kapłan w białych szatach.
- Witajcie. Opat od dawna na was czeka.
Ledwie dotknęli stopami zielonej skały,
platforma gwałtownie zjechała na dół. Ruszyli w
stronę „wysokiego zamku”. Elizabeth ze
zdumieniem patrzyła na dziwaczne miasto.
Zobaczyła gromadkę dzieci, które sadziły jakieś
rośliny. Druga grupka szła ich śladem i
wykopywała świeżo posadzone zielsko. Nie miało
to najmniejszego sensu. Chyba, że mieszkańcy
zapewniali sobie w ten sposób spokój.
Smarkacze byli wyjątkowo cisi.
Przybysze przeszli pod łukiem rzeźbionym w
delfiny, przebyli szerokie schody i wstąpili w
chłodne mury mniejszej biblioteki. Minęli
skrybę, zapisującego własną krwią tajemnicze,
wciąż powtarzające się symbole na zwoju
pergaminu.
Weszli na piętro i zapukali do drzwi Opata.
Białowłosy starzec siedział pochylony nad księgą.
Jego oczy zakryte były bielmem. Choć ślepy,
śledził tekst, wodząc palcem po pergaminie.
Kiedy przestąpili próg, Opat zamknął księgę i
odłożył ją na stół. Tanja przywitała go w imieniu
drużyny. Wkrótce zatopili się w pełnej
tajemniczych niedopowiedzeń rozmowie.
Nie mogąc się doczekać jakichkolwiek
konkretów,
Schwarzenschwert
zajrzała
ukradkiem do księgi. Strony były puste!
- Możesz ją przeczytać, używając palców, ale
wypali ci oczy. – odezwał się Opat.
- Jak tak, to ja dziękuję. – mruknęła i
pospiesznie odłożyła wolumin, na wszelki
wypadek starannie wycierając palce o obrus.
- Tak więc ustalone – Opat podjął przerwaną
rozmowę z Tanją. – Oddaję wam do dyspozycji
wszystkie nasze zasoby i ludzi. Na wyspie jest już
około stu innych templariuszy. Tylko tylu...
- Przegramy, jak za każdym razem –
mruknęła pod nosem Czarna Elizabeth.
- Nie truj. Teraz mamy dwa razy większe
szanse.
- Nie wolno nam się poddać. Gdyby coś
poszło źle, uciekajcie do podziemi Wielkiej
Biblioteki – ciągnął Opat.
- No jasne, żeby znowu wylądować w
trumnie. – wykrzywiła się Tanja Czarna.
- Nie ma mowy o żadnym uciekaniu! –
stwierdziła Biała.
- W takim razie idźcie już i zacznijcie
przygotowania. Wszyscy czekają na was w
Długim Domu. Niech was Bogowie strzegą. Krąg
musi zostać przerwany. – zakończył rozmowę
Opat i wyciągnął ręce w geście błogosławieństwa.
Długi Dom wypełniała gromada zbrojnych.
Wszędzie słychać było zgrzyt osełek i
pobrzękiwanie zbroi. Na widok przybyłej grupy
zebrani przerwali wszelkie rozmowy. Zapadła
pełna oczekiwania cisza.
- Witajcie! Już myśleliśmy, że się nie pojawicie! –
usłyszeli.
Podeszła do nich czarnowłosa kobieta, podobna jak
dwie krople wody do topielicy z obrazu. Anna.
Towarzyszył jej Leithauser. Dokładniej mówiąc,
dziesięciu Leithauserów.
Narada była krótka. Tanja i Elizbeth opowiedziały o
słabych i silnych stronach stworów Belwitza,
powtarzając wszystko, co wyczytały w wykradzionych
Jorgensenowi notatkach. Zastanawiały się nad
sposobami przetrwania oblężenia. Według słów
Czarnych, należało się spodziewać ataku z powietrza.
Opactwo dysponowało dziesięcioma arkabalistami i
katapultą, więc Elizabeth poleciła rozmieścić je na
murach. W miejscach, gdzie zbocza były łagodne i gdzie
możliwy był atak z poziomu morza, a więc przede
wszystkim na schodach łączących wyższą i niższą część
wyspy, ustawiono potężne kotły, do których zakonnicy
zaczęli wrzucać wyniesione ze zbrojowni sztabki
ołowiu. Po wyczerpaniu jego zapasów mieli lać na
głowy wroga wrzątek, kaszę... cokolwiek, co można było
zagotować.
Obrońcy zostali podzieleni na dziesięcioosobowe
oddziały i rozstawieni na murach.
Garret i Riannon podjęli się zaminowania plaży i
przekonania mieszkających tam chłopów, by schronili
się w twierdzy.
Ze zbrojowni wyniesiono wszystko, co do ostatniego
noża. Obrońcy podzielili między siebie łuki i kusze,
kołczany pełne ostrych pocisków, miecze, tarcze i
topory. Riannon zgarnęła spory stos stalowych gwiazd,
którymi umiała rzucać z morderczą precyzją. Do tego
przynajmniej nie potrzebowała obu rąk...
P
ochylona nad mapą wyspy Biała Elizabeth
westchnęła ciężko. Spojrzała na dwie elfki i dwóch
Garretów.
- Jak rozumiem, wy staniecie na murach od strony
plaży i w odpowiedniej chwili wysadzicie wszystko w
powietrze. Tanje i Leithausery zajmą się północnym i
zachodnim zboczem. My - spojrzała na Elizabeth
Czarną – będziemy bronić schodów. Na „wysokim
zamku”, wokół Wielkiej Biblioteki, rozstawiłam połowę
ludzi. Szkoda, że tamci zostali w Mauzoleum, przydałby
się ktoś na wieży...– przerwała na chwilę, jeszcze raz
analizując w myślach rozmieszczenie oddziałów.
Obrońców było tak niewielu! - Zrobiliśmy wszystko, co
można było uczynić. Teraz możemy się już tylko czekać
na atak. Czas na modlitwę.
Czarna spojrzała na nią z ukosa.
- Taaak? A do kogo?
- Do Myrmidii, oczywiście! - żachnęła się
Schwarzenschwert.
- Oczywiście? JA nie zamierzam...
Biała wzruszyła ramionami.
- Módl się, do kogo chcesz, albo nie módl się wcale.
Tylko bądź łaskawa mi nie przeszkadzać, przynajmniej
przez chwilę.
Po czym, przyłożywszy prawą pięść do serca,
zamknęła oczy, pochyliła głowę i zatopiła się w żarliwej
modlitwie.
- 73 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
XXIV.
Z
aledwie zakończyli przygotowania, na
horyzoncie pokazały się czarne chmury. Było w
nich coś niesamowitego – wznosiły się i opadały,
rozdzielały się na mniejsze fragmenty i znów
łączyły. W dodatku poruszały się pod wiatr.
- Płaszczki! Płaszczki lecą!
Obrońcy wylegli na mury i chwycili za kusze i
łuki. Pot wystąpił na czoła żołnierzy pośpiesznie
obracających kołowroty arkabalist. Zewsząd dało
się słyszeć trzeszczenie potężnych cięciw i zgrzyt
zaciskanych zębów.
- W nich! – wrzasnęła Elizabeth, dając znak
miotaczom.
Ciężkie pociski z sykiem przecięły powietrze.
Rozpoczęła się bitwa.
Z
aczyna się! – krzyknął Randal i usiadł
wygodniej. – Ej, magu!
Maladis przerwał spacer dookoła Mauzoleum
i przysiadł obok pary złodziei.
- Ładna salwa – mruknął po chwili. –
Poprzednio na to nie wpadliśmy.
Rzeczywiście, salwa była udana. Trzy
płaszczki runęły w odmęty morza, dwie inne
zachwiały się w locie i upuściły dźwigane
modliszki.
Wrogowie zbliżali się do wyspy. Do bitwy
włączyli się łucznicy i chmura strzał zasnuła
niebo. Płaszczki spadały jedna za drugą, ale w
miejsce zabitych pojawiały się następne, każda
zaś dźwigała kilka modliszek.
- Dużo ich - Randal podrapał się po karku. –
Może powinniśmy dołączyć?
- No co ty? – Maladis spojrzał na niego ze
zdumieniem. – Naprawdę?
- Eeee, tak się tylko zastanawiam. – złodziej
machnął ręką i sięgnął za pazuchę. – Chce ktoś
łyka? – zapytał, wyciągając małą flaszkę,
przechowywaną dotąd pieczołowicie „na czarną
godzinę”.
W
końcu zapasy strzał zaczęły się
wyczerpywać. Kilka płaszczek zdołało wreszcie
zrzucić swój ładunek na wyspę i na murach
rozgorzał szereg potyczek. Szczęk mieczy odbijał
się od skał i wracał zwielokrotnionym echem.
Okrzyki wściekłości i bólu mieszały się ze
skrzeczeniem modliszek, tworząc ogłuszającą
kakofonię dźwięków.
Riannon strzelała do nadlatujących płaszczek,
opierając kuszę na przedramieniu. Jakoś sobie
radziła, mimo braku dłoni, ale jej celność trudno
było nazwać rewelacyjną.
Na opustoszałej plaży coś się poruszyło. Z fal
wynurzyły się ociekające wodą postacie.
Powłócząc nogami, rozpoczęły powolny marsz w
kierunku murów.
- Śpiący się przebudzili!
Garret, który wcześniej wymógł na Białej Tanji
pożyczenie magicznego pierścienia, czym prędzej
wpakował kulę ognia w pierwszy ładunek. Eksplozja
rozerwała na strzępy kilkunastu topielców i pozostawiła
głęboki lej w ziemi. Nie powstrzymało to fali umarłych,
wychodzących z morza jeden za drugim.
- Ilu ich tam jest?
- Anna mówiła, że... tysiące. – powiedziała cicho
Riannon.
Złodziej bez słowa odpalił następny ładunek.
Grupa
modliszek, zrzuconych z nieba przez
przelatujące płaszczki, wylądowała na schodach i
rzuciła się na krzątających się wokół wielkich kotłów
ludzi. Na spotkanie stworów rzuciły się dwie
templariuszki i przydzielona im dziesiątka obrońców.
Elizabeth szybko przekonała się, że bycie
„podwójną” może mieć swoje zalety. Działały z Czarną
jak jeden organizm, porozumiewając się niemal bez
słów, atakując z morderczą precyzją i skutecznie
broniąc się nawzajem.
Przeszły przez oddział modliszek jak rozgrzany nóż
przez masło. Tym łatwiej, że mithrilowy pancerz, o
połowę lżejszy od zwykłej, żelaznej zbroi, był
niesamowicie odporny na ciosy. Szkoda tylko, że nie
założyła hełmu...
Wkrótce schody zostały oczyszczone.
- Nie ciesz się tak – warknęła przez zęby Czarna,
ocierając oczy zalane krwią z rozciętego czoła. –
Przyjdzie ich więcej. Dużo więcej. I to nie tylko
modliszek.
- Skoro już o nich mowa, właśnie lezą z dołu. –
odwróciła się i wrzasnęła na całe gardło – Opróżniać
kooootłyyy!
Roztopiony ołów polał się na głowy potworów, czyniąc
w ich szeregach potworne spustoszenie. Tylko nieliczni
napastnicy dotarli na górę i zostali wyrżnięci bez litości.
Zakonnicy natychmiast zaczęli ładować do kotłów
kolejną porcję ołowiu.
- Pierwsza fala odparta – westchnęła z ulgą Czarna.
– Mamy chwilę oddechu.
W
idok dziesięciu Leithauserów, wywijających
ciężkimi, dwuręcznymi mieczami, przyprawiłoby Tanję
o zawrót głowy, gdyby nie to, że była zbyt zajęta
bronieniem własnego tyłka. Modliszki spadały z nieba
niczym deszcz. Obrońców było za mało, by wystrzelać
wszystkie nadlatujące płaszczki i niejednej udawało się
zrzucić na wyspę swój przerażający ładunek.
Terenkowa szalała. Jej bliźniaczka walczyła tuż obok,
odrąbując głowy i kończyny. Napór wroga był coraz
słabszy, aż wreszcie na murze pozostały tylko trupy.
Dookoła nie było ani śladu potworów.
Biała Tanja otarła pot z czoła i spojrzała na Czarną.
- Koniec? – zapytała z niedowierzaniem.
- Tylko przerwa – Czarna wyszczerzyła zęby w
demonicznym uśmiechu.
- 74 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
N
ieźle sobie radzą, nie? - Czarny Randal z
podziwem oglądał toczącą się na Ionie bitwę. –
Idzie lepiej, niż ostatnim razem. Co myślisz,
magu?
Maladis pokiwał głową.
- Faktycznie. Do tej pory wszyscy jeszcze żyją!
Może jednak jest jakaś nadzieja?
- To co, może się przejdziemy? Co myślicie?
- Może i tak. Trochę głupio tu siedzieć. stwierdził Randal - Eee tam, raz się żyje!
- Niezupełnie, ale to nieważne. Zakładaj
blachy.
- Zapomnij! Idę tak, jak stoję. Tylko miecz
wezmę. Idziesz, magu?
- Idę. – zdecydował Maladis. - Co będę sam
siedzieć...
Ruszyli. Wkrótce znaleźli się na moście
wiodącym w kierunku wyspy. W marszu
rozgrzewali
nadgarstki,
po
raz
ostatni
sprawdzali, czy sztylety tkwią tam, gdzie trzeba i
czy miecze łatwo wychodzą z pochew. Na plaży
czekały na nich zastępy Śpiacych.
P
laża była już cała zryta lejami po kolejnych
detonacjach i zasłana szczątkami Śpiących, kiedy
jedna z płaszczek przeleciała nad wschodnim
murem. Dwóch Garretów sięgnęło po pistolety i
zaczęło strzelać w brzuchy potworów, osłaniając
dwie Riannon, które siekły mieczami na prawo i
lewo, masakrując modliszki wspinające się po
niemal pionowej skale, każdym ciosem
odpłacając za blizny na twarzach. Biała
dziękowała w duchu wszystkim znanym bogom
za wyniesioną z Mauzoleum zbroję, którą
włożyła tylko ze względu na słowa Lewiatana.
Gdyby nie pancerz, już dawno byłoby po niej.
Niejeden cios modliszek dochodził do celu i
kończył się jedynie brzękiem blach. Nie lubiła
tego dźwięku i za każdym razem zirytowana
przygryzała wargi, przeklinając się za brak
refleksu. Na szczęście mithril nie był ciężki, nie
ograniczał ruchów jak typowa zbroja.
Modliszek było coraz więcej, ale czwórka,
działająca jak jeden człowiek, odpierała
kolejnych intruzów bez poważniejszych szkód.
Któraś z modliszek strąciła hełm z głowy
Czarnego Garreta i pozostawiła na jego czole
krwawą bruzdę. Mimo wszystko utrzymali
pozycję, wychodząc ze starcia z lekkimi
zadrapaniami.
Zaskoczyła ich nagła cisza. Modliszki
przestały
się
pojawiać.
Płaszczki
przegrupowywały się poza zasięgiem strzału.
Przez chwilę wisiały nieruchomo w powietrzu,
jakby na coś czekając.
Najpierw usłyszeli brzęczenie tysiąca much.
Potem na nadwieszonym nad morzem odcinku
umocnień pojawiła się ogromna sylwetka,
owinięta ciasno obszarpanym płaszczem z
kapturem zakrywającym twarz.
W notatkach Jorgensena czytali o tych istotach.
Przed nimi stał Praojciec, stwór mający ponoć coś
wspólnego z Bogiem Rozkładu, Nurglem. Niestety,
poza nazwą nie znaleźli wiele informacji.
Przybysz uniósł rzeźbioną w czaszki laskę i oburącz
uderzył nią o ziemię pod swoimi stopami. Cienkie jak
włos pęknięcie zaczęło sunąć w kierunku murów,
dotarło do skały, na której opierała się budowla i
rozwarło się niczym bezzębna paszcza. Mury, ziemia,
skały – cały fragment wyspy zaczął majestatycznie
zsuwać się do morza.
Obrońcy rzucili się do rozpaczliwej ucieczki.
Karkołomny skok w ostatniej chwili ocalił im życie. Po
jednej stronie rozpadliny znalazła się Biała Riannon z
Czarnym Garretem, po drugiej Czarna Riannon
trzymała kurczowo rękę zwisającego nad przepaścią
Białego Garreta.
- Pomóżcie mi! – krzyczała Riannon, z trudnością
utrzymując równowagę na krawędzi urwiska.
Ruszyli w jej stronę, jednak zakapturzona istota
otoczona muchami stanęła nagle na ich drodze. Na
szczęście Garret nie stracił głowy. W chwili kiedy
Praojciec ponownie uniósł laskę, złodziej posłał ognistą
kulę prosto w ciemność skrywającą się pod kapturem.
Głowa nurglowego obrzydlistwa eksplodowała.
Wyciągnęli Białego Garreta na górę i wszyscy
czworo pobiegli w stronę wieży.
P
- ani! Nie ma już co ładować do kotłów!
- Staczać kotłyyyyy! – wrzasnęła Elizabeth, z
rozkoszą wyobrażając sobie modliszki rozgniatane
przez półtonowe żelastwo.
Kotły z ogłuszającym hukiem przetoczyły się po
zboczu, zbierając krwawe żniwo wśród napastników.
Nad głowami oblężonych przeleciała eskadra
płaszczek. Ich pasażerowie wylądowali na dachu
Wielkiej Biblioteki. Wśród gromady modliszek i
kilkunastu Nachtjaegerów stał wysoki mężczyzna od
stóp do głów spowity w czerń. Nawet jego długie włosy
powiewające na wietrze były smoliście czarne.
- Belwitz! – krzyknęła Czarna Elizabeth, chwytając
Białą za ramię.
Chwyciła za łuk, ale przeciwnik był zbyt daleko.
Rozejrzała się. Ośmiu przy niej, dwie dziesiątki przy
arkabalistach, następne trzy poza zasięgiem głosu,
nieosiągalne. Modliszek było dwukrotnie więcej, furda
modliszki, gorzej z Nocnymi Łowcami! W dodatku stały
na dachu. Szarża? Szaleństwo! Bez szans. Bez sensu...
Belwitz uniósł ramiona. Rozległ się potworny huk.
Mur za plecami templariuszek eksplodował, a
kilkunastu walczących zostało rozerwanych na sztuki.
- Jasna cholera, co on tam ma?
Kolejna eksplozja nastąpiła niemal natychmiast po
pierwszej. Jedna z arkabalist i zgromadzona wokół
dziesiątka obrońców w mgnieniu oka przestały istnieć.
Fragmenty muru zasypały otoczenie, zabijając jeszcze
kilku ludzi. Belwitz znowu podnosił ręce...
- Kurrrwa, odwrót!!! Odwrót!
Następny wybuch. Grad kamieni i trupy.
Niedobitki porzuciły mury i pognały w kierunku
schodów. Elizabeth płazem miecza popędzała
- 75 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------uciekających, w każdej chwili spodziewając się,
że mur pod jej stopami rozleci się na kawałki.
D
wóch Randali i Maladis utknęli na plaży,
otoczeni przez tłum Śpiących. Krok za krokiem
przesuwali się w kierunku windy, wycinając
sobie ścieżkę miarowymi uderzeniami mieczy.
Od dłuższego czasu nie zamienili ani słowa –
brakowało im tchu, a ręce mdlały od
niekończącego się wysiłku. Powoli zaczynali
sobie zdawać sprawę z tego, że nie uda im się
dotrzeć na górę, jeśli nie zrobią czegoś poza
wymachiwaniem mieczem.
- Osłaniajcie mnie! Spróbuję wznieść wokół
nas ochronną sferę! – Widząc beznadziejność ich
wysiłków, Maladis postanowił uciec się do
pomocy magii.
Mag zaczął kreślić pentagram na zalanym
krwią piasku.
W
ysoko na wieży dwaj złodzieje z dwoma
elfkami i jednym Leithauserem obserwowali
pojawienie się von Belwitza i jego gwardii
przybocznej. Widzieli eksplozje i ucieczkę
obrońców. Przypomniało im to wydarzenia z
wyprawy sabotażowej na obóz Stalowego Leginu
koło Stalowego Grodu. Riannon wskazała
katapultę. Słowa nie były potrzebne – cała
czwórka wiedziała o co chodzi. Garret wydobył ze
swojego worka prawdziwe cacko – ładunek o
potężnej mocy, zaopatrzony w bardzo krótki
lont.
- Mamy machinę, mamy bombę, mamy
Belwitza. Wystarczy tylko dobrze wycelować.
- Żaden problem – oświadczył Leithauser,
zabierając się do ustawiania katapulty. – Dawaj
ta zabawkę. I powiedz „już”.
Garret zapalił lont. Czekał. Jeszcze chwilę...
- Już!!! Paaaadnij!!! – krzyknął w kierunku
uciekających obrońców.
Niebo nad ich głowami przesłonił potężny,
czarny kształt. Smugi ciemności otoczyły
wierzchołek wieży.
- Płaszczka! – wyszeptała Riannon – Zamyka
wokół nas klatkę.
- Pies jej mordę lizał! – odkrzyknął Garret,
pakując kulę w bebechy wdzierającej się na wieżę
modliszki – I tak na razie się nigdzie nie
wybieramy!
Drugi Garret ładował pistolety.
Płaszczka zrzuciła swój ładunek na
dziedziniec u stóp wieży. Bezradni obrońcy,
zamknięci w klatce, rozpaczliwie wypatrywali
kogoś, kto mógłby zatłuc płaszczkę i zlikwidować
utrzymywaną przez nią barierę.
- Chłopi! Garret, tam są chłopi!
- Eeeeej! Wy tam! – krzyknął w ich kierunku
złodziej – Zabijcie tę szkaradę!
Gestykulował żywo wskazując na płaszczkę
wiszącą nad niewidoczną pułapką. Ale chłopi
zbili się w ciasna gromadkę, w ogólne nie
zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. Chwilę
później spadły na nich modliszki. Zamknięta w klatce
czwórka mogła tylko obserwować masakrę, istną rzeź.
- No teraz nie ma nam kto pomóc... A niech to! –
rzucił Garret i niewiele myśląc wystrzelił ze świeżo
przeładowanego pistoletu w płaszczkę.
Ta musiała właśnie zdjąć barierę, bo kula trafiła w
jej wijące się cielsko i maszkara spadła do morza.
Nie mieli czasu się zastanawiać. W ich kierunku
szarżowały modliszki. Obaj złodzieje wypalili w
kierunku najbliższych wrogów i ruszyli w dół schodów.
Wypadli na dziedziniec i zatrzymali się, zaszokowani.
Poćwiartowane zwłoki, odcięte kończyny i głowy leżały
w kałużach krwi. Wstrząśnięta tym widokiem czwórka z
obłędnym wyciem rzuciła się na wroga.
P
adnij! – powtórzyła na dole Elizabeth i rzuciła
się na ziemię.
Wysłana przez Garreta bomba zatoczyła w
powietrzu łuk i eksplodowała nad dachem biblioteki.
Wybuch zmiótł modliszki i Nachtjaegerów prosto do
morza.
- Chodu!
Niedobitki pomknęły w dół schodów. Biegnące na
końcu templariuszki ujrzały spływające z nieba linie
mroku, które powoli otaczały grupę. Wokół nich
zamykała się tworzona przez płaszczki klatka.
Nachtmahre na mgnienie oka zawisła nad ich
głowami, po czym wylądowała.
Elizabeth ujrzała przed sobą wyszczerzone kły
ociekającego krwią Err’avandrela. Wykrzywiła się
pogardliwie.
Bluźniercza
moc
przywoływania
najgorszych koszmarów, którą władały płaszczki, była
przerażająca, ale stworzenia musiały być bardzo
ograniczone, skoro za każdym razem ukazywały ten
sam obraz. Iluzja przestała wzbudzać strach.
Templariuszka poczuła zimną wściekłość. Jakim
prawem ten ohydny stwór śmiał grzebać w jej umyśle?
Rzuciła się na widmo mrocznego elfa, uderzyła nisko,
tnąc ukośnie od dołu, poderwała miecz i poprawiła z
góry. Err’avadrell zwinął się, trafiony w brzuch. Cios w
czoło odrzucił go do tyłu. Zniknął, zanim dotknął ziemi.
Przed templariuszką leżała martwa płaszczka.
Schwarzenschwert splunęła na ścierwo i ruszyła
rozprawić się z następną paskudą, skutecznie blokującą
Czarną Elizabeth. „Ciekawe, co ONA teraz widzi” –
przemknęło jej przez myśl, kiedy wbijała ostrze w
galaretowate ciało ohydy.
Czarna była ranna. Kurczowo zaciskała dłoń na
krwawiącej szyi. Biała, niewiele myśląc, rzuciła jej
butelkę „zielonego” i, nie oglądając się, pognała w
stronę kolejnego przeciwnika.
W tym momencie usłyszały pełen przerażenia
wrzask Tanji.
Garret
palił z pistoletu raz za razem, siejąc
spustoszenie wśród modliszek. Jego sobowtór odbierał
od niego pistolety, ładował i znów podawał. Dwieście
stóp niżej widział Randali i Maladisa, otoczonych przez
gromadę topielców. Dwie Riannon szalały z mieczami,
siekąc wroga niczym podwójne wcielenie furii, nie
- 76 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zwracając uwagi na coraz liczniejsze rany i krew
spływającą na ziemię. W końcu bitwa zamarła.
Ostatnia ocalała modliszka padła na kolana,
zasłaniając głowę. Jej ciało zaczęło zmieniać
kolor.
- Stój! – Riannon powstrzymała gotowego do
strzału Garreta – ona się zmienia!
Rzeczywiście, modliszka stawała się coraz
jaśniejsza, aż wreszcie stała się jednolicie szara.
Uniosła głowę i spojrzała na swoich pogromców.
- Darowaliście mi życie. Co rozkażecie?
Garret spojrzał w dół. Tamci trzej jeszcze
walczyli.
- Możesz im pomóc?
Modliszka bez słowa skoczyła w dół.
Pozostała na górze czwórka wychyliła się znad
krawędzi urwiska. Złodziej wydobył ostatni
ładunek wybuchowy i posłał go w tłum Śpiących.
Mogli tylko obserwować, jak Maladis pada na
kolana, magiczna bańka pęka, a pozbawiony
pancerza Randal pada po naporem wroga.
Zanim szara modliszka zdołała do niego dotrzeć,
Śpiacy wciągnęli go pod wodę. Chwilę później
Maladis okręcił się wokół własnej osi i padł na
piasek niczym połamana kukła. Jedynie Czarny
Randal, osłaniany przez modliszkę, zdołał
dotrzeć do platformy.
T
erenkowa nigdy w życiu nie widziała
czegoś równie odrażającego. Zakapturzona
postać cuchnęła rozkładem. Roje much krążyły
dookoła paskudztwa, tworząc nad jego głową
istną chmurę. Dwóch Leithauserów zaatakowało
stwora i zginęło niemal natychmiast, rażonych
magiczna mocą trzymanej przez zakapturzonego
laski.
Co gorsza Praojciec nie był sam. Dwie Tanje i
Leithauserzy zostali otoczeni przez trzy cuchnące
potwory. Czarna uniosła dłoń z pierścieniem.
Kula ognia z rykiem pomknęła przed siebie.
Trafiony przeciwnik stanął w płomieniach.
Uradowana najemniczka krzyknęła z radości i
wycelowała w drugiego stwora. Usłyszała tylko
ciche pyknięcie. Z pierścienia uniosła się wątła
smużka dymu. Praojciec zbliżał się krok za
krokiem. Jeden z Leithauserów zastąpił mu
drogę i padł. Tanja zaklęła paskudnie i jeszcze
raz spróbowała rzucić kule ognistą, z
identycznym skutkiem. Ostatnim, co zobaczyła,
był wzniesiony ku niebu kostur.
Widząc własną śmierć, Biała Tanja wrzasnęła
wniebogłosy i rzuciła się na paskudę z
uniesionym mieczem. Pierwszy cios został
sparowany przez rzeźbioną laskę. Drugiego nie
zdążyła zadać. Tylko błyskawiczny unik pozwolił
jej przeżyć. Z miejsca, gdzie stała jeszcze przed
chwilą, unosił się gęsty dym. Obejrzała się przez
ramię. Drugi napastnik odpierał właśnie
desperackie ataki czterech Leithauserów. Dym
rozwiał się. Praojciec znowu podnosił kostur.
Zanurkowała pod jego wyciągniętym ramieniem,
w przelocie tnąc potwora po nogach. Uderzenie
magicznej energii zaledwie ją musnęło, ale wystarczyło,
by runęła na ziemię oszołomiona. Za plecami Praojca
dostrzegła dwie sylwetki – czarną i białą, biegnące od
strony schodów. Nadludzkim wysiłkiem woli wstała,
starając się skupić na sobie uwagę wroga.
- Góra, dół! – krzyknęła Biała Elizabeth.
W tym momencie Tanja doceniła znaczenie
formalnego treningu. Te dwie działały jak jedna osoba.
Cięły jednocześnie i Praojciec, w fontannie krwi,
rozpadł się na trzy części.
- Nieźle nam to wyszło. – stwierdziła z
zadowoleniem Schwarzenschwert i uśmiechnęła się
szeroko.
Dookoła zapanowała cisza. Dolny zamek został
oczyszczony.
XXV.
Górny zamek wciąż znajdował się w rękach wroga.
Posłany przez Garreta ładunek narobił sporo
zamieszania i spowodował zawalenie się części Wielkiej
Biblioteki. Niestety, Belwitz uniknął śmierci. Co więcej,
przy życiu zostało całkiem sporo czarnych modliszek i
kilku Nocnych Łowców - dość, by zdziesiątkowani
obrońcy nie kwapili się z atakiem na drugą część
wyspy. Mimo iż wiedzieli, że muszą zaatakować, zanim
stwory zdołają odwalić gruzy i otworzyć Belwitzowi
zejście do podziemnego grobowca, stali na szerokich
schodach, usiłując wymyślić... cokolwiek.
Pojawienie się Anny na czele oddziału białych jak
mleko modliszek wydawało się niemal cudem.
- Cały czas liczyłam, że Abyss zdąży przypłynąć. I
zdążył. - wyjaśniła lakonicznie.
-W takim razie... NAPRZÓD!!!
Pobiegli przed siebie, gnani desperacją. Wbili się
niczym żelazny klin w zastępy modliszek i parli
naprzód, krok za krokiem, siekąc i rąbiąc, otoczeni
krwawym chaosem, ogłuszeni szczękiem stali i
krzykami umierających.
W panującym zamieszaniu dwie Riannon zgubiły
gdzieś Garretów. Nagle znalazły się same, porwane falą
czerni, otoczone przez wroga. Gdyby nie zbroje, nie
przeżyłyby nawet przez mgnienie oka. Któryś z
przeciwników poważnie zranił Białą Riannon, trafiając
końcem miecza w nieosłonięte miejsce pod pachą.
Elfka osunęła się na ziemię. Nad nieruchomym ciałem
pojawiła się nagle samotna biała modliszka.
Odepchnęła oprawców, dając Czarnej Riannon ułamek
chwili na zatroszczenie się o bliźniaczkę. Nie zdało się
to na nic. Kolejna fala potworów nie pozostawiła
Czarnej wyboru. Musiała wypuścić swoje nieprzytomne
odbicie z ramion i bronić własnego życia. Nie mogła
zapobiec tragedii. Przyparta do muru musiała patrzeć,
jak stwór wbija miecz w serce nieszczęsnej elfki.
Oślepiona przez łzy nie widziała nawet, jak zgiął
zabójca. Nagle dookoła niej zrobiło się biało. Znów
biegła przed siebie, otoczona przez obrońców Białej
Iony.
- 77 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Gdyby
nie pomoc białych modliszek,
zginęliby wszyscy. Gdyby Belwitz dysponował
większą grupą Nocnych Łowców, bitwa nie
byłaby potrzebna. Atak szybkich jak błyskawica
Nachtjaegerów do głębi wstrząsnął niedobitkami
templariuszy spod znaku klepsydry. A przecież
przeciwnicy wyglądali tak niepozornie - chude
postaci przypominające cienie.
Schwarzenschwert, choć wiedziała, czego się
spodziewać, nie zdążyła nawet zareagować, kiedy
jeden z pobratymców Adriana skoczył na plecy
Czarnej Elizabeth i chwycił ją za włosy. Biała
mogła tylko bezradnie patrzeć, jak nóż
Nachtjaegera zagłębia się w gardle jej sobowtóra.
Widok własnej śmierci był tak absurdalny... Na
odsiecz było za późno. Pozostawała jedynie
zemsta.
Modliszki
odwaliły ostatnie kamienie
blokujące drogę i Belwitz mógł wreszcie postawić
stopę na pierwszym stopniu wiodących do
grobowca schodów. Odwrócił się plecami do
walczących i zanurzył się w mroczną czeluść
podziemi.
Za sobą usłyszał jeszcze rozpaczliwy krzyk:
- Belwitz schodzi pod ziemię!
Hrabia nieznacznie przyspieszył. Nie mógł
pozwolić na to, by jakiś gorącogłowy obrońca
przeklętej wyspy przeszkodził mu w dokończeniu
dzieła, które było osią jego działań przez kilka
ostatnich lat.
W
idząc oddalającego się Belwitza Tanja i
Elizabeth poczuły przypływ nadludzkich sił.
Rzuciły się w pościg za zdrajcą, jakby skrzydła
wyrosły im u ramion. Przedarły się przez szeregi
wroga niczym dwa demony zniszczenia i
popędziły w dół. Tuż za nimi, wymachując
pistoletem, wpadł na schody Biały Garret. Nie
oglądając się na nic przemykali mrocznymi i
wilgotnymi korytarzami, aż wpadli do wysoko
sklepionej sali u korzeni wyspy.
Na środku sali, na katafalku rzeźbionym w
fale i delfiny, spoczywały zwłoki Iony. Mimo
upływu stuleci, ciało wciąż jeszcze zachowało
kształt. Choć naznaczona piętnem rozkładu,
twarz córki Boga Morza wciąż zachowała ślady
nieziemskiego piękna. Obcego piękna. Nawet
głupiec byłby w stanie dostrzec, że połączone
błoną palce nie należały do ludzkiej istoty.
Belwitz wzniósł miecz do ciosu.
- Krąg musi zostać przerwany!
Dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie.
Lśniące ostrze opadło, odcinając głowę zmarłej.
W tym samym momencie huknął strzał. To
Garret zakończył życie zdrajcy.
Zaszokowana Tanja opadła na kolana.
- Krąg został przerwany! A więc Belwitz chciał
tego samego, co my! Dlaczego go zabiłeś?
Złodziej popukał się w czoło i bez słowa zaczął
wspinać się po schodach.
XXVI.
Niebo nad wyspą pojaśniało.
Obrońcy Iony powoli schodzili ze schodów,
pozostawiając za sobą „wysoki zamek” i na poły
zrujnowaną Wielką Bibliotekę. Mijali trupy modliszek,
ciała zamordowanych, popękane mury... Zamiast
radości czuli tylko pustkę.
Budynek mniejszej biblioteki pozostał niemal
nienaruszony. Chwilę później stanęli przed ubranym w
biel Opatem. Starzec wrzucił do kominka księgę o
pustych stronach. Niewidzącymi oczyma przypatrywał
się templariuszom.
Długo nie mogli się zdecydować, kto powinien
przemówić pierwszy. W końcu zaczęli przekrzykiwać
się nawzajem. Nie wiadomo dlaczego, Tania miała
pretensje o zamordowanie Belwitza. Zupełnie jakby
zapomniała o wszystkim, co z jego przyczyny zaszło w
ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Elizabeth
przypomninała o planowanej przez hrabiego inwazji na
Stary Świat, ale Terenkowa była głucha na wszelkie
argumenty. Garret tymczasem twierdził, że zrobił to, co
kazała mu zrobić sama Iona.
Pośród wszystkich „po co” i „dlaczego” pewne było
tylko jedno - krąg został zerwany. Opat potwierdził
słowa Belwitza, mówiąc:
- Krąg został zerwany. Wasza sprawa z Ioną
skończona. Jesteście wolni.
Była to jedyna sensowna rzecz, jaką udało się
wyciągnąć ze starca. Poza tym rzucił kilka nie do końca
zrozumiałych zdań i odwrócił się do wszystkich
plecami.
Riannon jednak chciała wiedzieć coś jeszcze. Czując,
jak serce wyrywa jej się z piersi, zapytała Opata o
utraconą dłoń.
Powiedział, że nie jest w stanie nic zrobić. Tak... tak
po prostu. Wszystkie nadzieje Riannon rozwiały się
nagle i pochowały po kątach. Ich miejsce zajęła
rozpacz. Nic z tego. Nic z tego...
Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc na Tanję,
wygadującą absurdy wołające o pomstę do nieba... Na
uśmiechającego się do siebie Randala, w myślach
obliczającego, ile złota dostanie za mithrilową zbroję...
Na broczącą krwią z rozciętego policzka Elizabeth,
spokojnie czyszczącą miecz w poczuciu dobrze
spełnionego obowiązku... Oni nie rozumieli. Nie mogli
zrozumieć...
Cofnęła się kilka kroków, wpadła na poręcz schodów
i zbiegła na dół. Wypadła z budynku, po drodze
zrzucając przeklętą zbroję. Stojąc na pokruszonych
murach uświadomiła sobie ogrom straty. Iona została
ocalona... Ale jakie to miało znaczenie dla niej? Iona jakaś wyspa, na która trafiła całkiem przez przypadek,
gdzie wbrew swojej woli została wplątana w walkę
między Czernią a Bielą... Co ją obchodził los świata?
Walczyła o piękno, żeby móc się nim cieszyć. Tylko
jakoś nie miała powodów do radości. Straciła dłoń.
- 78 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Znów poświęciła kawałek siebie dla jakiś
szczytnych celów. Po co? I bez niej by sobie
poradzili. Mógł ją zjeść ten paskudny stwór i
miałaby to wszystko z głowy... Kim była, by
walczyć w cudzej wojnie? Jej domem była
wolność. Jej bogactwem umiejętności. Zabrali jej
dom, obdarli z tego co miała. Wykorzystali ją, a
ona zgodziła się dać im to czego chcieli - dla
nich, nie dla siebie... Zostawili, kiedy
potrzebowała pomocy, zrobili z niej kalekę, która
nie może strzelać z łuku, nie potrafi wydobyć
melodii z lutni... Zniszczyła siebie dla nich... Nic
nie znaczące ziarenko w maszynie świata,
ziarenko, które można rozgnieść na pył, bo cóż
znaczy... Które można zranić, bo są inne, które je
zastąpią...
- 79 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
- 80 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
I.
U
bserwatorzy
Część pierwsza.
PROLOG
D
wieście lat temu Stary Świat stanął w
obliczu zagłady. Inwazja Chaosu przetoczyła się
po krajach północy, wyniszczając wszystko na
swej drodze. Każdy student Katedry Historii
Akademii Altdorfskiej wie, że Imperium
zawdzięcza ocalenie Magnusowi Pobożnemu.
Niewielu jednak wie, że Inwazja zaczęła się od
bitwy o Ionę - mityczną wyspę, położoną poza
obrębem znanego świata.
Legenda mówi, że Iona istnieje w trzech
postaciach - Białej, utożsamianej z siłami
prawości, Czarnej, reprezentującej Chaos oraz
Szarej, zawieszonej pomiędzy nimi. W jaki
sposób losy Szmaragdowej Wyspy są powiązane
z losami znanego świata wiedzą tylko Bogowie.
Jednak związek ten istnieje. Kiedy przed dwustu
laty Biała Iona została zdobyta, hordy Chaosu
zalały Stary Świat.
Chociaż każdy mieszkaniec Imperium zna
elfickie przysłowie o historii, która lubi się
powtarzać, mało kto wie, że ludzkość ponownie
stanęła w obliczu zagłady. Jednak tym razem
słudzy Czarnej Iony przegrali. Na ich drodze
stanęli Tamplariusze Iony, prowadzeni przez
pełnych poświęcenia bohaterów. Choć siły dobra
były nieliczne, zwyciężyły.
Niestety, imiona owych bohaterów nie są
znane. Nikt nie śpiewa o nich pieśni. Ci, którzy
znają tę historię, nie potrafią nawet określić ich
liczby. Mówi się, że było ich pięcioro. Albo
sześcioro. Albo jedenaścioro...
Wbrew pozorom, nie ma w tym nic dziwnego.
Tam, gdzie czas zostaje uwięziony w pętli,
nietrudno jest spotkać samego siebie...
cichł bitewny zgiełk. Na Szmaragdowej Wyspie
zapanowała cisza.
Ocalałe białe modliszki obsiadły mury niczym
gigantyczne mewy. Ludzie schronili się do domów, nie
chcąc patrzeć na pobojowisko.
Riannon krążyła bez celu po murach, starając się
omijać kałuże krzepnącej krwi, odrąbane członki i
porozwlekane
wnętrzności.
Kamienie
cuchnęły
śmiercią.
Musiała to powiedzieć na głos, bo mijająca ją
Elizabeth przystanęła i wzruszyła ramionami.
- Krew i gówno. Każde pole bitwy śmierdzi tak samo
– skwitowała. – To wszystko, co po nas zostanie. –
dodała filozoficznie i poszła w swoją stronę.
Przez chwilę elfka śledziła ją wzrokiem. Czy ona
sama pewnego dnia też stanie się tak obojętna na
śmierć? Raczej nie... Pomyślała, że templariuszka brała
udział w zbyt wielu bitwach. Być może to zabiło w niej
jakąś cząstkę człowieczeństwa?
Cisza dzwoniła w uszach. Wyspa odżywała, mnisi
powoli przechadzali się po pobojowisku. Spokojnie i
beznamiętnie, jakby to wszystko nie miało znaczenia. Z
drugiej strony – czyż tak właśnie nie było? Opat
podziękował obrońcom i zwolnił ich ze zobowiązań
wobec Iony. Powiedział, że są wolni. Ale czy na pewno?
- Teraz będą tylko fale. Tylko odbicia zła. Tego, co
Iona namieszała. – usłyszała cichy głos Tanji za
plecami.
Odwróciła się do towarzyszki.
- Nie wiem, czy jestem w stanie się z tego cieszyć... –
odparła ponuro.
- Mam zamiar pojechać do Altdorfu, uwolnić
mojego znajomego maga. Podobno ugrzązł tam w
jakiejś pętli czasu.
Riannon uniosła pytająco brwi.
- Jestem mu to winna. – wyjaśniła najemniczka. Kiedyś uratował mi życie... – zawahała się widząc
rozgoryczoną minę elfki - Może staruszek ci pomoże?
Jest największym magiem jakiego znam. Jak myślisz,
warto spróbować?
Elfka spojrzała jej w twarz. “Obiecanki - cacanki” –
pomyślała, ale mimo wszystko obudziła się w niej nowa
nadzieja. Lekko się uśmiechnęła i skinęła głową.
- Dobrze, ale najpierw muszę porozmawiać z
Opatem.
Opat stał plecami do wejścia i wpatrywał się w
okno. Zastanawiała się, czy cokolwiek tam widzi.
Stanęła w progu. Wiedziała, że starzec jest w stanie
usłyszeć najcichszy szmer.
- Przepraszam... – zaczęła po dłuższej chwili.
- Cały czas słucham.
Nie odwrócił się nawet. Od czasu poprzedniej
rozmowy nabrała niechęci do starca.
- Chodzi o mój cień...
- Jest tam, gdzie go zostawiłaś.
- 81 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Irytowała ją cała ta tajemniczość na pokaz.
- Czy to znaczy... – próbowała drążyć,
pragnąc konkretnych informacji.
- Jeśli go nie odzyskasz, zginiesz. – przerwał
jej obcesowo - Nie masz dużo czasu.
Kolejne zdania były typową dla opata
mieszaniną słów, które nie mówiły absolutnie nic
konkretnego.
Zagadki
w
zagadkach...
Abstrakcyjne pytanie o kolory i lekko ironiczne
stwierdzenie, że wszystko ma swój cel i jeszcze
się rozwiąże. W swoim czasie.
Opuściła bibliotekę rozdrażniona i zagubiona.
Pragnęła spokoju, ale go nie znalazła. Na
dziedzińcu wściekła jak osa Tanja w najlepsze
sprzeczała się z Garretami.
- Mój pierścień!
- Jaki pierścień? – rzucili chórem obaj
złodzieje.
- Dałam wam przed bitwa pierścień z
salamandrą, żebyście mogli odpalić swoje
ładunki na pla... – nie dokończyła, bo jej
rozmówcy naciągnęli na głowę kaptur i znikli –
Hej! – krzyknęła jeszcze, ale wiedziała, że teraz
ich nie złapie.
Rozejrzała się bezradnie dookoła i zobaczyła
wychodzącą z biblioteki elfkę, jednak ta odeszła,
zanim zdążyła się do niej odezwać. Riannon
chciała zostać sama przez jakiś czas. Miała zbyt
wiele problemów, by angażować się w cudze
spory.
Szarzało. Kolory blakły. Na Ionie oznaczało
to nadejście pory, która gdzie indziej nazywałaby
się nocą. I nie była to dobra pora...
Plac pustoszał, mnisi zmierzali w kierunku
budynku sypialnego, wraz z nimi Tanja,
Elizabeth, Randal i ukryty pod peleryną Garret.
Słaniali się na nogach ze zmęczenia i ziewali
rozdzierająco. Podczas kolacji usłyszeli, że
następnego dnia powinni pomóc w sprzątaniu
wyspy. Sprzątanie... Ostatecznie można to było
tak nazwać. Zbieranie ciał obrońców, wyrzucanie
ścierwa modliszek do morza. Parszywa robota.
Jednak ktoś to musiał zrobić, a mnichów było
niewielu. Tak czy siak, zamierzali się porządnie
wyspać.
Sypialnię stanowiła długa, ciemna komnata.
Wydawało się, jakby nie miała końca. Wędrowcy
zastanawiali się, jak tutejsze dzieci mogły w niej
wytrzymać. Sami czuli się bardzo nieswojo.
Przykucnęli na podłodze, mimo zmęczenia nie
chcąc się jeszcze kłaść. Obserwowali dzieci,
spokojnie przebierające się do snu. Było cicho.
Prawie zupełnie cicho. Po dnu wypełnionym
zgiełkiem bitwy cisza oszałamiała. Nie było już
słychać ani brzęku oręża, ani krzyków żołnierzy.
Żadnego jęczenia rannych. Zupełnie jakby TO
nigdy się nie wydarzyło. Jakby TO wszystko nie
było prawdą, albo miało miejsce w zupełnie
innym czasie.
Sen długo nie chciał przyjść. Czasem któreś z
dzieci zaczynało coś nucić. Wybuchały
momentami gwałtownym śmiechem, jakby odkryły coś
fascynującego.
- Krąg został przerwany... - szeptały - Pętla nie
istnieje... Nie umrzemy jutro...
Wędrowcy wymieniali niespokojne spojrzenia.
Żadne z nich nie chciało pierwsze zacząć rozmowy.
Siedzieli na dziecięcych pryczach już chyba z godzinę. A
może tylko kilka minut? Na Ionie czas biegł inaczej...
- Czy wy naprawdę macie zamiar tu spać? - zapytała
Tanja.
Na wspomnienie nocy, którą tu kiedyś spędziła, po
plecach przebiegł jej zimny dreszcz.
- Ja tam nie mam nic lepszego do roboty, to się choć
raz dobrze wyśpię. - stwierdził Czarny Randal i obrócił
się do wszystkich plecami.
- Czy was zupełnie nie interesuje, że zostaliśmy
wykorzystani? – zirytowała się Terenkowa.
- Tak, tak. Może jeszcze powinniśmy podziękować
Belwitzowi, że chciał zniszczyć pół świata?! - Garret
bronił się, w końcu to on go zastrzelił. - Nie można było
pozwolić, by taki skurwysyn żył!
- Może jeszcze mieliśmy mu pomóc w
organizowaniu inwazji? - dodała kąśliwie Elizabeth Daj spokój, choćby miał nie wiem jak piękne cele, jego
metody...
- Ale zrozumcie! - przerwała jej najemniczka, zbyt
zajęta myślami, by zauważyć, że ma Garreta w zasięgu
ręki - Nie słyszeliście, co Opat powiedział? Że on był po
naszej stronie. Że zaplątali to tak bardzo, aby
przechytrzyć Pana Zmian, aby on się nie mógł w tym
wszystkim rozeznać. Chodziło tylko o przerwanie
pętli...
Zamilkła bezradnie, widząc jak odwracają się do niej
plecami i owijają w koce. Nic nie rozumieli, a ona nie
potrafiła ich przekonać. Kislevska krew wrzała w niej
na myśl o tym, że ktoś się nią posłużył. Że ten ktoś z
góry założył, że będzie łatwo nią manipulować. Przecież
się zmieniła! Już nie była taka, jak kilka lat temu...
Opat powiedział jej, że już nigdy nie wróci na wyspę.
Wykorzystana i porzucona. Sama. A Staruszek? A
rodzina? Czy to wszystko też była sprawa Iony? Tylko
po to, by przeprowadzić jakiś perfidny plan?
Zastanawiała się, czy teraz wszystko będzie...
prawdziwe? A może nadal pozostaną marionetkami?
“Nie tym razem...” - przyrzekła sobie. - “Teraz będę
bezwzględna. To ja będę grać! To ja będę górą” powtarzała sobie, choć nie wiedziała, jaką właściwie grę
ma na myśli - “Już nie dam się unieszczęśliwiać dla
czyichś celów.”
Riannon stała pod drzwiami, zastanawiając się,
czy to ma sens. Od chwili, kiedy uciekł jej cień i tak nie
mogła zasnąć...
- Nie idziesz do środka?
Odwróciła się. Za nią stał chłopiec o głowę niższy od
niej.
- Musisz iść do środka. W nocy przychodzą Oni.
Aaargh... – przerwał spojrzawszy na kikut jej ręki,
cofnął się o krok – Lewa Ręka Lewiatana!
- Co powiedziałeś? – nagły krzyk wyrwał Riannon z
otępienia.
- Lewa...
- 82 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Widzisz moją rękę!?
- Tak... Nie! – chłopiec wyglądał na
przestraszonego - Ja nic nie wiem. Zapytaj
innych. Starszych. Ja nic nie wiem. Musisz wejść
do środka. Oni przychodzą nocą. Muszę zamknąć
bramę.
Weszła za nim do budynku, z pytaniem
zastygłym na ustach. Chłopiec zamknął drzwi na
zasuwę, położył się na łóżku i od razu zasnął.
Została sama pośród rzędów piętrowych łóżek
ciągnących się o wiele dalej, niż by się mogło
zdawać patrząc na budynek z zewnątrz.
Poczuła
ogarniające
ją
zmęczenie.
Westchnęła i ruszyła w kierunku pierwszego
wolnego lóżka. Wdrapała się na górę i siadła,
oparta o ścianę. Sen nie nadchodził. Zamykała
oczy, ale nie była w stanie zapaść w
błogosławiony stan nieświadomości.
Za murami coś wyło. Szalało. Zawodziło. Nie
miała ochoty sprawdzać, co to takiego.
Przymknęła oczy licząc na to, że czas minie
szybciej. Kiedy je otwarła, zobaczyła cienie. Nie,
nie cienie. Postacie. Nad każdym z łóżek jedną.
Przetarła oczy mając nadzieję, że widziadło
jest tylko złudzeniem wywołanym przez
zmęczenie. Jednak postacie nie miały zamiaru
zniknąć. Posępne, czarne, nieruchome. Każda
nad jednym ze śpiących, jak duch opiekuńczy.
Skądś wiedziała, że nie są to dobre duchy. Raczej
opiekunowie koszmarów, albo czegoś jeszcze
gorszego...
Naciągnęła koc na głowę i skuliła się pod
ciepłym przykryciem, dającym złudne poczucie
bezpieczeństwa. Nie zasnęła nawet na chwilę.
Miała nieprzyjemne wrażenie, że dla niej to
jeszcze nie koniec, że jeszcze nie uwolniła się od
Iony.
II.
R
ano wyspa wyglądała jak w momencie,
kiedy na nią przybyli. Żadnych zniszczeń.
Żadnych pęknięć i zrujnowanych budynków.
Gdyby nie trupy porozrzucane po murach i
dziedzińcu, można by pomyśleć, że nie odbyła się
tu żadna bitwa.
Po drodze na śniadanie wpadli na Czarnego
Garreta. Ten, bojąc się trafić w ręce Tanji, błąkał
się po wyspie. Został na noc na zewnątrz i zasnął
gdzieś w kącie. Obudził się z twarzą zalaną krwią
i wyrytym na czole znakiem Iony.
- Kto mi to zrobił!? – szalał złodziej.
- On nocował na zewnątrz... – szeptały
miedzy sobą wychodzące z sypialni dzieci – Oni
po niego przyjdą.
- Oni!? Jacy Oni!? – oczy Garreta błyszczały
gorączką.
Jeżeli liczył, że otrzyma jasną odpowiedź,
mylił się. Nikt na Ionie nie udzielał jasnych
odpowiedzi. Nawet dzieci.
- Oni. – wyjaśnił spokojnie jakiś chłopczyk, patrząc
na złodzieja z politowaniem, zupełnie jakby ten
zmuszał go do wyjaśniania rzeczy oczywistej. - Wtedy
też mu wyryli na czole znak. A później po niego
przyszli. I zabrali.
- Jak to przyszli? – indagował Garret, ocierając krew
z oczu.
- Zawsze przychodzą... To nieuchronne. Chociaż
może uda ci się uniknąć śmierci, jeśli odjedziesz
wystarczająco daleko. – odpowiedziało dziecko i
zostawiło zdumionego złodzieja na środku dziedzińca.
Garret wzruszył ramionami z rezygnacją.
Po
posiłku zabrali się za porządki. Truchła
najeźdźców zrzucali z murów prosto w fale, ciała
obrońców znosili na wspólny stos. Przy okazji zbierali z
pobojowiska mithrilowe pancerze. Już poprzedniego
wieczoru wykalkulowali, że kilka takich zbroi
wystarczy, by zapewnić sobie dostatek do końca życia.
Martwym mithril nie był potrzebny, zwłaszcza że ciała
miały zostać spalone.
Tanja pożyczyła od Riannon torbę – jedyną
pozostałość po bliźniaczce elfki. Teraz obie wojowniczki
zbierały kawałki zbroi i pieczołowicie ładowały je do
magicznego worka. Randal nie omieszkał wykorzystać
doskonałej okazji do dokuczenia templariuszce.
- Gdzie twoje ideały? Ładnie to tak, obdzierać
trupy? – zapytał złośliwie.
- Przyganiał kocioł garnkowi – odszczeknęła –
Wiesz co, Randal? Ideały to piękna rzecz, ale piękne
rzeczy człowiek bardziej docenia, jak ma pełny brzuch.
Te kilka blach to i tak za małe zadośćuczynienie za
wplatanie nas w ten bajzel.
- No, no, czyżbyś wreszcie dojrzała? – zakpił.
- Spadaj. Po tym, jak oglądałam własną śmierć,
moje ideały poszły spać. Zresztą mówisz tak tylko po to,
żeby dla ciebie więcej zostało.
Garret, uważnie słuchający tej wymiany zdań w
nadziei na jakąś rozrywkę, zaśmiał się pod nosem.
Jeszcze wieczorem Schwarzenschwert miała opory
przed obdzieraniem poległych, ale w końcu dała się
przekonać. Zresztą oponowała bez przekonania, chyba
tylko dla zasady. Ostatnie wydarzenia wyraźnie ją
zmieniły. Od wizyty w Mauzoleum stała się zgorzkniała
i cyniczna. Ciekaw był, co takiego powiedziała jej
Czarna?
P
owrót do Imperium na szczęście mieli
zapewniony. U stóp skały kołysały się na falach dwa
bliźniacze statki. Obie Anny zarządziły, że Abyss odbije
od brzegu Szmaragdowej Wyspy najpóźniej po
południu – wszakże na Ionie można było zostać tylko
jedną noc, tak więc czasu było niewiele, a do
uprzątnięcia całkiem sporo.
Ciała Czarnej Elizabeth i Czarnej Tanji zostały
odnalezione i zabrane przez mnichów. Zwłoki Randala
spoczywały prawdopodobnie na dnie morza i nikt nie
miał zamiaru ich tam szukać. Nie mogli jedynie
odnaleźć Białej Riannon. Przypuszczali, że stoczyła się
ze skały. Szukali wszędzie, aż wreszcie dali za wygraną.
- 83 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Garret
tymczasem zbierał swoją działkę
mithrilu, starając się unikać Tanji i przy okazji
obserwując białe modliszki tkwiące na murach.
Stwory siedziały nieruchomo, przyglądając się
krzątaninie.
- A wy co teraz będziecie robić? – rzucił w ich
kierunku.
Modliszki przegrupowały się i już po chwili
trzy z nich otoczyły Garreta.
- Hola, hola! Jesteście białe, prawa?
Jessteśśśmy...
Widzieliśśmy
twoja
towarzyszkę sss... Ona nie zginęła.
- Co!? – Garret od razu domyślił się, że chodzi
o Białą Riannon.
- Płassszczka ją zabrała.
- Po co? Dokąd?
- Nie wiemy, sss... – modliszka przekrzywiła
głowę wpatrując się w złodzieja.
Ten rzucił jeszcze okiem na pozostałe stwory i
wrócił do zbierania zbroi.
R
andal także się nie obijał. Ciągnąc za sobą
wypchany wór rozglądał się za kolejnym łupem.
Klął niczym krasnoludzki grabarz. Wśród całej
tej krzątaniny trudno było już znaleźć cokolwiek.
Do “wielkiego sprzątania” dołączyli się
marynarze Anny i to z obu statków. Panie
kapitan obiecały im, że będą mogli sprzedać
zbroje i zostawić sobie cały dochód. Okrzyki w
rodzaju “To moje, ja pierwszy to zobaczyłem!”,
które zniesmaczyły Elizabeth i Tanję, pochodziły
właśnie z ich gardeł. Randal zaśmiał się, wiedząc
odchodzące kobiety. Bardzo dobrze, więcej
zostanie dla niego...
Wojowniczki dostrzegły tymczasem trzech
Nachtjaegerów, siedzących pod drzewem i
radzących nad nie wiadomo czym. Kolejne
niedobitki po wczorajszej bitwie. Właściwie nie
było wiadomo, dlaczego tu siedzą i dlaczego
jeszcze żyją. Widocznie zmienili się, tak jak
modliszki.
- Może to głupie, ale może powinnyśmy
któregoś zwerbować? Adrian był całkiem
pożyteczny... – Elizabeth spojrzała pytająco na
Tanję.
- Taaak, dopóki nas nie zdradził. Ale
faktycznie, był pożyteczny.
- Pogadamy z nimi?
Podeszły bliżej. Nocni Łowcy przerwali szepty
i obrzucili kobiety nieprzyjaznym spojrzeniem.
Nie wyglądali na chętnych do współpracy.
- Po której jesteście stronie? – zapytała Tanja
bez owijania w bawełnę.
- Po swojej. – odpowiedział jeden z Cieni i
odwrócił się do niej plecami.
Drugi wydobył ostrza i zakołysał się na lekko
ugiętych
nogach.
Kobiety
cofnęły
się
instynktownie.
- Wygląda na to, że nic z tego – mruknęła
najemniczka.
- Spokojnie, on jest trochę... nerwowy – powiedział
drugi.
- Co zamierzacie teraz robić? – Elizabeth próbowała
nawiązać rozmowę, czując się cokolwiek głupio.
- Nie twój interes. – odburknął trzeci Łowca,
patrząc na nią z ukosa.
- Chodźmy – Tanja walnęła templariuszkę łokciem
w żebra.
Miała rację. Nachtjaegerzy wyraźnie nie mieli
ochoty na rozmowę.
J
edyną osobą, która niczego nie zbierała, była
Riannon. Od kilku nocy pozbawiona snu, była tak
potwornie zmęczona, że zobojętniała na wszystko.
Jedynym, co mogło ją wyciągnąć z apatii, były
tajemnicze słowa, wypowiedziane wieczorem przez
chłopca przy drzwiach. Usiłowała dowiedzieć się co
znaczy “Lewa Ręka Lewiatana”, ale mnisi unikali
odpowiedzi na jej pytanie. Starsi bracia albo nie mówili
nic i tylko z przerażeniem spoglądali na jej kikut, albo
bełkotali coś bez sensu i twierdzili, że jeszcze nie
powinna tego wiedzieć. Ukrywali coś. Coś złego. Do
opata zaś wolała nie iść. Przeczuwała, że nie powie jej
nic nowego, tylko obrzuci srogim spojrzeniem i wprawi
w zakłopotanie na resztę dnia.
W końcu postanowiła udać się do skryby z Wielkiej
Biblioteki. Mały człowieczek był bardzo zabiegany i cały
czas coś mówił. Do siebie. Co gorsza czas mieszał mu
się jeszcze bardziej niż innym mieszkańcom Iony.
Miała jednak szczęście. Usłyszawszy o “Lewej Ręce
Lewiatana”, skryba zamyślił się głęboko, przez chwilę
mamrotał pod nosem, aż wreszcie zaczął mówić.
Dowiedziała się, że żył kiedyś Ionita o takim imieniu.
Właściwie nazywał się Prawa Ręka Lewiatana, bo
mityczny stwór pożarł mu tą właśnie dłoń. Był
pierwszym, którego słuchały modliszki. Umarł ze
starości, co nie zdarza się Ionitom. Jego ciało
spoczywało w jednej z krypt w podziemnym grobowcu.
Opowieść skryby przerwał Garret, który nagle
pojawił się miedzy regałami.
- Schowaj to, bo jak Tania mnie z nim znajdzie to
będzie ciężko – szepnął konspiracyjne podając elfce
pierścień.
Riannon po prostu wepchnęła go do torby.
- Idę zobaczyć kryptę Prawej Ręki Lewiatana. –
rzuciła.
- To Lewiatan ma ręce? – skrzywił się Garret.
- Nie mam pojęcia. Oglądałam dokładnie tylko jego
jęzor i zębiska. Prawa Ręka Lewiatana to imię jakiegoś
Ionity, któremu ten potwór zeżarł rękę.
Skryba otworzył przejście do grobowca i zapalił
lampę. Schodzili kamiennymi schodami w dół. Echo
niosło ich kroki i odbijało daleko w głębi.
- Modliszki powiedziały mi, że wcale nie zginęłaś.
Elfka obrzuciła go pytającym spojrzeniem.
- Wczoraj w bitwie. To znaczy ta druga ty. Biała. –
wyjaśnił - One twierdzą, że porwała cię płaszczka.
- Przecież widziałam, jak modliszka wbijała jej
miecz w serce!
Garret wzruszył ramionami.
- Mnie nie pytaj. Może tylko ci się wydawało, że
widziałaś? One twierdzą, że płaszczka zabrała cię żywą.
- 84 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- I?
- I nic. Nie mówiły dokąd.
Riannon zamyśliła się. Do czego płaszczka
mogła potrzebować jej białej wersji? Milczała
przez dłuższą chwilę, bez słowa podążając za
przewodnikiem, schodzącym coraz niżej w głąb
wyspy.
- To tutaj – rzucił ni z tego ni z owego skryba,
przerywając przydługą ciszę.
Stali przed grobowcem. W kamieniu wyryte
było imię. Prawa Ręka Lewiatana. I znów ten
napis “Templar”, taki sam jak na grobowcach w
Mauzoleum. Ich grobowcach... Wpatrywali się w
zakurzony kamień.
- Będziesz go otwierać?
- Chyba nie.... - rozmyśliła się, po czym
zwróciła do małego człowieczka – Jak on sobie
radził bez ręki?
- On miał rękę. Nieludzka. Gadzią. Ze
szponami...
Skrzywiła się. Mniej więcej w tej samej chwili
z głębi grobowca doszły ich przejmujące
dreszczem ni to szepty, ni to krzyki. Bez słowa
skierowali się z powrotem ku schodom.
- Mam złe przeczucia – rzuciła jeszcze, kiedy
wychodzili z grobowca.
W
rócili w sama porę. Anna chciała
odpłynąć jak najszybciej.
Po drodze skręcili jeszcze do sklepiku w
wiosce u podnóża skały. Wioska, rzecz jasna,
podobnie jak przystań nieopodal i budynki na
górze, zdawała się nie pamiętać wczorajszej
inwazji. A i sprzedawca, jak przystało na
mieszkańca
Iony,
nie
był
człowiekiem
normalnym. Za swoje towary żądał przedmiotów
cennych dla ich posiadacza. Ot, chociażby
kromki chleba, kiedy jego właściciel umiera z
głodu. Uznawał tylko wymianę “towar za towar”,
przy czym nigdy nie można było przewidzieć, co
uzna za cenne.
Tanja, chcąc pocieszyć Riannon, wymieniła
jadeitową wydrę, zdobytą dawno temu na jakiejś
wyprawie, na wisiorek wyobrażający trójząb
podparty przez parę elfów. Dla siebie wybrała
magiczny pierścień, pozwalający porozumiewać
się w każdym języku.
Elizabeth,
pod
wpływem
odległych
wspomnień, zapragnęła fletu, z którego nawet
ktoś nie umiejący grać potrafiłby wydobyć
melodię.
- A co mi za to dasz? – zapytał przekupień.
- Kolczyk. – odparła templariuszka,
pokazując maleńką szafirową łzę oprawioną w
srebro.
- Czy jest dla ciebie cenny? - zapytał handlarz,
w szczególny sposób akcentując słowa “dla
ciebie”.
Domyśliła się, że nie chodzi mu o wartość
rynkową.
- Dostałam go od mojego pierwszego
kochanka.
- Dobrze. – sprzedawca zabrał błyskotkę i spod lady
wyciągnął małą fujarkę – Zagrasz na niej, a wszyscy,
którzy usłyszą jej dźwięk, będą zachwyceni.
Natychmiast wypróbowała nowo nabyty przedmiot.
Gdy tylko przycięła go do ust i wydobyła pierwsze
dźwięki, wszyscy oniemieli, i zastygli w zachwycie.
Templariuszka przestała grać. Obecni ocknęli się, lekko
oszołomieni. Zachichotała złośliwie i schowała flecik do
torby.
- Niezupełnie o to mi chodziło, ale... Podoba mi się.
- stwierdziła z uśmiechem.
Tymczasem
Tanja
bezskutecznie
próbowała
wytargować od handlarza maść na blizny, za którą
chciała wyciągnąć od Riannon jedną z magicznych
toreb. Poważnej kłótni zapobiegło pojawienie się
Riannon z jednym z Garretów. Elfka rozwiała nadzieje
najemniczki na zdobycie zaklętego worka, wymieniając
na maść uschniętą dłoń, którą odgryzł jej Lewiatan.
Miała co prawda wątpliwości, czy dobrze robi.
- Mam nadzieję, że nie będzie mi już potrzeba. Nie
chciałabym po nią tutaj wracać...
Garret domagał się woreczka wiecznie napełnionego
prochem, ale sklepikarz nie miał nic takiego.
Proponował
woreczek
wypełniony
prochami...
zmarłych, jednak ze zrozumiałych względów nie
wzbudziło to zachwytu złodzieja.
W
końcu Annie udało się zagonić wszystkich na
przystań, gdzie czarne okręty w porównaniu z lichym
pomostem i kutrami rybaków wydawały się jeszcze
bardziej majestatyczne. Obie panie kapitan naradzały
się jeszcze jakim kursem mają płynąć i gdzie cumować,
żeby pojawienie się statków dało początek kolejnym
morskim opowieściom. Marynarze zakończyli już
ładowanie skrzyń wypełnionych mithrilem i okręty były
gotowe do wyruszenia w morze.
Załadowali się na okręt stojący z prawej strony,
chcąc płynąć w okolice miejsca, gdzie zagubił się cień
Riannon.
- Mogę z wami płynąc do Altdorfu, dalej rzeka
Talabek jest zbyt płytka dla Abyssu. Będziecie musieli
wynająć barkę rzeczną.
Zgodzili się bez sprzeciwu. Lepsze to niż nic.
Powietrze wypełniło skrzypienie desek i pojękiwanie
lin. Wkrótce Szmaragdowa Wyspa znikła za
horyzontem. Nad okrętem majaczył biały kształt
morskiego ptaka. Marynarze spoglądali na niego z
niezadowoleniem. Albatros samotnie szybujący nad
statkiem jest zwiastunem nieszczęścia...
Dookoła statku rozpostarły się czarne wody Domu
Lewiatana. Za okrętem zaczęły się wynurzać dziesiątki
dryfujących bez celu trumien. Śpiący. Tym razem nikt
nie próbował ich wyławiać. Przepłynęli przez Abyss w
grobowym milczeniu.
Garretów nigdzie nie było widać. Zapewne nadal
ukrywali się przed Tanją. Właściwie było to
niepotrzebne – najemniczka była zbyt zajęta
pocieszaniem smutnej i wyczerpanej Riannon, żującej z
obrzydzeniem kolejną porcję pobudzających ziół.
- 85 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Elizabeth i Randal stali oparci o burtę i
obserwowali czarną jak smoła wodę.
- Co dalej? – zapytał Randal
- Dalej? – templariuszka patrzyła w dal –
Wrócę do Nuln, zamknę się w swojej przytulnej i
bezpiecznej celi, będę się modlić... Cisza, spokój.
– rozmarzyła się. - Coś pięknego. Może nawet
zacznę się przygotowywać do przyjęcia niższych
święceń?
Złodziej prychnął.
- Akurat, już to widzę! Nie wytrzymasz nawet
miesiąca. Najdalej po dwóch tygodniach wrócisz
na szlak. Zresztą... I tak ci się nie uda
- Dlaczego? Uważasz, że nie mam dość
cierpliwości?
- To też, ale przede wszystkim jakoś nie
wierzę, żeby to był koniec.
Wojowniczka wzruszyła ramionami.
- Za piękne, żeby było prawdziwe? Pewnie
masz rację.
- Poza tym zapomniałaś o cieniu Riannon.
- Cholera. – mruknęła – Pewnie trzeba będzie
jechać aż za Talabheim. Ale potem...
Przerwała, uświadamiając sobie, że to
“potem” robi się coraz bardziej odległe w czasie.
Nie rozmawiali więcej na ten temat. Nad ich
głowami kołysał się na wietrze ogromny albatros,
jakby chcąc potwierdzić obawy Randala.
R
eszta drogi przebiegała bez niemiłych
niespodzianek. Tylko Elizabeth denerwowała
wszystkich, zwłaszcza zaś Garreta, grając na
swoim czarodziejskim flecie. Tłumaczyła, że
próbuje rozśmieszyć Riannon. Rzeczywiście,
widok złodzieja, wynurzającego się spod
peleryny
i
zastygającego
w
zachwycie,
słuchającego muzyki z szeroko rozdziawioną
gębą, był zabawny, ale Riannon zdawała się tego
nie dostrzegać. Elfka była w tragicznym
humorze. Nie ruszała się z miejsca, a głębokie
cienie pod oczami świadczyły o kolejnej
nieprzespanej nocy. Nie wyrwał jej z apatii nawet
niewielki sztorm, na który trafili w połowie
drogi. Nie był on zresztą w stanie przeszkodzić
Abyssowi w jego podróży.
Wkrótce czarny statek majestatycznie
wpłynął do najpiękniejszego portu Starego
Świata. Anna uniknęła opłat portowych,
wykorzystując magiczne właściwości statku
wydobytego z głębin Abyssu. Statek widmo był
widzialny tylko dla tych, którzy chcieli go
widzieć.
Uszczęśliwieni powrotem do znanych krain
podróżni z ulgą opuścili pokład. Jedynie
Riannon nie chciała wychodzić na ląd.
Zmęczona, siedziała na zwojach lin, smarując
twarz maścią z Iony. Z godziny na godzinę
stawała się coraz słabsza, a wciąż nie wiedziała,
jak odnaleźć swój cień. Nie miała też pojęcia, czy
uda się jej odzyskać dłoń. Prześladowały ją
koszmarne przeczucia. W końcu postanowiła się
upić z marynarzami. Miała cichą nadzieję, że
kiedy wleje w siebie odpowiednią ilość rumu, padnie
nieprzytomna i trochę odpocznie.
III.
Ulice
Marienburga jak zwykle wypełniał
wielobarwny tłum marynarzy, kupców, najemników,
kuglarzy i dziwek. Na widok skąpo ubranej ladacznicy
Randal wydał pełen zapału okrzyk i opuścił towarzyszy
na resztę dnia.
Elizabeth i Tanja zawędrowały na ulicę płatnerzy,
szukając dobrego krasnoludzkiego zbrojmistrza.
Wiedziały, że tylko najlepszego z najlepszych będzie
stać na zakupienie zbroi z mithrilu. Wkrótce znalazły
odpowiednie miejsce. Wystawione na sprzedaż wyroby
świadczyły o wielkim kunszcie płatnerza. I nie były
tanie.
Postanowiły, że najpierw pokażą rzemieślnikowi
fragment pancerza, a resztę wyciągną dopiero wtedy,
gdy ewentualny kupiec wykaże odpowiedni entuzjazm.
Zaledwie zdążyły pokazać srebrzysty naramiennik,
przysadzisty zbrojmistrz złapał się za brodę z zachwytu
i czym prędzej zamknął drzwi sklepu na wielką zasuwę.
- Na brodę Grungniego! Co za skarb? Macie tego
więcej? Macie może – tu głos mu się załamał ze
wzruszenia – macie KOMPLET?
Pokiwały głowami i zaczęły wyciągać fragmenty
pancerza z magicznej torby. Krasnolud na przemian
bladł i czerwieniach, tarmosił swą bujną brodę i drapał
się po karku.
- Ile za to chcecie?
- A ile byś dał?
- Nooo... – w oczach płatnerza pojawił się pełen
chciwości błysk – sześć tysięcy?
Wojowniczki nie były naiwne.
- Możemy zacząć rozmowę od... piętnastu.
- Żartujecie chyba? To majątek! Mam pójść z
torbami? Siedem, nie więcej!
Targi trwały dość długo, w końcu nie chodziło o
drewnianą łyżkę. Ostatecznie stanęło na dziesięciu
tysiącach złotych koron, co w pełni usatysfakcjonowało
obie strony. Wojowniczki umówiły się na odbiór złota i
ruszyły dalej. Do wieczora sprzedały jeszcze dwa
komplety. Były bogate!
D
wóch Garretów wynurzyło się spod peleryny
niewidzialności w bezpiecznej odległości od Tanji, po
czym, po krótkim namyśle, znikło z powrotem. Anna
prosiła, aby sprawdzili, co dzieje się w porcie. Z
pokładu Abyssu widać było odseparowane skupisko
statków, a to nie wyglądało normalnie.
Sprawdzenia portu podjął się Czarny Garret.
Wypytawszy miejscowych marynarzy i bywalców
przybrzeżnych tawern dowiedział się, że sytuacja na
granicy z Kislevem znów się pogorszyła i nadal robiła
się coraz paskudniejsza. W związku z tym kislevskie
statki kupieckie stały tu już od miesiąca. Nie chciano
ich wypuścić z portu.
- 86 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Niedługo cały ładunek się zepsuje i będzie
go trzeba do morza wyrzucić... - mruczał
umorusany smołą tragarz - Ot, taka teraz
polityka. Złe czasy nadchodzą.
Co do tego złodziej nie miał wątpliwości.
Pomyszkował jeszcze po porcie, ale okręty były
dobrze chronione. Próbę przedostania się za
blokadę uznał nie wartą wysiłku. Kupiwszy po
drodze beczkę prochu i kurczaka od
przydrożnego sprzedawcy udał się w kierunku
przystani, pchając przed sobą swój nowy
nabytek.
W międzyczasie Biały Garret skontaktował
się z Gildią. Uzgodnił sprzedaż mithrilu i umówił
się na sfinalizowanie transakcji za tydzień w
Altdorfie. Później odwiedził karczmę, którą
pamiętał ze starych dobrych czasów - “Pod
Niedźwiedziem”.
Stary, zakurzony niedźwiedź nadal wisiał pod
sufitem, majestatycznie obracając się wokół
własnej osi, rozczapierzając łapy we wszystkich
kierunkach świata i wodząc błędnym wzrokiem
po gościach. Słysząc skrzypienie drzwi,
karczmarz przerwał pucowanie kolejnego kufla,
rzucił okiem na przybysza i wyciągnął szyję, żeby
upewnić się, czy go wzrok nie myli. A później
uśmiechnął się szeroko, choć może nie do końca
szczerze. Znał bowiem profesję swojego gościa,
dawniej zaufanego człowieka od załatwiania nie
do końca czystych interesów.
Przywołał
złodzieja
do
szynkwasu,
napełniając
świeżo
wypucowany
kufel
rozwodnionym piwem, jakie podawano w całym
Marienburgu i okolicy.
- Coś robił przez ostatnie czasy? Nie
widziałem cię w mieście od dobrych paru lat.
- Bywało się tu i tam. - odparł tajemniczo
złodziej, wychodząc ze słusznego założenia, że
gospodarz nie ma ochoty na kilkugodzinną
opowieść.
- A gdzie ta elfka, co zawsze z tobą była.
Riannon? Dobrze pamiętam? Frank mówił, że ją
ostatnio tu na bagnach widział. – barman
odwrócił się w stronę zaplecza i wrzasnął przez
niedomknięte drzwi: - Fraaank! Dobrze mówię,
co żeś tę elfkę widział ostatnio?
G
arret momentalnie przypomniał sobie
słowa modliszek. “Płaszczka ją zabrała”. Czyżby
Biała Riannon rzeczywiście przeżyła?
Trochę spłoszony Frank wychylił się z kuchni,
kurczowo zaciskając w rękach brudną szmatę.
Nerwowo wodził wzrokiem między karczmarzem
a Garretem. W końcu wyjąkał:
- Ta-ak. Na bagnach kiedyśmy to... – urwał,
napotkawszy spojrzenie swojego pracodawcy –
Ale jakaś wymizerniała była. Pewien nie byłem,
czy to ona...
Garret
uważnie
wysłuchał
opowieści
kuchennego pomocnika. Wypytał, gdzie i kiedy
Frank widział elfkę, starając się zapamiętać jak
najwięcej szczegółów.
Później zaś, w przypływie kawalerskiej fantazji,
rzucił karczmarzowi sakiewkę i zamówił sobie portret,
żeby jego podobizna mogła zawisnąć między innymi
sponsorami na ścianie karczmy.
O umówionej godzinie ruszył z powrotem do portu.
Po drodze odnalazł swojego bliźniaka, który w
międzyczasie natknął się na wracające z miasta kobiety.
Kiedy wszyscy razem dotarli na statek, Riannon wisiała
przewieszona przez burtę. Obok niej stał jeden z
marynarzy Anny, pilnując, by nie wypadła. Na widok
powracającej grupy podniósł ręce, tłumacząc, że to nie
jego wina.
Zorientowawszy się, że wokół niej panuje
zamieszanie, elfka podniosła głowę.
- Garret... - wystękała - po co ci ta kura?
- To jest naprawdę dobra... Rian, dobrze się czujesz?
- Nie... Chyba dziś też nie zasnę. – jęknęła,
zieleniejąc na twarzy.
Tego wieczoru jeszcze nie raz karmiła portowe
ryby...
IV.
Garret przytomnie zaczekał, aż towarzysze zjedzą
kolację, po czym powtórzył opowieść Franka z karczmy
“Pod Niedźwiedziem”. Tak jak się spodziewał,
natychmiast postanowili ją sprawdzić. Wszyscy zgodnie
stwierdzili, że poszukiwania cienia można odłożyć o
kilka dni. Wszakże nie było wiadomo, gdzie ten cień
właściwie jest i jak go złapać, a tutaj mieli przynajmniej
świeży trop porwanej bliźniaczki Riannon. Elfka
przytaknęła im. Po całodniowym pijaństwie była
jeszcze bardziej wykończona i właściwie było jej
wszystko jedno, gdzie się udadzą. Zresztą jak mogłaby
zostawić siebie samą w rękach... No właśnie, czyich? Ze
słów pomocnika kuchennego wynikało, że w okolicach
Marienburga kręciły “jakieś stwory”. Czyżby modliszki?
A jeśli tak, to które?
Rano spakowali ekwipunek i wynajęli konie. Ruszyli
na bagna wraz z Anną i częścią jej marynarzy. Wszyscy
oprócz Randala, bo ten oświadczył, że nie ma
najmniejszego zamiaru łazić po “parszywych bagnach”,
po czym zniknął w jakimś burdelu.
R
iannon bezładnie kiwała się na końskim
grzbiecie i przez cała drogę ktoś musiał ją trzymać, żeby
nie zsunęła się z siodła. Marzyła tylko o jednym –
prawdziwym śnie.
Okolica była bezludna. Ostry wiatr znad morza
targał włosy, przewiewając nad głowami podróżnych
tumany piasku. Jałowe Ziemie słusznie otrzymały swą
nazwę. Wzdłuż wybrzeża ciągnęły się nie kończące się
szeregi wydm, porośniętych gdzieniegdzie wrzosem,
ostrymi, wyschniętymi trawami i karłowatymi
wierzbami piaskowymi. Nieco dalej od morza pojawiały
się pierwsze rachityczne sosny. Wreszcie bagna.
Niektóre słone, podczas każdego sztormu regularnie
- 87 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zalewane przez morskie fale, cuchnące zgnilizną
i wodorostami. Inne, bardziej oddalone od
brzegu, mamiły oko białą korą brzóz, świecącą
jasno nad miękkimi kobiercami mchu i
widłaków, pod którymi ukrywało się zdradliwe
torfowe błoto.
Miejsce to nie miało najlepszej sławy, było
bowiem kryjówką wszelkich wyjętych spod
prawa banitów, złodziei i przemytników.
Członkowie wyprawy nieufnie spoglądali na kępy
sosen, łączące się ze sobą i tworzące bór podszyty
wysokimi paprociami i gęstymi krzewami jeżyn.
Niektóre miejsca były jakby stworzone na
zasadzkę.
W każdej chwili oczekiwali ataku bandy
wygłodniałych wyrzutków. Nie spotkali jednak
nikogo. Pod wieczór dotarli do opustoszałej
wioski. Skierowali się w stronę jedynego
budynku, z którego unosiła się leniwie smuga
dymu. Przywiązali konie na zewnątrz i zapukali
do drzwi chałupy.
Człowiek, który im otworzył, miał już swoje
lata. Zapytany o nocleg, bez cienia strachu
wyjaśnił, że wioska już dawno została
opuszczona i zaprosił wędrowców do środka.
- Przyjeżdżam tu tylko sezonowo. Zioła
zbieram, co tutaj na bagnach tylko rosną. Inni
już dawno do miasta się przenieśli.
Podał gościom herbatę.
- A jej co się stało? – zapytał wskazując na
Riannon.
- Ma problemy z zaśnięciem. – wyjaśniła
Tanja.
- Może jakieś zioła na sen? Mam takich
trochę...
- Nie, nie na sen, bo nam padnie zupełnie.
Masz coś na pobudzenie?
Zielarz spojrzał na Tanję zdziwiony, ale zaraz
zajął się wyszukiwaniem odpowiednich roślin,
mrucząc coś pod nosem.
- A czego właściwie szukacie na tych
bagnach? – odezwał się, nadal grzebiąc w
szafkach.
Zapadła dłuższa chwila milczenia.
- Jej bliźniaczki. – Tanja wskazała na elfkę.
Gospodarz odwrócił się. Spojrzał podejrzliwie
na Riannon, która przycupnęła koło kominka,
później na najemniczkę. Podrapał się po głowie i
zasępił.
- Toż tu elfy nie żyją, jeno ostatnio zieloni
myto przyszli zbierać... Po prawdzie to nie wiem,
od kogo, bo mało kto tędy jeździ. Chociaż
onegdaj widziałem nad morzem ślady wozu. –
zielarz poskrobał się po brodzie. - Dziwne ślady.
Widzi mi się, że prowadziły do starego zamku,
alem nie sprawdzał, bo obok jeszcze inne tropy
były, jakich w życiu nie widziałem. Wolałem nie
ryzykować. Dziwne rzeczy się dzieją ostatnio nad
morzem, oj, dziwne. – dodał tajemniczo.
Obecność orków ich nie zdziwiła, za to
zainteresowali się dziwnymi śladami i zamkiem.
Zielarz, widząc ich zaciekawienie, obiecał, że
rano zaprowadzi ich w miejsce, gdzie znalazł nietypowy
trop.
W
yruszyli o wschodzie słońca. Konie zostawili
koło chałupy, mając nadzieję, że nikt sobie ich nie
przywłaszczy. Riannon słaniała się na nogach i gdyby
nie silne ramię Elizabeth, nie byłaby w stanie iść.
Obchodzili moczary dookoła. Zielarz prowadził ich
sobie tylko znaną ścieżką. Szedł dość szybko, co chwila
opuszczając trasę i zbierając cuchnące korzonki i liście.
Nikt nie odważył się pytać, co to było. Sądząc z
zapachu, nic dobrego.
Przed wyjściem ostrzegał przed dołami, gdzie na
nieuważnych czyhają ameby i inne bagienne stwory.
Rad było tak wiele, że nikt ich nie spamiętał. Szli więc
posłusznie za przewodnikiem mając w duchu nadzieję,
że nie wyprowadzi ich w jakieś opuszczone przez bogów
miejsce.
- Daleko jeszcze? - niecierpliwił się Garret. –
Jakbym wiedział, że tu tak paskudnie, wolałbym raczej
odpoczywać w mieście, niż pchać się na jakieś moczary.
- Nie, niedaleko. - przewodnik próbował wyglądać
na pewnego siebie.
Po kilku monotonnych godzinach, wypełnionych
ciągłym oganiania się od much i wąchaniem
bagiennego smrodu, dotarli do brzegu morza. I nie
znaleźli prawie nic. Jedynie pustą polanę, otoczoną
powyginanymi przez wiatr sosnami. Wysokie, podmyte
przez fale zbocze wydmy. W dole plaża, a na niej
porozrzucane kawałki drewna i pakunki.
- Coś tu było – mruknęła Tanja. - Ale co?
- Hej! Chodźcie zobaczyć! - krzyknęła Elizabeth,
która nie wiadomo jakim sposobem była już przy
wodzie. - Ślady kół. Nic dziwnego, poza tym, że
wychodzą z morza. Prowadzą na zachód.
Rzeczywiście, z wody wyłaniały się ślady
dwukołowego wozu oraz ciężkich, podkutych butów.
Stwierdzili zgodnie, że muszą to być ślady modliszek, a
koleiny uznali za dobry znak, potwierdzający, że stwory
tędy właśnie przewoziły zaginioną Riannon. Trop
ciągnął się kilkaset kroków wzdłuż brzegu, po czym
skręcał w stronę lądu, w miejscu, gdzie wydmy były
nieco niższe. Stało się oczywiste, że muszą za nim
pójść. Inaczej cała wyprawa poszłaby na marne.
Przewodnik zawahał się.
- Te orki... Ostatnio siedziały gdzieś tutaj.
Wdrapał się z powrotem na wydmę i przepadł w
zaroślach. Po dłuższej chwili pojawił się znowu i
przywołał ich gestem, przykładając jednocześnie palec
do ust. Ruszyli za nim. Niechętnie przedarli się przez
gęstwinę karłowatych buków.
- Ciii... stoją tam. Widzicie? - zielarz miał znacznie
lepszy wzrok, niż by się mogło wydawać.
Jakieś ćwierć mili od krzaków, za którymi się ukryli,
stał namiot. Dookoła niego kręciło się kilku zielonych.
Trop, którym podążali poszukiwacze, prowadził
dokładnie drogą, na której usadowiły się orki.
- Atakujemy? - szepnęła Elizabeth, zgarbiona za
mała choinką, spoglądając z nadzieją na Tanję.
- Po co? - najemniczka wzruszyła ramionami. Rzucimy im kawał suszonego mięsa i nas przepuszczą.
- 88 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Z zielonymi chcesz negocjować!? - oburzyła
się templariuszka. – Nie podoba mi się to. A
może by im zagrać?
Sięgnęła po magiczny flet i ze zdumieniem
stwierdziła, że ten zniknął. Rzuciła podejrzliwe
spojrzenie w kierunku Garreta. Złodziej
chichotał pod nosem. Postanowiła, że zamorduje
go później. Na razie mieli na głowie orki...
Tanja upewniła się, że ma na palcu magiczny
pierścień kupiony na Ionie i bez wahania wyszła
na drogę.
- Witajcie! - krzyknęła po orczemu.
Elizabeth słuchała z niedowierzaniem, jak
Terenkowa rozmawia z przywódcą orczego
oddziału. Krew się w niej gotowała. Od dziecka
uczono ją nienawidzić wszystkiego, co miało
zieloną skórę. I nienawidziła. Zbyt wiele razy
widziała ludzi zabitych przez te odrażające
bestie. W zbyt wielu bitwach jej towarzysze, jej
bracia z Zakonu, ginęli pod ciosami orkowych
toporów. Pamiętała, jak wyglądają ślady
przejścia
cuchnącej
zielonoskórej
armii.
Zgliszcza i stosy trupów, spalone wioski pełne
pomordowanych wieśniaków.
Ork przemawiał tonem pełnym buty, a Tanja
posłusznie przekazywała towarzyszom jego
żądania. Za możliwość przejścia mieli zapłacić
jedzeniem.
Reszta grupy zgodziła się bez wahania, ale
templariuszka nie mogła już dłużej wytrzymać.
- No ona chyba zwariowała! - warknęła i
wyciągnęła miecz. - A honor?!
Dowódca wyszczerzył kły na widok ostrza i
zaszwargotał coś po swojemu. Terenkowa
przetłumaczyła, że ork przyjął wyzwanie
templariuszki. Proponował pojedynek do
pierwszej krwi. Miała to być walka honorowa.
Ale oczywiście nie w pojęciu ludzkim.
Elizabeth wątpiła, czy zielonoskóry w ogóle
wie, co oznacza słowo honor, ale nie miała
zamiaru się wycofać, mimo że stwór był od niej
niemal dwukrotnie większy. Musiała się wreszcie
wyładować. Wszystkie dziwaczne wydarzenia
związane z Ioną nadszarpnęły jej nerwy do tego
stopnia, że bitka z orkiem wydawała się czymś
swojskim, normalnym, niemal niezbędnym dla
zachowania zdrowych zmysłów. Poza tym w
głowie się jej nie mieściło, że można przejść obok
goblinoida bez wyciągania miecza!
Podwładni orka rozsiedli się na piasku w
oczekiwaniu na widowisko. Podobnie towarzysze
Elizabeth ustawili się tak, by mieć dobry widok.
Przypuszczali, że dostanie niezłe kopniaki, ale
nie mieli zamiaru jej pomagać. Następnym
razem się zastanowi...
Pojedynek zaczął się błyskawicznie i niemal
równie szybko się zakończył. Ork zaatakował
pierwszy, z rykiem unosząc ogromny topór.
Templariuszka uniknęła spadającego ostrza.
Wychylony po ciosie zielonoskóry stanowił
doskonały cel. Uderzyła, jednak nie doceniła
szybkości przeciwnika. Stwór odskoczył, a cios,
który powinien był rozrąbać odrażający łeb, pozostawił
krwawą bruzdę na jego ramieniu.
Tak czy siak, popłynęła pierwsza krew.
Templariuszka, uznając to za bezsporne zwycięstwo,
pozwoliła sobie na moment rozluźnienia. O mały włos,
a przypłaciła by to życiem. Ork, za nic mając zasady,
zamachnął się toporem. Wojowniczce niemal cudem
udało się przynajmniej częściowo sparować uderzenie.
Zyskała tyle, że żelazo, zamiast roztrzaskać jej czaszkę,
musnęło ją tylko. Jednak to “muśnięcie” wystarczyło,
by ogłuszona Elizabeth upuściła broń i usiadła ciężko
na piasku.
Ork zawarczał coś po swojemu, po czym zdjął z
grubego karku naszyjnik z wypolerowanych kawałków
kości i rzucił jej na kolana.
- No i po co ci to było? – gderała Tanja, pomagając
porywczej towarzyszce wstać.
- Lepiej z nimi gadać, tak? Jeszcze z nim zatańcz
kontredansa! – odcięła się templariuszka, której
solidnie dzwoniło w uszach.
- Oberwałaś i jeszcze ci mało?
- Bo te kreatury nie wiedzą, co to honor, ot co!
Tanja wzruszyła ramionami. Honor!? Też coś!
Dawno nie widziała, żeby ktoś dał się sprać z tak
głupiego powodu. Cholera by wzięła wszystkich rycerzy
zakonnych z ich głupim honorem!
Orki po otrzymaniu słoika powideł przepuściły
podróżnych. Templariuszkę trzeba było przez jakiś czas
podtrzymywać, bo we łbie jej wirowało jak po
butelczynie krasnoludzkiego. Nie pisnęła jednak ani
słówka więcej na temat swojej porażki.
Odetchnęli
jeszcze raz morskim powietrzem i,
podążając za śladami, znowu zapuścili się na moczary.
Tutaj nie musieli bać się, że za chwilę utoną –
modliszki musiały wybrać pewną drogę, żeby
bezpiecznie przeciągnąć wóz. Jednak dalecy byli od
zachwytu.
Otaczały ich bagna. Przeklęte bagna. Cuchnące,
wilgotne i pełne wszystkiego, co można spotkać w
straszliwych historiach, opowiadanych wieczorami przy
kominku przez pomarszczone staruszki. Wyobraźnia
podsuwała im paskudne obrazy. Ameby. Amfisbeny.
Węże. Krwiożercze komary...
Z tego wszystkiego napotkali tylko komary.
V.
Pod wieczór miedzy drzewami dostrzegli zarysy
odległych murów. Niewiele mogli dostrzec, bo bladą
tarczę Manslieba przesłaniały gęste chmury, ale bez
wątpienia musiał to być zamek, o którym opowiadał
zielarz. Ślady prowadziły wprost do niego. Spojrzenia
grupy jednocześnie powędrowały w stronę Garreta.
- Noo dooobrze. Pójdę zobaczyć jak to wygląda z
bliska. – bez entuzjazmu bąknął złodziej i po chwili
zniknął pod peleryną, a resztę drużyny doszło tylko
oddalające się echo kroków.
Wrócił nadzwyczaj szybko.
- 89 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Modliszki. – wysapał – Całe mnóstwo
modliszek.
- Jakiego koloru?
- Myślisz, że im się przyglądałem! Jest
ciemno. – zniecierpliwił się złodziej – Wszystkie
modliszki wyglądają po ciemku tak samo.
- W nocy wszystkie modliszki są czarne –
sentencjonalnie
stwierdziła
Elizabeth,
przekształcając na potrzebę chwili znane
powiedzenie o kotach - W takim razie nie
pozostaje nam nic innego jak iść i sprawdzić.
Na templariuszkę padły pełne zdumienia
spojrzenia kilku par oczu.
- Chcesz szturmować zamek pełen modliszek?
Mało Ci było tego orka?
- A widzisz inne wyjście? – zapytała
przekornie.
Oczywiście żartowała, ale Tanja pokiwała
bezradnie głową. Przyznali jej rację. Czas naglił,
a nic mądrego nie przychodziło im do głów.
Riannon wyciągnęła z torby zawiniątko, które
dostała od jednego z marynarzy przed
opuszczeniem Abyssu. Obraz zaczął jej się dwoić,
musiała się docucić. Długie, bezsenne noce
sprawiały, że w umyśle kotłowały się
najróżniejsze
myśli.
Miała
nieprzyjemne
wrażenie, że wie, czego modliszki od niej chcą.
Przez cała drogę rósł w niej sprzeciw. Nigdy
więcej!
Żadnych
poświęceń
dla
tych
przebrzydłych stworzeń.
Wciągnęła sproszkowane zioła. Obraz się
wyostrzył. Zachwiała się, kiedy wstawała.
Obejrzała się na resztę grupy.
- Idziemy?
Z
amek był starą ruiną, od dawna
zapomnianą i zaniedbaną. Na murach tłoczyły
się mroczne sylwetki. Przyglądały się z góry
grupie, która właśnie zatrzymała się pod
wrotami.
- Nie wygląda to zbyt dobrze. - stwierdził
Garret.
Riannon wyciągnęła z torby lunetę.
- Faktycznie, na murach stoją modliszki.
- Przecież mówiłem – zaperzył się złodziej. Jakiego są koloru?
- Nie wiem. Przecież jest ciemno. Mam je
poprosić, by poświeciły bardziej latarnią? zirytowała się elfka.
- Sądzę, że nas widzą. – stwierdził Garret,
spoglądając przez pożyczoną od elfki lunetę.
- Może ci się wydaje? – szepnęła Tanja z
nadzieją.
- Machają...
- Że co?! - wykrzyknęli chórem.
- Machają do nas... Czy oni rzeczywiście
widzą tak daleko?
- Albo się nas spodziewają. - dodała Tanja.No co? Nie patrzcie tak na mnie! Tyle lat byliśmy
wykorzystywani, to teraz ma być inaczej?
- Tak, tak. A Belwitz był od zawsze po
“naszej” stronie... - skwitowali jej teorie.
Podeszli
bliżej, z niepokojem spoglądając na
obserwujące ich stworzenia. Przywitały ich, jeśli można
to tak ująć, trzy cienie. Potężne wrota o zardzewiałych
zawiasach rozwarły się opornie i przez szczelinę z
sykiem przemknęły trzy szare stwory. A właściwie trzy
modliszki. Zamarły przed przybyszami w typowej dla
siebie pozycji i przyglądały się, przekrzywiając lekko
głowy. O ile mogli się zorientować w bladym świetle
Manslieba, były szare jak dym nad ścierniskiem. Nie
zaatakowały ich. Wręcz przeciwnie.
- Ionici... Przyszli do nasss. Świecicie w
ciemnościach jak latarenki... - powitała ich pierwsza.
- Ssss... Czego tu ssszukacie?
Nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, trzecia wydała z
siebie przeraźliwy syk.
- Królowa!? Co tu robisssz... Przed koronacją?
Jej słowa były ewidentnie skierowane do Riannon.
Reszta grupy zdębiała. Tymczasem elfka dopasowała
pozostałe kawałki układanki. Prawa Ręka Lewiatana.
Pierwszy władca modliszek.
Wyzwolone spod władzy Belwitza stwory szukały
nowego pana. Lub pani. Królowej... Wcale jej się to nie
podobało. Sprawdziły się najgorsze przypuszczenia. Już
na Ionie wiedziała... Domyślała się, że ONI będą chcieli
od niej coś jeszcze. Że to nie koniec.
Miała wszystkiego dosyć. Cała niechęć, jaka narosła
w niej od czasu utraty ręki, obudziła się w tej jednej
chwili, przełamując apatię. Wykorzystana wbrew
swojej woli, rozbita i śmiertelnie zmęczona,
postanowiła pójść na całość
- Tak. To ja. Lewa Ręka Lewiatana. Zaprowadź nas
do środka.
Modliszka posykiwała gniewnie. Gdyby mogła, z
pewnością rozszarpałaby Riannon na kawałki. Nie
zrobiła tego. Odwróciła się na pięcie.
Elfka uśmiechnęła się w duchu i poczuła pewniej.
- Wy, martwi, nie pójdziecie dalej – modliszka
zwróciła się do Anny.
Riannon pochwyciła pełne zdumienia spojrzenie
Elizabeth. Wiedziała, co stwór ma na myśli, ale nie
miała czasu tego tłumaczyć, posłała więc templariuszce
spojrzenie mówiące “powiem ci później”. Zresztą
wojowniczka powinna była pamiętać, że Abyss był
statkiem topielców.
Podzielili się na dwie grupy. Anna, jej marynarze i
przerażony zielarz mieli zaczekać na zewnątrz.
Pozostali podążyli za modliszką. Dostrzegli porzucony
wóz. Przeszli pod łukiem bramy i znaleźli się na
porośniętym mchem i trawą bagienną dziedzińcu.
Weszli do wielkiej sali. Otaczały ich modliszki. Całe
dziesiątki modliszek. Zaczęli się zastanawiać, czy
przekroczenie bramy było dobrym pomysłem. Pełna
oczekiwania cisza przerywana była posykiwaniem.
Nagłe
poruszenie.
Zastępy
modliszek
przegrupowały się, robiąc przejście dla kogoś
ważniejszego. Zobaczyli wielki tron, pieczołowicie
wyrzeźbiony w ciemnym drewnie. Tuż obok leżała
naga, skulona postać, w której rozpoznali Riannon.
Białą Riannon. Nad nią stała postać imponującej
modliszki, tak innej od otaczającej ją czeredy... Postać,
która wydała im się dziwnie znajoma.
- 90 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Władca modliszek – a może tylko ich
przywódca – zasiadł na tronie. Na widok grupy
awanturników syknął gniewnie i wezwał do
siebie adiutanta.
- Co oni tu robią? – zapytał.
Jego głos, choć zniekształcony, nie był im
obcy, jednak nie potrafili go zidentyfikować.
- Wybacz, Gasach Khanie, przyszli aż tutaj i
nie wiedzieliśmy, co robić.
Władca pochylił się, wbijając wzrok w
przybyszy.
- Proszę, proszę... Przybyliście na ratunek
waszej przyjaciółce? To się nawet dobrze składa.
– powiedział sam do siebie. – Pewnie
chcielibyście ją zabrać? – stwierdził ironicznie Tak mi przykro... – ton jego głosu zaprzeczał
słowom. - Nic z tego.
- Oddaj ją! Nie masz prawa jej krzywdzić!
- Krzywdzić? Królową? Nic nie rozumiecie.
Ona jest nam potrzebna. Oczywiście, że jej nie
oddam. Ale skoro już tu jesteście, pozwolę wam
wybrać. Dla mnie nie ma znaczenia, które z nich
dwóch tu zostanie. Jeśli chcecie, możecie zabrać
tę – trącił końcem stopy nagą postać – i zostawić
mi tamtą – wskazał Czarną Riannon.
Rozejrzeli się. Modliszek było zdecydowanie
zbyt wiele, by można było z nimi walczyć. Na
przedarcie się i ucieczkę nie mieliby żadnych
szans.
- Wybieraj. – Gasach Khan pochylił się w
kierunku elfki – Tylko pospiesz się. Nie macie
zbyt wiele czasu. – rozparł się wygodnie na
siedzisku, wyciągając przed siebie długie nogi. Jeśli będziecie się ociągać, zabiję was wszystkich.
Riannon nie miała zamiaru podejmować
żadnych decyzji. Znów miała się poświęcić? Pod
cienką maską zmęczenia i obojętności kipiała ze
złości, miała dosyć bycia wykorzystywaną.
Chciała odzyskać rękę, dostać z powrotem swój
cień, mieć spokój, wyspać się!
- Więc? – powiedział stwór, jakby odgadując
jej myśli. Wstał i zaczął krążyć wokół skulonej na
ziemi elfki. – Jeśli ty nie potrafisz wybrać, to
może ktoś wybierze za ciebie? Hmmm?
W tym momencie Garret rozpoznał tę postać.
Te ruchy. Te włosy nieokreślonego koloru,
związane niedbale na karku. Ten cynizm...
- Randal?– wykrztusił – Dałeś się przerobić
na modliszkę?
Władca zaśmiał się paskudnie.
- Taaak, bo co?
- Ty się przecież utopiłeś! Jakim cudem?
- Utopiłem się... Zaciągnęli mnie w czarne
wody Otchłani... A potem obudziłem się w
trumnie.
Mogli się tego domyślić. Przecież sami to
przeżyli.
- Ale, ale, gdzie mój czarny bliźniak? Zginął?
- Nie. Został w Marienburgu. – wyjaśniła
Elizabeth, zastanawiając się przy tym, jak
złodziej zareagowałby w tej sytuacji.
- W Marienburgu? Założę się, że w jakimś burdelu –
zaśmiał się stwór. – Szkoda. Mogłoby być nas dwóch.
- A co z chędożeniem? – wyrwało się
oszołomionemu Garretowi.
- Baaaa... Samiczki! – machnął ręką Randal.
Z tłumu modliszek wysunęło się kilka postaci, bez
wątpienia kobiecych. Garret popatrzył na nie z
obrzydzeniem.
- Ty... Z nimi
- Są fantastyczne – wysyczał władca. – Naprawdę
fan-ta-sty-czne.
Tanja zaklęła pod nosem. Elizabeth wyglądała,
jakby miała zamiar zwymiotować.
- Przecież ty byłeś biały – jęknęła.
- Nie biały, ale szary. Zresztą to nie ma znaczenia.
To, co się wydarzyło... – przerwał, jakby przypominając
sobie coś nieprzyjemnego – To zresztą nieważne.
Wybierajcie. Czekam!
- Nie moglibyśmy cię jakoś przekonać? – spróbował
Garret.
- A co, chcesz mnie przekupić? – głos stwora ociekał
ironią - Może oferując mi którąś z nich? – machnął
ręką w stronę Elizabeth i Tanji. – Hmmm?
Obie kobiety przełknęły nerwowo ślinę.
- Nooo nie, co to, to nie – wycofał się Garret.
Władca wyciągnął zegarek.
- Na podjęcie decyzji macie dokładnie dziesięć
minut. Potem zginiecie.
Zapadła cisza. Pełne napięcia oczekiwanie - niemal
słyszeli szelest piasku, osypującego się w klepsydrze
czasu.
Głowa Riannon pękała od natłoku myśli.
Przypomniała sobie obraz z mauzoleum. Rycerza o
twarzy Randala, grożącego mieczem przerażonym
dzieciom i elfkę, która podnosiła jedno z nich, jakby
chcąc je poświęcić. Potem stanęła jej przed oczyma
wizja z jaskini. W wizji miała podjąć decyzję, kogo
poświęcić - silniejszego syna czy słabsza córkę.
Wyglądało na to, że decyzja miała dotyczyć jej samej.
Miała wybrać miedzy sobą i swoim odbiciem. Pomiędzy
Riannon Czarną i Białą. W wizji poświęciła córkę. Teraz
nie wiedziała, kto jest silniejszy. Biała była niewinna.
Nie zasługiwała na to, by pozostawić ją wśród
modliszek. A przecież... Przecież to Biała okazała się
silniejsza - przekonała Czarną, że należy wziąć udział w
bitwie o Ionę... Tymczasem ona sama zrobiła coś, czego
nie pamiętała, coś co było złe i sprawiło, że stała się
czarna.
- Doświadczenie, czy niewinność? – zapytał Gasach
Khan.
Musiała mówić sama do siebie – inaczej skąd znałby
jej myśli? Przygryzła wargi, patrząc na swoją
bliźniaczkę, na samą siebie, nagą i bezbronną. Nie
miała ochoty się poświęcać, więc dlaczego miałaby
ratować tę drugą? Z drugiej strony poświęcając Białą
poświęciłaby samą siebie! Obie były przecież elfkami.
Obie uważały życie za świętość. Każda z nich wolałaby
wskazać tę drugą. I każda z nich chciała żyć.... Ale
żadna nie była pozbawiona skrupułów na tyle, by dla
ratowania siebie skazać... samą siebie. Mąciło się jej w
głowie.
Tymczasem
pozostali
również
zaczęli
się
zastanawiać. Jak mogli wybrać? Czy mieli do tego
- 91 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------prawo? Przecież tak naprawdę obie były jedną i
tą samą osobą.
- Czekam! – władca modliszek zaczął się
niecierpliwić.
- Nie tak szybko. Chcę coś z tego mieć! napięte do ostatecznych granic nerwy puściły i
elfka zaczęła krzyczeć - W ogóle nie będę z tobą
rozmawiać, dopóki nie odzyskam ręki! I chcę z
powrotem mój cień!
- Dobrze. Dostaniesz rękę. Przecież królowa
nie może być kaleką. Ale o cieniu nie ma mowy.
Milczała, zbita z tropu. “Królowa nie może
być kaleką”? W ogóle nie myślała, że mogłaby tu
zostać!
- Mów, co wybrałaś.
- Wybieram... Ja... – zaczęła Riannon i
zawahała się.
- Taaak?
Nie potrafiła podjąć decyzji. Jej prześladowca
stracił cierpliwość.
- Jeśli nie potrafisz wybrać, zrobi to za ciebie
twój najbliższy przyjaciel. Garret, wybieraj, byle
szybko, bo wasz czas się kończy. - przerwał i
zaśmiał się złośliwie - Ale was jest dwóch! Który
z was zdecyduje? I którą z nich wskaże?
Złodziej zaczął kłócić się ze swoim odbiciem.
Czarny chciał oczywiście ocalić Czarną, nie mogli
więc dojść do porozumienia. W końcu Biały
Garret ogłuszył swego bliźniaka.
- Tak więc wybór został dokonany. W takim
razie, droga Czarna Riannon, oddaj jej swoje
ubranie – w głosie stwora, który był niegdyś
Randalem, słychać było satysfakcję. – Potem
usiądźcie po obu stronach tronu.
Elfka zastygła w bezruchu, z szeroko
otwartymi oczyma i zamarłym na ustach
pytaniem “dlaczego?”. Wreszcie, ponaglana, bez
słowa zaczęła się rozbierać.
Biała nakładała jedną sztukę odzieży za
drugą, zbyt przerażona, by zrobić cokolwiek
innego. Miła wyrzuty sumienia. Starała się nie
patrzeć na swoje odbicie.
- To jeszcze nie wszystko. – zwrócił się do
pozostałych władca modliszek - Ktoś z was musi
jej zamontować zegar!
- Co takiego?! – wykrzyknęli chórem.
Myśleli, że to już koniec koszmaru, jednak
mylili się.
- Przecież wiecie... Królowa musi się stać
modliszką...
Patrzyli
na niego szeroko otwartymi
oczyma, zbyt zaszokowani, by zadawać pytania.
Któreś z nich... Znowu mieli wybierać, choć
woleliby, żeby to się nigdy nie stało. Żadne nie
chciało przyłożyć do tego ręki. Randal
popatrywał co chwila na zegarek, grożąc
wszystkim okrutną śmiercią. Zdesperowana
Elizabeth już chciała się podjąć ohydnego
zadania, ale Garret powstrzymał ją, nie chcąc się
zgodzić, by ktokolwiek skrzywdził jego
przyjaciółkę. Przynaglani, postanowili wreszcie
losować. Los wskazał Garreta.
- A więc ty to zrobisz? - zachichotał Gasach Khan. –
Wybornie, po prostu wybornie!
- Najpierw oddaj jej rękę - zbuntował się złodziej - i
cień!
- Rękę dostanie za chwilę, a cień...
- Nie kiwnę palcem, dopóki nie przysięgniesz, że go
odzyska!
Stwór zastanawiał się przez chwilę, wreszcie
machnął ręką.
- Dobrze. Ale to trochę potrwa. Za tydzień zostanie
zwrócony, zapewniam!
Modliszki przyniosły kopię dobrze im znanej księgi,
zawierającej opisy tworzenia potworów, potem zbroję
Chaosu oraz kilka pojemników, wypełnionych
różnokolorowymi cieczami. Tanja wzięła do rąk księgę.
- “Napoisz ciało błękitem, aż oczy całkowicie
zmienią barwę, a ból zniknie”.
Czarna Riannon została napojona wyciągiem z
niebieskich wodorostów. Leżała nieruchomo, nie czując
swojego ciała. Któraś z modliszek wepchnęła Garretowi
do ręki nóż. Tanja drżącym głosem odczytywała
następny fragment księgi.
- “Rozetniesz ciało i usuniesz wnętrzności, robiąc
miejsce na zegar. Ostrożnie wyjmuj serce, a bacz, byś
umieścił na jego miejscu nakręcony zegar, zanim bić
przestanie.”
Walcząc z narastającymi mdłościami, Garret zmusił
się do postępowania według przepisu. Zamknął oczy,
wygarniając z rozciętego brzucha śliskie, ociekające
krwią wnętrzności. Na szczęście wyciąg z wodorostów
rzeczywiście działał. Ofiara nie czuła nic.
Elizabeth przyglądała się jego poczynaniom z
kamienna twarzą i jakąś chorobliwą fascynacją w
oczach. Biała Riannon schowała głowę między kolana i
kołysała się w przód i w tył, pogrążona w katatonii.
Tanja gryzła palce, powstrzymując wymioty.
Wreszcie zegar został umieszczony wewnątrz ciała i
nakręcony. Złodziej zaszył potworną ranę.
- Co dalej? – wycharczał nie swoim głosem.
- “Wpuść w każde oko trzy krople krwi Ionity, aż
czerwień wyprze błękit. Podaj ciału pięcioprocentowej
wody spaczeniowej”.
- Krew Ionity? – mruknął złodziej. – Już wiem...
Naciął nożem własny nadgarstek i powoli odliczał
spadające krople. Potem wlał w usta nieruchomo
leżącej postaci zielonkawą wodę, w której rozpuszczono
czysty spaczeń.
- “Zapadnie w sen.” – czytała dalej Tanja.
Wypełniające salę modliszki czekały w absolutnej
ciszy. Czas mijał. Członkowie drużyny również czekali.
Przez ich głowy przelatywały chaotyczne myśli. “Czy
ona zaśnie?” - zastanawiali się z niepokojem. Przecież
nie mogła spać, od kiedy straciła cień! “Czy może
zasnąć bez cienia?”. Bali się. Bali się, że Riannon nie
zaśnie, że przemiana się nie dokona, że zginą, zalani
przez masę modliszek, zmiażdżeni, zmasakrowani,
zatłuczeni na śmierć przez rozwścieczone stwory... Że
później będą próbowały zrobić to samo z Białą Riannon
i wszystko pójdzie na marne...
Wreszcie
ofiara
potwornego
eksperymentu
zamknęła oczy.
- 92 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Zasnęła. - wyszeptał Garret i odetchnął z
ulgą.
Czas mijał.
- “Gdy się przebudzi, daj mu jeść, aż do
nasycenia.” – Tanja znów zaczęła czytać, widząc,
że powieki “ciała” zaczynają drgać – “Gdy
zapragnie pić, każ mu nałożyć zbroję i podaj
wody dziesięcioprocentowej, jak najwięcej. Jeśli
wszystko uczyniłeś jak trzeba, zbroja połączy
się z ciałem i przemiana zostanie zakończona.”
- A jeśli nie?
- Wtedy umrzecie razem z nią. – wtrącił
Gasach Khan. – Módlcie się, by wszystko
przebiegło jak należy!
Stworzenie, które nie było już Riannon, a
jeszcze nie stało się modliszką, wstało i rzuciło
się na jedzenie jak wygłodniały wilk.
Pochłonąwszy niewiarygodne ilości pożywienia,
wyciągnęło rękę w kierunku pojemnika z
płynem.
- Najpierw zbroja – wykrztusił Garret.
- Poczekaj – powstrzymał go władca –
Przynieście rękę doppelgangera!
Modliszki przyniosły wysuszoną, kościstą
dłoń i szponiastych palcach. Przyłożona do
nadgarstka “królowej”, przylgnęła natychmiast i
zaczęła nabierać kształtów, jakby wysysając
wodę i tłuszcz z reszty ciała.
- Teraz zbroja.
“Królowa” posłusznie nałożyła plugawy
pancerz, po czym rzuciła się do pojemnika z
wodą spaczeniową. Wypiła wszystko do samego
dna. Padła na posadzkę, wijąc się z bólu, kiedy
zbroja Chaosu zrastała się z jej ciałem.
Przemiana dobiegła końca. Postać, która
leżała na kamieniach, nie była już elfką. Gasach
Khan, upewniwszy się, że wszystko z nią w
porządku, wcisnął w ręce nie reagującej na nic
Białej Riannon dłoń doppelgangera, identyczną
jak ta, którą przyprawiono królowej.
- Oto dłoń, tak jak obiecałem. Cień zostanie
dostarczony za tydzień. Mój wysłannik znajdzie
was bez trudu. Możecie odejść. Zapomnijcie o
tym, co tu widzieliście i nigdy już nie wracajcie.
Odchodząc widzieli jeszcze, jak nieprzytomna
królowa została umieszczona na tronie
VI.
Wracali
do chaty zielarza zdruzgotani,
wykończeni psychicznie. Towarzyszyło im ciężkie
milczenie, poranny koncert żab i mlaskanie,
jakie wydają buty odrywające się od błota. Anna,
widząc ich miny, nie pytała o nic. Kiedy opuścili
ruiny zamku, zebrała ludzi, poleciła zielarzowi,
żeby jak najszybciej wyprowadził ich z tego
przeklętego miejsca i ruszyła przodem.
Elizabeth niosła Riannon do samego końca.
Elfka w połowie drogi wyrwała się z katatonii i,
nic nie mówiąc, z całych sił przywarła do
towarzyszki. Wzruszona templariuszka w milczeniu
łykała łzy, próbując je ukryć przed elfką. Chciała jej
dodać otuchy, ale nie wiedziała, jak to zrobić. Nie
mówiła więc nic, próbując przekazać trochę ciepła
uściskiem ramion. Nie wiedzieli, co przeżyła Riannon
od momentu jej rzekomej śmierci podczas oblężenia
Iony. Woleli nie pytać. Ona sama także milczała.
Na miejscu padli na posłania tak jak stali. Wszyscy
oprócz Riannon. Modliszki obiecały zająć się
zagubionym cieniem, ale nie były w stanie dostarczyć
go przed upływem tygodnia. Siadła przed kominkiem
wpatrując się w ogień. Obserwowała taniec płomieni
przez resztę wieczora i pół nocy. Bezmyślnie,
bezwiednie kołysząc się wprzód i w tył.
Nie mogła zasnąć, a nie chciała myśleć, jakie
koszmary męczyły teraz tamtą Riannon. Sama przeżyła
koszmar – porwanie przez płaszczkę i uwięzienie wśród
modliszek, potem ten wybór... Co czuła tamta,
zmuszona, by skazać samą siebie na potępienie? Czy
pamiętała? Czy jeszcze czuła cokolwiek?
Kiedy ogień dopalał się, a za oknami wschodziło
niemrawo słońce, przypomniała sobie o dłoni. Sięgnęła
do torby i przez nieokreślony czas przyglądała się
kończynie doppelgangera. Nienaturalna, nieludzka, o
długich, szponiastych palcach i kościach wyrastających
poza skórę. Tknięta nagłym impulsem przyłożyła ją do
nadgarstka. Szponiasta dłoń natychmiast połączyła się
z nowym organizmem, pobrała potrzebne składniki i
wodę z ciała elfki. Odżyła, pokryła się kolorem.
Riannon powoli, nieufnie, zacisnęła nowe palce.
Poczuła lekkie mrowienie, które szybko ustąpiło.
Otwierała i zamykała dłoń, wpatrując się w nią tępo,
aż fala słońca wpadająca przez okno zalała jej twarz.
Zmrużyła oczy.
Pozostali przewracali się niespokojnie z boku na
bok, śniąc jakieś koszmary, jęcząc niekiedy przez sen.
Nie było jedynie gospodarza – nie zwróciła na niego
uwagi, kiedy wychodził. Wrócił niebawem i zaparzył
herbatę. Aromat świeżych ziół obudził resztę. Z ulgą
wyrwali się z objęć snu, który tym razem nie był im
przyjacielem.
Podziękowali za gościnę, zostawili sakiewkę pełną
złotych koron i wyruszyli w drogę powrotną do
Marienburga.
VII.
P
odróż była przerażająco nudna. Jedyną rozrywką
w czasie rejsu było polowanie na Garreta, jakie
urządziła Elizabeth, przypomniawszy sobie o
magicznym flecie. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu
okazało się, że instrument spoczął gdzieś na dnie
bagna.
Kilka dni później kołysany przez fale Reiku Abyss
dopłynął do Altdorfu, majestatycznie omijając krążące
po rzece barki ze zbożem, nędzne łodzie rybackie i
połatane krypy drobnych kupców. Anna postarała się,
by niezauważony przez nikogo zajął miejsce w
rzecznym porcie.
- 93 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Znużeni
kilkudniowym
obserwowaniem
monotonnie przesuwającego się brzegu, z
radością opuścili pokład. Za radą Garreta udali
się do karczmy, gdzie podawano “dziwne
tileańskie jedzenie”. Pozostali nie bardzo
wiedzieli o co chodzi, ale że Riannon z
ożywieniem
zareagowała
na
propozycję,
przekonanie ich było kwestią chwili. Właściwie
po kilku dniach spędzonych na statku
wystarczyło stwierdzenie, że to “naprawdę
dobre żarcie”.
Kilka chwil później siedzieli nad wielkim
talerzem, na którym pyszniło się okrągłe ciasto,
dokładnie pokryte... wszystkim. Rozróżniali
mięso i pomidory, jakieś białawe grzyby i
mnóstwo sera. Danie nęciło smakowitym
zapachem, toteż nie tracili czasu na gadanie.
- Pyyychaaa! Co to jest?
- Pizza.
- Pi... co? – Randal uśmiechnął się obleśnie,
jak zwykle kojarząc wszystko z jednym.
- Ty stary świntuchu, w tym wyrazie nie ma
literki “d”. – Elizabeth skrzywiła się z
niesmakiem.
Po spotkaniu na bagnach straciła do niego
resztki sympatii. Ten tutaj nie był wprawdzie
niczemu winien, ale reszta grupy czuła do niego
niechęć. Złodziej wyczuwał to bezbłędnie. Od
kilku dni zastanawiał się, czy nie powinien
ruszyć swoja drogą.
Zjedli wszystko, po czym zamówili jeszcze
jedna porcję. Znikła równie szybko jak pierwsza.
Najedzeni, siedzieli jeszcze długą chwilę, leniwie
popijając pieniste piwo. Z zaplecza dobiegały ich
krzyki właścicieli, którzy podobno codziennie
odstawiali to samo przedstawienie.
Wreszcie umówili się na wieczór i rozeszli po
mieście. Ponieważ nad pizzerią znajdowało się
kilka pokoi do wynajęcia, postanowili spędzić
tutaj kilka najbliższych nocy.
A
ltdorfska Akademia Magii słynęła w całym
Starym Świecie. Tania, pragnąca odszukać
znajomego czarodzieja, nie potrzebowała
przekonywać Riannon, by udała się z nią do
siedziby magów. Elfka długo czekała na to
spotkanie, choć teraz już nie chodziło jej o
dosztukowanie dłoni, ale raczej o jej ukrycie. Co
prawda wciąż obowiązywał jeden ze słynnych
edyktów Jego Cesarskiej Mości głoszący, że
mutantów nie ma, ale posiadanie tak
nienaturalnej dłoni i tak było przestępstwem,
czego nie omieszkał przypomnieć dyżurujący w
wieży mag.
- Zdajesz sobie sprawę, że to nielegalne?
- Właśnie dlatego tu jestem. - odparła. Potrzebuję stałej iluzji...
Od czasu “odzyskania” dłoni skrzętnie
chowała ją pod płaszczem. Nie było to ani
wygodne, ani bezpieczne. Pierwszy wieśniak,
który spostrzegłby kościste szpony, nadziałby elfkę na
widły.
- Każdy mag i tak dostrzeże, co pod nią ukrywasz.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Tak, ale większość ludzi nie posiada magicznych
zmysłów, a to oni pierwsi uznaliby mnie za mutanta.
Dla adeptów Sztuki jestem i tak aż nazbyt widoczna.
Spojrzała z naciskiem wprost w oczy maga. Uważnie
zmierzył ją wzrokiem. Musiał dostrzec, czego jej
brakuje, bo zmarszczył brwi, wyraźnie skonsternowany.
Z pewnością nie co dzień widywał człowieka czy elfa
pozbawionego cienia.
- Więc jak z tą iluzją? – Riannon wyrwała go z
zamyślenia.
- Hmm... wydaje się, że miałbym coś
odpowiedniego.
Mag zajął się przeglądaniem zawartości szaf
zajmujących całą długość ścian. W końcu wydobył z
jednej z przegródek złotą bransoletę.
- To powinno załatwić sprawę.
Obręcz idealnie pasowała na przegub elfki. Sprytnie
maskowała nienaturalną dłoń imitując obraz tej, którą
straciła. Bransoletę, jak większość magicznych
zabawek, trzeba było ładować raz dziennie, toteż
Riannon była zmuszona nabyć także pierścień z
kryształem energetycznym do kompletu. Tknięta
nagłym impulsem poprosiła jeszcze o maść, która
pozwoliłaby pozbyć się reszty prawie już niewidocznych
blizn.
T
ania zastanawiała się, w jaki sposób powinna
zapytać o swojego starego znajomego. Uświadomiła
sobie bowiem, że nie zna jego imienia, jako że
czarodzieje nie zwykli ich podawać. Nie wiedziała
nawet, w jaki sposób zaginął.
- Staruszek z siwymi włosami... - zaczęła niepewnie
- Przyjechał tutaj dwa lata temu na spotkanie magów i
zniknął. Z tego co wiem, wpadł w pętlę czasową.
Jej rozmówca podniósł brwi w oczekiwaniu. Widać
było, że określenie “staruszek z siwymi włosami”
niewiele mu mówiło. Nic dziwnego. Co drugi mag był
staruszkiem, a co trzeci miał siwe włosy. Tania nie
potrafiła jednak powiedzieć nic więcej.
- Przyjechał z Kisleva... - spróbowała jeszcze raz Miał tam sklepik magiczny... i... no... ta pętla... - zacięła
się.
Zniecierpliwiony mag stwierdził opryskliwie, że nie
zna wszystkich kislevskich Adeptów, a jeśli chodzi o
zapętlenie w czasie, trzeba się skontaktować z
hydraulikiem. Tania nie była pewna, czy mężczyzna
mówi poważnie. Brzmiało to jak żart, a ona nie znosiła,
gdy ktoś z niej kpił. W dodatku, mimo najszczerszych
chęci, naprawdę nie potrafiła powiedzieć nic więcej.
Kislevskiego maga znała jako Staruszka. Kiedy
wyjeżdżał, nie pytała gdzie się zatrzyma i czy ma jakiś
znajomych w Altdorfie. Skąd mogła wiedzieć, że
przyjdzie jej go szukać?
- Jakiego hydraulika? – spytała w końcu, usiłując
mówić spokojnie, choć wewnątrz gotowała się ze
wściekłości.
- Och... – mag chyba się zorientował, że
najemniczka nie jest w najlepszym nastroju, bo
- 94 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przemawiał do niej łagodnie, jak do upartego
dziecka – Tak nazywamy tych, którzy się zajmują
przepływem czasu. Najpierw jednak musiałabyś
im wskazać lokalizację tej pętli, więc wróć tu, jak
już ją znajdziesz.
- Jak ja ją mam niby znaleźć, do cholery? –
wybuchła – Nie mam pojęcia, jak się znajduje
jakieś przeklęte pętle czasowe!
Mag westchnął.
- Poszukaj miejsca, gdzie zniknął twój
znajomy i zobacz, czy nie ma tam nic dziwnego –
wyjaśnił. – A teraz idź już. Jestem bardzo zajęty!
Riannon pociągnęła ją za łokieć. Nie miała
ochoty na starcie z rozzłoszczonym magiem, a
ten najwidoczniej zaczął już tracić cierpliwość.
W końcu Tanja pozwoliła się przekonać.
Demonstrując wszem i wobec swój paskudny
humor, wróciła do pizzerii w ślad za zadowoloną
z życia elfką.
W
tym czasie gnany żądzą złota Garret
załatwiał formalności w Gildią. Odpowiednie
pisma z Marienburga dotarły już na miejsce i
można było sfinalizować transakcję. Teraz
musiał tylko przytaszczyć zbroje i odebrać
należną mu sumkę...
Bogatszy o parę tysięcy złotych koron złodziej
postanowił zrobić sobie prezent. Od dawna
marzył o pewnej słynnej strzelbie. Teraz, mając
tyle złota, wreszcie mógł sobie na nią pozwolić.
Pognał czym prędzej do Ambasady Hochlandu i
zamówił nie jedną, ale dwie niesamowicie drogie
zabawki – osławione Hochland Long Rifle.
Z szerokim uśmiechem na ustach skierował
się z powrotem do pizzerii.
Elizabeth, która przez cały dzień ganiała po
płatnerzach,
zajmując
się
spieniężeniem
kolejnych pancerzy, czekała na nich nad
dzbanem wina. Nie dalej jak godzinę temu
natknęła się na Randala, który oświadczył, że
choćby nie wiem co, zostaje “Pod czarną
koronką”. Złodziej miał dosyć przygód. Miał
także dosyć krzywych spojrzeń reszty drużyny.
- Jakbyś coś ode mnie chciała, szukaj mnie
przez Uda van der Valaasa. Szczerze mówiąc,
dziwię się, że jeszcze nie jesteś w drodze do Nuln
– stwierdził kwaśno.
- Musimy przecież odebrać cień Riannon. To
już dziś. Poza tym obiecałam Tanji pomóc w
szukaniu staruszka. Ale jak tylko to załatwimy...
- Terefere, już to widzę. Jak to załatwicie,
pojawi się coś innego. Ja mam dość. Nie będę się
więcej narażał dla kogokolwiek. I tobie też nie
radzę.
Pożegnała go chłodno.
Jej nie najlepszy nastrój pogorszył się jeszcze
bardziej, kiedy na ulicy pojawili się dziwni
ludzie, owinięci w białe prześcieradła. Wyglądali
trochę jak kapłani. Rozdawali zaproszenia na
“spotkanie ezoteryczne”. I wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie to, że na zaproszeniach, subtelnie
umieszczony w dolnym rogu kartki, widniał aż nazbyt
dobrze znany symbol oka. Fakt, że zaproszenia z tym
znakiem rozdawano otwarcie, w biały dzień, był aż
nazbyt niepokojący. Czyżby w stolicy tolerowano
wyznawców Tzeentcha?
Zastanawiając się nad obecnością kultystów w
Altdorfie, siedziała w pizzerii, ponura jak kondukt w
deszczowy dzień. Rozchmurzyła się dopiero na widok
Riannon, prezentującej złotą bransoletę na zgrabnej
iluzorycznej dłoni.
Zjedli porządną kolację i jeszcze przed zamknięciem
bram wymknęli się z miasta. Kimkolwiek - lub
czymkolwiek - miał być wysłannik władcy modliszek,
woleli się z nim spotkać z dala od gwarnych ulic.
VIII.
Mijali
podmiejskie domostwa, najpierw te
zadbane i starannie pobielone, potem, w miarę
oddalania od miasta, coraz uboższe. Mury Altdorfu
oddalały się powoli. Pas lasu, w kierunku którego
zmierzali, był coraz bliżej. Wreszcie miasto znikło im z
oczu. Tutaj chałupy były biedne, niektóre prawie się
waliły. Las nie był już niekształtną czarną masą, jaką
widzieli z murów miejskich. Nabrał ciemnozielonego
odcienia i niemal można było rozróżnić pojedyncze
drzewa. Brnąc po kostki w błocie przedarli się przez pas
ugoru i wkroczyli w leśną gęstwinę. Znaleźli niewielką
polankę, osłoniętą przed ciekawskimi oczyma gęstymi
kępami jarzębin i rozbili obóz.
Teraz pozostawało tylko czekać.
Minął tydzień od nieszczęsnego spotkania z
modliszkami w zamku na bagnach. Według obietnicy,
tej właśnie nocy Riannon miała odzyskać swój cień. Nie
wiedzieli, w jaki sposób się to odbyć. Nie wiedzieli też,
kto przybędzie, ani w jaki sposób ich znajdzie. Skoro
jednak Adrianowi nigdy nie sprawiało to najmniejszego
problemu, bez zastrzeżeń uwierzyli słowom Randala.
Zaczynali już wątpić, czy aby modliszki ich nie
oszukały, kiedy z zalegającego między drzewami cienia
wyskoczyła niemal niewidoczna postać. Garret poczuł
nagle przyłożony do gardła sztylet. Pozostali zerwali się
na równe nogi. Mogli się tylko domyślać, z czym mają
do czynienia. Widzieli rysunki, przedstawiające
najprzeróżniejsze stwory tworzone przez Belwitza.
Istota, która stała przed nimi, była prawdopodobnie
Schattenjaegerem. Nigdy wcześniej nie widzieli
żadnego z nich.
Cień postaci schował ostrze, najwyraźniej
zadowolony, że dali się podejść. Kiedy stał nieruchomo,
wydawał się niemal przezroczysty. Na jego piersi
kołysały się niezliczone naszyjniki z małych kawałków
kości. Jakim cudem nie słyszeli wcześniej ich
klekotania?
- Masz mój cień? - zapytała niecierpliwie Riannon.
- Mam. A macie gwoździe?
Popatrzyli na siebie, skonsternowani.
- Gwoździe? A po co?
- 95 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
- Żeby go przybić do ziemi, oczywiście! stwór rzucił okiem na ich pełne zdumienia
twarze i zaśmiał się paskudnie - Żartowałem. Nie
będą potrzebne.
Wydobył ciasno zawiązany woreczek z czarnej
skóry. Ostrożnie rozsupłał rzemyki. Wytrząsnął
zawartość, po czym błyskawicznie przygwoździł
czarny, wijący się kształt jednym ze swych
sztyletów.
- Nakryj go własnym ciałem, tylko dokładnie.
- polecił.
Riannon zastosowała się do polecenia.
Poczuła dziwne mrowienie w całym ciele.
Schattenjaeger szeptał coś nad jej głową,
potrząsając grzechoczącymi naszyjnikami.
- Możesz wstać - oświadczył wreszcie.
- A nie ucieknie? - zapytała na wszelki
wypadek.
- Teraz już nie.
Podniosła się ostrożnie. Rzeczywiście, w
świetle Mannslieba rysował się czarny kształt,
który posłusznie przywierał do jej stóp! To było
niesamowite, widzieć go znów po tak długim
czasie. Uniosła rękę, ciekawa, jaką dłoń ma cień.
Przecież kiedy uciekał, nie miała jeszcze
szponiastej ręki doppelgangera.
Na mchu ujrzała zarys dłoni o nienaturalnie
długich palcach. Westchnęła ze zdumienia, choć
właściwie powinna się przecież spodziewać
właśnie tego. W końcu to ona rzucała cień.
Nawet jeśli opuścił ją na jakiś czas, nie był
samodzielnym bytem.
Reszta drużyny spoglądała z podziwem na
Schattenjaegera.
- Potrafisz odnaleźć każdy cień? - zapytała
Elizabeth, której przyszło do głowy pewna myśl,
na razie zbyt mglista, by ją precyzować.
- Oczywiście. Odnaleźć i schwytać.
- Czyli jesteś w stanie odnaleźć każdą
wskazaną osobę? - Tanja bezbłędnie odczytała
intencje templariuszki.
- Każdą osobę, która rzuca cień.
- W takim razie...
Tanja
zaczęła
opisywać
staruszka
i
okoliczności jego zaginięcia. Schattenjaeger
kiwał głową, a jego naszyjniki klekotały przy
każdym poruszeniu. Wreszcie, ku wielkiemu
zadowoleniu najemniczki, zgodził się poszukać
maga.
- Chwileczkę - wtrąciła się nagle Elizabeth,
jak zwykle podejrzliwa. - Z pewnością nie zrobisz
tego za darmo, prawda? Jaka jest twoja cena?
- Żywe ciało, któremu będę mógł zabrać cień.
- Kogoś z nas?
- Nieeee. Jakiekolwiek żywe ciało.
Elizabeth od razu skojarzyło się to z układem,
jaki dawno temu zawarli z pewnym
Nachtjaegerem. “Jakiekolwiek ciało”. Czyżby
znowu pakowali się w jakieś bagno?
- A musi to być człowiek? - zapytał nagle
Garret.
Schattenjaeger zaśmiał się.
- Ależ nie. Może być elf, krasnolud, nawet ork.
- Ork? W takim razie zgoda.
- Tylko nie przywołujcie w tym celu modliszki zachichotał - Zjawię się po odbiór nagrody w ciągu
dwóch tygodni. - rzucił stwór i już chciał zniknąć
między drzewami, kiedy zatrzymał go Garret.
- Poczekaj, powiedziałeś coś o przywołaniu
modliszki. Jak to się robi?
Łowca Cieni spojrzał na niego z politowaniem.
- Nie wiesz? Musisz wyrysować na ziemi znak Iony,
długi na jakieś pięć kroków. Pośrodku rysujesz koło, z
którego wychodzą strzałki na wschód i na zachód.
Stajesz w kole i na wszystkie strony świata wołasz
“mantis, mantis...”.
- Hmmm. A jakiego koloru modliszki się pojawią?
- Zapewne takiego, jak wzywający. - stwierdził stwór
i czmychnął w zarośla, zanim zdążyli zadać kolejne
pytania.
O dziwo, kiedy się oddalał, nie słyszeli nawet
najcichszego klekotu jego naszyjników.
N
oc była jeszcze młoda, a na otwarcie bram
miejskich przed świtem nie mogli liczyć. Postanowili
poszukać noclegu w najbliższej wiosce. Weszli właśnie
na pola pełne dojrzewających kłosów, kiedy w lesie
zaczęły pojawiać się sylwetki. Chwilę później powietrze
przeszyła pierwsza strzała. Cała grupa rzuciła się w
zboże. Chmury zakryły srebrną tarcze Mannslieba i
podróżni niewiele mogli dostrzec w ciemnościach. Nie
wiedzieli, kto i dlaczego ich zaatakował. Co gorsza, nie
widzieli także atakujących.
Na miedzy zostali jedynie dwaj ukryci pod peleryną
złodzieje. W pośpiechu ładowali broń, by w końcu
strzelić w kierunku największej z postaci wybiegających
z lasu. Olbrzymi minotaur padł powalony dwiema
kulami, które bezbłędnie dosięgły celu.
Jedynie elfka była w stanie, mimo panującego
mroku, dostrzec i rozpoznać sylwetki przyczajonych w
krzakach zwierzoludzi. Riannon zdążyła jeszcze strzelić
z łuku, ale zaraz musiała na powrót nurkować w zboże,
bo w jej kierunku posypał się grad wrogich strzał.
Przeciwnicy nie kwapili się jednak do frontalnego
ataku. Zatrzymali się w momencie, kiedy Czarny
Garret, rozochocony celnym strzałem, wysunął się spod
peleryny. Któryś z mutantów wskazał palcem na wyryty
na jego czole znak i zaczął krzyczeć coś
niezrozumiałego. Brzmiało to trochę jak “on jest z
naszych” albo “on jest znaczny”. A może
“naznaczony”? W każdym razie napastnicy wycofali się
bez słowa.
Niestety, akurat w tę stronę, w którą chcieli się udać
awanturnicy.
- Darujmy sobie nocleg w wiosce, dobra? zaproponował Garret.
Nikt się nie sprzeciwił. Zawrócili w stronę miasta,
mając serdecznie dosyć wszystkiego. Jak na tę jedną,
krótką noc, mieli aż nadto wrażeń.
Oczywiście, jak to było do przewidzenia, uparci
strażnicy miejscy ani prośbą, ani groźbą nie dali się
przekonać do uchylenia choćby małej furtki przez
nadejściem świtu. Strudzeni poszukiwacze przygód
uczęstowali ich kilkoma soczystymi przekleństwami i
- 96 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rozsiedli się pod murami Altdorfu. Wkrótce
zaczął ich morzyć sen.
E
lizabeth ujrzała rozległą przestrzeń,
pokrytą szachownicą szarych i beżowych pól.
Unosiła się nad nią niczym bezcielesna zjawa. W
oddali dostrzegła kształt jakiejś budowli.
Zapragnęła się jej przyjrzeć i natychmiast
znalazła się nad nią.
Był to rodzaj kwadratowego podestu czy
platformy, na którą prowadziło kilka niskich,
szerokich schodów. W czterech narożnikach
stały nie podpierające niczego, masywne
kamienne kolumny. Pomiędzy nimi zobaczyła
postument i zawieszony nad nim ogromny,
idealnie czysty kryształ.
Wokół postumentu tkwiły nieruchomo cztery
ludzkie postacie. Elizabeth nie potrafiła
powiedzieć, czy były tam już wcześniej, czy
pojawiły się dopiero przed chwilą. We wnętrzu
kryształu zaczął się formować jasny kształt.
Zobaczyła twarz kobiety o nieziemskiej urodzie.
Nagle kryształ zaczął matowieć. Potem na
jego powierzchni pojawiła się siateczka drobnych
pęknięć. było ich coraz więcej, aż w końcu
kryształ rozsypał się na miliony kawałków.
Przestrzeń dookoła wypełnił szybko gęstniejący
mrok.
Potem widziała już tylko czerń. Sen się
prześnił.
IX.
O
d samego rana pognała do Akademii.
Postanowiła poprosić magów o interpretację
swego snu. Jak to zwykle bywa, kiedy się prosi
magów o informacje, nie dowiedziała się niczego
konkretnego. Usłyszała kilka mglistych aluzji,
jakieś brednie o krysztale symbolizującym
doskonałość... Według onejromanty, który
wyglądał, jakby był trochę niespełna rozumu,
pękający kryształ oznaczał upadek kogoś
dobrego, splugawienie czyjejś prawej duszy. Nie
miało to większego sensu, tym bardziej, że
wróżbita nie potrafił nawet określić, czy chodziło
o wydarzenie z przeszłości, czy o coś, co ma się
dopiero stać. Zapytany o radę, zalecił szukanie
dalszych informacji w snach.
- Jesteś z tych, co potrafią kontrolować swój
sen?
Elizabeth zastanowiła się.
- Do pewnego stopnia.
- Więc spróbuj się dowiedzieć więcej. Tylko
uważaj, bo to może być niebezpieczne. Jeśli się
zorientujesz, że to jeden z “tych” snów, unikaj
kobiet. Jeśli spotkasz kobietę, nie rozmawiaj z
nią, nie dotykaj jej, nawet nie patrz jej w oczy!
Templariuszka
miała
wielką
ochotę
powiedzieć coś na temat powszechnie znanego
strachu
niektórych
magów
przed
wszelkimi
niewiastami, ale ugryzła się w język.
-W takim razie jak mam się czegoś dowiedzieć?
- Możesz zadawać pytania mężczyznom. Tylko nie
pozwól, by któryś z nich cię dotknął. Mógłby w tobie
coś... posiać.
Nie była pewna, co miał na myśli, ale brzmiało to
niezbyt zachęcająco.
R
iannon padła na łóżko, kiedy tylko dotarli na
miejsce. Przez kolejne kilka dni odsypiała przymusową
bezsenność. Nawet nie próbowali jej budzić na
śniadanie. Zostawiali ją w pokoiku na piętrze i szli
załatwiać swoje sprawy. Czasami ktoś zostawał, by jej
pilnować, ale w zasadzie nie wydawało się to potrzebne.
W tym czasie Tanja bezskutecznie rozpytywała o
swojego Staruszka - maga. Skończyło się na tym, że
Altdorfscy czarodzieje w ogóle nie chcieli z nią
rozmawiać. Na widok najemniczki udawali bardzo
zajętych lub po prostu wypraszali ją z wieży.
Zdesperowana błąkała się bez celu po uliczkach stolicy,
usiłując przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby dać
jej jakąś szansę.
Właśnie wtedy wpadła na ten plakat.
Miała wielkie szczęście, albo to nie był zwykły zbieg
okoliczności.
Plakat
informowała
o
turnieju
szachowym. Wszystko byłoby w porządku, ale dotyczył
konkursu sprzed dwóch lat. Tanji nagle zaświtała
pewna myśl. Oczywiście! On musiał brać w nim udział.
Przypomniała sobie, jak uczył ją tej skomplikowanej
gry. Był zapalonym graczem, nie przepuściłby takiej
okazji.
Na plakacie znajdowała się nazwa lokalu, w którym
miał się odbywać turniej oraz adres Gildii Szachowej,
która ów turniej organizowała. Była to jakaś podejrzana
dzielnica, więc Tanja rozsądnie postanowiła namówić
na tę wycieczkę Elizabeth. Nie miała zamiaru głupio
narażać się na niebezpieczeństwo.
Trochę czasu zajęło im odszukanie klubu
szachowego, znajdował się bowiem w zabitym dechami
zaułku. W środku siedziało kilku znudzonych
jegomościów. Na widok kobiet ożywili się nieznacznie.
Na tyle, by zapytać:
- W czym możemy pomóc?
- Dwa lata odbywał się tu turniej szachowy. - zaczęła
Tanja - szukam pewnego maga, który prawdopodobnie
brał w nim udział.
- To nie będzie łatwe. Większość magów nie podaje
nam swoich imion.
- Nawet nie znam jego imienia. Pochodził z Kisleva.
Staruszek z długą, siwa brodą.
Jeden z mężczyzn sięgnął po gruba teczkę z
papierami.
- Mam tu listę uczestników, ale niewielu podało
swoje adresy. Zaraz... Nie mam tu nikogo z Kisleva. O
ile sobie przypominam, staruszków z siwymi brodami
było co najmniej kilku.
Tanja zwiesiła bezradnie głowę.
- Nie wiem nic więcej, prócz tego, że później
zniknął. Szukam go od dwóch lat...
- Może miał jakieś charakterystyczne cechy?
Terenkowa usiłowała sobie przypomnieć.
- 97 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Czekaj, czekaj, mówiłaś kiedyś, że miał takie
fantastyczne,
niesamowite
kapcie!
podpowiedziała Elizabeth.
- Niesamowite kapcie? - ożywił się mężczyzna
- To mi się z czymś kojarzy. Johann, a tobie nic
się nie przypomina?
Jegomość nazwany Johanem entuzjastycznie
pokiwał głową.
- Ależ tak! Ten turniej w ogóle był dziwny! O
mały włos, a zakończyłby się remisem, pierwszy
raz w historii naszych konkursów. W ostatniej
parze grał właśnie siwy starzec. Pamiętam, te
jego kapcie śniły mi się po nocach!
Tanja odzyskała nadzieję.
- I co się z nim potem stało?
Obaj mężczyźni wpadli nagle w konsternację.
- Nie wiem... Nie pamiętam... To dziwne, ale
nawet nie mamy zapisane, kto wygrał. Coś się
wtedy wydarzyło, tylko co?
Po kilkunastu minutach drapania się po
głowach
i
podbródkach,
chrząkania,
przeglądania papierów i nerwowego ciągnięcia
się za uszy obaj szachiści zgodnie oświadczyli, że
nic więcej nie potrafią sobie przypomnieć, po
czym odesłali kobiety do lokalu, gdzie miał
miejsce turniej.
L
okal "Pod Wesołym Trollem" był naprawdę
ekskluzywną knajpą. Żeby się tam dostać, Tania i
Elizabeth wybrały się na zakupy. Musiały nabyć
odpowiednie stroje. Wejście “Pod Trolla” w
skórzanych kurtkach czy połatanych portkach
nie wchodziło w rachubę.
Wystroiły się jak szczur na otwarcie kanału.
Riannon i dwaj złodzieje nie musieli się na
szczęście przejmować takimi szczegółami. Do
środka dostali się jak zwykle niezauważeni.
Na
niewielkim podium grała orkiestra.
Dookoła przechadzali się ludzie w bogatych
strojach. Niektórzy jedli jakieś paskudnie
wyglądające morskie żyjątka. Inni zadowalali się
egzotycznymi napojami o dziwacznych kolorach.
Tanja
zagadnęła
właściciela,
usiłując
dowiedzieć się czegoś o turnieju. Niewiele
wiedział, bo poszedł do domu, kiedy impreza
zaczęła się przeciągać. Poradził, by raczej
zadawała pytania komuś z obsługi.
Wojowniczki usiadły przy stole nieopodal
podium i zamówiły coś do picia, stwierdzając
przy okazji, że “Pod Trollem” różni się od
zwykłych karczem jeszcze jednym szczegółem –
zamiast cycatych dziewek z wielkimi dekoltami,
gości obsługiwali skromnie odziani młodzieńcy.
Kobiety spróbowały zagadnąć usługującego im
chłopaka.
- Ależ tak, pamiętam ten turniej! – ożywił się
młodzieniec - Sam czasem grywam, więc nigdy
ich nie przepuszczam. To był jedyny konkurs w
historii Altdorfskiej Gildii Szachowej, który
pozostał nierozstrzygnięty!
Chłopak okazał się istną kopalnią informacji.
Szczegółowo opowiadał o przebiegu konkursu. W
dodatku pamiętał także Staruszka, co bardzo ucieszyło
Tanję. Twierdził, że staruszek grał z jakimś magiem, a
pojedynek był niezwykle zacięty i trwał niemal całą noc.
- Tam, gdzie teraz grają muzycy, nie było żadnego
podium. Same stoliki. A staruszek siedział koło tego
korytarzyka, tam, w głębi.
Niestety, nie potrafił podać imienia jego szachowego
konkurenta. Pamiętał za to, że partia trwała tak długo,
że pozostali uczestnicy zdążyli już opuścić lokal. Gracze
mieli poinformować Gildię o wyniku, ale z tego co
wiedział partia okazała się nierozstrzygnięta.
- Dziwna rzecz... – dodał po namyśle – Zupełnie nie
pamiętam, jak skończyli. Może wyszli, kiedy się
zdrzemnąłem? W każdym razie staruszka już potem nie
widziałem
Tanja była rozczarowana. Znów nikt nie potrafił
powiedzieć nic konkretnego! Przyglądała się miejscu,
gdzie podczas turnieju stał stolik, ale nie dostrzegała
niczego niezwykłego. Jak, u licha, miała niby wyglądać
ta pętla czasowa?
W pewnej chwili Garretowi, który pod osłoną
peleryny krążył po sali uwalniając gości od nadmiaru
kosztowności, wydało się, że ktoś go obserwuje.
Nerwowo rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł
nagle coś dziwnego. Przy ustawionym w rogu sali
stoliku zamajaczyła mu ogromna czarna postać.
Złodziej odwrócił się gwałtownie i ze zdumienia
zamrugał oczyma. Nie było tam nikogo! Chcąc się
upewnić, podszedł do stolika. Ani śladu tajemniczej
postaci. A przysiągłby, że ją widział! Wielkie, mroczne
“coś” z pałającą czerwienią okiem na środku czoła...
Podkradł się do Elizabeth i pociągnął ja za rękaw
sukni, przynaglając do wyjścia.
Nie do końca pewni, co maja o tym wszystkim
myśleć, opuścili “Wesołego Trolla”. Przemierzając
wąską uliczkę dyskutowali o tajemniczej postaci z
okiem na czole. Byliby skłonni przypuszczać, że Garret
padł ofiarą omamów, jednak po tym wszystkim, co
przeżyli w ciągu ostatnich kilku tygodni, nie mogli
sobie pozwolić na beztroskę. Przypomniały im się
ulotki, jakie rozdawali ludzie przed pizzerią. Na każdej
znajdował się malutki symbol przedstawiający oko. To
zaś mogło się kojarzyć tylko z jednym. Z Plączącym
Ścieżki, Zmieniającym Drogi, czy jak go jeszcze
zwano... Tzeentchem, któremu nie tak dawno
pokrzyżowali plany.
Sprawa robiła się coraz bardziej zawiła. Ledwo
wyplątali się z jednej intrygi, wpadli w drugą.
Niespodziewanie
powietrze przeszył świst.
Sporych rozmiarów metalowa strzałka utkwiła w piersi
Elizabeth.
Templariuszka
zachwiała
się,
w
bezgranicznym zdumieniu wpatrując się w cienki
kawałek stali. Drugi pocisk, ciśnięty gdzieś z góry,
minął ją o włos. Tania podtrzymała przyjaciółkę.
Skoczyły w bok, by schronić się pod szerokim okapem
najbliższego budynku.
Riannon,
wciąż
ukryta
pod
peleryna
niewidzialności, rzuciła stalową gwiazdą. Trafiła
zamaskowaną postać czającą się kilkanaście metrów
- 98 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------dalej prosto w brzuch. Garret załadował pistolet,
ale przeciwnik, zaciskając dłoń na obficie
krwawiącej ranie, wycofał się za róg budynku.
Odruchowo przycisnęli się do ściany. Ostrożnie
wyglądając spod kaptura zerkali w górę, w
kierunku dachu, z którego nastąpił atak. Przez
chwilę mignęła im zamaskowana postać. Czarny
Garret zerwał się z miejsca i wbiegł do budynku
szukając schodów na dach. Pozostała dwójka
powoli obeszła dom, chcąc odciąć napastnikowi
drogę ucieczki.
W tym momencie usłyszeli brzęk tłuczonego
szkła, jakiś trzask i łomot, a w końcu niewielki
wybuch. To Tanja i Elizabeth rzuciły się przez
okno do wnętrza najbliższego budynku. Była to
jedyna rzecz, jaką mogły zrobić, kiedy u ich stóp
wylądowała zrzucona z dachu bomba z bardzo
krótkim, rzecz jasna zapalonym, lontem.
Igła, którą Elizabeth została trafiona, musiała
być zatruta. Przed oczami wojowniczki zaczęły
tańczyć czarne plamy. Kolana jej zmiękły. W
głowie czuła lekkie szemranie, jak po zbyt dużej
ilości wina.
- Trucizna... - szepnęła do Tanji, z trudem
składając słowa – wyciągnij mnie stąd, szybko!
Dwie przecznice stąd... – nagle zesztywniały
język nie chciał jej słuchać - Zielarz Stefano... On
pomoże!
Terenkowa ostrożnie wychyliła głowę przez
wybite okno. Na ulicy nie widziała nikogo, ale nie
była pewna, czy na dachu nie czai się czasami
cała zgraja skrytobójców. Musiała poczekać na
sygnał od tamtej trójki. Miała tylko nadzieję, że
Elizabeth wytrzyma.
C
zarny Garret pędził po schodach,
przeskakując po dwa stopnie na raz. Zakręt.
Piętro. Kolejny ciąg schodów. Jeszcze jeden
zakręt. Otwarta klapa prowadząca na dach.
Bezszelestnie wspiął się w górę. Na szczyt
drabiny dotarł w idealnej chwili, akurat by
podłożyć nogę wycofującemu się przeciwnikowi.
Mężczyzna padł jak długi. Garret pozwolił sobie
na bezczelny uśmiech, ale mina szybko mu
zrzedła. Zamachowiec wyciągnął broń mierząc w
jego kierunku. Nie mógł widzieć złodzieja, ale
wymierzone na wyczucie pięć luf solidnej “kaczej
stopy” skutecznie odebrało Czarnemu chęć do
dalszej pogoni.
Biały
bliźniak
złodzieja,
usłyszawszy
zamieszanie, wpadł z Riannon do budynku
akurat w chwili, gdy skrytobójca zbiegał ze
schodów. Elfka zaatakowała natychmiast, ale
pospiesznie rzucona gwiazda chybiła celu.
Ostrzegła jednak zbiega. Nadal nie widział
nikogo, ale wiedział już o ich obecności.
Wyskoczył na ulicę, rozrzucając za sobą garść
kolczastych kulek, które z brzękiem rozsypały się
po podłodze udaremniając pościg.
Elfce pozostało tylko wyrwać ze ściany swój
kawałek metalu. Nie miała zamiaru kaleczyć
stóp, skacząc po najeżonych ostrymi igłami
kulkach. Kto wie, może były zatrute? Ofuknęła Garreta,
który z wielkim zainteresowanie wpatrywał się w
pozostawione przez uciekiniera “kasztany”. Z drugiej
strony budynku dobiegały jakieś hałasy. Należało
sprawdzić, w jakie to nowe kłopoty wpakowały się ich
towarzyszki.
Elizabeth półprzytomnym wzrokiem wpatrywała
się w strażników miejskich, którzy pojawili się nie
wiadomo skąd i zamiast zaoferować ochronę
znajdującym się w opresji damom, zamierzali je
zaaresztować po jakimś absurdalnym zarzutem.
- Przecież tłumaczę, że zostałyśmy napadnięte! –
piekliła się Tanja.
Gdyby nie wycelowana w nią kusza, chętnie
wybiłaby strażnikowi kilka zębów. Ten idiota w ogóle
jej nie słuchał! Co to za strażnik, który na widok dwóch
dobrze ubranych niewiast w opresji nie rzuca się im z
pomocą?
- Moja przyjaciółka została otruta, muszę ja
zaprowadzić do medyka! Zabieraj tę kuszę, do jasnej
cholery! – wrzasnęła.
Strażnik wreszcie zareagował.
- Zamknij się – rzucił krótko, wymownie potrząsając
kuszą.
Jego towarzysz wyszczerzył zęby w parodii
uśmiechu.
- Popilnuj ich, pójdę po chłopców – powiedział.
Tanja złapała spojrzenie towarzyszki. Jeśli miały
zaatakować, to właśnie teraz.
- Czekaj. – pierwszy strażnik popsuł jej plany – Oni
już wiedzą. Zaraz tu będą.
- Jacy oni? – zapytała podejrzliwie Elizabeth.
Zanim otrzymała odpowiedź, na bruku roztrzaskała
się jakaś buteleczka. Strażnik upuścił kuszę, złapał się
za gardło i zaczął się krztusić.
To Riannon i Garret zdołali ponownie obejść
budynek. Na widok strażników od razu sięgnęli po
fiolkę z eterem. Nie chcieli mieć dodatkowych kłopotów
z prawem – w końcu to oni zostali zaatakowani!
Podkradli się i przygotowali butelkę. Trafili prawie
idealnie. Jeden ze strażników osunął się na ziemię.
Kobiety, do których trujące opary nie dotarły,
wykorzystały chwilę dezorientacji, ogłuszając drugiego.
Być może nawet go zabijając, bo w zdenerwowaniu nie
siliły się na delikatność.
Terenkowa, nie czekając na dalszy rozwój
wypadków, zarzuciła ramię półprzytomnej Elizabeth na
swoją szyję i powlokła ją w kierunku domu zielarza.
Czarny Garret podążył jej śladem.
Niemniej jednak na tę krótką chwilę złodzieje
zdradzili swoją obecność. W ich kierunku poszybowała
gwiazdka. Riannon miała szczęście. Ostry metal
zatrzymał się na żebrach, nie czyniąc jej większej
krzywdy. Mimo wszystko straciła równowagę. Na
chwilę wysunęła się spod płaszcza. Garret podtrzymał
elfkę i nakrył oboje peleryną. Kolejny atak przekonał
ich, że przeciwników było więcej. Zdali sobie sprawę, że
wpadli w zasadzkę. Tylko czyją? Czy miało to coś
wspólnego z poszukiwanym staruszkiem, czy raczej z
przeklętym Złotym Okiem?
- 99 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Riannon poczuła zawroty głowy. Między
palcami roztarła ciemną maź, którą oblepiona
była gwiazdka.
- Niedobrze - wymamrotała wąchając
substancję - Czarny Lotos albo inne świństwo.
Garret rozglądał się nerwowo po dachach
najbliższych budynków. Zamaskowane postacie
przemykały raz po raz, mijając ukrytych pod
płaszczem złodziei.
- Kilka przecznic dalej jest lekarz – uspokoił
elfkę – Tędy.
Poczekali,
aż
minie
ich
grupka
zdezorientowanych strażników i przemknęli
niezauważeni przez kolejna przecznicę.
P
ochodzący z Tilei zielarz o dźwięcznym
imieniu Stefano był na szczęście w domu. Na
widok słaniającej się na nogach Elizabeth począł
coś wykrzykiwać w śpiewnym języku swej
ojczyzny, załamując ręce teatralnym gestem.
Wyciągnął z jej piersi zatrutą igłę, powąchał ją,
spróbował końcem języka, po czym obficie
splunął.
Tanja i Garret, bojąc się kolejnego ataku,
zabrali się za zamykanie okiennic, gdy
tymczasem medyk przerzucał jakieś zawiniątka.
Wreszcie znalazł to, czego szukał. Wepchnął
templariuszce do ust sporą garść jakiegoś
cuchnącego zielska, nakazując dokładnie
przerzuć przed połknięciem. Maleńką ranę polał
obficie ostro pachnącym płynem, po czym polecił
spokojnie poczekać, aż antidotum zacznie
działać.
Tanja natychmiast zapragnęła kupić większą
ilość cudownego środka. Podczas gdy targowała
się zawzięcie z chciwym Tileańczykiem, Garret
obserwował ulicę przez szparę w okiennicy. W
pewnym momencie oderwał się od okna,
krzycząc:
- Chodu!!!
S
tali w zaułku, co jakiś czas wychylając się
na główną ulicę. Kilkadziesiąt metrów dalej
wisiał szyld. Tutaj zmierzali. Cel był w zasięgu
ręki, ale bezmyślne wybieganie na ulicę byłoby
równoznaczne z samobójstwem. Wprawdzie
peleryna chroniła ich przed cudzym wzrokiem,
jednak drogę przegradzała rozległa kałuża.
Gdyby przez nią przebiegli, rozchlapując brudną
wodę, każdy głupiec mógłby ich bez trudu
zlokalizować. Riannon zaczynała już widzieć
rzeczy, których nie ma, ale postać, którą
wskazała Garretowi na dachu, była prawdziwa.
Dwie kolejne zakradały się w kierunku domu
znajomego medyka - zielarza. Garret nie
wytrzymał. Zanim elfka zdążyła go powstrzymać,
wyciągnął pistolet i zestrzelił czającego się na
dachu zabójcę. Chwilę później na ulicę poleciała
jedna z garretowych bomb. Znów gdzieś biegli...
Troje awanturników, ciągnąc za sobą przerażonego
zielarza, zdążyło wypaść przez tylne drzwi na kilka
sekund przed wybuchem, który niemal zmiótł dom z
powierzchni ziemi. Pognali przed siebie, nie bacząc już
na nic. Kilkanaście metrów dalej rozciągał się jeden z
parków miejskich, właściwie skwerek, mocno
zaniedbany i zarośnięty chaszczami. Zatrzymali się tam
na krótką chwilę, bo kobiety, wciąż jeszcze ubrane w
niewygodne suknie, postanowiły się przebrać. Paradne
stroje absolutnie nie nadawały się do gonitw po
zaułkach, w dodatku z daleka rzucały się w oczy. Na
szczęście magiczna torba kryła w swych zakamarkach
niejeden komplet ubrań. Wkrótce jaskrawe jedwabie
zostały zastąpione czymś wygodniejszym i cała grupa
ruszyła
dalej,
starając się
unikać
zarówno
przemykających po dachach zabójców, jak i
przebiegających ulicami strażników.
Rozproszeni poszukiwacze przygód spotkali się
ponownie w nie słynącej dobrą sławą karczmie. Za
oknem przetaczała się kolejna fala strażników. Garret
doskonale wiedział, gdzie udałby się w razie
niebezpieczeństwa. Nie zdziwił się więc, kiedy zobaczył
swojego bliźniaka z resztą towarzyszy wpadających do
środka. Właśnie na nich czekał, rozmawiając na boku z
karczmarzem.
Właściciel karczmy nie był zwykłym szynkarzem.
Gildia wszędzie miała swoje kontakty. Wystarczyło
szepnąć kilka odpowiednich słów, by wskazano im
ukryte dotąd przejście. W sama porę, bowiem w stronę
gospody zbliżała się spora grupa stróżów prawa,
wspartych przez rozwścieczonego ogra. Ścigani
umknęli, zaś właściciel spelunki zbył strażników
twierdząc, że nie widział nikogo pasującego do opisu.
Tymczasem uciekinierzy przedostawali się przez
sieć Gildii. Kolejne kontakty oraz zmieniane co tydzień
hasła, których rzecz jasna nie znali. Uratowało ich tylko
to, że Garret i Riannon byli znani w tych kręgach. Od
lat krążyły legendy o ich wielkim skarbie, ukrytym pod
drzewem, które stało nie wiadomo gdzie. Wśród
złodziei krążył nawet przydomek, wywodzący się od
sympatycznego zwierzątka, które zakopywało orzechy i
zapominało o swoich kryjówkach. “Garret - wiewiórka”
- zaśmiał się któryś z jego konfratrów, prowadząc ich w
bezpieczne miejsce.
W złodziejskiej kryjówce medyk mógł się wreszcie
zająć rannymi. Elizabeth, mimo podania antidotum,
bredziła coś bez ładu i składu. Riannon nachodziły
abstrakcyjne
widziadła
nakładające
się
na
rzeczywistość. Widać ten, kto kazał ich zgładzić, nie
pożałował złota na Czarny Lotos najwyższej jakości.
Garret, postawiony przed lokalnym przywódcą
Gildii, zwanym pieszczotliwie “Paluszkiem” z racji swej
niezwykłej zręczności, usiłował wytłumaczyć powód
nagłych odwiedzin.
- Wygląda na to, że Oko wzięło was na kieł. –
stwierdził w końcu Paluszek.
- ???
- Od kiedy Jego Cesarska Stukniętość wydał edykt,
że Chaos nie istnieje, wszędzie pełno tych oszołomów.
Wyznawcy przeklętego Tzeentcha. Mają w garści pół
miasta. Zdaje się, że spora część szlachty przyłączyła się
do kultu. Wdepnęliście w niezłe bagno, nie ma co.
- 100 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Cholera, myślałem, że działają tylko w
Kislevie. Chociaż wiem, że mieli powiązania z
Kompanią Talabheimską...
- A Kompania Talabheimska ma powiązania z
Windhundem. – wszedł mu w słowo Paluszek.
- Jakim Windhundem?
- Kompania Przewozowa Windhund. Działa w
Altdorfie, Middenheim i Talabheim. Wydaje się
jakaś lewa – nie przyjmuje żadnych zleceń,
mimo że czasy są nie najlepsze. No wiesz,
zapowiada się większa ruchawka. Kislev szykuje
się do wojny. W całym tym bałaganie każde
zlecenie jest na wagę złota, a Windhund
odprawia interesantów z kwitkiem. Muszą
pracować dla Oka.
- Niezły pasztet. – podsumował Garret i
poszedł powtórzyć wieści towarzyszom.
Gildia dostarczyła im jeszcze kilku informacji.
Okazało się, że słudzy Oka postanowili ich
dopaść za wszelką cenę. Gigantyczne łapówki
wręczane
członkom
straży,
wynajęcie
przynajmniej kilku zabójców, zakup wielkiej
ilości Czarnego Lotosu... W dodatku Oko
zatrudniło zastępy szpiegów, sprawdzających
każdą karczmę w mieście. W grę wchodziły
wielkie sumy w złocie. Trudno było uwierzyć, że
ktoś może poświęcać aż tyle wysiłku dla
zlikwidowania kilkorga awanturników.
Jedno było oczywiste. Nie mogli zostać dłużej
w Altdorfie. Grunt zaczynał im się palić pod
nogami. Postanowili czym prędzej wynieść się z
miasta. Nie wiedzieli, jak daleko sięgają macki
kultu. Przychodziło im na myśl tylko jedno
rozwiązanie. Popłynąć do Talabheim i poszukać
pomocy króla szpiegów - Krugera.
Czym prędzej schronili się na pokładzie
Abyssu. Niezauważalny dla osób postronnych
statek wydawał się ostatnim bezpiecznym
miejscem w mieście. Poproszona o pomoc Anna
znalazła barkę, która miała wyruszyć do
Talabheim. Kapitan był skłonny zabrać kilkoro
pasażerów, jednak nie zamierzał odpływać
wcześniej, jak za dwa dni. Do tego czasu ścigani
byli zmuszeni ukrywać się pod pokładem statku
topielców, pozwalając sobie co najwyżej na
nocne eskapady pod osłoną magicznego
płaszcza.
X.
Zapadał
zmierzch.
Ulice
Altdorfu
pustoszały. Choć niezupełnie... Na scenę
miejskiego teatru wkraczali po prostu inni
aktorzy. Stali bywalcy mrocznych zaułków.
Dzieci nocy.
Złodziejska trójka czaiła się pod siedzibą
Widhunda, starannie unikając przechodzących
strażników. Stróże prawa pojawiali się w tej
dzielnicy nadzwyczaj licznie, krążąc po ulicach
niczym muchy nad świeżą kupą nawozu. Jednak
włamywacze nie zniechęcali się z tak błahego powodu.
Skoro Kompania była podejrzana, trzeba było ją
sprawdzić. Najlepiej osobiście. Z tego, co dowiedzieli
się w Gildii, Windhund śmierdział na kilometr.
Właściciel zamknął drzwi i w towarzystwie kilku
osiłków ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku. Jego
tropem podążył Czarny Garret. Tymczasem pozostała
dwójka przyglądała się zamkowi w drzwiach.
- Banał. – rzucił Garret, wyciągając komplet
wytrychów.
Miał za sobą lata praktyki i tysiące otwartych
zamków. Ten nie był żadnym wyzwaniem, złodziej
poradził sobie z nim w parę chwil. Przeczekali, aż
patrol straży miejskiej zniknie za zakrętem i wślizgnęli
się do środka.
Biuro znajdowało się na piętrze. Nie znaleźli tam nic
ciekawego – właściciel musiał zabrać wszystkie
ważniejsze papiery ze sobą. Zostały tylko rachunki. Z
pewnością lewe... Pokręcili się trochę po pokoju,
sprzątając co ciekawsze przedmioty i rozglądając się za
czymś, co zdradziłoby im bardziej szczegółowe
informacje o Kompanii. Nic takiego nie znaleźli.
Chociaż fakt, że nie trafili na żadne listy, też miał swoje
znaczenie. Cóż to za kompania przewozowa, w której
siedzibie nie poniewierają się stosy korespondencji?
Zniechęceni, porzucili biuro i zeszli na dół. Szerokie
przejście w tyle budynku z pewnością prowadziło do
magazynu. Składowanych towarów pilnował pies przynajmniej mieli nadzieję że był to tylko pies - nawet
zza drzwi słyszeli jego człapanie.
- Eter? – zapytała elfka.
- Dawaj. – przytaknął Garret.
Szybko otwarli nieskomplikowany zamek, uchylili
odrobinkę drzwi i wrzucili butelkę do magazynu. Nie
musieli się specjalnie wysilać. Głupia bestia od razu
przylazła powąchać, co też nowego pojawiło się na jej
terenie. Przez kilka chwil słyszeli głośne niuchanie, po
czym psisko z łomotem padło obok przewróconej
butelki.
Odczekali jeszcze chwilę, pozwalając się rozwiać
oparom eteru. Wkroczyli do środka, obchodząc
leżącego psa szerokim lukiem. Kolejny magazyn w ich
długiej karierze czekał na zbadanie. Kolejne skrzynie
miały odsłonić przed nimi swoje sekrety.
Przeglądali je rutynowo, nie dbając o pozostawione
ślady. Pudła pełne były brudnych szmat, pomiędzy
którymi poutykano najrozmaitsze butle i słoiki.
Śmierdziało formaliną. Z obrzydzeniem oglądali jakieś
krwawe ochłapy. Wątroby? Serca?
W jednym ze szklanych pojemników pływały gałki
oczne. Riannon pokazała znalezisko Garretowi.
Złodziej wzruszył ramionami i rozbebeszył kolejną
skrzynię, tym razem pełną różnokolorowych fiolek z
opisami, który nic im nie mówiły. Zabrali kilka do
dalszego przebadania.
Rutynowe przeszukiwania. Zbyt wiele razy już to
robili. Zgubili gdzieś ostrożność, zgubili strach. Gdyby
wśród ich przyjaciół był jakiś starszy złodziej, być może
zawczasu przestrzegłby ich przed zagrożeniem, jakie
niesie za sobą rutyna.
Garret z rozpędu rozwalał kolejną skrzynię.
- Stój – krzyknęła Riannon, z przerażeniem
odkrywając, za co zabrał się złodziej – Ta ma dziurki!!
- 101 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Ups... - wypuścił łom z rąk, a narzędzie z
metalicznym brzdękiem odbiło się od podłogi.
Było już za późno. Lokator skrzyni
najwidoczniej się obudził i zapragnął opuścić
ciasne mieszkanie. W jednej chwili Garret
znalazł się dobre kilka metrów od skrzyni. Rzucił
Riannon
bezradne
spojrzenie,
mówiące:
“naprawdę nie widziałem tych dziurek”. Na
szczęście nie mieli zbyt daleko do drzwi. Parę
uderzeń serca później już ich tam nie było.
Nie chcieli ryzykować, wychodząc frontowymi
drzwiami. Mogli się tam pojawić strażnicy.
Pognali więc co tchu na piętro, po drodze
roztrzaskując kilka butelek z naftą. Chwilę
później zsunęli się z dachu i znikli w ciemnym
zaułku.
Budynek za ich plecami stanął w
płomieniach.
W międzyczasie drugi Garret podążał za
właścicielem przybytku. Kluczył wąskimi
uliczkami, nie spuszczając go z oczu ani na
moment. W końcu dotarł do biedniejszej
dzielnicy. Jego cel kręcił się chwilę po okolicy, po
czym zniknął za drzwiami, których – Garret
mógłby przysiąc – tam nie było.
Zaintrygowany złodziej sprawdził, czy kaptur
nie zsuwa mu się z głowy i pomaszerował
sprawdzić tajemniczy fragment ściany. Po
ukrytym przejściu nie pozostał żaden ślad.
Garret długo obserwował okolicę, ale nie miał
zamiaru sam pakować się w kłopoty. Zwłaszcza
że nie wiedział, czego może się spodziewać, a był
pewien, że nikt nie przybędzie mu z odsieczą w
ostatniej chwili, jak to bywa w opowieściach
bajarzy. Przecież nikt nie wiedział, gdzie go
szukać.
Postanowił zapamiętać szczególne miejsce.
Dla pewności wyrył na ścianie miniaturowy
świecznik, po czym podążył w stronę portu.
N
awet mając na karku zabójców, Tanja nie
chciała porzucać nadziei na odnalezienie
Staruszka. Z samego rana ubłagała Garreta, aby
wynajął jakiegoś maga i namówił go do
sprawdzenia gospody “Pod Wesołym Trollem”.
Złodziej, nie bez oporów, pod osłoną peleryny
udał się do Akademii.
Na poczekaniu wymyślił w miarę wiarygodną
historyjkę o “złym miejscu”, które trzeba było
sprawdzić. Zaprowadzony na miejsce mag na
początek zażyczył sobie jakiegoś egzotycznego
napoju w formie zadatku, po czym przez dłuższy
czas rozglądał się po pomieszczeniu. Wreszcie
stwierdził lakonicznie, że rzeczywiście wyczuwa
“coś”, co należy dogłębnie zbadać. Zamiast
jednak zająć się badaniem owego “czegoś”,
zaczął zadawać złodziejowi dziwaczne pytania.
Utrzymywał, że widzi w jego umyśle jakąś czarną
postać i domagał się wyjaśnień.
Zanim Garret zdecydował się na jakąkolwiek
odpowiedź, było już za późno.
Czarna sylwetka z okiem na czole pojawiła się
znikąd i zaatakowała czarodzieja. Powietrze wypełnił
trzask magicznych piorunów, ryk potwora i smród
palonego ciała. Jeden z gości, przypadkowo trafiony
ognistą kulą, płonął niczym pochodnia. Grube
jedwabne obrusy zajęły się ogniem. Wokół rozpętało się
piekło. Piszczące kobiety i przerażeni mężczyźni rzucili
się do wyjścia.
Garret strzelił w kierunku czarnej postaci i uciekł,
nie czekając na dalszy rozwój wypadków. Biegł
gwarnymi ulicami miasta nie zważając na nic,
potrącając przechodniów i tratując handlarzy. Świat
wokół niego poszarzał, jakby jakaś tajemnicza dłoń
wymazała wszelkie kolory. Ogarnęła go panika. Nagle
spostrzegł, że niektórzy przechodnie mają na czołach
symbole przedstawiające czerwone oko bez powiek.
Zdało mu się, że otaczają go i wyciągają ręce, chcąc go
pochwycić. Otwierali usta do krzyku, ale on nie słyszał
żadnego dźwięku. Pędził przed siebie co sił w nogach.
Dostrzegł zagradzający mu drogę tłum naznaczonych
krwawym okiem postaci. Zdesperowany, wyciągnął
sztabkę TNT...
Tania
zaczęła się niecierpliwić. Wiedziała co
prawda, że Garret może wracać okrężną drogą,
zahaczając o jakiś jarmark, gdzie można wręcz
przebierać w różnego rodzaju sakiewkach, ale... Miała
złe przeczucia. Co chwila wyglądała przez okrągłe
okienko. Nic. Zamiast powracającego z wieściami
złodzieja dostrzegła dwóch strażników przypatrujących
się okrętowi. W pierwszej chwili zignorowała ich, ale
zaraz
przypomniała
sobie
o
szczególnych
właściwościach Abyssu.
- Anno. - zwróciła się do pani kapitan - Jacyś
strażnicy stoją przy trapie i wyglądają jakby
zastanawiali się, co twój okręt robi w porcie i czy jest
opłacony.
- Żartujesz! - Anna podeszła do okna - To...
niemożliwe. – rzuciła po chwili, nie spuszczając oczu ze
stróżów prawa - Pójdę zobaczyć, co się dzieje. Lepiej
zacznijcie się pakować, bo w razie czego nie będę
czekać na pozwolenie na wypłynięcie z portu.
Wyszła, zatrzaskując za sobą wąskie drzwiczki.
Wzruszyli ramionami i zabrali się za pakowanie, co
jakiś czas wyglądając przez bulaj.
Anna wróciła wyraźnie zdenerwowana. W porcie
działy się dziwne rzeczy. Strażnicy miejscy, wypytując o
dokumenty i opłaty portowe usiłowali się dostać na
Abyss, co było nad wyraz niepokojące. Przecież nie
powinni byli go w ogóle zauważyć! Zdołała się ich jakoś
pozbyć, ale była pewna, że wrócą. Ich zainteresowanie
statkiem było podejrzane. Mogli mieć coś wspólnego z
Okiem.
Drużyna zdecydowała się na szybką ewakuację.
Właśnie opuszczali okręt, kiedy ujrzeli zbliżający się
oddział straży. Przemykając między skrzyniami i
beczkami, jakich pełno było na nabrzeżu, skierowali się
w stronę barki mającej wyruszyć do Talabheim,
zdecydowani zmusić kapitana do natychmiastowego
odpłynięcia groźbą lub przekupstwem. Martwili się
- 102 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------tylko o Garreta, który jeszcze nie wrócił. Cóż on
tam wyprawia?
Jakby w odpowiedzi na nieme pytanie, gdzieś
z głębi miasta doszedł ich odległy huk. Spojrzeli
po sobie pełni obaw i przyspieszyli kroku.
Przemknęli przez pomosty, minęli kilka statków i
skierowali się w stronę, gdzie cumowały barki
rzeczne.
W głębi uliczki zobaczyli pędzącego w
kierunku portu Garreta. Odwrócił się, a w chwilę
później za jego plecami rozbłysły jęzory ognia.
Zamachali do niego. Był coraz bliżej. W
osłupieniu obserwowali, jak odwrócił się jeszcze
raz, ciskając kolejny ładunek w stronę
przypadkowych przechodniów. Twarz złodzieja
była wykrzywiona przerażeniem.
Po chwili znów stracili go z oczu.
N
agle świat dookoła uciekinierów zrobił się
jakiś dziwny, wyprany z kolorów i nienaturalnie
cichy. W pierwszej chwili nie zwrócili uwagi na
zmianę. Wydawało im się, że to tylko chmura
zasłoniła słońce. Nie zauważyli tego od razu, ale
w pewnym momencie stanęli jak wryci. Dookoła
nich przechodzili ludzie, na nadbrzeżu pracowali
marynarze, nieopodal stała karczma... ale ich
ogarniała cisza. Przerażająca grobowa cisza,
której nie mąciły żadne dźwięki.
Do tego cały portowy krajobraz zrobił się
jednolicie szary. Nawet rzeka straciła kolor.
Owszem, nigdy nie była zbyt czysta, ale teraz
przybrała kolor dymu. Podobnie jak ludzie,
budynki, szyld knajpy, którą minęli... Coś tu było
nie tak. Nawet nie zauważyli, kiedy w ich rękach
pojawiła się broń. Zdezorientowani, posuwali się
wolno
naprzód.
Szukali
logicznego
wytłumaczenia. Szukali przeciwnika, bo tak
nakazywał im instynkt wojownika. Ale widzieli
tylko niemy, szary świat.
Jednak prawdziwa zgroza ogarnęła ich
później.
Żeby dotrzeć do barki, musieli przebiec przez
most. Most pełen ludzi. Większość z nich
wyglądała normalnie, ale niektórzy... Nie,
wszyscy... Wszyscy mieli na czołach czerwone
symbole!
- Widzicie to? - wyjąkał ktoś.
Oszołomione
spojrzenia
pozostałych
wystarczyły za odpowiedz.
Mijali ludzi, którzy w przerażeniu otwierali
usta. Widzieli, jak przechodnie wskazują ich
palcami i krzyczą, ale wokół panowała cisza. Byli
otoczeni.
Osaczeni.
Obserwowani
przez
czerwone oczy, pojawiające się nagle na czołach
tych, którzy jeszcze przed chwila byli
najzwyklejszymi marynarzami, przekupkami,
szarymi ludźmi...
Zgroza
przerodziła
się
w
lodowate
przerażenie. Ktoś tutaj igrał z czarną magią, ktoś
potężny i niebezpieczny. Biegli. Ktoś ich gonił.
Nie wiedzieli kto. Ludzie? Musieli uciekać!
Uciekać jak najdalej!
Dotarli wreszcie do barki. Bez pytania wskoczyli
na pokład, rzucając za siebie nerwowe spojrzenia.
Riannon kątem oka dostrzegła Garreta. Pędził przez
tłum szarych ludzi, którzy rozstępowali się, widząc
płonącą naftę w jego rękach. Butelka roztrzaskała się
na krzywym bruku. Ludzie rozbiegli się, z niemym
krzykiem zastygłym na ustach. Z szarych płomieni
wyłoniła się czarna postać. Miała jedno czerwone oko
na środku głowy...
- Odbijaj - wrzasnęła histerycznie Elizabeth Płacimy podwójnie!
Marynarze, którzy jeszcze przed chwilą przyciskali
się do burt, z przerażeniem wpatrując się w nagie
miecze, rzucili się do lin i wioseł. Podwójna cena była
wystarczającym bodźcem.
W ostatniej chwili na pokład władował się Garret, z
trudem łapiąc powietrze i usiłując coś przekazać
pozostałym. Bełkotał niezrozumiale wskazując na
nabrzeże, które oddalało się powoli, bardzo powoli.
Tania zdążyła już zapomnieć, że z niecierpliwością
czekała na wieści, a złodziej z pewnością nie o tym teraz
mówił.
Na nabrzeżu stała czarna sylwetka z wielkim
płonącym okiem. Otaczał ją tłum ludzi - strażników
miejskich,
zwykłych
przechodniów,
przekupek,
tragarzy - z czołami naznaczonymi podobnym
symbolem. Czerwień tych ślepi była jedynym kolorem,
jaki przebijał się przez wszechogarniającą szarość.
Dwóch Garretów jednocześnie wyciągnęło swoje
długie Hochlandy i zaczęło strzelać w kierunku
nabrzeża, nie przejmując się zupełnie, czy trafiają w
potwora,
strażników
czy
w
przypadkowych
przechodniów. Kapitan barki zaczął coś krzyczeć, ale
nie usłyszeli ani jednego słowa. Bezradnie wskazywali
palcami na uszy, chcą dać mu to do zrozumienia.
Machał gwałtownie rękami, aż w końcu zrozumieli, że
mają się ukryć w nadbudówce. Kapitan miał rację,
powinni byli wcześniej o tym pomyśleć. Po co rzucać
się w oczy strażnikom?
Posłusznie schronili się w dość obszernym
pomieszczeniu, z niepokojem czekając na dalszy rozwój
wypadków. Rzeczny port altdorfski znikał już powoli z
horyzontu. W przeciwieństwie do niego nie znikała
panika. Nagle okazało się, że kapitan barki wpatruje się
w nich trzecim okiem. Jakby tego było mało, usłyszeli
nagle głuchy łomot, a barka zakołysała się gwałtownie,
jakby coś ciężkiego spadło na pokład.
- Co to do cholery było!?
- Pewnie to czarne “coś”, które cię ścigało.
- Nie strasz mnie...
Ze środka było widać tylko przemykających raz po
raz marynarzy i kapitana z trzecim okiem,
wpatrującego się w nich przez uchylone drzwi.
Próbowali się z nim porozumieć, ale bariera ciszy, jaka
ich otaczała, rozwiała wszelkie nadzieje. Owszem,
musiał ich słyszeć, bo jego usta poruszały się w
odpowiedzi, ale ta odpowiedz do nich nie docierała.
- Może ktoś wyjdzie sprawdzić... – zaczęła Riannon.
- Nie żartuj. Nie chcę oberwać od “tego” jak tylko
wystawię głowę przez drzwi. – przerwała jej w pół
słowa Elizabeth.
- 103 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- To może Garret pójdzie. Jego nie widać. –
spróbowała Tania, rozglądając się nerwowo po
pomieszczeniu.
- Nie ma mowy. Ja tam nie idę. – złodziej
zajął się ładowaniem pistoletów ucinając
dyskusję.
Jego bliźniak ograniczył się do energicznego
pokręcenia głową.
Dla pewności przewrócili stół. “Żeby mieć zza
czego strzelać”, jak wyjaśnił Garret. Czekając,
sami nie wiedząc, na co. Byli przekonani, że
postać jest na barce, ale nie słyszeli nic i nie
mogli stwierdzić, czy jest w pobliżu, porusza się,
czy stoi w miejscu. Jedno było pewne – na razie
nie zamierzała wejść do środka.
- Może niepotrzebnie panikujemy. Może tam
nic nie ma.
- A jeśli? Chcesz iść sprawdzić?
- Nie...
Kolejna pełna napięcia chwila. Nic się nie
wydarzyło.
Tylko
kapitan
popatrywał
podejrzliwie w ich stronę. Sądząc z wyrazu
twarzy, uznał ich za bandę wariatów.
- Hej, a może wezwiemy modliszki? - nagle
Garretowi
przypomniały
się
słowa
Schattenjaegera.
Obrzucili go zdumionymi spojrzeniami, spod
których wyzierało przerażenie. Doskonale
pamiętali ostatnie spotkanie z tymi stworami.
Nie mieli ochoty na kolejne.
- Co nam szkodzi? – kontynuował złodziej –
Jeśli ja odprawię rytuał przyzwania, to powinny
przybyć białe modliszki.
- Ale... - zaczęła Riannon.
- On ma rację. - przerwała jej Tania - Co nam
szkodzi? - podała złodziejowi kredę wyciągniętą z
torby. - Rysuj.
Garret zajął się wykreślaniem wzorów na
deskach pokładu. Znak Iony. Koło w jego środku
i dwie strzałki wychodzące... na wschód i zachód,
czy na północ i południe? Postanowił spróbować
ze wschodem i zachodem - najwyżej narysuje się
jeszcze raz. Spojrzał jeszcze raz na swoje dzieło.
Poprawił kilka linii i stanął pośrodku. A później
zaczął wołać “Mantis!” na wszystkie strony
świata. Czuł się nieco głupio, dlatego jego
okrzyki były, delikatnie mówiąc, niezbyt głośne. I
niezbyt wyraźne.
Rozejrzał się dookoła. Nic. Żadnych
modliszek.
- Może powinieneś się bardziej postarać?
- Może dajmy im trochę czasu?
Mijały kolejne minuty. “Trochę czasu” zaczęło
się nieznośnie przeciągać, a modliszek wciąż nie
było widać. Wreszcie templariuszka nie
wytrzymała.
- I co, będziemy tu siedzieć z założonymi
rękami i czekać, srając w gacie ze strachu? odpowiedziała Elizabeth - Ja tam nie ufam
modlichom, białym czy czarnym.
- A co proponujesz? - zapytała zbita z tropu
Tania.
- Dawaj zbroję. – wzruszyła ramionami. - Idę tam.
Ktoś chce dołączyć?
Zapanowała
niezręczna
cisza.
A
później
najemniczka zaczęła wydobywać z torby fragmenty
mithrilowej zbroi.
- Hej, tu jest jeszcze twój drugi miecz. Bierzesz? Czy
wolisz tarczę?
- Na tarczy to ja mogę zjeżdżać z górki po śniegu –
skrzywiła się Elizabeth.
Tym razem postanowiła założyć hełm. Nie znosiła
tych paskudnych garnków, ograniczających pole
widzenia i tłumiących dźwięki, ale tym razem wolała
nie ryzykować. Po bitwie o Ionę została jej długa, wąska
blizna, biegnąca od brwi do połowy policzka. Jedna
taka ozdoba wystarczała aż nadto. Modliszki i cienie
były zbyt szybkie, by je lekceważyć. Czarne “coś” też
mogło należeć do tej rodziny...
Ostrożnie wychyliła głowę, rzucając szybkie
spojrzenie na dach nadbudówki. Nic. Wyszła z
pomieszczenia, czując paskudne ściskanie w dołku.
Sprawdziła prawą burtę. Potem lewą. Nadal nie
widziała niczego dziwnego. Ruszyła powoli w kierunku
dziobu. O ile pamiętała, przed nią znajdował się
przedni pokład i klapa, zamykająca zejście do ładowni.
A jeśli stwór ukrył się na dole?
Z wnętrza nadbudówki śledziły ją cztery pary
szeroko rozwartych oczu. Zaczynała już podejrzewać, że
padli ofiarą zbiorowej halucynacji. Wyjrzała zza
narożnika i...
Ogromna plama czerni szarżowała prosto na nią!
Odskoczyła, zasłaniając się przed ciosem. Modliszki
były szybkie? W porównaniu z tym czymś były powolne
jak ślimak w ciąży! Nigdy w życiu nie musiała tak
szybko parować uderzenia za uderzeniem. Daremnie
czekała na okazję do zadania choćby jednego ciosu.
Obserwująca ją przez okno Tanja ocknęła się z
zapatrzenia. Towarzyszka potrzebowała jej pomocy!
Chwyciła hełm i zaczęła pospiesznie wkładać jakieś
kawałki blach.
E
lizabeth czuła, że długo nie wytrzyma takiego
tempa. Stwór był niesamowicie silny, do tego z
pewnością przewyższał ja wytrzymałością. Zaczynało jej
brakować tchu. Nie miała wyjścia, musiała
zaryzykować.
Zaatakowała i trafiła, pozbawiając potwora palca i
rozcinając mu bark, ale zapłaciła za to dość wysoką
cenę. Ciężkie ostrze spadło na jej hełm, rozdzierając go
niczym karton. Nie dotarło jednak do ciała. Gdyby nie
hełm...
Usłyszała dźwięk tłuczonego szkła i rozdzierający
uszy huk. Garret zaczął strzelać przez wybite okno.
Deski pokładu rozleciały się w drzazgi tuż obok karku
czarnej istoty. Drugi strzał był celniejszy. Jednak nie
wystarczył. Bestia nie zamierzała umierać tak szybko.
Złodzieje ładowali Hochlandy, Riannon kryła się za
stołem, mając nadzieję, że w tym całym zamieszaniu
barka nie zacznie tonąć. Tanja wypadła na pokład.
Kolejne wystrzały powstrzymały nieco impet czarnej
istoty. Na tyle, by dwie wojowniczki zdołały wreszcie
pokonać przeciwnika i wypchnąć go za burtę.
- 104 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
N
iepewna, czy już może wyjść, Riannon
wychyliła nos przez drzwi. Elizabeth stała na
zalanym posoką pokładzie, przyciskając pięść do
serca.
Najwyraźniej
odprawiała
modły
dziękczynne do Mirmidii. Zapewne ciesząc się
przy tym, że założyła hełm.
- Chyba powinnam go złożyć w Świątyni jako
wotum dziękczynne. - stwierdziła, oglądając
roztrzaskany mithrilowy czerep.
- Eee, lepiej go sprzedaj na złom, a pieniądze
przepijemy wszyscy razem – Garret miał
praktyczniejsze podejście do sprawy.
Tania
tymczasem
usiłowała
uspokoić
niezmiernie zdenerwowanego kapitana. O dziwo,
bynajmniej nie zaniepokoiło go pojawienie się
czarnego stwora. Przeciwnie, sprawiał wrażenie,
jakby go w ogóle nie widział. Tym, co tak
wyprowadziło go z równowagi, był odprawiony
przez Garreta rytuał wezwania.
Niestety, jedynym sposobem na uspokojenie
krewkiego marynarza, jaki Tanja była w stanie
wymyślić w tym momencie, było związanie go.
- Wkurza mnie to jego trzecie oko. Zupełnie
jakby się na nas gapiło. Może by je czymś
zasłonić – zaproponowała.
Obwiązali czoło kapitana kawałkiem płótna.
Niestety, czerwone oko nie pozwoliło się tak
łatwo oślepić. Bluźnierczy symbol wciąż
prześwitywał przez materiał.
R
iannon wyszła na pokład. Ciało wypadło za
burtę, ale odcięty palec leżał tuż pod jej stopami.
Schyliła się, chcąc się przyjrzeć znalezisku.
Wyglądał jak zwykły ludzki palec pomalowany
czarna farbą.
Poczuła
raczej
niż
usłyszała
jakieś
zamieszanie za plecami. Odwróciła się,
podnosząc z pokładu ponure trofeum. Wszyscy
stali przy przeciwległej burcie, z napięciem
wpatrując się w odległy punkt na rzece. Podeszła,
chcąc sprawdzić, co takiego widzą.
W ich kierunku zbliżała się straż rzeczna.
Spojrzeli zakłopotani na związanego kapitana.
Czerwone oko wciąż błyszczało na jego czole.
Statek zbliżał się nieubłaganie. Widzieli już małe
działo na jego dziobie. Trzeba było podjąć
decyzję.
Elizabeth znienacka stanęła za jej plecami.
- O! - powiedziała, cokolwiek to miało
oznaczać, po czym wyjęła trofeum z dłoni elfki. Kapitanie, to pana przekonuje? Czy może nadal
uważa nas pan za bandę wariatów?
Kapitan zbladł, zobaczywszy czarny palec.
Wybałuszył oczy i powiedział coś, czego
oczywiście nie usłyszeli, ale sądząc z ruchów
warg, nie było to nic miłego.
Ostatecznie rozwiązali kapitana mając
nadzieję, że złoto, jakie mu ofiarowali za przewóz
i dodatkowa zapłata za zniszczenia sprawią, że
wszystko odbędzie się bez komplikacji.
Tak też się stało. Straż rzeczna przepłynęła obok,
nieznacznie zwalniając, by zamienić kilka słów z
kapitanem. Rzecz jasna, podróżni niczego nie usłyszeli.
Mieli tylko nadzieję, że była to rutynowa odpowiedź w
rodzaju “wszystko w porządku, reumatyzm mnie łupie
po staremu”, a nie “wróćcie tu z posiłkami i zabierzcie
tych wariatów z mojej barki.”
Poczekali aż budzący lęk statek odpłynie i zniknie za
zakrętem, a później odetchnęli z ulgą.
Następny
poranek powitał ich piękną pogodą.
Niestety, wszystko dookoła wciąż było jednolicie szare.
Nie mogąc nic na to poradzić, pogodzili się sytuacją.
Dyskutowali właśnie, usiłując poukładać wydarzenia
ostatnich kilku dni w logiczną całość, kiedy zobaczyli
szarą postać przemykającą lasem. Obserwowali ją kilka
chwil, by wreszcie ze zdziwieniem stwierdzić, że to...
modliszka! Wtedy przypomnieli sobie o niedawno
odprawionym rytuale. A jednak Schattenjaeger ich nie
oszukał!
Stwór stał na brzegu, machając w kierunku
przepływającej barki. Poprosili kapitana, by podpłynął
bliżej. Zrobił to z bardzo niechętnie, ale najwidoczniej
zależało mu na złocie swoich pasażerów. Nie mogli
wylądować w tym miejscu, ale kiedy płynęli już niemal
pod samym brzegiem, modliszka rzuciła się do wody i
mimo pancerza przepłynęła kilka metrów jakie dzieliły
ją od barki. Wdrapała się przez burtę. Syknęła i
zamarła w typowej dla modliszek pozie, jakby gotowa
do ataku.
- Wzywaliście nasss...
- Noooo, trochę się spóźniliście. Gdzie reszta?
- Jessstem sssam.
- My cię słyszymy! - zorientowali się nagle. –
Dlaczego? Dlaczego wszystko jest szare i nic nie
słychać? I czym są do cholery te postacie z okiem na
środku czoła!?
Stworzenie wpatrywało się w nich przez chwilę,
przekrzywiając głowę raz w prawo, raz w lewo.
- Oko. Zamknęli wassss...
Z tego co zrozumieli, znajdowali się gdzieś między
światami, ani tu, ani tam. Odgradzająca ich od
otoczenia bariera sprawiała, że nie słyszeli dźwięków i
widzieli wszystko w szarych barwach. Widzieli też
rzeczy, których nie widzą zwykli ludzie. Takie jak oko,
które
prawdopodobnie
naznaczało
wyznawców
Tzeentcha. Jednak nie każdy, kto nosił ten symbol na
czole, musiał być jego sługą. Przecież Pan Zmian
uwielbiał mylić tropy...
Tak czy siak, modliszka nie wiedziała, w jaki sposób
mogliby się uwolnić. Stwierdziła tylko, że muszą
poprosić o pomoc maga i że powinni to zrobić jak
najszybciej.
Kolejne
dni rzecznej wyprawy przebiegały bez
niemiłych niespodzianek. Modliszka została z nimi.
Wreszcie mogli nawiązać kontakt ze światem, bo stwór
przekazywał im słowa kapitana. Rozmowa prowadzona
w ten sposób nie była zbyt płynna, ale cieszyli się, że
- 105 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zyskali choć tyle. Nieszczęsny kapitan był coraz
bardziej przerażony. Bladł jak prześcieradło za
każdym razem, kiedy widział swojego nowego
pasażera.
Kilka
następnych
dni
zabawiali
się
odczytywaniem z ruchów warg wypowiadanych
przez marynarzy słów. W rozpoznawaniu
przekleństw, zwłaszcza tych krótszych, doszli do
perfekcji. Niestety, był to ich jedyny sukces na
tym polu. Z nudów chcieli nawet pomóc
kapitanowi naprawić wybite przez Garreta
dziury, ale gdy ten zobaczył, jak się za to
zabierają oświadczył, że sam sobie poradzi.
Zapewne bał się, że zrujnują statek do reszty.
Byczyli się więc na pokładzie, oglądając widoki i
tłukąc komary.
Pod wieczór piątego czy szóstego dnia rejsu
dostrzegli
na
horyzoncie
zabudowania.
Talabheim. Nareszcie!
- 106 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ich swoją obecnością. Bariera ciszy nie ułatwiała
bynajmniej rozmowy. Ludzie Gildii zawsze byli nieufni,
a bzdury o “głuchoniemym brzuchomówcy” w tym
przypadku były zupełnie nie na miejscu.
Z początku mężczyzna nie chciał z nimi rozmawiać.
Dopiero nazwiska Krugera i Navarra, “ojca
chrzestnego” talabheimskiej Gildii, rozsznurowały mu
usta. A i wtedy powiedział im niewiele. Dowiedzieli się
tylko, że Kruger od pewnego czasu zmuszony był się
ukrywać. I że z cała pewnością nikt ich do niego nie
zaprowadzi. Wysłannik Gildii obiecał jednak przekazać
informację o ich przybyciu.
bserwatorzy
Część druga.
XI.
P
odróż dobiegła końca. Dotarli wreszcie do
celu, cali i zdrowi.
Zapłacili kapitanowi z nawiązką, stwierdzając
przy tym złośliwie, że trochę dodatkowego złota
będzie jak znalazł, gdyby zdecydował się leczyć
skołatane nerwy w jednym ze szpitali
prowadzonych przez kapłanki Shally’i. Opuścili
barkę, żegnani jego szerokim, pełnym ulgi
uśmiechem.
Talabheim
powitało
ich
wszystkimi
odcieniami szarości. Niepewnie przemierzali
ulice wielkiego miasta. Rozglądali się nerwowo,
szukali trzeciego oka na czołach przechodniów.
Nie dostrzegli żadnego, ale mimo to nie czuli się
zbyt pewnie.
Zajrzeli do karczmy “U Bazyla”, znanej w
kręgach ludzi nocy. Rozmowa z właścicielem
sprawiła im nieco trudności. Co prawda ukryta
pod peleryną modliszka powtarzała wszystko, co
gospodarz mówił, ale wyglądało to nadzwyczaj
podejrzanie.
- Jestem głuchoniemym brzuchomówcą. –
oświadczył Garret.
Choć brzmiało to wyjątkowo idiotycznie,
karczmarz
wydawał
się
całkowicie
usatysfakcjonowany
wyjaśnieniem.
Reszta
drużyny, z trudem powstrzymując wybuchy
śmiechu, złożyła trudy konwersacji na barki
złodzieja i zajęła się wlewaniem w gardła
“znakomitego” talabheimskiego piwa.
W końcu zaprowadzono ich do pokoju na
piętrze i kazano czekać. Naczekali się dość długo,
zanim jakiś niepozorny człowieczek zaszczycił
Opuścili karczmę i, jak ustalili wcześniej, udali się
w kierunku willi Krugera.
Minęli chłopaka, rozwieszającego pracowicie jakieś
ulotki na ogrodzeniach i ścianach domów. Wokół słupa
ogłoszeniowego na rynku tłoczyło się kilkunastu
mężczyzn i wyrostków. Jeden z nich, widać
uczęszczający do przyświątynnej szkółki, czytał na głos
coś, co pozostali komentowali z wielkim podnieceniem.
Czujne ucho Garreta wyłowiło magiczne słowa “nieźle
zarobić”. Przybysze nie wytrzymali i przecisnęli się
przez tłum. Na słupie pysznił się wielki list gończy,
ozdobiony niezbyt starannie wykonanym wizerunkiem
pięciu twarzy. Zniekształconych, ale dość podobnych.
Ich własnych, niestety.
“Oskarżeni o podpalenia, morderstwa, rozboje...”
Lista była długa.
- Cholera, tylko dzieciobójstwa tu nie wymienili mruknęła Elizabeth, krzywiąc się niemiłosiernie.
Na końcu, pogrubioną czcionką, wypisana była
nagroda za schwytanie. Tysiąc złotych koron.
- Tylko tyle? - dziwili się na głos Riannon i Garret,
ukryci przezornie pod peleryną.
Elizabeth i Tanja rzuciły niewidocznym sylwetkom
groźne spojrzenie. Nie każdy przywykł do oglądania
swojej podobizny na murach miejskich, w karczmach i
na słupach!
Wycofali się szybko, nim ktokolwiek zwrócił na nich
uwagę i dopasował do opisu.
D
o willi zakradli się przez tajne przejście w
piwnicy. Jednak zanim zdecydowali się wejść, wysłali
na przeszpiegi modliszkę. Woleli nie ryzykować, że
wpadną na grupę uzbrojonych po zęby morderców...
Albo magów gotowych do rzucenia piorunów
kulistych... Albo... Wyobraźnia, podsycona ostatnimi
wydarzeniami, podsuwała im najprzeróżniejsze wizje.
Byli cholernie zadowoleni, że mają kogoś, kogo można
puścić przodem, żeby zorientował się w sytuacji.
Siedzieli w pustym składzie na wino i czekali.
Modliszka wróciła niebawem.
- Dwóch szpiegów Oka na dachu i nowy właściciel.
Właśnie brał kąpiel...
- Pozbędziesz się ich?
- Już to zrobiłem.
- A James?
- To ten sługa? Jest w salonie. Jego też mam się
pozbyć?
- Nieeee! - zaoponowali chórem.
- 107 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i ruszyli
schodami na górę. Wystrój willi zmienił się
odrobinę. Ba! Zmienił się zupełnie. Nowe meble,
i mnóstwo tandetnych bibelotów na półkach.
Nowe obrazy, przedstawiające głównie sceny
myśliwskie - harty w biegu, jelenie na rykowisku
i tokujące cietrzewie. Inny kolor ścian, a
przynajmniej inny odcień, bo świat widziany ich
oczyma nadal pozostawał szary. Nowy właściciel
miał zupełnie inny gust. Lub raczej nie miał go
wcale.
Mijali pomieszczenia, dawniej znajome, dziś
obce, szukając podświadomie choć kilku
szczegółów, które pamiętali z czasów Krugera.
Zgodnie ze słowami modliszki, w salonie
zastali Jamesa. Przeciętny człowiek na jego
miejscu zerwałby się na równe nogi, krzyknąłby
ze zdumienia lub podskoczyłby ze strachu.
James, jak zwykle niewzruszony, nawet nie
uniósł brwi na widok przybyszy. Z kamiennym
spokojem podszedł do nich i zaczął coś mówić.
- No bo widzisz... - zaczęła Tanja, nie słysząc
ani słowa, z tego co powiedział.
- Najwyższy czas przedstawić ci naszego
nowego znajomego. - Elizabeth rozejrzała się po
pokoju, zastawiając się, gdzież to się schował ich
“nowy znajomy”.
Stwór znienacka wysunął się zza kotary i
stanął przed Jamesem. Jeśli liczył na to, że go
przestraszy, spotkał go srogi zawód. Sługa
przyjął pojawienie się modliszki w wili obojętnie,
jakby to była rzecz najnormalniejsza w świecie.
Teraz mogli się wreszcie porozumieć. Z
pomocą modliszki nie mieli większych kłopotów
z nakreśleniem sytuacji. James wysłuchał ich
uważnie, zaproponował podanie herbaty i
poinformował gości, że Kruger musiał “zejść do
podziemia”, a willa ma nowego właściciela.
- Już nie... - mruknęła pod nosem Elizabeth,
patrząc kątem oka na modliszkę.
Sługa spojrzał na stwora i ze zrozumieniem
pokiwał głową.
- Rozumiem, utonął podczas kąpieli. stwierdził spokojnie.
Kilka godzin później, najedzeni i wykąpani
wylegiwali się przed kominkiem, czekając na
zaufanego
maga,
po
którego
posłali
nieocenionego Jamesa. Modliszka zaś rozglądała
się po okolicy, patrolując dachy i zaułki w
poszukiwaniu wrogów.
Stwór okazał się doskonałym strażnikiem.
Nie dalej jak pół godziny później wślizgnął się
bezszelestnie do saloniku oznajmiając, że jakiś
mężczyzna zbliża się do drzwi. Przybysz okazał
się
znajomym
magiem.
Czym
prędzej
wprowadzili go do budynku i jeden przez
drugiego zaczęli zasypywać pytaniami.
- Ach, a więc zamknęli was w astralu? stwierdził raczej, niż zapytał, a modliszka
wiernie powtórzyła jego słowa.
- Jakim astralu? - nigdy nie słyszeli o czymś takim.
- Astral. Świat cieni, istniejący poza znaną wam
rzeczywistością. Rzucono na was coś w rodzaju klątwy.
Dlatego nie docierają do was dźwięki, a wszystko
widzicie w odcieniach szarości. W kolorach cieni.
Paskudna sprawa. Musieliście komuś nieźle nadepnąć
na odcisk.
- Uważasz, że to nie był przypadek?
Czarodziej zasępił się i podrapał po krótko
przyciętej ciemnej brodzie.
- Absolutnie nie. Rytuał musiał być przygotowany
wcześniej i z pewnością mag, który go odprawiał,
musiał mieć dużą wiedzę w tej dziedzinie.
- Ale jak możemy się z tego wydostać? – zapytała
Tanja, kiedy modliszka przekazała im słowa maga.
Uśmiechnął się dumnie.
- To oczywiście niełatwe, ale macie szczęście. Tak się
składa, że posiadam odpowiednie kwalifikacje, by
odwrócić to zaklęcie. - stwierdził skromnie. Przerwał na
chwilę przyglądając się im po kolei, aż jego wzrok
spoczął na modliszce - Ale w zamian opowiecie mi, jak
się w to wplątaliście i co robi z wami ten...
- Modliszek. To znaczy... ta modliszka. podpowiedziała Riannon.
- Tak, ta modliszka.
Wkrótce
mag
zajął
się
rysowaniem
skomplikowanych wzorów na posadzce pospiesznie
uprzątniętego pokoju. Nucił przy tym monotonne,
niezrozumiałe formuły magiczne. Ofiary klątwy stały
pod ścianą, w ciszy przyglądając się pracy maga.
Minęło parę godzin, nim czarodziej skończył swe
dzieło i otworzył magiczną bramę, przez którą mieli
przejść z powrotem do świata, który znali. Wahali się
chwilę, nim z lekkimi obawami przekroczyli próg
rzeczywistości.
Po
kilkudniowej grobowej ciszy uderzyły ich
tysiące dźwięków. Kolory raziły. Oszołomiły ich
doznania, które przypominali sobie na nowo.
- Teraz rozumiem, dlaczego mówią, że rzeczywistość
boli – jęknął Garret, przecierając obolałe oczy.
- Nie boli, tylko skrzeczy. - poprawiła go Elizabeth,
ogłuszona wrzaskiem walczących w ogrodzie wróbli.
Z trudem przyzwyczajali się do chaosu barw i
kakofonii dźwięków. Potrzebowali kilku długich chwil,
zanim doszli do siebie.
Wciąż nieco oszołomieni, rozsiedli się w salonie.
Doskonały posiłek, podany przez Jamesa, okazał się
najlepszym lekarstwem na skołatane nerwy. Mag,
zadowolony z siebie, domagał się obiecanej opowieści,
więc pomiędzy jednym a drugim kęsem mówili o Oku,
modliszkach, Ionie i wszystkim, co ich spotkało
ostatnimi czasy.
- Macie rację, obwiniając o wszystko Tego, Który
Zmienia Ścieżki. Pan Zmian z pewnością nie był
zadowolony, gdy pokrzyżowaliście mu plany. Wy, czy
ktokolwiek inny.
Wcale ich to nie pocieszyło. Narazili się na zemstę
jednego z Bogów Chaosu, a to nie wróżyło dobrze na
- 108 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przyszłość. Poproszony o radę mag wzruszył
tylko ramionami.
- Mogę wam tylko powiedzieć, jak się
wydostać ze świata cieni, jeśli tam jeszcze kiedyś
traficie.
- Jak?
- No cóż... Tym, którym dana jest łaska wiary,
pomaga modlitwa. Zaś ci, którzy nie służą
żadnemu z Bogów, muszą tylko dostatecznie
mocno chcieć. Wbrew pozorom, to nie takie
proste. Ale w waszej sytuacji... Myślę, że Plączący
Ścieżki będzie wystarczającą motywacją, by
chcieć. Prawdę mówiąc, gdybym był na waszym
miejscu, już dawno uciekłbym z Imperium.
Oczywiście, nie mieli najmniejszego zamiaru
posłuchać tej zbawiennej rady.
XII.
Następnego dnia, przez tajne przejście w
kanałach, do willi przybył jej były właściciel.
Wychudły i wynędzniały, wyglądał i pachniał tak,
jakby od dawna nie oglądał mydła. Skołtuniony,
co najmniej dwutygodniowy zarost nadawał mu
wygląd dziada proszalnego. Tylko oczy pozostały
te same. Czujne, bystre, zimne jak dwa kawałki
błękitnego lodu.
Rozejrzał się po posiadłości, krytykując gust
nowego właściciela.
- Co z nim zrobiliście?
- My? Niiiic. Utopił się w wannie...
Kruger nie zadawał więcej pytań. Po
wypadkach w pałacu Diuka von Talabheim
musiał na pewien czas usunąć się z życia
politycznego. Przynajmniej oficjalnie. Podczas
gdy oni szukali Skały Czasu, Kruger ukrywał się
w najciemniejszych zakamarkach miasta,
obserwował i zbierał informacje.
Zapytał jeszcze o ich wyprawę, ale na widok
nagle spochmurniałych twarzy doszedł do
wniosku, że nie było to nic miłego i zmienił
temat.
- Dzieją się dziwne rzeczy. Kult Złotego Oka
rozprzestrzenił się po całym Imperium, w
dodatku są cholernie dobrze zorganizowani i
pewni siebie.
- Wiemy. Widzieliśmy w Altdorfie kultystów
rozdających ulotki w biały dzień, niemal na
oczach straży.
- Straży? Straż to oni już dawno mają w
kieszeni. Połowa szlachty należy do kultu. Jak
myślicie, pod czyim wpływem Cesarz wydał ten
idiotyczny edykt o nieistnieniu Chaosu?
Organizacja jest rządzona żelazną ręką, a władza
należy
do
ludzi
zwanych
Magistrami.
Prawdopodobnie mają swoich agentów nawet w
Inkwizycji, bo każdy, kto próbuje ich
zadenuncjować,
ginie
w
tajemniczych
okolicznościach.
- Wiesz coś o Kompanii Windhund?
- Aaaa, już słyszeliście? No cóż... Miałem tam wtykę,
Luthera McIntayera. Chłopak miał zinwigilować
Kompanię, ale póki co niczego konkretnego się nie
dowiedział. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, bo dawno
się nie odzywał.
- Zwiedziliśmy ich siedzibę w stolicy. - pochwalił się
Garret.
- Aha, to stąd ten pożar... Mogłem się domyślić.
Znaleźliście coś?
- Oczy w słoikach. I żadnych papierów.
- Cholera, szkoda... Opowiedzcie coś więcej!
Opowiedzieli więc o zabójcach w Altdorfie, o
czarnym stworze i listach gończych, w zamian
dowiadując się, że wpadli z deszczu pod rynnę,
ponieważ
miejscem
comiesięcznych
spotkań
rządzących Złotym Okiem Magistrów było właśnie
Talabheim.
- Niestety, nie wiem, kim oni są. Zresztą
przypuszczam, że sami nie znają się nawzajem. Takie
organizacje kochają maski, głębokie kaptury i wielkie
tajemnice.
Porzucili
temat
Kultu.
Zbyt
wiele
było
niewiadomych. Kruger wrócił więc do sytuacji
politycznej.
- Wszystko idzie ku gorszemu. Mamy burdel na
własnym podwórku, a wojna z Kislevem wisi na
włosku. Oni zatrzymują naszych kupców, my
zatrzymujemy ich statki. Po obu stronach granicy
przemieszcza się wojsko. Całe to zamieszanie w końcu
znajdzie swój cel. Czeka nas wojna - albo domowa, albo
z sąsiadami. IGD ma dylemat, co robić...
- IGD? - Elizabeth spojrzała z wyrzutem na Tanję Nie mówiłaś, że on ma powiązania z tajną policją!
- Nie pytałaś. - wzruszyła ramionami najemniczka.
- Przeszkadza ci to? - Kruger wykrzywił się
paskudnie - Może jeszcze powiesz, że nie lubisz szpicli?
- Bo nie lubię...
Szpieg zaśmiał się złośliwie.
- Za późno, rybeńko, tkwisz w tym po uszy. Zresztą
w tej chwili IGD jest jedyną liczącą się siłą w kraju.
Cesarz jest słaby, w dodatku prawdopodobnie oszalał.
Stare rody już się nie liczą. Jedyna nadzieja w
drobniejszej szlachcie i wojsku. Mamy słabą górę, silny
dół. Odwrotnie niż w Kislevie.
- Więc? - chcieli wiedzieć, co dalej.
- A bo ja wiem? Muszę najpierw przedyskutować
sprawę z magistrem...
- Magistrem?!
- No przecież nie tym od Oka! Moim. Raaany, ale się
zrobiliście nerwowi!
- Też byś był nerwowy na naszym miejscu.
Kruger lekko wykrzywił wargi. On? Nerwowy?
Naprawdę, wiele by się musiało zdarzyć, żeby zaczął się
tak bać własnego cienia, jak ta piątka.
- Ach, jak już tu jesteście... - przypomniał sobie Trzeba się pozbyć Jorgenssena. I tak już za dużo
narozrabiał, a powoli zaczyna się robić groźny. Jest
jeszcze niejaki Peter Boegel. Należał do IGD, ale
zachciało mu się władzy i złota. Zaczął pracować na
dwie strony. Wydaje mi się, że to właśnie jemu
zawdzięczam moją obecna sytuację. Boegla, w miarę
możliwości, chciałbym dostać żywego. Jorgenssen...
Może się chociażby utopić w wannie.
- 109 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Albo poślizgnąć na mydle i roztrzaskać sobie
głowę – dorzuciła Tanja.
- Udławić się wisienką – dodała Riannon.
- Paść ofiarą pożaru – rozmarzył się Garret.
Elizabeth nie powiedziała nic. Żałowała, że
Adrian, najdoskonalszy skrytobójca, zdradził ich
i musiał zginąć. Mogliby go posłać z wizytą do
Jorgenssena...
Kruger przerwał te fantazje, stwierdzając
sucho, że obchodzi go jedynie efekt, nie metoda.
Oznajmił, że Boegel ukrywa się w karczmie “Pod
Zdechłym Szczurem”, a dostęp do niego miało
zapewnić używane przez sympatyków Kultu
hasło. Dał im jeszcze kilka wskazówek odnośnie
Jorgenssena i podał hasła Gildii na kolejny
tydzień.
- Tymi listami gończymi możecie się nie
martwić, zajmę się tym. Jednak na razie radzę
opuszczać willę przez kanały. Ostatnimi czasy
poznałem je na tyle dobrze, że mogę wskazać
bezpieczną drogę z zamkniętymi oczyma.
Dwóch Garretów odmówiło udziału w
wycieczce. Stwierdzili, że trzy kobiety i
modliszka to aż nadto, by schwytać jednego
Boegla, zresztą mieli do załatwienia jakieś
niesłychanie pilne interesy z Gildią. Kobiety
wyruszyły więc bez niego, mając zamiar zdążyć
na kolację, bo James, zadowolony z powrotu
swego pana, zapowiedział “coś specjalnego”.
K
arczma “Pod Zdechłym Szczurem” była
naprawdę obskurna. Nie tracąc czasu na
wąchanie smrodu kiepskiego piwa i resztek
bigosu, podeszły do człowieka stojącego za
brudnym szynkwasem.
- Czarna modliszka niech ma nas w swej
opiece. Szukamy Boegla.
Karczmarz bez słowa wskazał wejście na
zaplecze.
Boegel
był
zajęty
przeglądaniem
dokumentów. Na widok wojowniczek od razu
sięgnął po ukryty w szufladzie biurka nóż i
odskoczył w najbliższy kąt. Miał pecha, bo ten
był już zajęty. Ukryta pod peleryną Riannon
uśpiła go eterem.
Chwilę
zastanawiały
się,
jak
go
przetransportować do willi. Nie miały ochoty na
dźwiganie obwiesia przez wąskie podziemne
przejścia.
W
końcu
zadecydowały,
że
najskuteczniej zajmie się tym modliszka, ukryta
pod pożyczonym od Garreta płaszczem
niewidzialności. Stwór rzucił im niezadowolone
spojrzenie, ale w końcu wciągnął Boegla pod
pelerynę i zniknął. Riannon też naciągnęła
kaptur i w ślad za towarzyszkami ruszyła do
najbliższego zejścia do kanałów.
Po drodze nikt ich nie zatrzymał.
K
ruger nie darzył byłego współpracownika
ciepłymi uczuciami. Bardzo szybko zaczął mu to
dawać do zrozumienia metodami dalekimi od
delikatności. Nie miały ochoty oglądać jak się nad nim
znęca, więc owinęły się dla niepoznaki w obszerne
płaszcze z kapturami i czym prędzej udały się w
kierunku biura Jorgenssena. Do kolacji było jeszcze
dość czasu. Mogły się spokojnie rozejrzeć.
Wyglądało na to, że Jorgenssen miał obsesję na
punkcie bezpieczeństwa. Kamienica, w której
przebywał, była istną fortecą. Okna na parterze były
osłonięte solidnymi kratami, a dębowe drzwi ledwie
było widać spod okuć i ćwieków. Po budynku kręciło się
kilku uzbrojonych po zęby ludzi, podobno doskonale
wyszkolonych w dziedzinie ochrony.
Kobiety rozsiadły się w kompletnie pustej karczmie
naprzeciwko i zamówiły piwo.
- Ten facet chyba nawet w kiblu ma strażników stwierdziła Tanja - Co robimy?
- Może wrócimy w nocy? - zaproponowała
Elizabeth.
- Nic z tego - odezwał się głos niewidzialnej Riannon
- podsłuchałam strażników. W nocy jest jeszcze gorzej.
- Szkoda, że nie ma tu Adriana...
- Czekaj, czekaj, przecież jest modliszka!
Z niejakim trudem namówiły ukrytego pod drugą
peleryną stwora, żeby zajął się Jorgenssenem. Wszakże
Krugerowi nie zależało na jego życiu. Powiedział
“pozbyć się”. Modliszka zgodziła się z ociąganiem, ale
zażyczyła sobie jedną z garretowych bomb. Miała
niezauważona dostać się do budynku i zdetonować
ładunek. W razie czego wojowniczki obiecały ruszyć z
odsieczą.
- Jak coś pójdzie nie tak, krzyknij “awaria”.
Nie zdążyły nawet dopić piwa, kiedy doszedł je
głośny huk. Po chwili przez wyrwę w ścianie wybiegła
modliszka krzycząc “awaria!”. Zerwały się z miejsc.
Tanja wyciągnęła miecz i zaatakowała pierwszego
przeciwnika. Modliszka zajęła się drugim, a Elizabeth i
Riannon rzuciły się w pogoń za Jorgenssenem. Ukryta
pod peleryną elfka dogniła go bez trudu i z odległości
kilkunastu metrów rzuciła gwiazdką. Trafiła idealnie.
Uśmiechnęła się podle - jeśli i on był zamieszany w
aferę z Okiem, to pięknie się złożyło, że zginął od
gwiazdki, która miała zabić elfkę w Altdorfie. W
dodatku rodzaj użytej broni odsuwał podejrzenia od
drużyny i mógł narobić nieco zamieszania w szeregach
kultystów.
Upewniły się jeszcze, że mają odczynienia z trupem,
po czym Riannon wciągnęła templariuszkę pod
pelerynę.
W międzyczasie Tanja pozbyła się kolejnego
przeciwnika. Widząc znikające towarzyszki spojrzała
pytająco na modliszkę, która właśnie dobijała
ostatniego kwapiącego się do walki człowieka.
Chwilę później cała grupa, ukryta przed wzrokiem
postronnych, zmierzała w kierunku posiadłości
Krugera.
XIII.
P
rzez kilka kolejnych dni ukrywali się w willi.
Elizabeth i Tanja urządzały sobie regularne polowania
- 110 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------na Garreta. Tanja - pragnąc odebrać mu
pierścień, Elizabeth - chcąc się zemścić za
kradzież magicznego fletu. Niestety, na ich
widok złodziej po prostu wciągał na głowę kaptur
i znikał.
Doczekali
się
wreszcie
konkretnych
informacji.
Władze
imperialne,
zajęte
przygotowaniami do hucznych obchodów
urodzin Cesarza, mało dbały o politykę, co
fatalnie odbijało się na sytuacji. Podniesienie
podatków podgrzało nastroje do tego stopnia, że
bunt wisiał na włosku. Dowodzone przez
Karlssona wojska zostały wreszcie wyciągnięte z
Kisleva
dzięki
wysiłkom
talabheimskich
dyplomatów, ale żołnierze nie otrzymali
obiecanej zapłaty. Rozczarowani i wściekli
wrócili do swojej bazy do Wolfenburga.
Tymczasem oddziały ostlandzkie, które miały
obsadzić granicę z Kislevem, również nie
otrzymały wynagrodzenia. Oczywiście, w tej
sytuacji Ostlandczycy wypięli się na jego
Cesarską Wysokość i granica pozostała
niestrzeżona. Kolejne graniczne państewko,
Ostermark, ogłosiło neutralność. Diuk von
Talabheim natomiast był od początku przeciwny
wojnie z Kislevem i nie zamierzał podjąć żadnych
działań. Z tego wszystkiego wynikało jedno - w
rejonach północnych Imeprium nie miało
żadnego wsparcia na wypadek wojny. Kruger
określił to krótko: “Ogólny syf na granicy”.
Oczywiście, członków drużyny bardziej
interesowały sprawy nieco mniejszej wagi - ot,
chociażby
kwestia
tajemniczej
Kompanii
Windhund i jej powiązań z Okiem.
Okazało się, że Windhund dokonywał dużych
przewozów sprzętu z zamkniętej kopalni Vergat
w okolicy Wolfenburga. Wszystkie transporty
szły do Middenheim. Tymczasem w Altdorfie
toczył się przeciwko Windhundowi proces o
przemyt i handel nielegalnym towarem.
- Niestety, pożar, który strawił magazyny
Kompanii, doszczętnie zniszczył wszelkie
dowody. - stwierdził z żalem Kruger i spojrzał
krzywo na Garretów.
Jeden Garret wpatrywał się właśnie w sufit,
jakby widział tam mityczne smocze skarby.
Drugi z niebywałym zainteresowaniem oglądał
swoje nieco przybrudzone paznokcie. Kruger
westchnął ciężko i przeszedł do następnego
tematu.
Diuk von Talabheim miał kłopoty z Sharą
m'Shani, kobietą, którą jakiś czas temu widzieli
podczas audiencji. Kłopoty wiązały się z bliżej
nieokreślonymi długami natury politycznej.
Podobno Shara była delegatem z kraju, mającego
leżeć gdzieś na wschodzie, za Górami Krańca
Świata. Kraj nazywał się ponoć Orenia. Tak czy
siak, nikt o nim nigdy nie słyszał. Niepokojące
było to, że Shara ostatnimi czasy bardzo często
jeździła do Wolfenburga i kontaktowała się z
hrabią Beliadem Trzecim.
Jedyną dobrą wiadomością było to, że
krugerowy
Magister
obiecał
wsparcie.
Wsparciem tym miał być pochodzący z Middenheim
Vasilev. Niestety, na razie Kruger nie dowiedział się,
kim ów Vasilev jest. Wiedział tylko, że jest wyznawcą
Ulryka. I że jest wielki jak niedźwiedź i rudy jak
marchewka.
Póki co gospodarz nie miał żadnych informacji,
które pozwoliłyby na podjęcia działań przeciwko Oku.
Na razie musiał się zająć anulowaniem listów gończych,
obiecujących nagrodę za głowy członków drużyny.
E
lizabeth była wściekła. Chodziła z kata w kąt,
mrucząc coś pod nosem. Skrytobójcy! Nie znosiła
wrogów, którzy atakowali z ukrycia. Byłoby hańbą
zginąć w jakimś plugawym zaułku z zatrutą strzałką w
karku, nie mogąc stawić czoła napastnikom. W dodatku
te listy gończe! Ktoś szargał jej dobre imię, a to nie była
rzecz, którą mogłaby ot tak wybaczyć. Postanowiła
odpłacić wyznawcom Tzeentcha. Odpłacić tak, by
odechciało im się podobnych zagrań... na zawsze. Złote
Oko wzięło ich na kieł? W takim razie należy je
wydłubać! Dla zemsty była gotowa na wiele.
Korzystając
z
pomocy
maga,
wymieniła
korespondencję z opatem Sugerem z Nuln. Informacje,
jakie uzyskała, były równie ciekawe, jak rewelacje
Krugera. Otóż Złote Oko utrzymywało ostatnio dobre
stosunki z podobnymi sobie grupami - Czerwoną
Koroną i Purpurową Dłonią. Było to o tyle niezwykłe, że
kulty Chaosu zazwyczaj rzadko współpracowały ze
sobą.
Grupa Czerwonej Korony została niedawno
rozgromiona pod Altdorfem przez nijakiego Valonfois słynnego Inkwizytora, a właściwie niezwykle
irytującego łowcę czarownic, którego mieli okazję
spotkać na wschodzie, w kislevskim forcie Zabakov.
Purpurowa Dłoń również padła jego ofiarą.
Zaobserwowano, że niedobitki tych dwóch ugrupowań,
a także członkowie Złotego Oka, migrują na północ, do
Talabheim i Middenheim.
Suger pisał też, że głównym miejscem spotkać kultu
w Talabheim jest karczma należąca do sieci “Pod
Złotym Smokiem”. Odnalezienie jej nie powinno
sprawić najmniejszej trudności, jako że firma “Złoty
Smok” budowała w każdym wielkim mieście identyczne
karczmy, oznaczone dwoma złotymi smoczymi
skrzydłami.
Odnośnie Iony opat nie miał żadnych informacji.
Jakiś czas temu natknął się na człowieka wiedzącego
coś o wyspie - niejakiego Josefa - ale nie dowiedział się
niczego konkretnego. Posłał też gońców do słynnej
biblioteki Aldahad, ale przywiezienie ksiąg z Arabii
miało potrwać co najmniej pół roku.
Na zakończenie Suger stwierdzał, że Zakon, mając
wreszcie pieniądze dzięki działaniom Elizabeth, jest w
stanie wystawić odpowiednią liczbę zbrojnych i w razie
wojny stanie po stronie Imperium. Tymczasem, gdyby
templariuszka potrzebowała wsparcia, znajdzie w
Talabheim zakonny oddział, wysłany przez opata dwa
miesiące temu. W razie potrzeby może go
“wypożyczyć”.
Ostatnie zdania ucieszyły templariuszkę najbardziej.
Od pewnego czasu łamała sobie głowę, skąd wziąć ludzi
- 111 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------do ewentualnej zbrojnej rozprawy z Okiem.
Oddział zakonny po prostu spadł jej z nieba!
T
ego samego dnia z nieba spadło coś
jeszcze. Jedli akurat przyrządzony przez Jamesa
obiad, kiedy do pokoju, w którym siedzieli,
wpadł wielki, czarny kruk, posyłając zebranym
spojrzenie lśniących złotem ślepi.
Na widok ptaszyska Tanja jęknęła, a Riannon
zamarła z na wpół otwartymi ustami.
- Cześć! - powiedział kruk. - Cześć, Riannon!
Cześć, Garret! Cześć, Tanja!
Elizabeth upuściła łyżkę.
- Znacie TO COŚ?
- Niestety. - stwierdzili z rezygnacją.
Wyglądało na to, że nie pałają do gadającego
ptaka nadmierną sympatią.
- Co to jest? - zapytała Elizabeth, choć
doskonale wiedziała, jaka będzie odpowiedź.
- Gadająca wrona - odpowiedział Garret,
zgodnie z przewidywaniami.
- Krrruk. - poprawił niespodziewany gość.
- Aha. A coś więcej? - Elizabeth zignorowała
jego wypowiedz.
- To Crowley. Należał do tego maga...
- Nie należałem, tylko się przyjaźniłem –
przerwał ponownie kruk.
- ...maga, w którego wieży mieszkaliśmy w
Forcie Zabakov. - kontynuował złodziej, rzucając
w stronę ptaszyska ganiące spojrzenie - Trochę
już z Crowleyem przeszliśmy... - dodał, niezbyt
entuzjastycznie.
- Hmmmm...
Kruk, lub wrona, jak go nazywali, dopóki nie
otwierał dzioba, nie różnił się absolutnie niczym
od zwykłego ptaka. Może tylko pióra miał lepiej
ułożone, a oczy bardziej złote.
- Jak nas znalazłeś? - zapytał złodziej.
- Leciałem. Płynęła barka. Strzelała do ludzi.
Od razu pomyślałem, że to Garret! Krrraaa!
Zobaczyłem was. Leciałem. Za wami. Tutaj. nagle
wybuchł
dziwacznym,
kraczącym
śmiechem - Krrraaa! Czemu chcieliście się
pozabijać?
- My?
- Na barce. Ty - wskazał dziobem Elizabeth waliłaś mieczem. W burty. Garret strzelał.
Chcieliście zatopić?
- To... Nie widziałeś tego czarnego z okiem?
- Krra! Krrraaa! Nie. Żadnego czarnego.
Krrraaa!
Templariuszka wyciągnęła zza pazuchy
skrzętnie przechowywany czarny palec.
- Zobacz. To palec tego czarnego.
- Mięso! Krrraaa! - wrzasnął Crowley i porwał
palec.
- Wypluj to! - wrzasnęli chórem.
Kruk pokręcił przecząco głową.
- Wypluj, bo się otrujesz!
- Dlaczego? - zapytał Crowley z ciekawością.
Oczywiście, kiedy tylko otworzył dziób,
upuścił palec. Elizabeth skorzystała z okazji.
Chwyciwszy go w locie, z powrotem schowała do
sakiewki. Ptaszysko łypnęło na nią złotym okiem.
- Nie łyp na mnie tym złotym okiem, bo mi się źle
kojarzy. - mruknęła templariuszka.
Akurat w tym momencie Kruger wrócił z kolejnej
wyprawy do miasta. Korzystając z chwili zamieszania
Garret ukradkiem oddał Crowleyowi zabrany Tanji
pierścień. Kiedy Elizabeth kłóciła się z ptaszyskiem, na
elfkę i złodziei spłynęła wspólna wizja powietrznego
wsparcia, jakie może zapewnić wrona miotająca
ognistymi kulami...
Tym razem Garret się przeliczył. Tanja dostrzegła
błysk złota i rzuciła się na nie spodziewającego się
niczego kruka. Crowley zaczął wrzeszczeć, bić
skrzydłami i dziobać po rękach. Najemniczka usiłowała
ściągnąć pierścień z jego nogi, ale trzepoczące skrzydła
skutecznie utrudniały jej zadanie. Ostatecznie kruk
wyrwał się, pozostawiając w jej rękach kilka piór.
Tanja, zdecydowanie niezadowolona, mierzyła go
jeszcze wzrokiem gdy krążył pod sufitem. Wyrwanie
pióra z ptasiego kupra było marna pociechą wobec
utraty pierścienia.
Gospodarz,
zdumiony
panującym
dookoła
zamieszaniem, zapytał, wskazując na ptaka:
- Można mu zaufać?
- Jasne, że można, można, można! – Crowley
usadowił się na żyrandolu.
- Nie. - zaprzeczyli zgodnie zebrani - Ale mów!
- No więc... - zaczął Kruger - dowiedziałem się paru
rzeczy...
Jak stwierdził, paru z miejscowych na pewno było
powiązanych z okiem. IGD podawało kilka nazwisk:
Von Kapp, von Preutz, Hartmutt. Zapewne również
Baron Tschetschov, wykładowca uniwersytecki,
sympatyzujący ze środowiskiem rewolucyjnym.
- No wiecie, banda głupich szczeniaków, którzy
chcieliby doprowadzić do powstania republiki.
Kruger podejrzewał, że Oko manipuluje studentami
- w końcu wyznawcy Tzeentcha zawsze dążyli do
zniszczenia imperium. Co do dwóch osób IGD nie
miało pewności. Po pierwsze nie było wiadomo, z kim
trzyma lady Cassandra. Po drugie - niejaki Gortov.
Majętny, bystry człowiek, którego celów nie znał nikt.
Dowiedziawszy się o Złotym Smoku, polecił go
koniecznie sprawdzić.
Jak najszybciej.
J
eden z Garretów i Riannon wymknęli się tylnym
wyjściem i skierowali swe kroki prosto do najbliższego
punktu kontaktowego z Gildią. Niedługo potem, po
nudnej procedurze wymieniania haseł i biegania z
miejsca na miejsce, stanęli przed starym znajomym,
Lotarem. W pokoju siedział jeszcze jeden człowiek i
przeglądał jakieś papiery. Spojrzeli pytająco na Lotara.
- Możecie mówić. Pazur jest w porządku.
Podali powód wizyty, potrząsnęli sakiewką i
poprosili o kilku ludzi, którzy posiedzą w Smoku i
pozbierają informacje o zbierających się tam grupach.
- Jakieś znaki szczególne?
Zastanawiali się chwilę.
- Oko.
- 112 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Oko? - zapytał niespodziewanie Pazur Przecież Navarr ma umowę z Okiem!
Spojrzeli po sobie zdziwieni. Riannon
przypomniała sobie rozmowę Krugera z
Navarrem, którą podsłuchała kilka dni temu.
Słowa Pazura nadawały nowe znaczenie
zasłyszanym wówczas strzępom dialogu. Nie
zamierzała się dzielić tą informacją z kimkolwiek
z Gildii. Nie powiedziała więc ani słowa.
Lotar też był zaskoczony. Skłonny był nawet
przypuszczać, że zaszła jakaś pomyłka, ale Pazur
kilka razy potwierdził, że jest pewien i wyjaśnił,
że umowa ta ma charakter ochrony. Chciał
jeszcze wiedzieć, gdzie może znaleźć dwójkę
złodziei.
- Nie wtykaj pazurów za głęboko, bo ci je ktoś
obetnie - zbył go Garret.
Opuścili pospiesznie Gildię, umawiając się na
wymianę informacji za trzy dni. Po drodze
Riannon, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma
niepowołanych
uszu,
streściła
Garretowi
rozmowę Krugera z Navarrem.
- Jeśli Kruger współpracuje z Navarrem, to
nie możemy mu ufać.
- Nie.
Kruger krzątał się po willi, zbierając sprzęt.
Przy okazji wydawał ostatnie instrukcje i
wskazówki. Ponieważ willa mogła być pod
obserwacją uznał, że lepiej będzie, jeśli drużyna
opuści dom i przeniesie się do karczmy.
- Ja muszę załatwić parę spraw. - stwierdził
lakonicznie - Spotkamy się za osiem dni w
gospodzie “Oręż Templariusza”. Chcecie jakiś
sprzęt?
- Tak! - wykrzyknął entuzjastycznie Biały
Garret - Trucizny! Dmuchawki!
- Kule, proch! - dorzucił Czarny.
- Shurikeny! - dodała Riannon.
- Dobra, poczekajcie, zaraz coś przyniosę. Stwierdził Kruger i poszedł na górę.
R
iannon wychyliła się przez drzwi,
odprowadziła go wzrokiem i upewniwszy się, że
zniknął na piętrze, szepnęła do Tanji:
Pamiętasz
tę
rozmowę,
którą
podsłuchałyśmy kilka dni temu?
- Z Navarrem?
- Tak. Navarr współpracuje z Okiem.
- Co? - zdziwiła się Elizabeth - Skąd wiesz?
- Ciii.... Gildia. Potem wam powiem. Chyba
nie możemy mu ufać.
- Garret, musisz go śledzić, jak pójdzie
“załatwić parę spraw”! – dodała Tanja - O
cholera, już wraca!
Istotnie, Kruger wrócił, dźwigając pokaźną
skrzynię.
P
rzez następną godzinę trójka złodziei
oglądała, wybierała i pakowała rozmaite fiolki,
buteleczki, pudełeczka z proszkami, stalowe gwiazdki
pokryte trucizną i tym podobne atrakcje.
Elizabeth, pełna niesmaku dla tak niehonorowej
broni, usiłowała się zaprzyjaźnić z Crowleyem, karmiąc
go kawałkami sera. Przekonywała go, by poleciał pod
Smoka i trochę się rozejrzał. Ptaszysko było jednak
strasznie uparte i nadęte. Absolutnie nie miało ochoty
wykonywać czyichś poleceń. Zgodziło się dopiero po
długich namowach.
Tymczasem Tanja przekonywała modliszkę, by ta
również udała się w podejrzane miejsce i, udając
gargulca na sąsiednim budynku, miała oko na gości
Smoka.
XIV.
S
pakowali rzeczy i tajnym wyjściem opuścili
posiadłość. Mapę najbliższych kanałów znali już na
pamięć. Pospiesznie przemierzali śmierdzące tunele,
klnąc ile wlezie.
- Do cholery, Garret, jak mogłeś go zgubić?
- A co, miałem mu wejść na głowę? Nie było jak!
- Trzeba się było wcześniej zaczaić na dole.
- Po fakcie to jesteście mądre!
Niestety, próba śledzenia Krugera spaliła na
panewce. Zanim ukryty pod peleryną Garret przeszedł
przez ukryte drzwi, szpieg już dawno zdążył zniknąć w
plątaninie podziemnych korytarzy. Złodziej dość długo
błądził po kanałach, szukając śladów i wyglądając
światła krugerowej latarni, niestety - bezskutecznie.
Wreszcie, zniechęcony, wrócił do domu.
Drużyna postanowiła przenieść się do karczmy “Pod
Złotą Wroną”. Urocza nazwa, która bardzo nie
podobała się Crowleyowi, nie była jedyną zaletą
gospody. Przede wszystkim było to miejsce ustronne i
nie rzucające się w oczy. W dodatku jedno z wyjść z
podziemnego labiryntu znajdowało się akurat w zaułku
za lokalem, tak więc droga ucieczki była, w razie czego,
zapewniona.
W “Złotej Wronie” nigdy nie bywało zbyt wielu
gości. Także i tym razem oberża była niemal pusta.
Prócz karczmarza i trzech brodatych krasnoludów nie
było nikogo.
Brodacze czuli się jak u siebie w domu. Zajęci
czyszczeniem pancerzy, zupełnie nie zwracali uwagi na
gospodarza, ze zgrozą spoglądającego na porozkładane
na stołach kolczugi.
- Ej, piworobie, pokój przygotuj, zostaniemy u
ciebie dłużej! - odezwał się jeden z karłów - A w ogóle
to czemu nie widzę nic na stole!?
- Bo tu leży twoja kolczuga. - wyjaśnił mu drugi.
- Hej, dobrze, żeśmy pojechali do Karak Varn! stwierdził radośnie trzeci, polerując coś, co wyglądało
na złoty naramiennik.
Crowley natychmiast poleciał w ich stronę i usiadł
na oparciu jednego z krzeseł. Krasnolud spojrzał na
ptaka kosym wzrokiem. Wiszącej w powietrzu
awanturze zapobiegła Tanja, brutalnie zgarniając
wronę z krzesła.
- 113 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Poszukiwacze przygód zapytali o nocleg.
Niestety,
gospodarz
nie
miał
pokoju
pięcioosobowego. Zachwycał się za to nowym
wynalazkiem, jakim były piętrowe łóżka.
Wynajęli więc dwa sąsiednie pokoje, zjedli
kolację i poszli spać, słusznie zakładając, że
następny dzień może się okazać nader męczący.
R
anek
przyniósł
przerażającą
niespodziankę.
Pierwsza, jak zwykle, obudziła się Elizabeth.
Ledwie otworzyła oczy, wrzasnęła wniebogłosy i
wyskoczyła z łóżka. Nad jej głową, na spodzie
górnego materaca, płonął złotem znak Oka,
jakby zawieszony w powietrzu. Kiedy ostrożnie
spróbowała go dotknąć, oko mrugnęło.
- Tanja!!! Chodź tu i powiedz, czy ty też to
widzisz?!
- Widzę.
- Uff, czyli nie mam omamów. - stwierdziła
templariuszka z ulgą, która jednak nie wydawała
się zbyt stosowna do okoliczności.
Spróbowała zeskrobać symbol, ale nie był
namalowany - raczej wisiał w powietrzu.
Próbowała zasłonić go poduszką, ale przeświecał
przez wszystko.
- Znowu... - jęknęła Riannon.
Krzyki Elizabeth zbudziły ją na dobre. Teraz
zwisała z górnej pryczy głową w dół, usiłując
zobaczyć, co się pod nią dzieje. Na widok
symbolu natychmiast opuściła podejrzane lóżko.
- Skąd to się tu wzięło?
- A skąd ja mam wiedzieć? Było, jak się
obudziłam!
- To chyba znaczy, że nas zlokalizowali.
Cholera.
- Wynośmy się stąd.
Wynieśli się stamtąd. Niemal natychmiast.
Kanałami doszli aż do doków. Dopiero tam,
pośród starych, rozsypujących się magazynów,
rozglądając się czujnie dookoła, wyszli za górę,
po czym znaleźli najbardziej niepozorna
karczmę, jaka była w okolicy. Mieli nadzieję, że
nikt się nią nie zainteresuje.
P
ora była jeszcze zbyt wczesna na wycieczkę
do “Złotego Smoka”. Korzystając z chwili
wolnego czasu, Tanja i Riannon odtworzyły
zasłyszaną niegdyś rozmowę Krugera z
Navarrem.
- Nie słyszałam początku, ale Kruger
powiedział coś takiego: “Ryzykuję, nie wiem,
jakie oni mają kontakty. Jestem zaniepokojony.
Powoli się nam kończą możliwości działania”.
Wtedy Navarr odpowiedział “Nie martw się,
transport dojdzie o czasie.”
- Kruger powiedział wtedy coś w rodzaju:
“Nie wiem, czy można im zaufać”.- dodała
Riannon - A na to Navarr: “Łatwo nimi
manipulować, nie są zdolni do podejmowania
decyzji, sami nie przejdą na inną stronę”.
- I to niby miało być o nas? - Elizabeth skrzywiła się,
jakby wypiła kubek octu.
- Chyba tak. - stwierdziła Tanja - Przecież ciągle
ktoś nami manipuluje! Opat Iony, chociażby.
- No nie, ty masz obsesję - jęknął Garret. - znowu o
tym opacie! No chyba nie powiesz, że Kruger i Navarr
wysłali nas na bitwę o Ionę!
- No przecież tego nie powiedziałam! - zaperzyła się
Tanja.
- Nie?
- Przestańcie - Riannon przerwała rodzącą się
kłótnię. - Co z tym robimy?
- Nie ufamy szpiclowi, to chyba jasne - stwierdziła
Elizabeth. - Może dowiemy się czegoś więcej w “Złotym
Smoku”?
N
ie mając ochoty ładować się w ciemno w paszczę
smoka, posłali przodem Crowleya, przekonując go, że
“będzie fajnie”. Kruk wrócił, przynosząc dość
interesujące wieści. Okazało się, że “Złoty Smok” był
ulubiona knajpą talabheimskiej studenterii, a ponadto
siedzibą co najmniej kilku klubów, wśród których Klub
Miłośników Koszy Wiklinowych wydawał się najmniej
podejrzany. Następnego dnia miała się podobno odbyć
pogadanka polityczna na temat zalet zastąpienia
istniejącego układu politycznego przez republikę.
Pachniało to nie tylko buntem, ale i Okiem...
- Kto o tym mówił?
- Student... - zaczął wyliczać Crowley - I student....
I... student. Nie podoba im się zniesienie ulg dla
studentów!
- Czy nie powinniśmy się tam wybrać?
- Wstęp jest wolny... - zakrakał kruk.
- Taaa.... Tylko my nie wyglądamy na studentów.
Po namyśle zdecydowali się po prostu wejść do
knajpy, zamówić piwo i posiedzieć, nastawiając ucha.
Tym razem postanowili darować sobie przekradanie się
kanałami. Ruszyli główną ulicą, licząc na to, że w
różnobarwnym tłumie nikt nie zwróci na nich większej
uwagi. Co prawda przeżyli chwilę napięcia, kiedy
Crowley, zobaczywszy paradę wojskową, nasrał
radośnie na generała, ale na szczęście generał udawał,
że niczego nie dostrzega, więc żadna awantura z tego
nie wynikła. Zresztą, kto miałby ich powiązać z tym
stukniętym ptaszyskiem?
Dotarli wreszcie do podejrzanego lokalu. Rozejrzeli
się po dachach, szukając wzrokiem modliszki, ale
nigdzie nie mogli jej dostrzec. Zastanawiając się, czy
stwór ukrył się tak dobrze, czy raczej zignorował ich
prośbę, weszli do środka.
W “Złotym Smoku” ruch panował dość spory.
Studenci pili, dyskutowali, uczyli się... Ale przede
wszystkim pili. Poszukiwacze przygód usiedli sobie
cichutko w kąciku, starając się nie rzucać w oczy. Z
wywieszonych na ścianie kartek dowiedzieli się, że
następnego dnia odbędzie się kilka spotkań. Między
innymi zebranie Klubu Miłośników Nauk Politycznych.
Zastanawiali się, czy powinni tak po prostu pójść na
spotkanie, czy raczej spróbować podsłuchiwać
mówców, nie pokazując im się na oczy. Mogliby się
wybrać na zajęcia Koła Szachowego w pokoju obok... W
szachy gra się raczej cicho, może byłoby coś słychać
- 114 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przez ścianę? Niestety, pomysł upadł, bo tylko
Tanja miała jakie takie pojęcie o tej
skomplikowanej grze.
Zajrzeli jeszcze raz do grafiku. Pokój z drugiej
strony miał być jutro wolny. Rozważali już
założenie jakiegoś fikcyjnego stowarzyszenia i
zajęcie pomieszczenia, kiedy podszedł do nich
szczurowaty chłopak o mocno rozbieganym
spojrzeniu i rzucił na stół garść ulotek, na
których
wielkimi
literami
wypisano
“Republika!”.
Szczeniak wyglądał na studenta. Zapewne był
członkiem Klubu Miłośników Nauk Politycznych,
bo z miejsca zaczął ich zachęcać do przyjścia na
spotkanie, plotąc jakieś straszliwe bzdury na
temat złych rządów, ucisku, buntu i oczywiście republiki. Zniknął, jakby się pod ziemię zapadł,
kiedy w drzwiach gospody stanęło kilku
strażników miejskich.
- Ej, wy! Nie widzieliście gdzieś tego
człowieka? - dowódca straży podetknął jednemu
ze studentów pod nos coś, co z daleka wyglądało
na list gończy.
Poszukiwacze przygód spojrzeli na siebie
nerwowo. Mieli nadzieję, że nie był to jeden z
TYCH listów.
Strażnik podszedł w końcu i do nich, zadając
im to samo pytanie. Rysunek na szczęście nie
przedstawiał żadnego z przyjaciół. Widniał na
nim szczurowaty student, który przed chwilą
opowiadał im o republice.
- Widzieliście może tego człowieka? - zapytał
stróż prawa.
Trzeba przyznać, że zwrócił się do nich
znacznie grzeczniejszym tonem niż do
studentów. Może bał się pięciorga zbrojnych?
W pomieszczeniu zapanowała niemal
namacalna cisza. Większość studentów obejrzała
się na wyróżniającą się z tłumu grupę, z
napięciem oczekując odpowiedzi.
- Nie, nie widzieliśmy - skłamała bezczelnie
Tanja.
- Na pewno?
- Na pewno - odpowiedziała cała piątka
zgodnym chórem.
Strażnicy poszli w swoją stronę, a
poszukiwacze przygód zostali wynagrodzeni
przez studentów kilkoma ciepłymi uśmiechami.
“Szczurek” wychynął z ukrycia i wydobył zza
pazuchy sporą skarbonkę.
- Dzięki za spławienie psów. Może jakiś datek
na działalność klubu?
Kopnięta przez Elizabeth w kostkę Tanja
wrzuciła do puszki złotą koronę. Zdaje się, że w
tym momencie uznano ich za “swoich”, bo już
wkrótce żacy zaczęli ich przyjaźnie zagadywać,
biorąc ich najwyraźniej za członków trupy
teatralnej z zaprzyjaźnionego uniwersytetu,
przygotowujących się właśnie do odegrania
przedstawienia o najemnikach.
- Jak się nazywa nasza hojna ofiarodawczyni?
- Czerwona Sonja - odpowiedziała Tanja, podając
pierwsze imię, jakie jej przyszło do głowy.
- Czerwona Sonja stawia wszystkim kolejkę! wykrzyknął Garret, zanim ktokolwiek zdążył go
powstrzymać.
Gdyby wzrok mógł zabijać, złodziej padłby trupem
na miejscu.
- Zdrowie Czerwonej Sonji! - wrzasnęli chórem
studenci.
Potem robiło się coraz weselej.
- Ale macie super przebrania!
- Hej, a jak się robi takie blizny? To farba?
- Opowiedzcie jakąś historyjkę!
Riannon, tknięta nagłym impulsem, wyciągnęła
spod stołu lutnię, usiadła na blacie i zaczęła
improwizować jakieś absurdalne pieśni o czynach
Czerwonej Sonii.
Tanja i Elizabeth wypytywały o Klub Miłośników
Nauk Politycznych, a studenci opowiadali o
“szczytnych ideach” oraz o wyższości jednego ustroju
nad drugim. Z wielkim oburzeniem mówili o
rozgłaszanym przez Inkwizycję twierdzeniu, jakoby
zwolennicy republiki byli kultystami Chaosu. W
ferworze dyskusji zapomnieli niemal o “kolegach z
trupy teatralnej”. Czujne uszy poszukiwaczy przygód
wyłowiły wśród rozmów imię lady Cassandry, którą
chwalono jako hojną sponsorkę studenckiej braci, oraz
nazwisko
Tschetschova,
wykładowcy
bardzo
angażującego się w działalność klubu.
Godzinę później w drzwiach stanął rzeczony
Tschetschov. Ponieważ tradycyjnie zaczynał wieczór od
postawienia kolejki wszystkim obecnym, studenci
natychmiast stracili zainteresowanie “trupą teatralną”.
W gruncie rzeczy zasłyszane informacje były
wystarczająco ciekawe, by dostarczyć tematu do
dyskusji na całą resztę wieczoru. Drużyna już zbierała
się do wyjścia, kiedy dosiadł się do nich ciężko pijany
młodzieniec. Zignorowaliby go i zostawili samemu
sobie, gdyby nie to, że już pierwsze jego słowa przykuły
ich do siedzeń.
- Sekty, no wiecie, pieprzone... Niech ich... Ale ja
już... Już nie... - bełkotał żak.
Tanja natychmiast podsunęła mu pod nos kubek
wódki.
- Taaak? Co z tymi sektami? - zapytała łagodnie.
Pijak nie powiedział właściwie nic, konkretnego,
zbyt wiele alkoholu wlał w siebie tego wieczoru. Jednak
to, co wyłowili z jego bełkotu wystarczyło, by powiązać
z Okiem nie tylko chłopaka, ale i cały Klub Miłośników
Nauk Politycznych. Niestety, nadmiar trunków zmógł
go w połowie rozmowy. W końcu zsunął się pod stół.
- O cholera, Hans znowu zalał pałę - stwierdził z
niesmakiem jeden z żaków. -Zabierzemy go lepiej do
domu, bo zarzyga całą knajpę.
Zaledwie drzwi “Smoka” zamknęły się za holującymi
Hansa chłopakami, Elizabeth szarpnęła Garret a za
ramię.
- Dawaj pelerynę!
- Co?! Takiego!
- Nie wygłupiaj się, idziemy za nim z Tanją!
- Czemu wy?
- A co, sam będziesz się z nim szamotał? Musimy go
przycisnąć!
- 115 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Garret bez słowa, aczkolwiek niezbyt
zadowolony z zaistniałej sytuacji, podał jej
płaszcz. Miała rację, nie był dość silny, by kogoś
“przyciskać”. Dwie wojowniczki w sam raz
nadawały się do takiej roboty.
XV.
U
kryte pod płaszczem niewidzialności
kobiety przemykały mrocznymi zaułkami w ślad
za grupką studentów. Kiedy śledzeni znikli w
branie jednej z kamienic, posłały za nimi
Crowleya. Kamienica wyglądała na zaniedbaną,
na pewno miała skrzypiące schody. Wojowniczki
nie chciały, by studenci usłyszeli, że ktoś idzie za
nimi.
Dwaj koledzy Hansa opuścili wkrótce
budynek. Zaraz za nimi wyfrunął kruk. Chwilę
później kobiety wślizgnęły się do budynku.
- Crowley, które to drzwi?
- Te.
- Na pewno?
- Nie.
Zrezygnowane wojowniczki po prostu
przyłożyły uszy do drzwi. Ze środka dobiegały
odgłosy małżeńskiej sprzeczki.
- Chyba jednak nie te...
Kruk patrzył na nie kpiącym wzrokiem, kiedy
chodziły od drzwi do drzwi, podsłuchując
mieszkańców.
- Jakiś bachor. To nie tu.
- Chrapanie! To chyba to! Crowley?
- Krraa... Wasz problem, nie mój.
Tanja, która chętnie ukręciłaby w tym
momencie łeb durnemu ptaszysku, nacisnęła
klamkę. Drzwi były zamknięte. Po namyśle
wojowniczki zdecydowały się je wyważyć. W
kamienicy zamieszkanej przez studentów
ignorowano zapewne nie takie hałasy.
Istotnie, nikt nie zwrócił uwagi na łomot, a
drzwi okazały się być tymi właściwymi. W
pokoju, w otoczeniu malowniczego studenckiego
bałaganu, leżał Hans. Nie bawiąc się w ceregiele
kobiety ogłuszyły go, wzięły między siebie i
wyprowadziły na ulicę, postanawiając w razie
czego udawać pijane towarzystwo wracające z
balangi.
Bez problemów dotarły do wejścia do
kanałów. Dopiero na dole ocuciły Hansa kilkoma
niezbyt delikatnymi uderzeniami w twarz.
- A teraz nam ładnie opowiesz wszystko, co
wiesz o Oku! - wysyczała Elizabeth, nachylając
się nad skuloną ofiarą.
Student spojrzał na nią z przerażeniem.
Istotnie, było się czego bać, bo doprowadzona do
ostateczności templariuszka wyglądała jak
wcielenie lodowatej furii.
Gdzieś w głębi duszy Elizabeth kołatała się
myśl, że postępuje zgoła nie po rycersku. Jednak
miała już dość ciągłych podchodów i tajemnic.
Znienawidziła przeklęte Oko całym sercem. Zniszczenie
sekty było celem uświęcającym każde środki. Niemal
każde. Podetknęła Hansowi pod nos ostry jak brzytwa
sztylet.
- Mów. - zachęciła łagodnie.
- Aaa? Ja nic nie wiem! Niczego nie widziałem! Co
mam powiedzieć?
- Wszystko! - warknęła Tanja. - Wszystko, co wiesz
o Oku. Nazwiska! Cele! Kontakty! Miejsca spotkań!
- Ja nic nie wiem! To moja dziewczyna mnie
wciągnęła! Ona wie... Ja tylko... Były spotkania, mówili
o republice, uczyli nas trochę magii... Ja... Robiłem dla
nich różne rzeczy, ale potem zacząłem pić i powiedzieli,
że się nie nadaję!
- Kto? - Elizabeth przycisnęła mu sztylet do gardła. Kto należy do sekty?
- Hartmutt. Von Kapp, von Preutz.
- Kto jeszcze? Mów!
- Lady Cassandra! I Peter Boegel, zwany Navarr!
W wojowniczki jakby piorun strzelił. Elizabeth
spojrzała na Tanję, Tanja na Elizabeth. Peter Boegel i
Navarr to ta sama osoba!? A niech to! A one miały go w
rękach!
- Puśćcie mnie! - zaskomlał Hans - Już nic więcej
nie wiem!
- Spróbuj sobie przypomnieć coś jeszcze. - poleciła
templariuszka, przesuwając czubkiem ostrza po
napiętej skórze nieszczęśnika.
- Aaaa! Dzisiaj! Spotkanie, tak, dzisiaj! O północy.
Nie wiem, gdzie! - zawył z przerażenia. - Proszę,
błagam, oni mnie zabiją! Nic więcej nie wiem!
Wyglądało na to, że nic więcej z niego nie wyciągną.
Nie mogły go jednak wypuścić, bo natychmiast
pobiegłby z meldunkiem do Oka. Nie mogły go też tak
po prostu zabić. Wreszcie postanowiły napoić
pechowego pijaka wyciągiem z niebieskich alg. Wyciąg
miał przecież powodować amnezję...
Tanja wydobyła z torby fiolkę z błękitnym płynem i
wlała zawartość do gardła ofiary. Jednak efekt przerósł
oczekiwania wojowniczek. Czy porcja była za duża, czy
osłabiony alkoholem organizm Hansa zareagował zbyt
silnie? Tak czy siak, zamiast spokojnie zasnąć i obudzić
się z wyczyszczoną pamięcią, student zaczął się
przeobrażać. Jego skóra nabrała błękitnej barwy,
mięśnie nabrzmiały, oczy zapłonęły szafirem. Nagle
wyrwał się zaskoczonym wojowniczkom i skoczył w
kierunku wyjścia na górę. Elizabeth usiłowała go
złapać. Chwyciła stwora za nogi, kiedy ten był już w
połowie drabinki. Hans odwrócił się, wykonał dłonią
skomplikowany gest i krzyknął:
- Caladai Tan!
Templariuszka niewiele wiedziała o magii, ale to
akurat zaklęcie słyszała już nie raz z ust Tanji. Rzuciła
się błyskawicznie w bok i to ocaliło jej życie. Kula ognie,
która miała rozerwać jej głowę na strzępy, otarła się
tylko o policzek. To jednak wystarczyło, by stwór
umknął, a ogłuszona kobieta osunęła się bez ducha na
dno kanału.
Tanja, machnąwszy ręką na uciekającego Hansa,
sięgnęła czym prędzej po zapasy uzdrawiającego
eliksiru.
- 116 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
W międzyczasie trójka złodziei zwiedzała
mniej uczęszczane uliczki miasta, czekając na
efekt przesłuchania podejrzanego studenta.
Garret był wyraźnie niezadowolony, że ciągle
zmuszano go do pożyczania peleryny.
- Daj. Pożycz. Jest nam potrzebna. mamrotał pod nosem - Jakby im się należała....
Riannon w milczeniu wysłuchiwała narzekań
i rozglądała się po okolicy. W pewnej chwili jej
uwagę przykuło jakieś skrobanie.
- Garret?
- Co? - spytał wyrwany z rozmyślań.
- Tam jest nasza modliszka!
Istotnie. Kilka metrów dalej z jednego z okien
wychylał się znajomy stwór. Machał do nich
Wdrapali się na poustawiane pod spodem
skrzynie, rozejrzeli się jeszcze, czy nikt nie idzie,
po czym zogniskowali pytające spojrzenia na
modliszce.
- O północy przy Białych Źródłach. Mają mieć
większe spotkanie.
- Gdzie? – zapytali chórem.
- To kilka kilometrów za miastem na
północny wschód...
Dalszą konwersacje przerwał potężny huk.
Dobiegł gdzieś z dołu, jakby spod ziemi. Nie
musieli się specjalnie wysilać, by domyślić się, że
ich znajome znów wpadły w jakieś tarapaty.
Wszakże nietypowe odgłosy dobiegały wprost z
kanałów. Wojowniczki musiały być naprawdę
niedaleko, bo mogli prawie rozróżnić ich krzyki.
Pobiegli w stronę najbliższej studzienki.
Ledwo dotarli na miejsce, klapa odskoczyła, a
z wnętrza wytoczyła się na wpół ludzka istota,
niebieska na twarzy, z oczami wypełnionymi
obłędem. Zatrzymali się jak wryci rozpoznając
studenta, którego miały “przycisnąć” Elizabeth i
Tanja.
“Mutant!” Jedyne, co im przyszło do głowy.
Garret bez wahania wypróbował na nim
nasączone trucizną strzałki Krugera.
Trafił. Ale na niewiele się to zdało. Mutant
obrócił się w ich stronę rzucając kulę ognistą.
Uskoczyli, każde w inną stronę, gdy tylko
usłyszeli znajomą formułkę zaklęcia. Riannon
wylądowała przy przeciwniku i uderzyła
szponami lewej ręki. Drugi z Garretów strzelił z
pistoletu, dobijając stwora.
Hałas musiał zaalarmować strażników.
Pozbawieni drugiej peleryny złodzieje rzucili się
do ucieczki kiedy tylko sprawdzili, że mutant nie
ma przy sobie niczego godnego uwagi. Po drodze
niemal cudem uniknęli złapania, ogłuszając
pechowego
stróża
prawa,
na
którego
niespodziewanie wpadli.
Dalszym
nieprzyjemnym
spotkaniom
zapobiegło pojawienie się Crowleya. Od tej
chwili kruk leciał przodem i głośnym krakaniem
ostrzegał złodziei przed kręcącą się po zaułkach
strażą. Pustymi uliczkami doprowadził ich w
bezpieczne miejsce. Rzecz jasna, ledwie stanęli,
zaczął się domagać nagrody ową za przysługę. Albo
przynajmniej oficjalnych podziękowań.
Riannon poprosiła Crowleya o wykonanie jeszcze
jednego zadania. Bała się, że uparty kruk nie da się
ubłagać, ale w końcu przekonała go, by znalazł
wspomniane przez modliszkę Białe Źródła.
Nie minęła nawet godzina, kiedy zobaczyli lecącą w
ich kierunku czarną sylwetkę. Dumny z siebie Crowley
przekazał zdobyte informacje, po czym w przypływie
nagłej łaskawości obiecał odszukać Elizabeth i Tanję.
Odnalazł je po dwóch czy trzech godzinach latania
po całym mieście, akurat kiedy opuszczały dom
miejscowego medyka. Z kruczego punktu widzenia
templariuszka wyglądała dość zabawnie, mając pół
głowy okręcone bandażami. Jej jednak nie było do
śmiechu. Poparzona twarz piekła jak cholera, na
dodatek medyk oświadczył jej bez ogródek, że po
oparzeniu pozostaną paskudne blizny.
XVI.
W
ymknęli się z miasta północną bramą. Po
półgodzinnym marszu trafili na rogatki. Przeklęli brak
drugiej peleryny i zapłacili celnikom koronę za
“przekroczenie granicy”.
Niedługo potem dotarli do skrzyżowania. Po chwili
zastanowienia ruszyli na wschód, a później, za radą
miejscowych wieśniaków, mniej uczęszczaną drogą
odbili do źródeł. Jak się dowiedzieli, było to miejsce
poświęcone bogu dziczy i lasów – Taalowi.
Czekając na wojowniczki zwiedzili okolicę. Na
środku polanki znajdowała się wysoka, naga skała, z
której wypływała święta woda. Dookoła stało kilka
skleconych
z
drewna
szałasów,
ozdobionych
przeróżnymi drobiazgami, które pielgrzymi zostawiali
Taalowi. Dookoła pouwieszane były wotywne
naszyjniki z drewna i kępek piór, szmaciane laleczki,
jakieś świecidełka. Maleńkie kawałki pergaminu z
tekstami modlitw i inne tego typu drobiazgi,
świadczące o żywej wierze w Pana Lasów.
Czarny Garret usadowił się na jednym ze wzniesień
otaczających polanę. Idealne miejsce dla właściciela
Hochland Long Rifle! Drugi zostawił mu swoją
zabawkę i wraz z Riannon wyszukał strategiczna
pozycję w pobliżu polanki, by móc podsłuchać
kultystów Oka, nie narażając się przy tym na odkrycie.
T
ania i Elizabeth dotarły na miejsce nim zaczęło
się
ściemniać.
Przekazały
trójce
zaskakujące
informacje:
- Navarr to pseudonim Petera Boegela.
- Żartujesz! Przecież to ten, którego wciągnęłyśmy
spod “Zdechłego Szczura”!
- Ten sam. – potwierdziła Elizabeth.
- Zaraz, czegoś tu nie rozumiem.... - zaczął Garret.
- Nie tylko ty. Oddałyśmy go Krugerowi, prawda? A
Kruger zaczął go torturować. Więc co ten gnojek robi
teraz na wolności?
- 117 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Może Kruger tylko udawał, że go torturuje?
Mydlił nam oczy?
- Cholera... Wszystko się wali. Z Gildią też nie
wygląda za dobrze. Co teraz?
Zastanawiali się nad nową zagadką, ale nic
mądrego nie przychodziło im na myśl.
Wyglądało na to, że Kruger rzeczywiście nie
zasługuje na zaufanie.
Długą chwilę ciszy przerwało nagłe pytanie
Garreta.
- Mogę już odzyskać moją pelerynę?
- Nie ma mowy! - odmówiły chórem kobiety A jak się ukryjemy?
- Zapomniałyście już, jak się chować się po
krzakach?
–
zadrwił
złodziej
–
Nie
przyzwyczajajcie się za bardzo!
Usiłował wyszarpnąć swoją własność z rąk
Tanji, ale ta trzymała ją mocno.
- Przestań marudzić. - Elizabeth zdawała się
nie dostrzegać irytacji prawowitego właściciela
magicznej peleryny - Tak będzie wygodniej....
R
oztasowali się po zaroślach. Riannon i
Garret siedzieli na skraju polany, nastawieni na
błyskawiczną ucieczkę “w razie czego”. Tanja i
Elizabeth ukryły się nieco dalej, gotowe do
urządzenia kultystom krwawej łaźni, gdyby
pozwoliły na to okoliczności. Licząc na okazję do
ścięcia paru głów, założyły zbroje, tym razem
wybierając czarne blachy, trudniejsze do
wypatrzenia w mroku.
- Hełm też załóż. – mruknęła w pewnym
momencie Tanja, popatrując kątem oka na
templariuszkę, po raz dziesiąty sprawdzającą
opuszkiem palca ostrza czarnych mieczy.
- Założę. – pokiwała głową. – Inaczej będę
świecić tym cholernym bandażem z daleka.
- To załóż!
- Zaraz. Później. Za chwilę. Nie masz pojęcia,
jak to piecze!
Faktycznie, każda odrobina potu, o który pod
hełmem nietrudno, była dla niej źródłem istnych
tortur. Tanja wzruszyła więc tylko ramionami.
Pod peleryną i tak nie było ich widać.
P
o zmroku zaczęły się pojawiać pierwsze
zamaskowane postacie. W ciszy zbierały się na
polanie. Wszyscy czciciele Pana Zmian wyglądali
niemal identycznie. Czarne szaty z głębokim
kapturem i prosta biała maska zakrywająca
twarz. Ukryci w krzakach obserwatorzy mogli
jedynie rozróżnić kobiety od mężczyzn, ale nie
potrafili zidentyfikować żadnego z kultystów.
Słudzy Tzeentcha przeważnie milczeli. Kiedy
już się odzywali, mówili bez ładu i składu,
przeważnie powtarzając, że “Mistrz powie
wszystko i wyda rozkazy”.
- Jakby im ktoś zrobił pranie mózgu... podsumował Garret
- Tak działają. – westchnęła Riannon - Od nich
niczego się nie dowiemy. Musimy zaczekać na tego,
który steruje tymi kukiełkami.
C
rowley siedział na czubku drzewa i obserwował
otoczenie swoimi złotymi oczami. Czekał, co się
wydarzy. Cierpliwie, jak na kruka przystało.
Wokół kamienia zaczęli zbierać się zakapturzeni
osobnicy. Z tego, co udało mu się wyłowić z nielicznych
rozmów stwierdził, że muszą być nieźle stuknięci. Po
pewnym czasie rozmowy ucichły i kultyści pogrążyli się
w milczeniu, wyraźnie na coś, lub kogoś, czekając.
- Ale nudy - pomyślał Crowley. - Może bym se z
nimi pogadał? Co prawda wyglądają na płotki, więc za
wiele bym się nie dowiedział.
Nagle dojrzał jakąś postać idącą w stronę polany.
Wyglądała na jakąś szychę, bo miała szatę ze złotymi
zdobieniami.
- Dobra, zobaczymy co koleś zrobi - powiedział w
duchu Crowley - Może stanie się coś interesującego.
K
iedy drugi księżyc zaszczycił nieboskłon swoją
obecnością, dostrzegli go. Szedł wzdłuż strumienia i z
pewnością nie był bezmózgą marionetką. Jego szaty,
ozdobione haftowanymi złotymi zawijasami mieniły się
różnymi odcieniami purpury - ulubionego koloru Pana
Zmian.
- Magister?
- Może... Ale z pewnością zarządza tym teatrzykiem.
Kultyści rozstąpili się, robiąc przejście dla swojego
mentora. Jeśli nie był magistrem, to na pewno kimś
ważniejszym od przeciętnej kukiełki. Uniósł dłoń na
powitanie.
- Niech będzie pochwalony Tzeentch!
Zgromadzeni
chórem
odpowiedzieli
na
pozdrowienie. Odziany w purpurę mężczyzna zdjął
kaptur. Jego twarz zakrywała maska. Odmienna od
pozostałych, pokryta wijącymi się żłobieniami.
- W tym miejscu spotykamy się ostatni raz. W
przyszłym tygodniu rozdacie studentom broń. Zacznie
się od demonstracji, potem poleje się krew. To
wystarczy, by powstanie wybuchło.
Jedna z kobiet odezwała się z pokorą w głosie.
- Mistrzu, przyszło dziś dwóch, tych z obstawy
twego starego przyjaciela. Chcieli wynająć ludzi.
Garret i Riannon wstrzymali oddech z wrażenia.
Kobieta mówiła o nich!
- Tak, wiem, że są w Talabheim. Nie mogliśmy trafić
na ich ślad, dopóki ukrywali się domu naszego starego
przyjaciela, który nie powinien już żyć. Już się stamtąd
wynieśli. Tym lepiej dla nich. - zaśmiał się Mistrz mamy człowieka, który siedzi im na ogonie. Nie trzeba
się nimi przejmować. Ich dni są policzone...
Dwójka złodziei trwała w bezruchu. Niepokoiło ich,
co usłyszeli o Krugerze i o “policzonych dniach”. Ale
jeszcze bardziej niepokoiło ich to, że głos wydawał się
znajomy. Już go gdzieś słyszeli. Na pewno!
- Już niedługo...
I wtedy go rozpoznali. Navarr. Lub Boegel, sami już
nie wiedzieli co i jak, ale to musiał być on. To był ten
sam głos, który Tanja i Riannon słyszały zza
- 118 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------uchylonych drzwi w willi Krugera. Ten sam,
który znali spod “Zdechłego Szczura”. Męczyło
ich natrętne pytanie, wciąż to samo: dlaczego
Kruger go wypuścił? Co go właściwie z nim
łączyło?
Nie dano im czasu na rozmyślania.
Wydarzenia na polanie toczyły się swoim torem.
- Magistrze, czy możemy dokończyć ten wzór,
który pokazywałeś ostatnio? - z kręgu kultystów
wyłoniła się postać o bezsprzecznie kobiecym
głosie, który również wydał im się znajomy.
- Tak, Mistrzu, pokaż nam znaki - poparli ją
inni.
Magister rozejrzał się po zebranych po czym
wskazał jednego z nich.
- Ty!
- Ale ja jestem oddany sprawie! –
zaprotestował natychmiast wskazany.
- Tak, oczywiście. I dlatego z radością
posłużysz jako przykład dla innych sarkastycznie odpowiedział Magister.
Na nic zdały się krzyki, protesty. Kultysta
został siłą rozciągnięty na ziemi przed
Magistrem. Współwyznawcy przytrzymywali go,
podczas gdy Mistrz kreślił dookoła tajemne
znaki. Wzór zaczął świecić, z początku delikatnie,
potem coraz mocniej, by w końcu zapłonąć
oślepiającym blaskiem. Z gardła ofiary wydarło
się potworne, przepełnione cierpieniem rzężenie.
Mężczyzna zaczął szarzeć, jakby zmieniał się w
kamień. W tym momencie Magister stanął nad
nieszczęśnikiem, wypowiedział niezrozumiałe
formuły, po czym zatopił sztylet w jego piersi.
Polanę przeszył krzyk. Powoli stawał się coraz
cichszy, aż zniknął zupełnie. Podobnie znikło
ciało pechowego kultysty.
W powietrzu zaczynały pojawiać się świecące
symbole. Znaki rysowały się same, tańczyły
dookoła wyznawców.
- Patrzcie i uczcie się wzorów. Przyjrzyjcie im
się dobrze, byście mogli je rozpoznać zawsze,
kiedy je ujrzycie. Zastosujcie je w mieście.
Jego uczniowie pilnie śledzili ogniste
symbole.
Kultyści utworzyli krąg i zaczęli śpiewać.
Crowley starał się rozpoznać rodzaj pieśni, ale
jakoś mu się nie udało. Po pewnym czasie
Magister wskazał na jednego z amatorów
ponurego śpiewania. Na człowieka padł blady
strach. Zaczął zapewniać o swojej lojalności
wobec
kultu.
Zwykle
ludzkie
gadanie.
Nieszczęśnik został związany i położony na
środku kręgu. Jakaś kultystka (kruk poznał to po
tych śmiesznych wypukłościach z przodu szaty),
poprosiła, aby magister pokazał im nowy rytuał.
Przywódca zaczął kreślić jakieś wzory wokół
ofiary.
- Ale amator - pomyślał kruk - widywałem już
lepszych czarodziejów.
Wzory podniosły się z ziemi i zaczęły wirować
i zmieniać kształty.
- Tzeentch to jednak niezły efekciarz. - rzekł do
siebie Crowley.
Na koniec magister wbił ofierze sztylet w serce i
nieszczęśnik zniknął.
- Ciekawe, co się z nim stało - przemknęło
Crowleyowi przez myśl.
W tym momencie jeden z kultystów zerwał z siebie
szatę i z wrzaskiem godnym prawdziwego durnia
otoczonego
przez
wrogów
rzucił
się
na
Tzeentch'owców. Zaatakował magistra, który jednak
sparował jego cios i wyciągnął dwa sztylety z rękawów
szaty.
Zaledwie tajemnicze symbole zdążyły się rozwiać w
chłodnym, nocnym powietrzu, odezwał się kolejny ze
zgromadzonych.
- Magistrze... – zaczął, jakby z wahaniem.
- Taak? – zapytał Boegel, wciąż wpatrzony w
miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą wiła się z bólu jego
ofiara.
- Mam do Was jedną sprawę. Przybyłem niedawno
i...
- Tak, wiem, jesteś tu nowy. Czyżbyś miał dla mnie
jakieś wieści?
- Przynoszę wam... pewne pozdrowienia...
- Od kogo? – zaciekawił się Magister, najwidoczniej
nie przyzwyczajony do otrzymywania pozdrowień.
Odpowiedziało mu milczenie. “Nowy” odrzucił nagle
na plecy kaptur, ukazując twarz nie przesłoniętą maską
oraz burzę rudych niczym marchewka włosów. Sięgnął
za plecy i błyskawicznie wydobył coś, co świeciło w
półmroku oślepiająco jasnym blaskiem. Przez chwilę
można było niemal uwierzyć, że to sam Sigmar zstąpił
na polanę, by własną ręką pokarać bluźnierców. Nikt z
zebranych nie mógł pojąć, jakim cudem mężczyzna
zdołał do tej pory ukrywać jarzący się magią czy może
boską mocą młot.
Zaczajeni w krzakach obserwatorzy ze zdumieniem
przecierali oczy, kiedy nagle “nowy” zamachnął się z
całej siły i uderzył.
Gdyby trafił, byłoby już po Magistrze. Niestety,
przywódca czcicieli Tzeentcha wykazał się doskonałym
refleksem. Idealnie odmierzone dwa kroczki w tył,
półobrót i... Już czekał na przeciwnika z dwoma
ostrzami w dłoniach.
Czarny Garret, nudzący się do tej pory na szczycie
wzniesienia uznał, że wreszcie nadszedł idealny
moment, by wkroczyć do akcji. Skoro ktoś zaatakował
pierwszy... Wycelował starannie w pierś Magistra i
wystrzelił. Nie czekając na efekt skoczył do drugiej
strzelby. Uniósł ją, nastawiony na ewentualne dobicie
umierającego wroga. Widok w pełni zdrowego Magistra
wymieniającego w najlepsze ciosy z tajemniczym
rudzielcem był dla złodzieja przykrym zaskoczeniem.
- Co, do cholery, czyżby pudło?
Niewiele myśląc, poprawił z drugiego Hochlanda.
Szalejący z młotem rudzielec zaskoczył i przestraszył
czcicieli Pana Zmian, zaś huk wystrzałów wywołał
wśród niektórych z nich panikę. Część przebierańców
zaczęła umykać w stronę miasta. Inni, chcąc wspomóc
swego mistrza, zaatakowali mężczyznę z młotem.
- 119 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Widząc okazję do walki, Tanja i Elizabeth
porzuciły kryjówkę w krzakach i wyskoczyły na
polanę, wymachując mieczami. Riannon Biały
Garret postukali się tylko w czoła. Jakoś nie
mieli ochoty obrywać za darmo... Dopiero, kiedy
skojarzyli rudowłosego z obiecanym przez
Krugera wsparciem w osobie niejakiego Vasileva,
sięgnęli po broń. Oczywiście, nie miecze czy
noże, ale łuk i pistolety. Bezpiecznie ukryci przed
wzrokiem
postronnych,
metodycznie
eliminowali każdego, kto im się nawinął. Przy
czym, w przeciwieństwie do dwóch wojowniczek,
nie narażali się na spotkanie z jedną z wielu kul
ognistych, które zaczęły nagle przelatywać przez
polanę.
Magister, nie mogąc trafić niesamowicie
szybkiego przeciwnika, wymachującego na
dodatek
ogromnym
młotem
bojowym,
ostatecznie stracił zapał do walki na widok
dwóch opancerzonych postaci, wynurzających
się znienacka z lasu, pędzących w jego kierunku i
w biegu zabijających każdego, kto stanął im na
drodze. Jego uczniowie ciskali ognistymi kulami,
jednak zaskoczeni i zdezorientowani marnowali
energię, pudłując raz za razem. Sam Navarr
zdawał sobie sprawę, że tego wieczora zużył już
zbyt wiele mocy. Magia nie mogła go uratować.
Nie chciał umierać. Obrócił się na pięcie i
popędził przed siebie.
Dwoje złodziei znalazło się na jego drodze
zupełnie przypadkiem. Dostrzegli go nagle.
Uciekał dokładnie w ich kierunku. Riannon
wyciągnęła z torby linę. Nie musiała tłumaczyć
Garretowi, co ma na myśli. Schowali się za
drzewami. W chwili, kiedy prawie niewidzialny
Magister wbiegał miedzy drzewa, naciągnęli linę.
Ku ich zaskoczeniu mag wzbił się w powietrze
i bez trudu przeskoczył nad przeszkodą, ledwie
tylko zahaczając o gałęzie drzew. Na linę zaś
wpadł ścigający go rudzielec. Garret zaklął.
Riannon doskoczyła do niego, nim wojownik
pozbierał się z ziemi. Po chwili oboje znaleźli się
pod peleryną.
Oszołomiony
upadkiem
rudzielec
był
chwilowo wyłączony z gry. Podobnie Elizabeth,
którą jakaś wyjątkowo zajadła kultystka solidnie
dziabnęła sztyletem w łydkę.
Na placu boju została Tanja. I to właśnie
Terenkova, nie oglądając się na innych,
postanowiła raz na zawsze rozwiązać sprawę
Magistra. Popędziła za nim, w biegu unosząc
dłoń ozdobioną pierścieniem w kształcie
salamandry.
Gdy
Magister zaczął uciekać, Crowley
wczepił się w jego ramię i wyskrzeczał mu do
ucha:
- Najwrr'thakh 'Lzimbarr Tzeentch!
Magister zamarł na chwilę, słysząc pozdrowienie
swojego pana w mrocznej mowie. Crowley wykorzystał
ten moment i rzucił mu się do oczu. Niestety,
wyznawca Pana Zmian przyłożył mu rękojeścią sztyletu
i biedny ptak odleciał parę metrów na bok.
- Co za profan - pomyślał kruk - Takiego artystę jak
ja rękojeścią.
- Burn in hell - wrzasnął w języku elfów i uniósł w
stronę maga łapę z magicznym pierścieniem
Terenkovej. - Caladai Tan!
Po wypowiedzeniu formuły aktywującej pierścień
stało się coś zupełnie odwrotnego, niż Crowley
oczekiwał. Zamiast ujrzeć kulę ognia pochłaniającą
wroga, ptak poczuł impet skierowany w jego stronę, po
czy wyleciał jak kula armatnia w powietrze, koziołkując
i wyczyniając takie ewolucje, na jakie z własnej woli
nigdy by się nie odważył.
- Ale jazda! – pomyślał, po czy wyrżnął w drzewo i
malowniczo zjechał po nim na dół.
Po dość długiej chwili doszedł do siebie.
- Ale mnie dupek urządził. - pomyślał - Może go
jeszcze dopadnę.
Wzbił się w powietrze, lustrując pole bitwy.
Zauważył magistra biegnącego na wzgórze. Za nim
biegła Tanja.
- Jak ona biega w tej zbroi? - przeszło mu przez
myśl.
Popędził w stronę tej jakże uroczej dwójki. Na
szczęście nie podleciał za blisko, gdyż Tanja właśnie
odpaliła kulę ognia. Magister stanął w płomieniach.
- Głupi ma szczęście. - sarkastycznie pomyślał,
wspominając swoją próbę użycia pierścienia.
Magister płonął jak pochodnia. Terenkova dla
pewności wbiła mu jeszcze miecz w serce. Odskoczyła,
kiedy pod trupem magistra utworzyło się złote oko,
które zaraz się podniosło i poczęło obserwować z góry
całe pole bitwy.
Crowley poleciał do reszty drużyny. Rozmawiali
właśnie z tym rudowłosym palantem, który wrzeszczał
imię swojego boga i tłukł kultystów. Kruk zdążył
jedynie usłyszeć coś o wynoszeniu się stąd. Uznał tę
myśl za rozsądną.
XVII.
W
miejscu, gdzie dopalały się szczątki
złowrogiego Magistra, na tle nieba poczęły się rysować
tajemne znaki, a powietrze zdawało się przesycone
czymś złym. Kultyści rozbiegli się we wszystkich
kierunkach. Nieustraszeni pogromcy Chaosu zdołali się
wreszcie zebrać w jednym miejscu. Z niepokojem
obserwowali wielki złote oko, błyszczące urągliwie nad
ich głowami. Mieli wrażenie, że to “coś” ich obserwuje.
Nie tracąc czasu na niepotrzebne narady i
odkładając na później wymianę uprzejmości z
rudzielcem, podjęli natychmiastową decyzję szybkiego
odwrotu.
Pozostawiwszy za sobą kilka trupów czcicieli Pana
Zmian oraz dopalające się ciało Magistra, ruszyli z
powrotem w kierunku Talabheim.
- 120 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Elizabeth
została nieco z tyłu. Zraniona
sztyletem łydka nie bolała wprawdzie zbyt
mocno, ale przecięty mięsień zdążył już
zesztywnieć i przeszkadzał w szybkim marszu.
Nagle templariuszka usłyszała za plecami
narastający szum. Natychmiast rzuciła się na
ziemię, święcie przekonana, że to kolejna kula
ognista. Widać głupi mają szczęście, bo akurat w
tym momencie Tanja odwróciła się, w sam raz,
by zauważyć jakiegoś stwora z paskudnie
wyglądającym ostrzem w łapie, przymierzającego
się, by wylądować na plecach templariuszki.
Najemniczka z rykiem rzuciła się na
poczwarę. Elizabeth, zorientowawszy się, że nie o
magię idzie tym razem, przetoczyła się w bok i
zerwała z ziemi, przeklinając w myślach w
potworny sposób.
Stwór posłał w kierunku Tanji coś, co
wyglądało jak ściągnięty wprost z nieba piorun.
Magiczny pocisk trafił wojowniczkę prosto w
pierś, rozszczepił się na płycie napierśnika i
odrzucił kobietę o kilka metrów. Terenkova
gruchnęła o ziemię i znieruchomiała.
Templariuszka,
rozwścieczona
porażką
przyjaciółki, zaatakowała bestię.
Złodzieje zatrzymali się i z bezpiecznej
odległości obserwowali walkę. Stwór był
ogromny. Woleli nie wiedzieć, co to takiego.
Elizabeth walczyła, osłaniając towarzyszkę.
Garret rozkładał Hochland Rifle, które jego
bliźniak zdążył już przeładować. Riannon, nie
zastanawiając się wiele, rzuciła shurikenem.
Jakimś cudem trafiła stwora, nie walczącą z nim
templariuszkę, jednak przeciwnik niewiele się
przejął małą stalową gwiazdką, która utkwiła mu
w boku. Elfka miała nadzieję, że może padnie
pod wpływam dość skondensowanej trucizny,
którą wcześniej starannie nałożyła na broń.
Chwilę później w powietrzu rozszedł się huk
garretowych zabawek.
N
ie dotarli nawet do połowy drogi, kiedy na
biegnącą jako ostatnią Elizabeth (jednak nie była
taka znowu szybka w tej zbroi) napadł jakiś
czarny Ulung, jak ochrzcił go Crowley w
myślach.
- Spieprzać czy zawracać - zaczął się
zastanawiać. - To chyba nie umie latać, więc
zobaczę jak się wypadki rozwiną.
Tanja i Elizabeth zmagały się ze stworem, na
którym ich ciosy nie robiły większego wrażenia.
Garret i Rianon z bezpiecznej odległości strzelali
do stwora.
- Co za amatorstwo - pomyślał Crowley, kiedy
Terenkova gruchnęła o ziemię, trafiona jakimś
magicznym piorunem - Chyba sam muszę się
tym zająć.
Kruk zaczął pikować z zawrotną prędkością,
celując w czoło bestii. W momencie, gdy już
prawie unicestwił przeciwnika, stwór rozmył się
w powietrzu, a bojowy ptak doznał nagłego szoku
spowodowanego bliskim kontaktem z ziemią.
- O kurrrrrwa! Mój dziób. - zaskrzeczał żałośnie popieprzone jest życie kruka - dodał w myślach. - Gdzie
jest ten skurrrrwysyn?
Zobaczył go parę metrów przed sobą, atakującego
Elizabeth. Crowley, zaślepiony furią, skoczył na stwora
dziobiąc go w łydkę. Elizabeth, o dziwo, wykazała się
inteligencją i zaatakowała potwora w momencie, gdy
ten obrócił się w stronę ptaka. Niewiele brakowało, by
Ulung przypłacił swą głupotę życiem, a cios Elizabeth
roztrzaskał mu czaszkę. Niestety, stwór znowu zniknął.
- Dzięki Crowley - powiedziała templariuszka,
rozglądając się czujnie dookoła.
- Nie ma za co - odparł kruk. - Gdyby mnie nie
wkurwił to bym ci nie pomógł - dodał do siebie,
wzbijając się w powietrze.
S
twór pojawił się znowu za plecami templariuszki,
jednak tym razem atak znienacka nie powiódł mu się
zupełnie. Elizabeth, ostrzeżona ochrypłym krakaniem
Crowleya, obróciła się płynnie, przykucnęła i
zaatakowała przeciwnika od dołu, niemożliwym do
sparowania ciosem, jakiego dawno temu nauczył ją
Adrian. Atak w stylu Cienia byłby morderczo
skuteczny, gdyby miała do czynienia z człowiekiem.
Zamiast fontanny krwi i strumienia wypływających
wnętrzności, doczekała się tylko... pustki. Stwór
zniknął, tym razem na dobre.
Lśniąco czarnego ostrza jej miecza nie splamiła
nawet najmniejsza kropla krwi.
Widząc zdumienie na twarzy templariuszki,
Riannon podniosła z ziemi swoja gwiazdkę. Ani śladu
krwi. Podobnie jak na mieczu Elizabeth. Ich przeciwnik
nie mógł być stworzeniem z tego świata. Elfka
niepewnie rozglądając się wycofywała się w stronę pól.
Za nią Elizabeth pomagała wstać Tanji.
Zapanowała głucha cisza. W oddali na polanie nadal
coś się działo. Ciężko dysząc rozglądali się wokoło
szukając wroga. Nikogo nie dostrzegli. W każdym razie
nikogo żywego...
Rudzielec wisiał na drzewie. A właściwie jego ciało.
Głowa spoczywała nieopodal pnia i wpatrywała się w
nich pustym wzrokiem.
Nie zastanawiając się długo rzucili się w
dojrzewające zboże, byle dalej od zwłok i
niewidzialnego zagrożenia. Nad nimi krążył czarny
kształt.
Na szczęście nie był żadnym demonem, tylko
najzwyklejszym gadającym krukiem. Wylądował pod
ich stopami, zapewniając, że chwilowo nic im nie
zagraża. Pozwolili więc sobie na chwilę wytchnienia.
- Trzeba by pochować rudego... – zaproponowała
Elizabeth z wahaniem.
- Pochować? – kruk wyglądał na zdumionego.
Wskazali mu drzewo z wiszącym ciałem. Crowley,
gdyby mógł, wzruszyłby ramionami.
- Iluzja. – stwierdził spokojnie.
- Iluzja? – wykrzyknęli zdumieni – To gdzie rudy?
- Nie wiem. Ale nie tu.
- 121 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zaczęli się zastanawiać, co dalej, na wszelki
wypadek wypytując przy tym ptaka o to, co
działo się na polanie pozostawionej daleko za ich
plecami.
- Znaki. – zakrakał Crowley – Tańczą na
polanie. Demon. Jeszcze nie pokonany. Nie
zniknął. Jest tam.
- Gdzie? – spytali chórem, nieco przerażeni
- Tam. Na wzgórzu. Obok ciała.
- Boegela-Navarra?
- Tak. To jasne. Boegel zginął, pojawił się
demon.
- Navarr był opętany? Cholera... Co z tym
demonem? Może powinniśmy wrócić?
- Nie wiem. Może zniknie sam. Daleko od
domu. Wy powinniście iść.
Zastosowali się więc do kruczej rady, tym
bardziej, że przysmażona przez magiczny piorun
Tanja czuła się nie najlepiej, zaś Elizabeth
powłóczyła nogą i w dodatku narzekała coraz
mocniej piekące oparzenia. Zaledwie kilka
godzin temu oberwała ognistą kulą od
błękitnoskórego mutanta, a zamiast leżeć
spokojnie i kurować twarz, spływała potem,
podpierając
chwiejącą
się
na
nogach
najemniczkę!
Postanowili nie wracać do miasta przez
bramy. Któryś z bardziej prominentnych
wyznawców Pana Zmian mógł już zaalarmować
straż. Lepiej było dostać się do Talabheim
kanałami, unikając spotkań z przedstawicielami
władzy.
Crowley poleciał na kolejny rekonesans, a oni
szli wytrwale przed siebie, obchodząc miasto od
południa. Po lewej minęli oblany księżycową
poświatą cmentarz.
- Klasyk! – Garret z uznaniem mlasnął
językiem, podziwiając obrazek jakby żywcem
wyjęty z opowieści grozy.
Widok lądującego na gałęzi kruka natchnął
Tanję do myślenia.
- Jeżeli rudy na drzewie był iluzją, to co się
stało z prawdziwym? – zwróciła się do Crowleya.
- Rudy pobiegł w pole, kiedy demon
zaatakował Elizabeth – oświadczył ptak i
natychmiast zmienił temat. – Dziwne rzeczy
dzieją się wokół źródła. Symbol płonie. Dziwne
rzeczy na drzewach.
Nie słuchali go, zbyt już zmęczeni na kolejne
zagadki.
Dotarli
wreszcie
do
jednej
z
podtalabheimskich
wiosek.
Tanja
ledwie
trzymała się na nogach. Uznali więc, że warto
byłoby zatrzymać się na krótki odpoczynek.
W jednej ze stodół trwała akurat zabawa –
wiejskie wesele, a może zwykła potańcówka.
Przed budynkiem stał jakiś chłop, wyglądający
na miejscowego sołtysa.
- Medyka! – wykrztusiła Elizabeth, niemal
wypuszczając Tanję z objęć.
Mieli szczęście. Towarzyszący sołtysowi
mężczyzna okazał się kapłanem. Zaprowadził
niespodziewanych gości do jednej z chałup i od razu
zajął się rannymi.
O
budziło ich zamieszanie panujące w osadzie.
Garret wyjrzał chyłkiem przez okno. Na podwórzu
kręciło się kilkunastu strażników. Pokazywali
wieśniakom jakieś papiery. Listy gończe, jak się
domyślał złodziej. Gestykulowali, wskazując to na
miasto, to w kierunku źródeł. Mieszkańcy słuchali
strażników i kiwali bezradnie głowami.
Poszukiwacze przygód pospiesznie zniknęli pod
pelerynami, nie czekając, aż strażnicy załomotają do
ich drzwi. Stróże porządku napukali się niemało, nim
kapłan doczłapał się na miejsce i im otworzył.
- Dobry człowieku, nie widziałeś może tych ludzi?
Kapłan przyglądał się portretom. Za jego plecami to
samo robił niewidoczny Garret, z zadowoleniem
stwierdzając, że nie były to ich podobizny.
- Nie. Nikogo takiego nie widziałem.
- A nie kręcił się tu w nocy nikt podejrzany? –
strażnik rozglądał się po pomieszczeniu.
- Przykro mi. Nikogo nie widziałem.
- Trudno. – strażnik zawołał kolegów i udał się do
kolejnego domostwa.
J
esteście tu jeszcze? – kapłan stał na środku
bezludnego pokoju rozglądając się wokoło.
Odpowiadała mu cisza.
- Strażnicy już sobie poszli. – próbował.
Nadal nic.
- Trudno... – rzucił jeszcze ruszając w stronę drzwi.
Za nim zmaterializowała się piątka postaci.
- A jednak – odwrócił się w ich kierunku – Jak się
ukryliście?
- Czemu nas nie wydałeś? – zignorował jego pytanie
Garret.
- Można by powiedzieć, że byłem między młotem a
kowadłem. – wyjaśnił uśmiechając się nieznacznie.
- Byliśmy młotem czy kowadłem? – zapytał jeszcze z
ciekawości złodziej.
Jak się spodziewał, odpowiedzi nie otrzymał.
Raz jeszcze podziękowali za gościnę i dyskrecję po
czym powierzyli kapłanowi sakiewkę pełna złota.
- Na świątynię. – wyjaśniła Elizabeth, widząc
pytające spojrzenie kapłana.
D
o miasta dostali się kanałami omijając wszelką
straż. Przemykali się cuchnącymi korytarzami
zastanawiając się czego jeszcze Kruger im nie
powiedział i w co się wpakował. Tych informacji mógł
im udzielić jedynie James. Postanowili więc wrócić do
willi, uznając, że w tej sytuacji nie ma sensu krycie się
po karczmach.
James przywitał ich niezbyt ciepło. Widać
spodziewał się innych gości, bo gdy tylko uchylili
drzwiczki tajnego przejścia spotkali się z wymierzoną w
ich kierunku lufą. Kiedy tylko rozpoznał przybyszy,
opuścił strzelbę i zaprosił ich na górę.
- Mamy gościa – rzucił tajemniczo odstawiając broń
na półkę.
- 122 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Wielkie był ich zdziwienie gdy w salonie
zastali Randala kończącego właśnie śniadanie.
XVIII.
Gdyby
ktoś zapytał Randala, dlaczego
zdecydował się porzucić gościnne progi “Czarnej
Koronki”,
nie
otrzymałby
jednoznacznej
odpowiedzi. Rzecz jasna, przyczyną wyjazdu nie
był list od Krugera. O nie, list zupełnie nie zrobił
na złodzieju wrażenia. Listy gończe, które
pojawiły się na ulicach, również nie miały z tym
nic wspólnego. Prawdę mówiąc, największe
znaczenie miała przekazana przez agenta Gildii
opowieść o pełnym emocji i wybuchów pościgu
po wąskich uliczkach stolicy. Oczywiście, Randal
absolutnie nie bał się zabójców, co to, to nie,
ale... Powiedzmy, że klimat stolicy przestał mu
służyć. Pewnego pięknego dnia wsiadł więc na
barkę i popłynął na wschód.
W Talabheim od razu skierował się do willi
Krugera. Otworzył mu James. Nawet jeśli był
lekko zdziwiony pojawieniem się złodzieja, nie
pokazał tego po sobie.
- Pan pozwoli, że wezmę jego okrycie. – rzekł
ze spokojem.
- Eeee... Ja tylko na chwilę – zastrzegł się
Randal, usiłując zajrzeć w głąb domu ponad
ramieniem wiernego sługi. – A gdzie reszta?
- Za miastem. – odpowiedział beznamiętnie
James – Pojechali zabijać kultystów.
- Taaak? – zdziwił się uprzejmie złodziej. –
No to ja zostanę na dłużej – stwierdził, podając
rozmówcy płaszcz.
Zaledwie przekroczył próg, ujrzał modliszkę,
zwieszającą się ze schodów.
- To chyba nie dom Jolki – rzucił dla
zmylenia przeciwnika mężny złodziej i wykonał
klasyczny “w tył zwrot”.
Drogę zastąpił mu, jak zwykle spokojny,
James.
- TO przyjechało z nimi. – wyjaśnił.
Nieco uspokojony złodziej dał się w końcu
zaprowadzić do salonu i poczęstować winem. W
gruncie rzeczy obecność modliszki nie
zaszokowała go aż tak bardzo. W końcu
przedtem podróżowali z Nachtjaegerem...
Randal
rzucił karty na stół i pełnym
desperacji gestem chwycił za kielich z winem.
Nie mineła nawet godzina, a Modliszka wygrała
od niego pięćset koron! Zmarszczywszy brwi,
złodziej zwrócił się do Jamesa, usiłując ukryć
zakłopotanie.
- A co u Krugera? – zapytał, lekko bez sensu.
- Wszystko dobrze. – odpowiedział sługa.
Randal, lekko już pijany i w dodatku zajęty
roztrząsaniem przyczyn karcianej przegranej,
zupełnie nie słuchał rozmówcy.
- A żyje jeszcze? – dodał pełen zwątpienia.
Po czym, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do
modliszki.
- Hej, jak cię nazywają?
Stwór wzruszył ramionami.
- Imię? – zasyczał – A po co imię?
- Będę do ciebie mówił “Maleńka” – zadecydował
złodziej i zsunął się majestatycznie pod stół.
K
iedy dzielni pogromcy kultystów pojawili się w
domu następnego ranka, Randal powitał ich takim
tonem, jakby był co najmniej właścicielem willi. Bez
najmniejszego zdziwienia zaprosił powracających z
nocnej wyprawy awanturników na śniadanie,
demonstrując przy tym wielkie zadowolenie. Widok
cudzych opatrunków wprawił go w doskonały humor w końcu sam uniknął walki...
Reszta drużyny daleka była od zadowolenia.
Przynieśli niepokojące wieści o Krugerze i chcieli jak
najszybciej go odnaleźć. Nawet nie jedząc śniadania.
Dość długo musieli przekonywać Jamesa, by
wreszcie raczył udzielić im jakichkolwiek informacji. Z
tego, co wreszcie powiedział wynikało, że Kruger udał
się do pałacu “coś załatwić”. Później miał się spotkać z
Sharą m'Shani. Nie wrócił do posiadłości, więc musiało
go spotkać coś po drodze.
Sługa wiedział dużo więcej niż na początku się
zdawało, że wie. Zaczęli nawet żartować, że to Kruger
dla niego pracuje, a nie on dla Krugera. Rozbawiło to
wszystkich, oprócz samego Jamesa. Nawet najbardziej
absurdalne żarty nie były w stanie wywołać na
kamiennej twarzy sługi czegoś więcej niż zaledwie
cienia zdumienia.
Podzielili się zadaniami. Randal od razu zgłosił się
na ochotnika, deklarując złożenie wizyty Sharze
m'Shani. Do pałacu miało się udać dwóch Garretów i
Riannon.
Jedynie Tanja i Elizabeth, dla których James
wydobył z zapasów Krugera dwie ostatnie fiolki z
zielonym płynem, pozostały w willi. Wojowniczki miały
odpoczywać i czekać na wiadomość od Crowleya, który
zgodził się, rzecz jasna nie za darmo, być ich
łącznikiem.
Dom Shary m’Shani, ukryty w głębi doskonale
wypielęgnowanego ogrodu, wzbudził w Randalu stary,
dobry dreszczyk. Takie domu wprost śmierdziały forsą.
Złodziej westchnął ciężko. Nie tym razem...
Zapukał, poczekał, aż mu otworzą, przedstawił się,
przytomnie powołując się na Krugera i w końcu został
wpuszczony do środka. Na widok gospodyni głośno
przełknął ślinę, zmrużył drapieżnie oczy i przywołał na
twarz jeden z najbardziej zabójczych uśmiechów z
bogatego arsenału wytrawnego uwodziciela.
- Witaj, o nadobna – powiedział, całując szczupłą
dłoń gospodyni.
Shara odpowiedziała bladym uśmiechem.
- A więc wy współpracujecie z Krugerem? –
zapytała.
- 123 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- My? – zdziwił się uprzejmie złodziej – Nie,
my tylko wódkę z nim pijemy – odpowiedział
sarkastycznie.
- Aha, to taki status. – odparowała złośliwie
Shara.
Wymieniwszy wstępne złośliwości pomilczeli
chwilę. Randal czuł, jak nawiązuje się między
nimi cieniutka nić porozumienia. Czekał.
- Sam jesteś? – przerwała ciszę – A gdzie ci
bardziej konkretni?
- Wszyscy konkretni leżą i cierpią – wyjaśnił
ze złośliwą satysfakcją. – A’propos “konkretni”,
może byśmy przeszli do konkretów? – zapytał.
Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Trudno
powiedzieć, czy Randal celowo wpatrywał się w
tym momencie w obraz przedstawiający
baraszkujące nimfy, czy był to czysty przypadek,
dość, że Shara złapała to spojrzenie i przez jej
twarz przemknął cień rumieńca.
- Chcesz kupić ten obraz? – zapytała ze
znaczącym uśmieszkiem.
- Myślę, że jeszcze o tym porozmawiamy –
złodziej spojrzał jej głęboko w oczy – Jak się
wszystko wyjaśni. Tymczasem chciałbym się
jednak dowiedzieć paru rzeczy...
Maszerując
dziarskim krokiem w stronę
pałacu, Garrety i Riannon minęli karczmę “Pod
Tłustym Kapłonem” – ulubiony lokal Krugera.
Przystanęli na moment, ze zdumieniem
spoglądając wyłamane drzwi i kręcący się wokół
oddział straży. Widać nie tylko oni nieźle się tej
nocy bawili.
Nie zdążyli jeszcze dotrzeć do bram pałacu,
kiedy na ramieniu Riannon wylądował kruk,
przynosząc wieści od Randala. Okazało się, że
Kruger nie dotarł na umówione spotkanie z
Sharą.
- W takim razie leć do Randala i powiedz mu,
żeby sprawdził karczmę “Pod tłustym kapłonem”
– poleciła Riannon – Po drodze ściągnij też
Elizabeth i Tanję. Mogą się przydać. A tak w
ogóle to czym cię Randal przekupił, że
przyleciałeś do nas tak szybko?
Kruk nie odpowiedział ani słowem, tylko
rozwinął skrzydła i pofrunął do willi Krugera.
Nie miał zamiaru zdradzać, że tym razem na
swoje zwyczajowe “A co ja z tego będę miał?”,
zamiast
jakiejkolwiek
obietnicy,
usłyszał
brutalne “Nie przerobię cię na rosół”.
Absurdalna groźba tak rozbawiła Crowleya, że
zgodził się spełnić randalową “prośbę”.
T
rójka złodziei minęła w końcu znajomą
bramę pałacową i zagłębiła się w labiryncie
pomieszczeń, nie bardzo wiedząc dokąd się udać
i kogo pytać o Krugera.
Riannon zatrzymała się nagle w pół kroku.
Garret wpadł na nią, ale na szczęście nie wypadli
spod peleryny. Kilkanaście metrów przed nimi
stał znajomy mag. Ten sam, którego mieli
“przyjemność” spotkać podczas ostatniej wizyty w
pałacu.
Nadworny czarodziej z całą pewnością ich “widział”
– mówiło to przeszywające ukrytych pod peleryną
złodziei spojrzenie. Chcieli się po cichu wycofać, ale
przemknął między kolumnami i pokiwał dyskretnie
dłonią w ich stronę sugerując, by do niego podeszli.
Zrobili to z mieszanymi uczuciami. Wszakże podczas
ich ostatniego spotkania przywalili mu świecznikiem i
zwiali...
- Czego tu szukacie? – konspiracyjnie szepnął mag
udając, że podziwia wiszący na ścianie gobelin – Mało
wam było ostatnim razem?
- Ehm... – zaczął Garret, co trochę zdezorientowało
maga, bo wydawało mu się, że jego rozmówca stoi
przed nim; nie spodziewał się, że teraz jest ich trójka –
Bo widzisz, szukamy Krugera.
- Krugera? Był tu wczoraj.
- To wiemy. – wtrąciła się Riannon – Ale teraz grozi
mu wielkie niebezpieczeństwo.
Nadworny czarodziej spojrzał podejrzliwie w
miejsce, gdzie powinni znajdować się jego rozmówcy.
- Hmm... Potem miał iść do Shary m’Shani.
- Sharę też sprawdziliśmy. Każda minuta może być
na wagę złota.
Na twarzy maga pojawiły się zmarszczki świadczące
o wewnętrznej walce. Najwidoczniej na poważnie
rozważał ich słowa.
- Niech wam będzie. Chodźcie za mną. – dodał
kierując się stronę drzwi wyjściowych.
Posłusznie ruszyli jego śladem.
Kilkanaście minut później stali, zupełnie widoczni,
przed biurkiem niejakiego Ramona. Białowłosy
mężczyzna był ostatnią osobą, z która rozmawiał
Kruger. Tak przynajmniej twierdził mag.
- Tak, Kruger wspominał mi kiedyś o was –
przerwał przedłużające się milczenie Ramon – Proszę,
proszę. Co tu robicie?
Wyjaśnili mu swoje obawy. Białowłosy zażyczył
sobie dokładnego opisu zdarzeń jakie miały miejsce na
polanie.
Opowiedzieli
mu
niemal
wszystko,
zastanawiając się, ile białowłosy wie. Przy okazji
wypytali o lady Cassandrę:
- Gdzie była wczorajszego wieczoru?
- Na balu charytatywnym. – odparł Ramon – Choć...
Nie jestem tak do końca pewny. – dodał, zobaczywszy
wyraz twarzy złodzieja.
- Bal cha-ry-ta-tyw-ny? – Garret wręcz krztusił się
ze śmiechu – Taaak, oczywiście. Jak najbardziej
charytatywny!
- Cóż.... – przerwała mu Riannon - Chętnie
obejrzelibyśmy jej apartamenty...
Ramon spojrzał pytająco na maga stojącego
nieopodal drzwi. Ten skinął lekko głową po czy
stwierdził:
- Niech wam będzie. Tylko żadnego podkradania
błyskotek – ostrzegł – Mam tu zawieszoną ognistą kulę,
wystarczy jeden gest...
- Dobrze, dobrze... – zgodzili się bez entuzjazmu i
udali się za magiem w stronę apartamentów lady
Cassandry.
- 124 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Lady
Cassandra była bardzo zajęta. W
pokoju obok...
Bez trudu dostali się do jej apartamentów i
upewniwszy się, że przez najbliższy czas nie
będzie ich niepokoić, zabrali się za gruntowne
przeszukiwanie biurka.
Znaleźli kilka listów, z których tylko jeden
wydawał się ważny – postanowili przeczytać go
później. Podobnie jak notes pełen notatek na
temat krasnoludzkich kopalni w Górach Krańca
Świata. Z pewnością nie należał do Cassandry.
Z sypialni dochodziły ich dość jednoznaczne
śmiechy i chichoty. W pewnej chwili drzwi
uchyliły się, na klamce pojawiła się dłoń
właścicielki apartamentów. Na szczęście dla
złodziei lady rozmawiała jeszcze ze swoim
chwilowym kochankiem i nie zauważyła, jak
trójka włamywaczy zanurkowała pod biurkiem.
- Białe czy czerwone?
Nie czekając na odpowiedz podeszła do barku
i wybrała trunek, po czym udała się z powrotem
do sypialni.
Garret odprowadził jeszcze wzrokiem nogi
lady Cassandry, aż te zniknęły w sąsiednim
pokoju. Później cała trójka wypełzła spod biurka.
Zbierali pozostałe tam jeszcze papiery, kiedy z
korytarza doszła ich rozmowa maga z jednym ze
strażników:
- Nic nie widziałeś. Nie było mnie tu.
Poczekali, aż kroki strażnika się oddalą i
wymknęli się niezauważeni z pokoju.
L
ist, który znaleźli, był niezbitym dowodem
na powiązania Cassandry z Okiem. Ramon
zażyczył sobie przeczytania go na głos, a mag
pilnował Riannon, by ta nie wprowadzała w tekst
cenzury.
Pismo zawierało dokładny opis Tanji,
Elizabeth, Riannon, Garreta i Randala, wraz z
instrukcją natychmiastowego zlikwidowania
wyżej wymienionych. Wyjaśniało to ataki
skrytobójców w Altdorfie. Dalej było kilka nie do
końca zrozumiałych uwag odnośnie kultu i w
końcu podpis. Ketter.
Znali to nazwisko, tylko nie mogli skojarzyć
skąd. Ramon zaczął im to wyjaśniać, jednak
bardziej zainteresowała ich wiadomość, że
Kruger wspominał coś o pewnej karczmie. Mijali
ją po drodze – coś z pewnością tam się
wydarzyło, bo po okolicy krążyło niezwykle dużo
strażników, jak na ta dzielnicę.
- Ach... i jeszcze jedno – dodał na
zakończenie rozmowy Ramon – Jeśli Kruger nie
dotarł do Shary m'Shani znaczy to, że zdarzyło
się coś nieprzewidzianego. Szukajcie u grabarza
nazwiskiem Heinzmann. Cmentarz w sąsiedniej
dzielnicy. Kruger ma tam swoją norę. Jeśli stało
się coś naprawdę poważnego, a on to przeżył, to
z pewnością tam właśnie się udał.
Postanowili to natychmiast sprawdzić, po drodze
zahaczając też o widzianą wcześniej karczmę.
Nadworny mag zgodził się iść z nimi. Oficjalnie na
wypadek, gdyby znów mieli się natknąć na demony czy
inne istoty nie z tego świata. Nieoficjalnie zapewne
chciał po prostu mieć ich na oku.
- Przy okazji – powiedział, kiedy opuszczali pałac –
Nazywam się Kowalski. Po prostu Kowalski.
K
iedy dotarli do podejrzanej karczmy, straż już
zdążyła się rozejść. Za to na szyldzie siedział dobrze im
znany czarny ptak. Riannon przywołała go ruchem ręki.
Crowley, nie wiedzieć czemu strasznie nadęty, siadł na
jej ramieniu i zwięźle poinformował, że Randal jest w
karczmie, Elizabeth z Tanją czają się za rogiem, a oni
mają ogon, który lezie za nimi od bram pałacowych, a
ponadto, jak na złodziei, wykazują się strasznym
amatorstwem i brakiem dyskrecji.
Elfka powstrzymała się od ciętej riposty. W końcu
jak niby mieli przejść niezauważeni, skoro szedł z nimi
mag, zwracający uwagę każdego przechodnia tą swoją
idiotyczną mycką? Zamiast tego rzuciła tylko krukowi
ponure spojrzenie.
Kowalski zaproponował przekupienie strażników
za złapanie rzeczonego “ogona”, by później móc go
przesłuchać, ale nim złodzieje zdecydowali się na
zapłatę było już po wszystkim. Dwójka najemnych
zbirów zorientowała się, że została wykryta i skręciła za
najbliższy róg.
Ich śladem natychmiast podążyły Tanja i Elizabeth,
prowadzone przez polatującego przodem kruka.
Dziwaczna grupa, złożona z trójki złodziei i maga,
wpakowała się do karczmy, ignorując protesty
sprzątającej lokal niewiasty. Niewiasta owa była
wściekła niczym osa, ponieważ chwilę wcześniej Randal
zaciągnął jej koleżankę na pięterko.
- Oni tam figlują, a ja muszę latać ze ścierą! Piwo
wam postawię, jak zabierzecie stamtąd tego... Tego...
Garret, skuszony obietnicą, natychmiast popędził na
górę. Z hukiem otworzył drzwi i zamarł, kiedy
błyskawicznie rzucony nóż wbił się we framugę o
szerokość dłoni od jego głowy.
- Jak się stąd zaraz nie wyniesiesz, rzucę bardziej na
prawo – zagroził spod kołdry Randal.
- Ale się pospiesz! – pisnął Garret i zniknął jak
zdmuchnięty, starannie zamykając za sobą drzwi.
Chwilę później niepoprawny uwodziciel zszedł na
dół, pożegnał wściekłą karczmarkę, posłał całusa
zwisającej ze schodów dziewce kuchennej i wyciągnął
towarzyszy na ulicę, po drodze opowiadając ze
szczegółami o przebiegu wczorajszej bójki. Jak się
okazało, dziewka kuchenna opowiedziała mu wszystko
bardzo dokładnie, opisując nawet kształt i kolor
krugerowych guzików.
W skrócie rzecz ujmując, bójka była “jakaś dziwna”,
a Kruger ją przeżył i opuścił karczmę o własnych siłach,
lekko tylko ranny. Sam nie był obiektem napaści, a
rana była wynikiem przypadkowego trafienia krzesłem
albo kuflem – któż by się zorientował.
- 125 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Poszukiwacze przygód również opuścili mury
przybytku. W doskonałym momencie, bo akurat
na dachu “Tłustego Kapłona” przysiadł Crowley,
przynosząc wieści od dwóch wojowniczek.
Elziabeth i Tanja wyśledziły miejsce, gdzie
ukrywał się “ogon” i prosiły o wsparcie, nie chcąc
urządzać niepotrzebnej awantury w środku
miasta. Rozdzielili się więc na dwie grupy.
Kowalski i Randal mieli pomóc kobietom,
natomiast Garrety i Riannon postanowili
odwiedzić grabarza nazwiskiem Heinzmann.
Umówili się na ponowne spotkanie przed
zachodem słońca w karczmie “Pod Tłustym
Kapłonem”.
C
mentarz mieścił się jakby w podwórzu
kamienicy. Mieszkańcy nie mieli więc ciekawego
widoku za oknami. Chociaż niewątpliwie było to
bardzo spokojne sąsiedztwo.
Złodzieje minęli bramę wejściową. Wijąca się
między nagrobkami ścieżką zaprowadziła ich do
niewielkiego budynku na tyłach cmentarza.
Właściciel właśnie układał łopaty.
- Przepraszam – Garret i Riannon
zmaterializowali się za jego plecami – Pan
Heinzmann?
- Tak – grabarz był na tyle zajęty swoim
sprzętem, że w pojawieniu się dwójki złodziei nie
dostrzegł niczego dziwnego – W czym mogę
służyć? Komuś się zmarło?
- Mamy nadzieję, że nie... – nie wiedzieli jak
zacząć – Szukamy Krugera.
Grabarz natychmiast zapomniał o swoich
łopatach i odwrócił się w stronę gości. Przyglądał
im się chwile podejrzliwie, po czym zaprosił do
budynku.
- Ty jesteś Riannon – wskazał elfkę – A ty
Garret. Kruger mówił, że jest was dwóch.
- A więc był tu?
- Był...
Dowiedzieli się, że zjawił się wieczorem.
Fakty się zgadzały – musiał tu dotrzeć po
opuszczeniu karczmy. Po drodze natknął się na
kogoś, kto go poharatał. Lekko, jak sądzili, bo
gdy tylko wstało słońce, wyruszył do
Wolfenburga.
- Wam też radził. – zakończył Heinzmann –
Jak tylko skończycie sprawę ze... “spojrzeniem”.
W razie czego waszym kontaktem jest
“białogłowa”.
Od razu domyślili się, że chodzi o Oko.
Natomiast “Białogłową” był z pewnością Ramon.
Podziękowali za informacje i zniknęli pod
peleryną. Grabarz wrócił do czyszczenia swoich
łopat.
Tanja
i Elizbeth, nie przejmując się
bynajmniej takimi drobiazgami, jak grupka
podrzędnych rzezimieszków zagradzająca im
drogę, rozwaliwszy mimochodem parę łbów
dotarły w końcu do obskurnej karczmy w jeszcze
bardziej obskurnej dzielnicy. W tym właśnie lokalu,
będącym jednocześnie wyszynkiem, noclegownią i
burdelem, ukryli się ludzie, którzy śledzili Riannon,
Garretów i maga.
Nie mając zamiaru ładować się do środka przez
frontowe drzwi (w końcu miały zamiar się czegoś
dowiedzieć, a nie pozarzynać paru idiotów), przelazły
przez sąsiednią, opuszczoną kamienicę i przyczaiły się
na strychu przybytku. Szpary w podłodze okazały się
doskonałe
do
podsłuchiwania.
Wojowniczki
dowiedziały się, że “ogon” został wynajęty przez
jakiegoś tajemniczego mężczyznę. Zleceniodawca
spotykał się ze swoimi “pracownikami” w dokach i tam
przekazywał im pieniądze i polecenia.
Niestety, podsłuchiwani wkrótce skończyli rozmowę
i poszli spać. W środku dnia!
Jakiś czas później usłyszały nowe głosy – Randala i
maga. Ta para udawała właśnie ojca i syna. Randal
odgrywał rolę trzydziestoletniego prawiczka, który
spędził większość życia wśród drwali w lesie, zaś
Kowalski udawał jego ojca, który postanowił
zafundować mu pierwszą w życiu kobietę.
Elizabeth i Tanja skręcały się ze śmiechu, ze
wszystkich sił próbując zachować ciszę.
W końcu Kowalski, ku własnemu ogromnemu
zdumieniu, wysupłał pięćdziesiąt koron, a Randal
powędrował na pięterko z piegowatą córką karczmarza.
Wysłuchawszy, jak Randal udaje ogromne
zdumienie na widok pary cycków, wojowniczki opuściły
strych. Zanim zdążyły wyjść, doleciał je jeszcze
fragment wypowiedzi:
- Ojej, ty jesteś kaleką! Był u nas jeden drwal, który
przypadkiem odrąbał sobie przyrodzenie, ale wyglądało
to trochę inaczej...
Skręcając się ze śmiechu jak strute kotki, kobiety
wypadły na podwórze i zgodnie zawyły ze śmiechu.
Pod
wieczór całe towarzystwo zebrało się
ponownie “Pod Tłustym Kapłonem”, ściągając na siebie
nieprzychylne spojrzenia karczmarki i gorące uśmiechy
kuchennej dziewki. Wymieniwszy informacje, zaczęli
się zastanawiać. Po pierwsze, w Talabheim byli pod
stałą obserwacją. Randal co prawda nie wyciągnął ze
swej
“nauczycielki”
żadnych
szczegółów,
ale
potwierdził, że miejscowa banda została zatrudniona
do śledzenia drużyny w dzień i w nocy. Po drugie, skoro
Kruger wyjechał, najwyraźniej nie potrzebował ich
pomocy. Z tego, co mówił grabarz wynikało, że szpieg
liczy, iż sami rozwiążą problem talabheimskiego Oka.
Mieli do niego dołączyć PO załatwieniu tej sprawy, a
więc należało ją załatwić jak najszybciej.
Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że po
wczorajszej awanturze kultyści zwołają jakieś większe
zebranie. Tym bardziej, że i tak tego wieczoru miało się
przecież odbyć spotkanie Klubu Miłośników Nauk
Politycznych. Co prawda podejrzewali, że po wpadce
przy źródłach zebranie nie będzie miało miejsca w
“Złotym Smoku”. Musieli się tylko dowiedzieć, gdzie.
Elizabeth przypomniała sobie, że Hans, zanim
zamienił się w niebieskoskórego mutanta, wspominał
coś o swojej dziewczynie, która należała do kultu od
samego początku. To mógł być niezły punkt
- 126 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zaczepienia. Dziewczyna na pewno wiedziała,
gdzie czciciele Tzeentcha spotkają się tym razem.
Po namyśle zdecydowano, że najlepszym
rozwiązaniem będzie posłanie jej śladem
Crowleya. Był jedynym członkiem drużyny, który
jeszcze nie zwrócił na siebie uwagi sekty.
Reszta postanowiła udać się do “Smoka” w
nadziei na zdobycie jakichś dodatkowych
informacji. Przyświecała im także inna myśl –
skoro kultyści spotykali się w płaszczach i
maskach, ukrywając swą tożsamość, można by
zinfiltrować ich szeregi. Do tego jednak
potrzebowali masek, a tych należało szukać w
teatrze. A do teatru mogli trafić dzięki poznanym
wczoraj studentom...
Elizabeth i Tanja, nie chcąc wpaść w oko
komuś niepowołanemu, kolejny raz pożyczyły od
Garreta
pelerynę
(ku
jego
wielkiemu
niezadowoleniu) i ruszyły w kierunku “Smoka”.
Za nimi jak cień podążyła Riannon.
XIX.
U
niwersytet Talabheimski przynosił chlubę
miastu. Był też przyczyną, dla której spokojni
mieszczanie każdego dnia narażeni byli na
oglądanie studentów. Wszędzie było ich pełno,
ale najwięcej kręciło się w okolicach karczmy
“Pod Złotym Smokiem”. Całe mnóstwo
plączących się bez celu studentów, studentów
gdzieś spieszących, studentów zawalonych
książkami i schlanych studentów wylegujących
się na zielonej trawce, korzystających z ostatnich
promieni popołudniowego słoneczka.
Trzy niewidzialne niewiasty zatrzymały się
gdzieś pośrodku tego zamieszania, rozglądając
się za znajomymi twarzami.
- Widzisz ich? – szepnęła Tanja.
- Nikogo.
Owszem, kilku malarzy rozstawiało sztalugi, a
pod pobliskim drzewem w cieniu ćwiczyli
muzycy. Nie szło im to najlepiej. Jeden klął na
drugiego, nie mogąc znaleźć właściwego
dźwięku. Riannon uśmiechnęła się do siebie.
- Spróbuję z muzykami – szepnęła w
kierunku Tanji.
Sięgnęła po lutnię i rozejrzawszy się wokół
czy nikt nie patrzy zdjęła kaptur z głowy.
Nastroiła pospiesznie instrument i bez trudu
zagrała znaną melodię.
- Ej, ty tam. – krzyknął jeden z żaków – Nie
przeszkadzaj, bo nam się przez ciebie melodia
myli.
- Nie krzycz mi do ucha, Kris. Czekaj...- na
twarzy żaka pojawił się wyraz wysiłku
umysłowego – Ona dobrze to gra.
- He-ej! – krzyknął trzeci – Zagraj to jeszcze
raz. Wy elfy zawsze mieliście lepsze wyczucie
muzyki...
Riannon odsunęła z czoła nieposłuszny kosmyk
włosów i z nieskrywanym uśmiechem podeszła do
studentów. O to właśnie chodziło. Melodia była
banalnie prosta i każdy idiota, choć trochę znający się
na muzyce, mógłby ją zagrać. Rzecz jasna nie na kacu...
Pokazała im podstawowe chwyty i mimochodem
wypytała o trupę teatralną.
- Za tym budynkiem i na prawo. Ćwiczą do
jutrzejszego przedstawienia. Podobnie jak my. –
Roześmiał się muzyk, usiłując właściwie chwycić akord.
- Dzięki. – elfka odwróciła się, skinęła na
przyjaciółki i podążyła we wskazanym kierunku.
Zgarnąwszy po drodze resztę grupy, bez problemu
dotarły do teatru. Kilka chwil później buszowały po
garderobie, podczas gdy Randal i dwóch Garretów
zagadywali
przygotowujących
przedstawienie
studentów, czyniąc przy tym użytek z przezornie
zabranych z karczmy pokaźnych baniaczków pełnych
taniego wina.
Kobiety spacerowały między półkami szukając
odpowiedniego przebrania. Garderoba była zawalona
przeróżnymi klamotami, ale nie mogły znaleźć nic
odpowiedniego. Nawet najprostsze maski nie nadawały
się do użytku, bo w niczym nie przypominały
ascetycznie prostych i pozbawionych wszelkiego
wyrazu masek kultystów – wszystkie miały
namalowany stylizowany uśmiech lub wyrażały
bezgraniczny smutek.
Zaczęły
właśnie
rozważać
możliwość
własnoręcznego wykonania masek, kiedy zza
zakurzonych rekwizytów wyleciała mała stalowa
gwiazdka i utkwiła w ramieniu Elizabeth.
- No nie, znowu – jęknęła templariuszka,
wyszarpując z rany ociekające mazią ostrze – Czarny
Lotos?
Riannon, dotychczas snująca się jak duch pod
peleryną, zamarła teraz bez ruchu, usiłując
zlokalizować przeciwnika. Chwilę później posłała
zamaskowanemu mężczyźnie zatrutą gwiazdkę i
zanurkowała za półki, unikając jego nadlatującej
niespodzianki.
Podkradła się z drugiej strony i kiedy już miała
ogłuszyć otumanionego trucizną zabójcę, powietrze
obok niej przeszył nóż. Utkwił dokładnie między
łopatkami mężczyzny. Elfka odwróciła się natychmiast
i niezadowolona ściągnęła kaptur. W drzwiach stał
Randal uśmiechając się bezczelnie, podczas gdy pod jej
stopami dogorywał niedoszły zabójca. Teraz już na
pewno nic nie powie...
Bez słowa schowała swoje ostrza i przyklękła przy
Elizabeth, która z lekko nieprzytomnym uśmiechem
wymachiwała wyrwanym z ciała kawałkiem metalu.
Całe szczęście, że elfka miała w torbie antidotum
zabrane ze skrzynki Krugera!
Zastanawianie się, kto przysłał zabójcę, nie miałoby
większego sensu, gdyby nie to, że na ramieniu miał
wytatuowany aż nazbyt znajomy symbol. Oko,
oczywiście. To wystarczyło, by zrezygnowali z
dokładniejszego przeszukiwania zwłok. Zwłaszcza, że
hałas zwabił studentów z grupy teatralnej. Randal
oszołomił ich kompletnie, odcinając zabójcy głowę i
- 127 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------wręczając im ją jako rekwizyt do przedstawienia,
po czym awanturnicy czym prędzej opuścili
teatr.
W
łaśnie wtedy odnalazł ich Crowley.
Kobieta, którą miał śledzić, wybrała się za
miasto. Kruk dowiedział się, że miała spotkać się
z innymi na cmentarnym wzgórzu na północ od
Talabheim. Miało to być ostatnie i największe
zebranie członków kultu w tej okolicy.
Wymarzona okazja, by raz na zawsze
rozprawić się z czcicielami Tzeentcha.
- 128 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
bserwatorzy
Część trzecia.
XX.
D
wie wojowniczki, czwórka złodziei, mag
oraz kruk. Niewielkie siły, jak na rozprawę z
dużą grupą posługujących się magią czcicieli
Pana Zmian. Członkowie drużyny szykowali się
do ostatecznej rozprawy z sługami Tzeentcha.
Oczywiście, nie liczyli na to, że poradzą sobie
sami. Elizabeth postanowiła skorzystać ze
wsparcia oddziału rycerzy zakonnych, zgodnie z
pozwoleniem udzielonym przez opata Sugera.
Kowalski stwierdził, że jest to doskonały pomysł.
Natchniony
przez
templariuszkę,
zebrał
trzydziestu zaufanych ludzi ze straży miejskiej.
Połączone siły spotkały się pod północną
bramą i wspólnie podążyły za Crowleyem.
Złodzieje
jechali kilkanaście metrów za
kolumną zbrojnych i w przeciwieństwie do
Elizabeth nie tryskali dobrym humorem.
Templariuszka była w swoim żywiole. Wydawała
rozkazy, ustalała taktykę (czy inną strategię, tak
czy siak coś niezrozumiałego) z dowódcą
oddziału, zwanym bratem Johanem, oraz
zapewniającym “zaplecze magiczne” Kowalskim.
Plan był w gruncie rzeczy prosty – wroga
należało otoczyć, a potem zgnieść. Mag miał
poprowadzić swoich ludzi wokół wzgórza i
zaatakować od wschodu i północy, odcinając
kultystom drogę ewentualnej ucieczki. Johann
miał uderzyć od południa i zachodu, zamykając
pierścień wokół miejsca zgromadzenia.
Garret od wyjazdu poza bramy miasta nie
przestawał kląć na wojowniczki uważając, że
przebrały miarę. Miał zdecydowanie dosyć pożyczania
peleryny przy każdej okazji, kiedy kobiety chciały coś
sprawdzić.
- Mogłyby chociaż podziękować. Nie uważasz, że od
pewnego czasu zaczynają się za bardzo rządzić?
- Eee... no trochę - nagłe pytanie wyrwało Riannon z
zamyślenia.
Od chwili wyjazdu jej umysł zaprzątał sen, o którym
opowiedział złodziej. Tuż przed opuszczeniem miasta,
korzystając z ogólnego zamieszania, odciągnął elfkę na
bok i upewniwszy się, że nikt się nimi nie interesuje,
uchylił poły płaszcza pokazując mały zegarek. TEN
zegarek. Ten sam, który ponoć przestał działać i zaginął
podczas bitwy o Ionę.
Riannon omal nie padła, kiedy jej powiedział, że
dostał go we śnie.
- Dzi... działa? - wyjąkała zaskoczona.
- Nie wiem, nie sprawdzałem. Mogłem wybrać
jeszcze sztylet, liść i... Coś tam jeszcze, sam już nie
pamiętam, ale każde miało uratować komuś życie.
Pomyślałem, że najlepiej wziąć zegarek...
Teraz zastanawiała się, co to miało oznaczać. I co
komu miało ratować życie. Martwiła się, bo znaczyło to,
że znów szykuje się coś nieprzyjemnego. Garret
wspomniał jeszcze mgliście o miejscu bez horyzontu i
kobiecie, którą miał ocalić.
- Jak wyglądała ta kobieta? - zapytała nagle niż tego,
ni z owego.
Złodziej spojrzał na nią dziwnie.
- Ta ze snu. Może to ta, która śledził Crowley? Nie
wiesz, po co miałbyś ją ratować?
- Nie mam pojęcia. Ale jeśli tego nie zrobię, stanie
się coś złego.
Umilkli, bo jadący przed nimi oddział zatrzymał się.
Dowódcy wydawali już ostatnie rozkazy i omawiali
sygnały. Potem zbrojni rozdzieli się na dwie grupy.
Randal przyłączył się do grupy prowadzonej przez
Kowalskiego. Najwyraźniej przypadli sobie do gustu.
Od pamiętnej chwili, kiedy to naciągnął go na
pięćdziesiąt koron, bezczelny złodziej nazywał maga
“tatuśkiem”.
Trójka złodziei pojechała za prowadzonymi przez
Johana i Elizabeth zakonnymi rycerzami Myrmidii.
Niemniej “specjaliści od wtórnego obiegu dóbr” nie
zamierzali się bezpośrednio angażować w walkę. Kiedy
dowódca dał znak do szarży, a ciężkie konie bojowe
poniosły galopem opancerzonych zbrojnych, oni
wstrzymali swoje wierzchowce i leniwym stępem
podjechali do podnóża wzniesienia. Przed nimi unosiły
się tumany kurzu.
- Zostaniemy tutaj i popatrzymy - oznajmił jeden z
Garretów.
- Poczekamy na rozwój wypadków - dodał drugi,
wypakowując Rifla.
Riannon skinęła głową. Gdzieś przed nimi zbrojni
zderzyli się z pierwsza linią wroga. Do złodziei
docierały tylko krzyki i szczęk oręża.
Elizabeth, galopując w równym szeregu zakonnego
wojska, czuła się wreszcie jak ryba w wodzie. Już tak
dawno... Ogłuszający tętent kopyt brzmiał w jej uszach
jak najpiękniejsza muzyka.
- 129 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Z impetem wpadli na wroga, choć nie takiego,
jakiego
oczekiwali.
Zamiast
bandy
zakapturzonych kultystów, z mroku i mgły
wyłoniły się szeregi szkieletów, lśniących bielą w
świetle obu księżyców.
Noc wypełniła się trzaskiem łamanych kości,
ostrym brzękiem metalu uderzającego o metal,
rżeniem koni i okrzykami walczących.
Templariuszka, mając po prawej Johana, po
lewej Tanję, parła do przodu, oczyszczając sobie
drogę miarowymi uderzeniami dwóch czarnych
mieczy.
Gdzieś za ich plecami Riannon zastanawiała
się,
dlaczego
niektórzy
z
własnej
i
nieprzymuszonej woli zawsze ładują się w
największe bagno. Sama nie miała zamiaru
zbliżać się do przeklętych ożywieńców. Stojąca
obok niej para Garretów korzystała ze
znakomitej okazji, by potrenować strzelanie do
celu.
Szkielety padały jeden za drugim, nie mogąc
się oprzeć miażdżącej sile oddziału zakonnego.
Rycerze walczyli jak jeden mąż, bez jednego
zbędnego ruchu czy okrzyku. Równomiernie
przesuwali się do przodu, coraz wyżej, coraz
bliżej do szczytu wzniesienia.
W końcu nie pozostał im ani jeden
przeciwnik.
Szczątki
ożywionych
magią
szkieletów w nieładzie zaścielały ziemię. Jednak
czcicieli Tzeentcha nie było nigdzie widać.
Zapanowała cisza. Przed nimi wznosił się ku
niebu stożek żółtego światła. Z całą pewnością
portal, przez który uciekli słudzy Pana Zmian. Po
drugiej stronie stożka Kowalski zebrał swoich
podkomendnych i na czele oddziału wjechał
prosto w światło, znikając bez śladu.
Elizabeth wyciągnęła rękę. Oddział zakutych
w stal rycerzy bez słowa protestu przekroczył
granicę światów.
XXI.
Trójka
złodziei zatrzymała się przed
niknącym wysoko na niebie stożkiem jasnego
światła. Bez wątpienia był on portalem,
przejściem do innego miejsca, świata czy
rzeczywistości. Za tą bramą zniknęli ich
towarzysze. Nie pozostawało więc nic innego, jak
podążyć za nimi.
Oślepiający błysk...
Stali na olbrzymiej, szaro - beżowej
szachownicy,
która
ciągnęła
się
w
nieskończoność. Na niektórych z olbrzymich
szarych pól wznosiły się kamienne konstrukcje,
przypominające budynki, choć pozbawione
dachów. Tworzyły sieć regularnych uliczek,
identycznych
przecznic
o
idealnych,
kwadratowych wymiarach.
- Nie ma horyzontu. - rzucił bez sensu Garret.
- Myślisz, że to tu?
Odpowiedź była zbędna. Elfka przypomniała sobie,
że dawno temu także i Elizabeth wspominała coś o
śnie, w którym widziała ogromną szachownicę.
Rozejrzała się wokół, szukając templariuszki.
Kilka “przecznic” dalej gorzała walka. Widzieli
wielkie golemy, za którymi z pewnością kryli się
kontrolujący je kultyści. Konnych i zbrojnych, którzy
zagubili gdzieś swoje wierzchowce. Przez chwilę mignął
im długi jasny warkocz Tanji. Gdzieś tam z pewnością
szalała Elizabeth. O rozmowie z nią można było co
najwyżej pomarzyć.
Stali, obserwując odległe sylwetki. Beznamiętnie
wpatrywali się w bitewne obrazy, jakby to wszystko ich
nie dotyczyło. Do momentu, kiedy w ich kierunku
poleciała zagubiona ognista kula.
- Sami tego chcieli! - Garret sięgnął po Rifla.
Przez chwilę rozważał, czy nie wdrapać się na któryś
z “budynków”, ale gładkie ściany i brak połączeń
między poszczególnymi konstrukcjami szybko go
zniechęciły. Riannon sięgnęła po łuk i niespiesznie
nałożyła na niego cięciwę, a później wybrała jedną ze
strzał, dokładnie jej się przyglądając.
E
lizabeth od razu rozpoznała miejsce, które
widziała niegdyś we śnie. Brakowało tylko świątyni czy
kapliczki o czterech kolumnach i tajemniczego
kryształu w środku. Szturchnęła Tanję i szeptem
podzieliła się z nią swym spostrzeżeniem. Terenkova
skwitowała to wzruszeniem ramion. Nie miały teraz
czasu na naradę, zresztą nie powinny dodatkowo
niepokoić swych towarzyszy.
Templariusze ze zdumieniem wpatrywali się w
gigantyczną szachownicę. Oddział Kowalskiego, który
wjechał na nią przed nimi, zniknął gdzieś z przodu – o
ile można tu było mówić o kierunkach. W oddali
widzieli uciekające zakapturzone sylwetki. Tylko
nieliczni wyznawcy Plączącego Ścieżki zatrzymali się,
by walczyć.
Rycerze ruszyli. W piekle przelatujących kul
ognistych zwarty szyk templariuszy szybko został
rozerwany, zresztą wąskie uliczki mogły pomieścić co
najwyżej dwóch jeźdźców jadących obok siebie.
Trzydziestka Johana podzieliła się na mniejsze grupki,
które szybko straciły się nawzajem z oczu.
Elizabeth i Tanja starały się trzymać razem. Gdyby
nie to, zapewne nie przetrwałyby starcia z potwornymi
golemami. Podczas gdy jedna odwracała uwagę
potwora, druga mogła się zająć kierującym nim
adeptem magii. Pozbyły się w ten sposób dwóch
stworów i już zaczynały się czuć bardzo pewnie, kiedy
natknęły się na godnych siebie oponentów.
Celnie rzucona ognista kula minęła wojowniczki o
włos. W ślad za nią poszybowała następna. Potem
kolejna. Tanja rzuciła się w stronę kobiety, w której
rozpoznała lady Cassandrę, zaś Elizabeth zaatakowała
nieznanego sobie mężczyznę. Zanim zdążyła go dopaść,
zmuszona była uniknąć jeszcze dwóch ognistych
pocisków. W końcu jednak wojowniczka znalazła się o
dwa kroki od maga i runęła na niego jak burza.
Nie doceniła przeciwnika. Wbrew jej oczekiwaniom,
mag okazał się bardzo zręcznym szermierzem, a że
korzystał przy tym z pomocy magii, skutek okazał się
- 130 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------niewesoły. Po krótkiej wymianie ciosów
templariuszka, pchnięta znienacka jakimś
paskudnym zaklęciem, wylądowała na ziemi, a
mag, korzystając z okazji, władował jej miecz
prosto w wątrobę. Po czym spojrzał jej prosto w
oczy i przekręcił ostrze.
Tymczasem Tanja zmagała się z niesamowicie
szybką lady Cassandrą. Huraganowe ataki
najemniczki nieodmiennie trafiały w pustkę.
Cassandra, bez trudu unikająca ciosu za ciosem,
chichotała jej prosto w nos. Rozwścieczona tym
pokazem jarmarcznych sztuczek Terenkova
postanowiła wreszcie uciec się do pomocy
eliksiru z Czerwonego Korzenia. Skoczyła za
narożnik jednego z budynków, błyskawicznie
opróżniła buteleczkę i już jako berserker wróciła
na plac boju, rycząc w bitewnym szale.
Na jej widok Cassandra obróciła się na pięcie
i zaczęła umykać, po drodze przywołując swego
towarzysza. W tym momencie zdesperowana
templariuszka kopnęła go z całej siły miedzy
nogi. Mężczyzna zawył i odruchowo wyszarpnął
miecz z jej ciała. Elizabeth, przyciskając dłoń do
boku, przetoczyła się jak najdalej od niego.
- Chodźże wreszcie – krzyknęła Cassandra. –
Bo cię te suki w końcu pogryzą!
- Suki dostały za swoje – odpowiedział mag.
Być może miał zamiar dokończyć dzieła, ale
kiedy zobaczył zbliżającą się Tanję i podnoszącą
się z ziemi Elizabeth, stracił nagle animusz i
ruszył za swą panią posłusznie jak pies. Jego
zapasy magicznej energii były widocznie na
wyczerpaniu.
Terenkova, wciąż pod wpływem eliksiru
bitewnego szału, pognała za nimi.
Rozwścieczona templariuszka, przeklinając w
głos wszystkich cholernych magów, wylała na
bok cały zapas ciemnozielonego eliksiru
regeneracji. Poczekała, aż rana się zamknie, po
czym dla pewności wypiła jeszcze fiolkę
“jasnozielonego”. Wreszcie ruszyła w ślad za
Terenkovą.
Znalazła ją kilka przecznic dalej, stojącą o
stóp budynku o czterech kolumnach. Tego
samego, który widziała we śnie.
Dopiero wtedy poczuła prawdziwy strach.
W
olna przestrzeń. Zniknęły posępne
konstrukcje, odkrywając w całości regularną
szaro - beżową szachownicę. Brak horyzontu
wydawał się teraz jeszcze bardziej nienaturalny.
Przed nimi rysowała się inna budowla. Cztery
gigantyczne kolumny strzelały ku pozbawionemu
koloru niebu. Ani pogodnemu, ani ponuremu.
Po prostu bez wyrazu. Pomiędzy kolumnami
umieszczono skierowane na cztery strony świata
schody.
Kamienne
stopnie
wiodły
na
podwyższenie, kończąc swój bieg u progu
szeroko rozwartych wrót, prowadzących do
wnętrza monumentalnej konstrukcji z żółtego
kamienia - ni to świątyni, ni to grobowca. Rzecz
jasna, nie widzieli wszystkich wrót, ale zakładali, że
gmach wygląda tak samo z każdej strony.
Zatrzymali się przy ścianie ostatniego z “budynkow”
i utkwili spojrzenie we wznoszącym się przed nimi
kolosie. Kilkanaście metrów dalej stała Elizabeth, tak
samo wpatrzona w dziwaczną budowlę. Z tym, że
templariuszka wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Nic
dziwnego. Nie co dzień człowiek ogląda na jawie coś, co
ujrzał przedtem we śnie.
Tania, wyczuwając, że dzieje się coś niedobrego,
otarła krew z miecza o ścierwo któregoś z kultystów i
podeszła do templariuszki.
Wokoło walały się trupy. Ludzi, koni, mutantów.
Gdziekolwiek by nie spojrzeć, poniewierały się
elementy zbroi, porzucone hełmy i połamane miecze.
Fragmenty ciał. Gładka posadzka splamiona była
czerwienią. Zwykły widok po bitwie. I zwykły w takich
razach smród. Słodkawy aromat krwi, unoszący się nad
ziemia niczym lepka, gęsta chmura. I inne, jeszcze
gorsze zapachy. Riannon poczuła wzbierające w gardle
mdłości.
Wybili wroga, ale została ich zaledwie garstka. Na
schodach dostrzegli Johana. Dowódca zakonnego
oddziału wyglądał tak, jakby w ciągu kilku godzin
postarzał się o lata.
Elizabeth podeszła do niego powoli, z wahaniem.
Czuła się podle. Obwiniała się o śmierć trzydziestu
braci, którzy bez wahania weszli za nią do tego piekła.
Zginęli przez nią, co do tego nie miała złudzeń. Bała się,
że Johann rzuci jej to oskarżenie w twarz.
Jednak nie zrobił tego. Być może nawet w tej chwili
potrafił trzeźwo ocenić sytuację i dostrzec to, czego nie
potrafiła zrozumieć jego towarzyszka. Że to nie była jej
wina. Że zginęli tak, jak templariusze winni ginąć.
Walcząc z sługami Chaosu. Na widok Elizabeth zdobył
się nawet na niewyraźny uśmiech.
- Dobrze, że żyjesz. - powiedział.
- Gdzie... pozostali? - zapytała, choć znała
odpowiedź.
- Nie ma już nikogo. - westchnął Johann. Widziałem tylko tego maga, Kowalskiego czy jak mu
tam. Pognał gdzieś tam... - machnął ręką w
nieokreślonym kierunku - Powiedział, żeby pilnować
tego tu - znów machnięcie ręką, tym razem w stronę
budowli z żółtego kamienia.
- Pilnować? – wtrąciła się Tanja – A po co? Co to
jest?
- Nie wiem – Johann wzruszył ramionami. –
Podobno jakiś mag w to wszedł i zniknął. Nie wiem, nie
widziałem. Kowalski tak mówił. Za to widziałem, jak
jeden z tamtych próbował wejść do środka. Niewiele z
niego zostało.
Rzeczywiście,
na
schodach
leżały
trudno
rozpoznawalne, niemal kompletnie spalone szczątki,
które mogły należeć do postaci odzianej w czarny
płaszcz z kapturem. Tylko maska była nienaruszona,
widać czciciel Tzeentcha odrzucił ją wcześniej.
- To znaczy, że nie da się wejść do środka?
Nie doczekawszy się innej odpowiedzi poza
ponownym wzruszeniem ramion, Elizabeth podniosła
jakiś kamień czy cegłę i cisnęła do wnętrza budynku. W
chwili, gdy cegła przelatywała przez portal, ogarnęły ją
płomienie.
- 131 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Aha. - mruknęła tamplariuszka - No to
dupa...
- Zdaje się, że musimy poczekać na
Kowalskiego – stwierdziła Tanja i usiadła na
najniższym stopniu “kaplicy”.
XXII.
I
wtedy się zaczęło. Ze wszystkich stron,
spomiędzy “budynków”, wypadli konni i piesi.
Wojownicy Chaosu. Zwierzoludzie. Mutanty.
Każda potworność, jaką tylko można sobie
wyobrazić.
Troje wojowników u stóp budynku chwyciło
za broń, szykując się do kolejnej, tym razem
beznadziejnej, walki. Trójka złodziei rozejrzała
się nerwowo wokoło. Przedtem, zajęci
podziwianiem budowli z daleka, nie słyszeli co
mówił Johann, nie widzieli płonącej cegły, uznali
więc posępną świątynię za potencjalne miejsce
schronienia przed nadciągającą hordą. Uderzyli
konie piętami i pognali w jej kierunku.
Widzieli jeszcze, jak troje wojowników u stóp
schodów ustawia się do siebie plecami, tworząc
najeżony ostrzami mieczy trójkąt, jakże marny
wobec nadciągającego mrowia, a jednak dający
cień nadziei na przeżycie. Każde z trojga, mając
osłonięte
plecy,
oszczędnymi
ruchami
oczyszczało przestrzeń przed sobą. Zadawali cios
za ciosem, a każde cięcie, starannie odmierzone,
trafiało w cel. Trafiało, bo musiało trafiać. Nie
mogli sobie pozwolić na marnowanie sił, na
bezużyteczne rozgarnianie powietrza ciężkim
żelazem Przeciwników było zbyt wielu. I choć
mogłoby się wydawać, że walka nie ma sensu, że
lepiej byłoby rzucić miecz i zginąć, oni trwali, jak
odwieczne skały wśród skłębionych fal morza
sług Chaosu.
Przez krótką chwilę, zanim zostali ogarnięci
przez kolejną falę, złodzieje patrzyli ze
zdumieniem, nie mogąc uwierzyć, że tamci
jeszcze stoją, jeszcze walczą... Potem już nie
mieli czasu, by spoglądać w ich stronę.
Garret sięgnął po pistolet i wystrzelił wprost
w nadjeżdżającego wojownika. Sługa zła z
chrzęstem zbroi zwalił się na ziemię. Riannon,
dziękując w duchu cholera wie komu za to, że nie
ściągnęła cięciwy z łuku, posłała zatrutą strzałę w
stronę kolejnego przeciwnika. Chybiła. Strzała
przeszyła powietrze i pomknęła przed siebie, nie
napotykając żadnego celu.
Elfka przechyliła się w siodle i schowała za
końską szyją. Niestety, cios był wymierzony
właśnie w wierzchowca. Ranione zwierzę,
pchnięte impetem, zwaliło się na ziemię. Gdyby
nie błyskawiczny refleks jeźdźca z pewnością by
go przygniotło. Riannon przetoczyła się, unikając
kolejnego ciosu, i z jednego niebezpieczeństwa
wpadła w drugie.
Tymczasem drugi Garret również chybił celu i
niedługo potem został bez wierzchowca, który
wykrwawiał się na szachownicy. Ale złodziej, dobrze
przygotowany, nie musiał przeładowywać broni i
kolejnym strzałem strącił nawracającego przeciwnika z
siodła.
Riannon zamarła na chwilę, oceniając sytuację. Nie
był to najlepszy moment, bo nad nią potężny wojownik
właśnie opuszczał klingę. Zakryła głowę rękoma i
przetoczyła się na drugą stronę. Ostrze z ogłuszającym
brzękiem spadło na miejsce, gdzie przed chwilą leżała.
Kilka salt w tył i już była przy Garrecie.
Pozbierali się z ziemi i biegiem ruszyli ku
najbliższym wrotom. W połowie schodów usłyszeli za
sobą przeklęty okrzyk: “Caladai Tan!”. Czarny Garret
padł na stopnie i kula ognia ledwie go musnęła, po
czym trafiła w elfkę, która nie zdążyła uskoczyć.
Riannon padła z krzykiem na schody. Garret
natychmiast znalazł się obok, usiłując gasić tlące się
ubranie.
S
łudzy Chaosu napierali na trójkę wojowników i
ginęli z wrzaskiem. Atakowali i umierali w kałużach
krwi. Zadawali ciosy i odpłacano im z nawiązką.
Rzucali się na przeciwników jeden za drugim i jeden po
drugim padali na zalaną posoką posadzkę.
Tamci wciąż stali, choć wydawało się to niemożliwe.
Dwie kobiety i mężczyzna, krwawiący z dziesiątek
drobnych ran, z trudem unoszący ciężkie jak kamień
miecze do kolejnego ciosu, kolejnej zastawy. Od stóp
do głów zalani czerwienią, jawili się patrzącym niczym
demony nie z tego świata.
Wreszcie napór zelżał. Na miejsce poległych wrogów
przestali się pojawiać nowi. Bitwa dobiegała końca.
Gnana nowym zapałem trójka bohaterów rozdzieliła
się, goniąc za niedobitkami.
Wówczas Elizabeth ujrzała koszmar, jakiego nigdy
nie spodziewała się zobaczyć na jawie. Widziała już
Wojowników Chaosu, odzianych w przeklęte, na wpół
żywe zbroje, ale ten, który zbliżał się do niej, był
prawdziwym olbrzymem. Miecza, którym tamten
wymachiwał niczym trzciną, nie byłaby nawet w stanie
podnieść. Ozdobiony pojedynczym rogiem demona
szyszak odsłaniał twarz nacechowaną zimnym
okrucieństwem. Oczy wojownika przypominały
bezdenną otchłań, na dnie której czaiło się szaleństwo i
cierpienie.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Widząc, że jej towarzysze zbytnio się oddalili, by
mogła liczyć na ich pomoc, zaczęła szeptać słowa
modlitwy. Lecz te nie przynosiły otuchy. Bogini, którą
niebacznie obraziła, odwróciła od niej twarz.
Zacisnęła zęby, powstrzymując narastające w gardle
łkanie pełne bezsilnej złości. Śmierć stała o
wyciągnięcie ręki, szczerząc do niej pożółkłe zęby.
Jedynym, co Elizabeth czuła w tej chwili, był żal do
świata, do Myrmidii, do wszystkich... Sama nie
wiedziała, za co. Przecież śmierć w bitwie była
zaszczytem, najwyższym szczęściem, jakie może
spotkać templariusza. Tak jej mówiono...
Gówno prawda.
- 132 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Ciężko dysząc Riannon siadła na stopniach.
Miała szczęście - magiczny pocisk rozbił się na
schodach obok i wybuch tylko częściowo ją
dosięgnął. Gdyby trafił prosto w elfkę, z
pewnością nie oglądałaby już tego świata.
Nagle poczuła, że jej lewa dłoń rozczapierza
palce. Spojrzała na nią z przerażeniem.
Bransoleta na nadgarstku skrywała kończynę
doppelgangera pod iluzją, ale teraz ciemne
komórki zaczęły pojawiać się na przedramieniu...
Atakować i pochłaniać jej własne ciało,
zastępując je ciemną, obcą masą, nad którą
traciła kontrolę!
Nim dotarło do niej co się dzieje, było już za
późno. Zdążyła tylko przeraźliwie wrzasnąć:
- Garreeeet!!!
Ale cała ręka żyła już własnym życiem i
rzuciła się ku złodziejowi, nim ten zdążył
zareagować. Elfka chciała ją powstrzymać, ale
nie miała nad nią absolutnie żadnej kontroli.
Żadnej! Pozostawało jej tylko krzyczeć:
“Nieeeeeee!”, kiedy palce zacisnęły się na jego
twarzy, a szpony zaczęły wydłużać się ku
zdrowemu oku.
Biały Garret kolejnym strzałem pozbył się
stojącego na drodze przeciwnika, jednego z
ostatnich, jacy jeszcze pozostali na placu. Krzyk
zwrócił jego uwagę na schody, gdzie jego bliźniak
usiłował zerwać szponiastą dłoń z twarzy. Nie
bardzo wiedząc, co się dzieje, sięgnął po zegarek.
Z przerażeniem stwierdził, że cofa się wszystko
prócz wydarzeń na schodach.
Riannon krzyczała. Wrzeszczała przeraźliwie,
nie wiedząc co robić. Tkanka doppelgangera
rozprzestrzeniała się coraz dalej, pozbawiając ją
kontroli nad kolejnymi częściami ciała. Do oczu
napłynęły łzy - była bezradnym widzem. Mogła
się tylko przyglądać, jak morduje przyjaciela.
Garret cofał się w stronę wrót, bezskutecznie
zaciskając ręce na trzymającym go ramieniu.
Szpony zbliżały się nieuchronnie, by w końcu
zagłębić się w czaszce. Ręka zwolniła uścisk, a
ciało złodzieja wpadło za bramę i od razu stanęło
w płomieniach.
Elfka zemdlała wtedy, a przynajmniej urwał
się
przerażający
wrzask.
Tkanka
rozprzestrzeniała się dalej, powoli nadając jej
ciału wygląd modliszki. Może Garretowi tylko się
zdawało, a może naprawdę słyszał śmiech
Randala z zamku na bagnach?
Zatrzymał zegarek, który go oszukał i
zawrócił konia, gdy tylko zorientował się, co się
święci. Modliszka skoczyła za nim. Długimi
susami goniła bezlitośnie popędzanego konia,
któremu z pyska kapała biała piana. W akcie
desperacji złodziej rzucił za siebie sztabkę TNT.
Koszmar trwał. Zbroja Wojownika Chaosu
musiała być wprost nafaszerowana zaklęciami
ochronnymi. A może raczej mężczyzna cieszył się
wielkimi względami swego pana, kimkolwiek on
był? Moc tego rodzaju pancerzy zależała wszak od łaski,
jaką obdarzał właściciela jego bóg... Tak czy inaczej,
rozpaczliwe uderzenia czarnych mieczy templariuszki
nie pozostawiały na niej nawet zadrapania. Jednak
przeciwnik nie zamierzał jej zabić. W każdym razie nie
od razu. W ciągu kilku chwil Elizabeth została
rozbrojona i przyciśnięta do ziemi. Oprawca wykręcił
jej ramiona do tyłu, po czym, niemal wyrywając jej ręce
ze stawów, powlókł ją za sobą.
- Umrzesz na ołtarzu, na chwałę mego pana.
Wątpię, czy ci się to spodoba – stwierdził mężczyzna, a
jego głos był zimny jak wiatr znad lodowca. – Chociaż
może nie nastąpi to tak szybko... – dodał po chwili.
Chwycił ją za kark jak szczenię i uniósł przed sobą,
przyglądając się zdobyczy.
- Może najpierw wydobędę cię z tej puszki –
powiedział, wlepiając płonący wzrok w jej napierśnik.
Elizabeth, widząc katem oka zbliżającą się Tanję,
skorzystała z nadarzającej się okazji. Z całych sił
kopnęła w jedyne miejsce nie chronione magicznym
pancerzem.
R
iannon ocknęła się w kraterze. W jej stronę leciał
kolejny ładunek. Instynktownie odskoczyła na bok i
odturlała się w boczną “uliczkę”. Kątem oka dostrzegła
pędzącego przed siebie Garreta. Później powietrzem
targnął kolejny wybuch. Zasłoniła głowę dłońmi,
usiłując zrozumieć, dlaczego ją zostawił. Dlaczego
ucieka bez niej. Dlaczego pozostawił ją na pastwę...
czego?
Nie mogła zrozumieć, dopóki nie spojrzała na swoje
ręce, na siebie... Na okrywający jej pierś pancerz,
którego jeszcze kilka chwil temu nie było... Nie
wierzyła, nie mogła uwierzyć. Dopóki nie usłyszała
tykania zegara.
W jednej chwili dotarło do niej wszystko,
przygniatając niewyobrażalnym ciężarem. Patrzyła na
szponiaste dłonie modliszki, którymi kilka chwil temu
zamordowała najlepszego przyjaciela.
Świat szaro-beżowej szachownicy przeszył nieludzki
wrzask. Krzyk wyrażający ból, gniew i bezradność.
W
ojownik Chaosu czy nie, każdy mężczyzna
kopnięty w krocze reaguje tak samo. Żelazne palce,
zaciśnięte na karku templariuszki, rozwarły się nagle i
wojowniczka potoczyła się po kamiennej posadzce, byle
dalej od przeciwnika, modląc się, by w pierścieniu
Tanji zachował się choć jeden ładunek.
- Caladai Tan! – usłyszała nad głową i przywarła do
ziemi.
Ognista kula z rykiem pomknęła ku potwornemu
olbrzymowi i z hukiem uderzyła o magiczny napierśnik.
Magia przeciw magii, ogień przeciw Chaosowi.
Potworny wrzask płonącego żywcem mężczyzny
zabrzmiał w uszach Elizabeth jak najpiękniejsza
muzyka. Tanja tymczasem powtórzyła zaklęcie, jakby
chcąc się upewnić, że z przeciwnika pozostanie jedynie
kupka popiołu.
Tak też się stało.
- 133 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
XIII.
R
iannon...
Ochrypły, pełen niedowierzania szept. Jakaś
sylwetka, nachylająca się nad nią, wyciągająca ku
niej dłoń. Ludzką dłoń.
Przemieniona w modliszkę elfka cofa się w
głąb krateru, przyciska się do ziemi, kręcąc
głową w niemym zaprzeczeniu. Głos powtarza jej
imię. Dołącza do niego drugi, pełen troski i
współczucia. To Elizabeth i Tanja. Chcą ją
wyciągnąć z tego dołu, opatrzyć jej rany.
Riannon nie chce ich słuchać. Jest wściekła,
zrozpaczona, nienawidzi samej siebie. Woli się
wykrwawić na śmierć, niż spojrzeć komukolwiek
w oczy. Nie rusza się z miejsca, nie chce być
modliszką, nie chce być zabójcą przyjaciół, nie
chce żyć...
W końcu zostawiły ją w spokoju. Przecież
nie mogły w nieskończoność stać nad kraterem i
prosić leżącego w nim stwora, by pozwolił sobie
pomóc. Stwora, który jeszcze niedawno był
smukłą, delikatną elfką.
Zaczęły szukać pozostałych. Johana i Garreta.
Dowódca zakonnego oddziału znalazł się kilka
chwil później, niosąc skrwawiony i podarty
sztandar ze znakiem włóczni, który znalazł w
jednej z uliczek. Tętent kopyt oznajmił powrót
Garreta, który zorientował się w końcu, że z tego
miejsca nie ma żadnego wyjścia, że wszędzie
dookoła rozciąga się ta sama szachownica, ta
sama przestrzeń bez horyzontu.
Stanęli u stóp budowli z żółtego kamienia,
czując, że jeśli gdziekolwiek znajdą wyjście, to
właśnie tu. W końcu Kowalski nie bez przyczyny
kazał im strzec tego miejsca.
Siedzieliby tak w nieskończoność, gdyby nie
pojawienie się Crowleya. Na jego widok z nową
nadzieją unieśli smętnie opuszczone głowy.
- Gdzie Kowalski? Gdzie Randal?
- Randal? – krakanie zabrzmiało niczym
śmiech. – W ogóle tu nie wszedł. Powiedział, że
nie będzie właził do żadnych świetlistych
stożków i wrócił do Talabheim zaszyć się w
jakimś burdelu. A Kowalski poszedł własną
drogą. I kazał wam się stąd jak najprędzej
wynosić.
- Aha, jasne. Tylko którędy?
- Tędy. – odpowiedział lakonicznie kruk,
wskazując dziobem na “kaplicę”.
Widzieli, co stało się z zakapturzonym
mężczyzną, który próbował tam wejść. Widzieli,
co stało się z Garretem i kamieniem, rzuconym
przez Elizabeth. I wiedzieli, że jakiś mag zdołał
przejść przez wrota.
- A może to muszą być właściwe drzwi? –
podpowiedział wreszcie kruk, patrząc na nich z
politowaniem.
- Może? – Elizabeth zerwała się ze schodów. – Nie
te, bo tu się spalił kapturnik – myślała na głos,
obchodząc budowlę dookoła. – I nie te. – stwierdziła,
mijając szczątki Czarnego Garreta. – Te też nie, bo tu
rzuciłam kamieniem. Czyli zostają tylko jedne.
A
ha, a masz ochotę sprawdzić? – zapytał
sarkastycznie Garret.
Templariuszka bez słowa podniosła z ziemi kamień i
rzuciła. Nic niezwykłego się nie wydarzyło. Po prostu
wpadł do środka. Kobieta spojrzała pytająco na
pozostałych.
- A jeśli to nie działa na kamień, ale działa na
człowieka? – Garret miał wątpliwości.
- Ja to sprawdzę. – Za ich plecami odezwał się
cichy, zniekształcony głos.
- Ależ...
Zanim zdążyli zaprotestować, Riannon ruszyła
przed siebie z wyciągniętą ręką. Nic. Żadnego
płomienia. Bez problemu weszła do środka.
Pozostali ruszyli jej śladem. Ujrzeli wysoko
sklepione pomieszczenie, bogato zdobione złoceniami i
mozaiką z półszlachetnych kamieni.
Jednak to nie mozaika sprawiła, że stanęli jak wryci,
patrząc przed siebie z rozdziawionymi ustami.
Elizabeth, dręczona wspomnieniem snu, weszła
ostatnia.
- Co to jest? Co to, kurwa, jest?! – wrzasnęła
histerycznie, patrząc na ustawiony pośrodku
pomieszczenia kryształowy sarkofag.
Wewnątrz
spoczywała
postać,
odziana
w
ceremonialne zakonne szaty. W jej piersi, wbity aż po
rękojeść, tkwił mithrilowy sztylet.
Ciało, zatopione magiczną sztuką w krysztale, było
ciałem Elizabeth.
Martwa templariuszka była o kilka lat starsza,
znacznie szczuplejsza i bledsza, ale nie mieli żadnych
wątpliwości, że to właśnie ona. Zgadzał się każdy
szczegół. Niewielka blizna na podbródku. Druga na
czole. I trzecia, długa, wąska, biegnąca od brwi do
połowy policzka.
Jednak tylko Elizabeth domyślała się, jaką
tajemnicę skrywają mocno zaciśnięte, blade wargi
zmarłej.
Tanja ze zgrozą patrzyła, jak jej przyjaciółka zaczyna
tłuc mieczem w sarkofag, powtarzając w kółko to samo
pytanie: “Co to kurwa jest?” Uderzenia nie
pozostawiały nawet najmniejszej rysy na gładkim
krysztale. Wreszcie Elizabeth opadła z sił. Skuliła się
pod ścianą, kołysząc się na piętach i szczękając zębami
jak w febrze. Dopiero wtedy Terenkova zbliżyła się i
objęła ją ramieniem.
C
iężką, nabrzmiewającą ciszę przerwał wreszcie
Garret.
- Crowley, bądź tak miły, przetłumacz mi ten napis
na suficie. Tylko tym razem dokładnie, jeśli łaska. dodał na wszelki wypadek, przypominając sobie ostatni
raz, kiedy poprosili kruka o przetłumaczenie
czegokolwiek.
- 134 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Kruk spojrzał na niego przenikliwie swymi
złotymi oczyma. Chwilę się wahał, bo spełnianie
czyichkolwiek życzeń nie leżało wszak w jego
naturze, ale w końcu przemówił tonem pełnym
wyższości.
- Napis głosi “Wypowiedz cel”. Ten budynek
jest portalem. Bramą, przez która można się
przedostać
gdziekolwiek
i
kiedykolwiek.
Wystarczy wyrazić życzenie.
Garret zamyślił się. We śnie kazano mu kogoś
ocalić. Jakąś kobietę. Czyżby chodziło o
Elizabeth? Nawet jeśli nie, chciał się dowiedzieć,
w jaki sposób zginęła.
- Chcę się znaleźć w miejscu, gdzie ona
zginęła, na chwilę przed jej śmiercią! –
powiedział głośno.
- Nieee!!! – krzyknęła templariuszka, która
nagle otrząsnęła się z otępienia.
Za późno. Garret zniknął.
Znalazł
się nagle w sali audiencyjnej
jakiegoś pradawnego zamczyska. Ujrzał stojący
na podwyższeniu tron, wielki jak bojowy rydwan.
Zobaczył sześć widmowych postaci, otaczających
starszą o kilka lat Elizabeth, Thorgala i jakiegoś
rycerza, którego nigdy w życiu nie widział.
Sześciu magów najwyraźniej starało się zabić
stojącą pośrodku trójkę. Kiedy unieśli kostury,
szykując się do rzucenia zaklęcia, Elizabeth
krzyknęła nagle:
- Malalu, wzywam cię!!! Wypełnij, co
obiecałeś!
Na oczach oszołomionego Garreta sześciu
magów zamieniło się w sześć kolumn ognia, a po
chwili – w sześć kopczyków popiołu. Na tronie
poczęła się materializować ciemność. Rosła,
przybierając kształt olbrzymiego mężczyzny.
Powietrze rozdarł śmiech mrocznego boga.
Czarne ręce wyciągnęły się do kobiety, która w
tym momencie wydobyła mithrilowy sztylet i
wbiła go we własną pierś.
Złodziej chwycił za zegarek. Cofnął czas o
kilka uderzeń serca, zatrzymał go i skoczył w
kierunku templariuszki. Wyszarpnął jej sztylet z
dłoni i krzyknął:
- Z powrotem!!!
Błysk światła, potem ciemność i... Znów
znalazł się w budynku z żółtego kamienia,
trzymając w ramionach tę drugą Elizabeth.
- Słodka Myrmidio! - wyszeptały obie
templariuszki, patrząc na siebie w oszołomieniu.
Pozostali patrzyli na nie z bezgranicznym
zdumieniem, zastanawiając się, o co tu właściwie
chodzi.
- Gdzie? Jak? - wykrztusiła starsza. –
Oddawaj sztylet!
- Czyś ty zwariował? – jęknęła ta młodsza,
patrząc na Garreta z obrzydzeniem.
- Czy ty masz pojęcie, co narobiłeś? Co
mogłeś tu ściągnąć? – warknęła starsza,
rozglądając się niespokojnie dookoła.
- Chciałem cię uratować.
- Po co? – zapytały obie, o dziwo jednakowo
niezadowolone.
- Kazali mi... To znaczy...
Nie dane mu było dokończyć, bo nagle usłyszeli ryk,
jakby tysiąc gardeł jednocześnie wykrzyczało to samo
imię. Imię Boga – Renegata.
- Maaalaaal!
Tanja
wyjrzała
na
zewnątrz.
Na
niebie
materializował się sylwetka ogromnego smoka. Jedna z
postaci, w jakich wedle legend zwykł pojawiać się
Renegat.
- Wynośmy się stąd! Chwyćcie się za ręce, żebyśmy
się nie pogubili i chodu! – krzyknęła, szarpiąc za ramię
Riannon. – Bogowie, Riannon, rusz się! Może to się da
jakoś odkręcić? Kowalski coś wymyśli...
Jednak przemieniona w modliszkę Riannon nie
zwracała na nic uwagi, zajęta oskarżaniem się o
zabójstwo Garreta. Najchętniej by się zabiła, ale nie
bardzo wiedziała jak...
Pozostali chwycili się wreszcie za ręce i zażyczyli
sobie powrotu do czasu i miejsca wejścia w przeklęty
stożek światła.
XXIV.
Zobaczyli
samych siebie, stojących przed
magicznym portalem i szykujących się do przejścia na
drugą stronę. Towarzyszący im żołnierze przecierali
oczy ze zdumienia, widząc dwie Tanje, trzech Garretów,
dwóch Johanów oraz trzy Elizabeth, z których jedna
wyglądała na starszą od pozostałych.
Uciekinierzy z innego świata zaczęli krzyczeć,
ostrzegając samych siebie przed czyhającą na nich
pułapką.
Oni sami sprzed kilku godzin, cali i zdrowi... Oni
sami, poranieni, przerażeni i wyczerpani... Jak odbicia
w zniekształcającym rzeczywistość lustrze. Trwali tak
jeszcze przez chwilę, aż wreszcie podjęli decyzję.
Uwierzyli ostrzeżeniom wykrzyczanym przez nich
samych i zdecydowali, że nie wejdą w tę pułapkę. Tym
samym sprawili, że wydarzenia, które miały miejsce,
przestały być rzeczywiste. Skoro nie przeszli do innego
świata, nie mogły mieć miejsca. A skoro nie miały
miejsca...
P
atrzyli na samych siebie, próbując jakoś
zrozumieć, ogarnąć myślą to, co się (nie)wydarzyło.
Znów igraszki z czasem, dalekie dotknięcie Iony...
Postacie, dotychczas stojące przed nimi, rozmyły się i
zniknęły jak duchy, pozostawiając pytania pozbawione
odpowiedzi i kolejne wątpliwości. Stali, wpatrując się w
świetlisty portal wznoszący się stożkiem ku niebu.
Powoli,
niczym
senne
wizje,
“powracały”
wspomnienia. Ich wspomnienia z rzeczywistości za
bramą. Wspomnienia, których nie powinni mieć.
Wspomnienia rzeczy, które się nie wydarzyły. Nie mieli
już wątpliwości, bez słowa zawrócili konie. Pozostali
zbrojni podążyli ich śladem nie pytając o nic.
- 135 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
W milczeniu wracali do miasta. Zamyśleni,
zagubieni, rozważali niejasne obrazy wirujące w
głowach. Ich pamięć. Pamięć tego, czego nie
było. Wspomnienia z przyszłości, która nie
nadeszła. I nie były to miłe wspomnienia.
Riannon garbiła się w siodle, pozwalając
koniowi na samodzielne wybieranie drogi.
Wpatrywała się w lewą rękę. Iluzja ukazywała
idealną, zdrową elfią dłoń, ale ona wiedziała, co
się pod nią kryje. Widziała ostre szpony, kości
wybijające się ponad skórę dużo ciemniejszą niż
jej własna. Swoje obawy, wyrzuty i szkliste od łez
oczy
chowała
pod
burzą
wiecznie
nieuporządkowanych włosów, które teraz jakże
posłusznie zakrywały jej twarz.
Tanja i Johann wspominali bitwę, która nigdy
nie zostanie stoczona, Garret po raz setny
rozważał znaczenie swego snu. Jednak w
najgorszej sytuacji była Elizabeth, przygnieciona
brzemieniem ponad siły - bo w jej głowie
wirowały nie tylko wizje tego, co mogło się stać,
gdyby przekroczyli granicę światów, ale i tego, co
czekało ją w przyszłości. Tu, w tym świecie.
Wiele razy stawała na krawędzi szaleństwa.
Nigdy dotąd przepaść nie była tak blisko.
R
ycerze zakonni wrócili na kwaterę.
Kowalski odesłał również swój oddział instruując
dowódcę co do wynagrodzenia. Załatwiwszy
podszedł do pogrążonej w zamyśleniu drużyny,
trzymającej się na boku i zastanawiającej się przy
okazji “co teraz?”.
- Póki co, możecie się zatrzymać w mojej
posiadłości. - rzekł mag, po czym wygrzebał z
fałd szaty klucze i podał adres kamienicy. Muszę jeszcze udać się do pałacu i zdać raport
Ramonowi. Tylko nie zjedzcie mi wszystkich
konserw – dorzucił jeszcze na “do widzenia”,
widząc niemrawe miny rozmówców.
Udali się pod wskazany adres. Kamienica nie
należała do najbogatszych. “Posiadłość” okazała
się sporym mieszkaniem, do którego właściciel
niezbyt często zaglądał.
Zbyt zmęczeni, by cokolwiek jeść, padli na
posłania.
R
iannon gapiła się w sufit i nasłuchiwała
dobiegających z ulicy dźwięków. W pokoju
panowała cisza. Tylko raz po raz ktoś przewracał
się z boku na bok albo ciężko wzdychał i mocniej
otulał się kocem. Wyczulone elfie ucho od czasu
do czasu wychwytywało z głębi domu jakieś
mamrotanie – to Elizabeth, nie chcąc nawet z
nikim rozmawiać, zamknęła się w jednym z
pustych pokojów i pogrążyła w modlitwach.
“A miało być tak pieknie...” - myślała
Riannon, cały czas mając przed oczyma obrazy
nie swoich wspomnień. A jednak to była jej ręka
i to wszystko mogło się znów powtórzyć. Teraz...
Teraz kiedy już przyzwyczaiła się do obcej dłoni.
Kiedy znów wszystko wydawało się jak dawniej. W
dodatku Garret prześladował ją, złośliwie nazywając
elfkę “Garretobójcą”.
E
lizabeth zamknęła się w pustym pokoju na
piętrze. Nie chciała z nikim rozmawiać, nie miała
ochoty na sen. Przesiedziała całą noc, na przemian
modląc się i rozmyślając. A rzeczy do przemyślenia
miała aż nadto.
Wbrew woli poznała swoją przyszłość. Choć były to
tylko mgliste fragmenty, poszatkowane obrazy
przypominające rozsypaną układankę, było tego dość,
by wprawić ją w przerażenie. Wiedziała, że pewnego
dnia będzie pić krew, choć teraz sama myśl o tym
budziła w niej odrazę... Że w końcu zabije tego, którego
kochała wbrew rozsądkowi i wbrew wszelkim regułom.
Wybrańca. Naczynie Malala. I wiedziała, że w rok
potem zginie z własnej ręki, udaremniając Renegatowi
zstąpienie na świat.
W pierwszym odruchu postanowiła zmienić
przyszłość. To byłoby takie łatwe... Wystarczyłoby zabić
Err’avandrela. Ale czy była w stanie to uczynić? Zresztą
zabicie mrocznego elfa w tym momencie nie zdałoby się
na wiele. Owszem, Malal straciłby wybrańca, ale nic nie
przeszkadzałoby mu poszukać nowego. Jak dotąd nie
przekazał przecież swemu słudze nawet niewielkiej
cząstki mocy. W dodatku znak Malala, który
templariuszka widziała na tarczy swego odpowiednika
w Mauzoleum na Szarej Ionie, pozwalał przypuszczać,
że spoczęło na niej dotknięcie Renegata. Zabijając
Err’avandrela prawdopodobnie tylko przyspieszyłaby
moment, kiedy Malal wyciągnie po nią swoje parszywe
łapska. A nie była pewna, czy teraz, w tej chwili,
znalazłaby w sobie dość siły, by się zabić - przecież
chciała żyć!
Z drugiej strony... Symbol na tarczy z przeszłości...
Skąd się tam wziął? Kto go wyrył i po co? Przecież nie
sam Renegat. Tzeentch? Może znak miał być fałszywym
tropem? Zastanawiała się. Odpowiedź “kto” powinna
wynikać z odpowiedzi “po co”! A więc - po co? Żeby nią
zachwiać? Zmylić? Ostrzec?
Nic z tego nie rozumiała. Nie była w końcu
przydrożnym filozofem... Po co w ogóle pokazano je
przyszłość i kto to zrobił? Gdyby Garret nie wyciągnął z
przyszłości drugiej Elizabeth, nie miałaby tych
wspomnień. Czyżby i on był w to zamieszany? Przecież
portal, którym uciekli, działał chyba w jedną stronę.
Skoro tak, jakim cudem Garret przeszedł przez niego,
porwał tą drugą i WRÓCIŁ???
Może zresztą nie miał złych zamiarów, może ktoś
nim manipulował... Zapewne Tzeentch. A po co? Jeśli
chciał, żeby poznała przyszłość, to nie bez powodu.
Zapewne liczył na to, że będzie próbowała ją zmienić.
Ale... Dlaczego Tzeentch miałby działać na korzyść
Malala? Tak czy inaczej miał w tym jakiś cel. Gdyby nie
znała przyszłości, nie mogłaby jej zmienić. Skoro ją
poznała, widocznie ktoś chciał, by ją zmieniła... A więc
postanowiła tego nie robić.
Niedługo wytrwała w tym postanowieniu. Usiłowała
odnależć ukojenie w modlitwie, ale uparte myśli wciąż
krążyły po jej głowie. A jeśli nie Tzeenth? Co prawda
- 136 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------tylko on spośród Bogów Chaosu nosił miano
Pana Wizji.
Jednak... Jeśli nie Zmieniający Ścieżki, to kto
i po co... Skoro można było przewidzieć jej
reakcję? Zaraz, zaraz, przecież w tym przypadku
ZMIANA przyszłości była reakcją najbardziej
oczywistą! I równie oczywiste było późniejsze
zaprzeczenie... Ten łańcuszek można było
ciągnąć
w
nieskończoność.
Zresztą
ta
“przyszłość” wcale nie musiała być prawdziwą
przyszłością, mogła być tylko wizją podsunietą
przez Tzeentcha. Po co? Żeby pchnąć ją na
drogę, która do niej doprowadzi?
Nie potrafiła tego rozwikłać. Potrzebowała
pomocy kogoś mądrzejszego, jakiejś wskazówki,
podpowiedzi, znaku... Gdyby tylko Myrmidia...
Świt zastał ją zatopioną w modlitwie.
M
agu, co wiesz o doppelgangerach? –
zapytała Riannon, kiedy Kowalski wrócił do
kamienicy nad ranem i zapadł w głęboki fotel,
zupełnie nie pasujący do wystroju salonu.
- O doppelgangerach? – Kowalski udał
zdziwienie nagłym pytaniem.
Wydawało mu się, że elfka śpi i sam będzie
mógł odpocząć.
- Nie udawaj, że nie zauważyłeś.
Riannon siadła na łóżku żeby lepiej widzieć
maga, a później odpięła bransoletę. Zdjęła ją z
lewego nadgarstka i bez zagłębiania się w
szczegóły opowiedziała mu o utracie i
odzyskaniu dłoni. Czarodziej słuchał jej uważnie,
choć z pewnością wolałby teraz robić coś zgoła
zupełnie innego.
“Nadzwyczaj cierpliwy, jak na kogoś
zajmującego się magią. Oni zawsze są nadęci,
zarozumiali i nie mają dla nikogo czasu.” myślała Riannon widząc ni to zmęczone, ni to
zamyślone oblicze maga - “Nasze powiązania z
Krugerem, czy rzeczywiście ten jest inny?
Nawet nie wypomina nam tego świecznika....
Chyba zaczynam go lubić.”
- Komórki doppelgangera mają niesamowite
właściwości regeneracji i przybierania różnych
form. - Kowalski wyrwał Riannon z zamyślenia Kiedyś badano dokładnie ich właściwości w celu
zastępowania kończyn czy innych organów.
- Kiedyś?
- Tak. Okazało się, że tkanki łatwo
zanieczyścić. Skazić. Doppelganger wchłania do
swojego organizmu wszystko z czym ma
styczność.
Zanieczyszczone
tkanki
mogą
mutować,
pochłaniać
komórki
nosiciela,
zastępując je własnymi. Dłoń, którą otrzymałaś,
musiała być skażona.
Elfka przypomniała sobie chytry uśmiech
Randala, kiedy oddawał jej dłoń. Wiedział! Z
pewnością sam zanieczyścił kończynę tkankami
modliszki, doskonale zdając sobie sprawę, co
spotka wcześniej czy później jej nową
właścicielkę. Dlatego tak łatwo zgodził się ją
oddać, a później pozwolił im odejść...
- Teraz wygląda zupełnie normalnie...
- Do rozpoczęcia procesu potrzebny jest katalizator,
coś co go zapoczątkuje. Czysta energia Chaosu,
spaczeń. To zależy od rodzaju zanieczyszczenia i jego
udziału w podstawowej tkance doppelgangera.
Riannon nie do końca rozumiała wszystkie pojęcia,
których użył Kowalski, ale wiedziała, co ma na myśli.
Nie chciała rozstawać się z.... Nie chciała znów zostać
kaleką.
- Więc jeśli znalazłabym nie zanieczyszczoną
kończynę na miejsce tej...
- To nie takie proste. Badania przerwano dawno
temu. Po części ze względu na niebezpieczeństwo, jakie
niosły skażone tkanki, i by “protezy” z tkanki
doppelgangerów nie stały się zbyt popularne. Z tego co
wiem, laboratoria zniszczono, a wszystkie okazy
badawcze zabito.
- A doppelgangery żyjące na wolności?
- Można je czasem spotkać na pustkowiach, ale są
bardzo rzadkie. Półinteligentne, żywią się mięsem i
czasem zapuszczają się do ludzkich osiedli, szukając
pożywienia. Przybierają postać swojej ofiary, oszukują
kolejnych... Ale dziki doppelganger z pewnością jest
skażony. Wystarczy, że zje ścierwo jakiegoś goblina.
Spaczone zwłoki mutanta. Cokolwiek...
Zmartwiona elfka spuściła głowę, bezmyślnie gapiąc
się w podłogę. Przestała bawić się bransoletę i założyła
ją z powrotem na przegub.
- Czyli mam marne szanse?
- Mogę udostępnić ci księgi z biblioteki pałacowej,
do których tylko wyżsi magowie mają dostęp. Może coś
znajdziesz. Umiesz czytać?
Skinęła z radością w nagłym przypływie nadziei.
- Ale to jutro. Teraz muszę odpocząć.
Kowalski wygrzebał się z fotela i podążył ku
schodom na piętro.
- Miałabym jeszcze jedna prośbę... - rzuciła
ostrożnie.
Mag, który chciał właśnie rozpocząć wspinaczkę na
górę, obrócił się w jej kierunku podnosząc pytająco
brwi. Riannon zerwała się z siedziska i po chwili
stanęła przy nim pokazując wisiorek kupiony na Ionie.
Trójząb podparty przez parę elfów, mężczyznę i
kobietę. W końcu wszystkie przedmioty ze sklepiku na
przeklętej wyspie były obdarzone magiczną mocą.
- Chcesz, żebym go zidentyfikował?
Ochoczo skinęła głową, w uśmiechu pokazując
prawie wszystkie zęby.
- Dobrze, ale to trochę potrwa. Jutro się wszystkim
zajmę.
Riannon odprowadziła go wzrokiem na górę, po
czym z westchnieniem siadła na pierwszym stopniu,
zastanawiając się nad cała rozmową. “Naprawdę
zaczynam go lubić”.
J
eśli mag liczył na to, że wreszcie będzie się mógł
położyć, to się przeliczył. U szczytu schodów czekała na
niego
ponura
niczym
pogrzebowy
kondukt
templariuszka. Głębokie cienie pod jej oczami
świadczyły o nieprzespanej nocy. Czuł, że kobietę gnębi
jakiś problem, który ją przerasta. Musiało to mieć
związek z tamtą drugą... Czy raczej trzecią, pochodzącą
- 137 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------z przyszłości. Czekał, aż Elizabeth zacznie mówić,
ale widać nie ufała mu na tyle, by rozmawiać z
nim o sobie. Zamiast tego zapytała, czy byłby w
stanie otworzyć wejście do astrala.
- Jeśli tamten portal wciąż tam jest,
moglibyśmy przenieść się w przeszłość na parę
godzin PRZED przybyciem kultystów na miejsce.
– powiedziała - Moglibyśmy zastawić na nich
pułapkę. Skoro oni zastawili sidła na nas,
moglibyśmy odwdzięczyć się pięknym za
nadobne! Wystarczyłoby zaminować teren i
wysadzić wszystko w powietrze, jak już się
zbiorą. Nasi zbrojni musieliby tylko dorżnąć
niedobitków. I byłoby po Oku - przynajmniej w
Talabheim.
To była piękna wizja. Niestety, musiał
rozwiać jej nadzieje.
- Jak myślisz, dlaczego magowie wybierają tą
przestrzeń na swoje pojedynki? Żeby były
ostateczne. Przestrzeń astralna jest bez
wymiarów. Wchodząc w nią tworzysz wymiary, a
wychodząc niszczysz je. – wyjaśnił zmęczonym
głosem - Potrzebne byłoby bardzo potężne
zaklęcie, aby odnaleźć w czasie to miejsce. To
niemożliwe, choć idea świetna.
- W takim razie może mógłbyś ustalić, dokąd
uciekli czciciele Tzeentcha? Na pewno są
wyczerpani po rzuceniu tego zaklęcia. Gdybyśmy
ich teraz dorwali...
Spojrzał na nią ze zdumieniem. Jeszcze nie
miała dość? Niesamowite, jak bardzo była
zawzięta. Z drugiej strony trudno się jej było
dziwić. Z tego, co wiedział, konflikt tej grupy z
Okiem trwał już bardzo długo. Wystarczająco
długo, by chcieli to zakończyć raz na zawsze.
- Pozwól mi się wyspać. – westchnął. –
Jutro... To znaczy dziś zwołam kolegium magów,
postaramy się ich zlokalizować. Ale najpierw
muszę odpocząć. Tobie też by się przydało –
dodał, patrząc na jej poszarzałą twarz.
- Chyba w grobie. – odpowiedziała z goryczą.
XXV.
Wczesnym popołudniem Kowalski zwlókł
się z łóżka i od razu zabrał się do dzieła. Na
początek rozesłał wezwania do paru kolegów po
fachu, potem zjadł byle jakie śniadanie, obłożył
się książkami i zajął się wisiorkiem Riannon. Już
po paru godzinach stwierdził, że artefakt chroni
właściciela przed kulami ognistymi. “Cóż za
zbieg okoliczności” – pomyślała elfka, nie
szczędząc sobie gorzkiej ironii, aczkolwiek
zadowolona z efektów pracy maga. By uaktywnić
amulet, wystarczyło tylko wypowiedzieć formułę
zaklęcia od tyłu.
- Caladai Tan... Czyli to będzie... “Nat
iadalac”. Język można sobie połamać –
stwierdziła Riannon. – No cóż, popracuje się nad
tym.
- Mam jeszcze chwilę, zanim będę musiał wyjść.
Poszukam dla ciebie książek o doppelgangerach. –
powiedział Kowalski, wzbudzając w elfce nową falę
sympatii.
Tymczasem członkowie drużyny, niektórzy wyspani,
inni chwiejący się na nogach, zaczęli się schodzić na
późne śniadanie. Na kuchennym stole zastali kartkę od
Tanji. Najemniczka informowała dość lakonicznie, że
musi załatwić “pewne ważne sprawy” i że nie wie, kiedy
wróci. Elizabeth zmartwiła się. Podczas nocnego
czuwania przyszło jej do głowy coś jeszcze, co chciała z
nią omówić. Niestety, trzeba to było odłożyć na inną
okazję.
Randal, pochłonąwszy cztery jaja na twardo,
pomruczał chwilę na temat skołatanych nerwów,
pokręconych kultystów i szurniętych magów, po czym
pomaszerował
do
najbliższego
burdelu.
Prawdopodobnie po to, żeby leczyć owe “skołatane
nerwy.” Zapowiedział, że wróci wieczorem. Albo i nie.
Korzystając z tego, że natychmiast po śniadaniu
dwóch Garretów wyszło gdzieś, nawet nie racząc
powiedzieć, gdzie i po co, Elizabeth wpakowała się do
gabinetu Kowalskiego, chcąc odbyć z nim krótką
rozmowę bez świadków.
- Zacznę od mniej ważnych rzeczy, żebyśmy to mieli
z głowy – zaczęła. – Możesz coś zrobić z moją twarzą?
Kowalski przyjrzał się z bliska wolno gojącym się
oparzeniom.
- Hmmm... To nie takie proste, ale wymyślę coś –
obiecał.
- Dobrze. Druga sprawa – nie masz przypadkiem
jakiegoś amuletu chroniącego przed ogniem?
Mag najpierw osłupiał. Potem się zirytował.
- Czy ja wyglądam na jakiegoś handlarza? Prowadzę
sklepik magiczny albo co?
- Nie unoś się, tylko pytałam! Mógłbyś przecież mieć
coś takiego... przypadkiem.
- Nie mam. – uciął sucho Kowalski, wyraźnie
zniecierpliwiony – Chcesz coś jeszcze? Trochę się
spieszę.
Templariuszka zdusiła w zarodku rodzącą się
irytację.
- Dobra, dobra, już przechodzę do konkretów! –
rozłożyła ręce - Nie znam się na magii, ale wydawało mi
się, że portal, przez który uciekliśmy z astrala działał w
jedną stronę, prawda?
- Tak, oczywiście. Trzeba powiedzieć, gdzie się chce
trafić i portal wysyła cię w to miejsce. – odpowiedział
mag z lekkim zdumieniem, nie wiedząc, do czego
wojowniczka zmierza.
- W takim razie jakim cudem Garret przeszedł w
przyszłość, porwał stamtąd drugą Elizabeth i WRÓCIŁ
do nas? – zapytała.
Mag zaniemówił na krótka chwilę.
- Faktycznie! – stwierdził z lekkim zaskoczeniem –
Jak on to... Zaraz, zaraz... Musiał mu pomóc ktoś z
zewnątrz. Ktoś potężny. Prawdopodobnie jakiś mag...
- Nie wydaje ci się to podejrzane? Po co on tam w
ogóle właził? Po co wyciągał tą drugą? Coś mętnie
mówił, że tak mu kazano, ale nie chciał powiedzieć nic
więcej. Kto mu kazał? Kto w ogóle zaaranżował to całe
- 138 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przedstawienie z sarkofagiem? Nie wiem, co
Garret knuje. Boję się, że może nam wywinąć
jakiś paskudny numer.
Kowalski w pierwszej chwili podejrzewał, że
templariuszka popada w paranoję, co nie byłoby
niczym dziwnym po ostatnich wydarzeniach.
Jednak po krótkim zastanowieniu odrzucił tę
możliwość. To, co mówiła miało sens. Sam
przecież czuł, że w całą awanturę musi być
zamieszana jakaś trzecia strona. A Garret miał z
nią coś wspólnego.
- Nie mógłbyś go wybadać? – wyrwała go z
zamyślenia Elizabeth.
- Dyskretnie? – Kowalski był domyślny.
- Raczej tak. Głupio by było, gdyby się okazał
niewinny.
- No to hipnoza odpada. W ogóle jakiekolwiek
grzebanie w umyśle odpada.
- A serum prawdy?
- To już prędzej... Ale to potrwa. Dobra,
zastanowię się. Teraz muszę lecieć na spotkanie
Rady, potem poszukać dla Riannon książek o
doppelgangerach. Powiem ci, jak coś wymyślę.
Templariuszka podziękowała mu uprzejmie i
odprowadziła wzrokiem do drzwi. Westchnęła
ciężko. Dlaczego nic nigdy nie mogło mieć
prostego rozwiązania? Dalsze łamanie sobie
głowy nie miało na razie sensu, więc postanowiła
pójść do karczmy i konstruktywnie się upić. I tak
nie miała nic innego do roboty.
W
opustoszałej kamienicy zostali tylko
Riannon i Crowley. Kruk zajął się studiowaniem
zdobycznej księgi zaklęć. Kiedy zaczął wywijać
łapami, usiłując rzucić jakieś zaklęcie, elfka
uznała, że bezpiecznie będzie, jeśli zostawi go
samego. Postanowiła przeszukać bibliotekę
Kowalskiego, mając nadzieję na znalezienie
czegoś o doppelgangerach. Wkrótce zatopiła się
w lekturze jednego z woluminów i zapomniała o
otaczającym świecie.
P
o kilku godzinach wlewania w siebie
wszystkiego, co było dostępne, Elizabeth
poczuła, że ma dość. Była na najlepszej drodze
do tego, żeby się upić na smutno. Żałosne,
doprawdy żałosne... Nasłuchała się przy okazji
rozmaitych plotek, wśród których najczęściej
powtarzały się wieści o zbliżającym się wybuchu
rewolucji. Oczywiście, widomy znak działania
agentów Oka. Trzej generałowie – von Kapp, von
Preutz i Hartmutt – zaczęli organizować własną
armię. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy
generałowie poprą rebelię, czy wręcz przeciwnie,
wystąpią przeciwko buntownikom. Ludzie gubili
się w domysłach.
Poza tym rozmawiano jeszcze o planowanej
na przyszły tydzień wystawie pewnego
kontrowersyjnego malarza, którego dzieła były
“dziwne”. Nikt nie potrafił powiedzieć, co
konkretnie dziwnego było w owych dziełach, ale
podobno otaczał je “nastrój grozy i tajemniczości”.
Malarz pochodził z dalekiego wschodu i był
sponsorowany przez Sharę m’Shani. Wszystko to
kojarzyło się templariuszce – jakże by inaczej – z
przeklętym Tzeentchem. Pomyślała ironicznie, że
jeszcze trochę, a nawet brak piwa w kuflu zacznie
zwalać na Zmieniającego Ścieżki, po czym chwiejnym
krokiem ruszyła do domu, co rusz mijając po drodze
grupki dyskutującej o czymś studenterii. Pod pałacem
diuka von Talabheim odbywała się właśnie
demonstracja. Templariuszka zbyła to wzruszeniem
ramion. Akurat, jeszcze tylko zamieszek brakowało jej
do szczęścia!
Przed bramą stał powóz pocztowy. Niby nic
niezwykłego, ale ten akurat miał na drzwiach dobrze
znany symbol Kompanii Windhund. Wojowniczka
zwolniła kroku. Co to miało znaczyć? Obserwowała, jak
jakiś niepozorny człowiek wynosi z wozu małą paczkę i
podchodzi do drzwi. Przyspieszyła, przypomniawszy
sobie, że w domu została Riannon. Paczka była
niewielka, chyba nie mogła zawierać czegoś
niebezpiecznego? Zwłaszcza, że przewoźnik nie
obchodzi się z nią szczególnie ostrożnie.
Riannon nastawiła ucha, sprawdzając, czy w środku
nic nie tyka. Nie tykało. Nie wydawało żadnych
podejrzanych dźwięków. Wreszcie odebrała paczkę,
usiłując się dopytać, kto jest jej nadawcą i co zawiera
przesyłka, ale dostarczyciel wzruszył tylko ramionami.
- Jo ino pocztem dostarczam. Zez centrali. Nie
wiem, łod kogo to. Co mnie łobchodzi, co ludzie
wysyłajom? – stwierdził obojętnie i po chwili odjechał.
Elfka stała przez chwilę z paczką w dłoniach, tępym
wzrokiem odprowadzając oddalający się powoli wóz..
Przepuściła Elizabeth, która wtarabaniła się do domu,
potknęła się o próg, z trudem złapała równowagę, po
czym poradziła elfce:
- Postaw to na stole w kuchni i nie dotykaj.
Rzeczywiście, wydawało się to najrozsądniejszą
radą. Riannon spojrzała jeszcze na tajemniczy
pakunek, wzruszyła ramionami, po czym zatrzasnęła
drzwi wejściowe i ruszyła w stronę kuchni, mijając po
drodze zataczającą się templariuszkę.
Z
bliżał się wieczór. Dom zapełniał się powoli, w
miarę jak wszyscy wracali z miasta. Tajemniczy
pakunek wciąż leżał na stole. Randal wetknął tylko
głowę do kuchni i zaraz poszedł na górę. Dwóch
Garretów obrzuciło tajemniczy pakunek podejrzliwymi
spojrzeniami, Crowley ostrożnie opukał go dziobem i
stwierdził, że zawartość niezwykle smakowicie pachnie,
co tak naprawdę oznaczało, iż cuchnie zgniłym mięsem.
Mięso, nawet zgniłe, to wprawdzie nie bomba, jednak
nikt nie kwapił się z otwieraniem przesyłki
Wreszcie wrócił Kowalski. Zaprowadzony do kuchni
obrzucił zebrane towarzystwo pełnym politowania
spojrzeniem, przyjrzał się paczce i wreszcie ją otworzył.
W środku znajdował się martwy szczur. Do ciała
gryzonia, za pomocą niewielkiego sztyletu, przybita
była kartka. Riannon pierwsza zdecydowała się po nią
sięgnąć.
- Hmmm... Ktoś chyba pomylił adres. – stwierdziła
– to nie do nas. “Kruger, nie przeżyjesz nawet
- 139 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------tygodnia, szukają cię, ty zdrajco”. – przeczytała
głośno.
- Ach, iluż ten facet ma wielbicieli! –
westchnął z fałszywym podziwem Randal.
Zastanawiali się chwilę, co począć z tym
fantem. Nie zdołaliby w ciągu tygodnia dotrzeć
do Wolfenburga, by ostrzec Krugera. Crowley
również nie zdołałby tam dolecieć. Zapytany,
tylko postukał się pazurem w czoło i wykrakał
parę słów powszechnie uznawanych za obelżywe.
Zresztą, skoro kartka trafiła do nich, jej nadawca
nie wiedział, gdzie jest Kruger, więc ruszając do
Wolfenburga tylko doprowadziliby zabójcę do
celu. W końcu Riannon po prostu schowała
kartkę, tak na wszelki wypadek.
- Mniejsza z Krugerem, poradzi sobie, ale...
Nie chcę nikogo martwić, ale to chyba znaczy, że
ci od Oka już wiedzą, gdzie jesteśmy – stwierdził
ponuro Garret.
Pomilczeli chwilę, nie bardzo wiedząc, co
można mądrego powiedzieć w takiej sytuacji.
Wreszcie ciszę przerwał Kowalski.
Rada magów podjęła poszukiwania, wysyłając
za kultystami coś, co Kowalski określił jako
“pieski”, nie wyjaśniając przy tym, czy chodzi o
jakieś istoty, czy o zaklęcia. W każdym razie
kilku spośród czcicieli Tzeentcha udało się już
zlokalizować.
Niejaki
Freder,
jeden
z
uczestników
spotkania
na
Cmentarnym
Wzgórzu, był gdzieś pod miastem, ktoś inny
kierował się do Wolfenburga. Niektórzy byli na
tyle pewni siebie, że wrócili do miasta. Część z
nich ukrywała się w dzielnicy biedoty, część
gościła w kwaterach studentów. Gildia wysłała
już zaufanych ludzi, którzy mieli się nimi zająć.
Inni nigdy nie opuścili astrala. Być może,
uznani za nieprzydatnych lub słabych, padli
ofiarą konfratrów? Trudno było stwierdzić
jednoznacznie. Po zniknięciu stożka na wzgórzu
znaleziono zwęglone ciała. Być może słabsi lub
mniej doświadczeni adepci nie podołali zadaniu i
zostali zniszczeni przez przepływającą przez ich
ciała moc.
Lady Cassandra zaś zaszyła się w swej
podmiejskiej willi.
Poza tym zbliżała się kolejna koniunkcja.
Miała mieć miejsce za dwa tygodnie, jeszcze
przed Geheimnisnacht. Mogło to mieć jakieś
znaczenie, w końcu czciciele Chaosu wprost
uwielbiali takie okazje. Magia była wtedy
szczególnie silna. Jednak jak dotąd nie było
wiadomo, czy zaplanowali coś na tę noc.
- Aha, jeszcze jedno. – Kowalski zwrócił się
do Riannon. - Łowcy czarownic, z Valonfois na
czele, są w mieście. Na twoim miejscu
trzymałbym się od nich z daleka, zwłaszcza od
Wolfganga Mathiaasa. To fanatyk. Lepiej, żeby
nie wpadła mu w oko twoja ręka.
Riannon pokiwała głową. Nie miała zamiaru
pchać się w oczy żadnemu fanatykowi.
Pozostali byli rozczarowani. Przyniesione przez
Kowalskiego wieści, choć interesujące, nie należały do
szczególnie przydatnych. Zbyt wiele było w nich
niewiadomych, by móc zaplanować konkretne
działania.
XXVI.
R
iannon
zabrała
się
za
przeglądanie
przyniesionych przez maga ksiąg, słuchając przy tym
jednym uchem tego, co miał do powiedzenia na temat
jej ręki.
- Tkanki doppelgangera reagują na magię.
Jakąkolwiek magię. Szczególnie silnie działa na nie
spaczeń. Musisz uważać. Kontakt ze spaczeniem
pobudziłby je do tego stopnia, że rozprzestrzeniłyby się
na całe ciało. I to błyskawicznie. Nawet
natychmiastowa amputacja nie mogłaby cię uratować.
Na twoim miejscu obciąłbym tę rękę.
- Daj spokój. – mruknęła elfka – To mi się nie
podoba.
- Jak uważasz. – wzruszył ramionami mag. – Ale
dużo ryzykujesz. Możesz zacząć się zmieniać nawet w
obecności odpowiednio potężnego artefaktu.
Nagle elfka doznała olśnienia.
- Chodzi o samą obecność silnej magii, tak? A
słabsza?
- Na słabą aurę magiczną ręka nie zareaguje.
- A te mniejsze dawki... Ręka je będzie gromadzić,
aż nazbiera dość mocy?
- Nie, oczywiście, że nie. Słabej magii możesz się nie
obawiać.
- To może wystarczyłoby jakoś odizolować tę rękę
od otoczenia? Jakaś aura antymagiczna?
- To też jest przecież zaklęcie, i to całkiem silne, tyle
że odbijające magię z zewnątrz. Potrzebujesz czegoś
innego. – w zamyśleniu zaczął skubać brodę – Myślę,
że jest sposób. Obsydian!
- Obsydian? To chyba jakiś kamień, prawda?
- Tak. Czarny, podobny trochę do kwarcu lub szkła.
Kiedyś próbowano z niego robić antymagiczne zbroje,
ale były cholernie niewygodne i szybko się niszczyły. W
Gildii zachowało się jeszcze kilka. Ale nie chcesz chyba
chodzić w zbroi?
- Nie. Wystarczy mi rękawica! – wykrzyknęła
uradowana elfka.
Wreszcie znalazła rozwiązanie. Co prawda nie
podobała się jej wizja noszenia pancernej rękawicy. Ani
to poręczne, ani wygodne. “Marne, bo marne, ale
zawsze coś.” – stwierdziła - “Lepszy rydz, niż nic”.
P
óźnym wieczorem powędrowali w stronę Gildii.
Kowalski, Riannon, Garret, Crowley i Elizabeth, która,
o dziwo, zdążyła już wytrzeźwieć i na rzucone przez
maga hasło “no jak, chcesz ten amulet?” zerwała się na
równe nogi, porzucając jakąś paskudna ziołową
herbatkę, rzekomo doskonałą na początki kaca. Drugi
Garret znowu “coś załatwiał”. Oczywiście, i tym razem
nie powiedział nikomu, co załatwia i gdzie.
- 140 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Przy okazji zorientowali się, że od dłuższego
czasu żadne z nich nie widziało modliszki. No
cóż, stwór chodził własnymi drogami. Może
zresztą postanowił ich opuścić? Machnęli na
niego ręką. Szukanie go nie miało większego
sensu.
Mimo wyjątkowo wczesnej godziny policyjnej
i kręcących się po mieście oddziałów straży
dotarli na miejsce bez kłopotu. Kowalski okazał
się specjalistą od spławiania strażników.
Wystarczało, że machnął ręką i wymruczał coś
pod nosem, a nawet najbardziej służbisty stróż
prawa oddalał się z tępym wyrazem twarzy i
błędnym wzrokiem.
Pod samymi drzwiami Gildii Garret nagle
zmienił zdanie i stwierdził, że właściwie nie ma
zamiaru tam wchodzić, po czym zniknął pod
peleryną i tyle go widzieli. Elizabeth ze
zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w
miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Złodziej
zachowywał się coraz bardziej podejrzanie...
Kowalski bez problemu zdezaktywował
magiczny alarm - w końcu sam pomagał go
zakładać
i
spokojnie
przeprowadził
towarzyszące mu kobiety tuż pod nosem
magicznych i niemagicznych strażników. Mijali
kolejne sale, wypełnione mnóstwem ksiąg,
kryształowych
kul,
buteleczek,
słoików,
tajemniczych kamieni, figurek, wisiorków i
innego magicznego śmiecia.
- Amulety... Talizman szczęścia? Co za złom!
A to? Amulet potencji... Też coś! – mruczał do
siebie mag, przeglądając zawartość jednej z
półek – Taki, siaki, owaki... Nie ma nic
przeciwko ogniowi, przykro mi.
Elizabeth wzruszyła ramionami. Tego się
właśnie spodziewała. Kupa szmelcu!
Magia dosłownie wisiała w powietrzu.
Riannon czuła w lewej ręce mrowienie,
nasilające się z każdym krokiem. Odruchowo
zaczęła rozmasowywać dłoń.
- Swędzi? - zapytał mag, spoglądając na nią
badawczo.
Elfka kiwnęła głową.
- Jeszcze chwilę. Jesteśmy na miejscu.
Znajdowali się w potwornie zagraconym i
zarośniętym pajęczynami pomieszczeniu. Jedną
ze
ścian
zajmowały
półki
wypełnione
rozsypującymi się pergaminami. Środek pokoju
zajmowało kwadratowe podwyższenie, na widok
którego Elizabeth zgrzytnęła zębami. Nic
dziwnego, bo cztery kolumny otaczające
kryształową sferę, mogły się jej nie najlepiej
kojarzyć. Konstrukcja przypominała tę, którą
jakiś czas temu widziała we śnie, w dodatku
przypominała o “kaplicy” w astralu.
Templariuszka podeszła bliżej i odczytała
napis na przymocowanej do jednej z kolumn
tabliczce.
“Obiekt:
Wyrocznia.
Miejsce
pochodzenia: Raed Thor.”
- Raed Thor? - powiedziała - Coś mi to
przypomina.
- Miejsce w Górach Krańca Świata, gdzie zbierali się
nekromanci - wyjaśnił Kowalski.
- Aha. A to coś - wskazała “Wyrocznię” - działa? I na
jakiej zasadzie? Trzeba zadać pytanie, czy coś w tym
stylu?
- Działa. Wystarczy zajrzeć. Nie odpowiada na
pytania, tylko pokazuje obrazy. Nigdy nie wiadomo, co
pokaże. Chcesz, to spróbuj. To zupełnie bezpieczne. stwierdził mag, podchodząc do stojącej w kącie
zakurzonej zbroi.
Riannon z zaciekawieniem przyglądała się jak
Kowalski, przedzierając się przez zwały kurzu,
pozbawia pancerz jednej z rękawic.
- Proszę. Spróbuj założyć. - podał jej połyskujący jak
smoła przedmiot.
Naciągnęła rękawicę na dłoń i ze zdumieniem
stwierdziła, że mrowienie natychmiast ustało.
Uradowana, podeszła do Elizabeth, stojącej na
podwyższeniu i wpatrującej się w kryształ, w którym z
wolna rysował się jakiś obraz.
- Patrzcie. - szepnęła templariuszka nie swoim
głosem - Patrzcie!
Ujrzeli Garreta, stojącego pośrodku ciemnej uliczki.
Obok niego stała kobieta o skórze koloru morza,
trzymająca w uniesionej dłoni własną odciętą głowę.
Rozmawiali, a potem... Zaglądający do wnętrza
kryształu otrząsnęli się z obrzydzeniem, bo kobieta,
która musiała być Księżną we własnej osobie,
wyciągnęła rękę w stronę złodzieja. Ta głowa... Ta
odcięta głowa... Całowała Garreta w usta!
Obraz zniknął. Elizabeth zaklęła i odsunęła się od
Wyroczni.
- Znowu Iona! - warczała pod nosem - A ten
cholerny opat powiedział, że jesteśmy wolni! Że z Ioną
koniec!
Riannon czym prędzej zajęła jej miejsce i zajrzała w
mleczną głębię kryształu.
Zobaczyła wzgórze i tłum ludzi, stojących pod
szubienicą, na której kołysało się ciało samotnego
wisielca. Twarz skazańca zasłaniały długie włosy, ale
elfka na pierwszy rzut oka rozpoznała kościstą dłoń z
długimi szponami. Dłoń doppelgangera. Jej własną
dłoń. Przez myśl przemknęło jej pełne żalu “a niech
to!”. Spojrzała na templariuszkę, potem pomyślała o
Garrecie. Kolejne myśli przelatywały jej przez głowę.
“Cholera... Więc jednak w końcu wszyscy mnie
zostawią, gdzieś, na pastwę czegoś, kogoś...”
Crowley również zapragnął poznać tajemnice
Wyroczni. Ujrzał nocne niebo, a na jego tle czarny jak
atrament kształt, otoczony pajęczyną błyskawic.
- Chodźmy już. - powiedziała Riannon, ostrożnie
gładząc rękawicę pokrytą obsydianowymi płytkami o
ostrych jak szkło krawędziach. - Nic tu po nas.
- Taaak. Poszukajmy Garreta! - syknęła Elizabeth,
rzucając ostatnie, pożegnalne spojrzenie w stronę
kryształu.
Czy rzeczywiście zobaczyła tam samą siebie, z
piórem w dłoni pochyloną nad jakąś księgą, czy tylko
jej się zdawało?
- 141 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Opuścili budynek Gildii. Garreta nie było
nigdzie widać, co w gruncie rzeczy nie było
niczym dziwnym. Kowalski zmarszczył czoło.
- Ta uliczka jest o parę kroków stąd. Idźcie za
mną.
Trafili w miejsce, które ukazała wyrocznia,
jednak nie było tu ani śladu Garreta, czy
ociekającej wodą bezgłowej kobiety. Mag
przymknął oczy i skoncentrował się.
- Wyczuwam go gdzieś w okolicy głównego
placu. Ten drugi chyba poszedł w głąb miasta,
ale nie jestem pewien.
Elizabeth zwróciła się do Crowleya.
- Szanowny kruku - powiedziała, starając się,
by jej słowa nie brzmiały zbyt ironicznie - Czy
mógłbyś łaskawie polecieć tam i się rozejrzeć?
Crowley przekrzywił głowę.
- Niby dlaczego miałbym?
- Bo cię grzecznie proszę. - templariuszka
przewróciła oczyma z irytacją - Czy ty wszystko
musisz utrudniać?
Kruk nie odpowiedział. Zamiast tego rozwinął
skrzydła i poleciał w mrok. Pozostali ruszyli jego
śladem, narzekając na brak “modlicha”. Stwór
bardzo by im się teraz przydał, ale nikt nie
wiedział, gdzie się podziewa.
Crowley dotarł już niemal do placu. Rozglądał
się pilnie, ale okolica była opustoszała. Przez plac
biegła samotna sylwetka. Garret. Zachowywał się
tak, jakby przed kimś uciekał, ale kruk nie
widział nikogo innego do chwili, kiedy złodziej
odwrócił się i rzucił coś za siebie. Powietrzem
targnął wybuch. Oszołomiony ptak przysiadł na
dachu jednego z domów.
Chwilę później głośny tupot trzech par nóg
obwieścił przybycie reszty grupy. Pobiegli w
stronę placu, gotowi na najgorsze.
Kilkanaście kroków od wyrwanego w bruku
leja stał Garret. Na ich widok zaczął krzyczeć coś
o szarości i ludziach z trzecim okiem.
- Zwariowałeś?
- Nie widzieliście? Znowu! Wszystko było
szare, jak wtedy! I pełno ludzi z oczami na
czołach! Jak w Altdorfie!
- Garret, przecież tu nikogo nie ma!
- Byli tu!!!
- Crowley, dotarłeś wcześniej, widziałeś
kogoś?
- Nie. Tylko jego.
Garret zaczął się wściekać.
Riannon stała z boku, spoglądając badawczo
w głąb krateru. Nie zamierzała się wtrącać. Skoro
widział wszystko na szaro, to widział. Wcale nie
było to takie nieprawdopodobne. Zwróciła się w
jego stronę marszcząc brwi - “Strasznie się
gorączkuje...”
- Nie wierzycie mi? Byli tu, przecież
widziałem! Ludzie z okiem! Nie widzieliście, jak
wszystko stało się szare?
Kręcili ze zdumieniem głowami. Nie widzieli
niczego niezwykłego. Może dlatego, że byli w
chronionym przed magia budynku Gildii?
- Gdzie jest twój bliźniak? – zapytała nagle
Elizabeth.
Złodziej rozejrzał się bezradnie.
- Miał tu być. – spojrzał na krater i zaniemówił.
- Kowalski, wyczuwasz go gdzieś? – spytała
templariuszka, a kiedy mag pokręcił przecząco głową,
wlepiła pełen osłupienia wzrok w Garreta – Chyba
nie... O cholera, wygląda na to, że wysadziłeś go w
powietrze!
Garret złapał się za głowę, po czym wyszarpnął z
magicznej torby Riannon jeden z Hochlandów. Elfka,
zupełnie ogłupiała, nawet nie protestowała.
- Chce ktoś Rifla? Bo chyba nikt się już po niego nie
upomni!
Nikt nie chciał.
Z
tupotem podkutych butów i brzękiem zbroi na
plac wpadł jakiś samotny strażnik. Na widok krateru
zatrzymał się i wytrzeszczył oczy na stojące na brzegu
leja towarzystwo.
- Czego się gapisz, prosty człowieku? – zapytał
zaczepnie Garret.
Reakcja strażnika była absolutnie nieregulaminowa,
ale całkowicie zrozumiała.
- Chcesz w ryj? – odpowiedział pytaniem na
pytanie.
- Chcesz w ryj? – powtórzył jak echo złodziej.
- Ja jestem ze straży! – oburzył się na to stróż
prawa.
Wiszącej w powietrzu awanturze zapobiegł
Kowalski. Wystarczył jeden gest, by strażnik
odmaszerował w noc, zastanawiając się, co właściwie
robił w tej okolicy.
Jak najszybciej wynieśli się z placu, nie chcąc
niepotrzebnie wchodzić w oczy kolejnym strażnikom, z
pewnością zaalarmowanych wybuchem. Ponieważ ich
kryjówka w domu Kowalskiego została odkryta,
postanowili zgarnąć po drodze Randala i przenocować
na kwaterze zajmowanej przez oddział Templariuszy
Myrmidii. Oczywiście, ktoś mógłby ich tam szukać, ale
spodziewali się, że w otoczeniu trzydziestu zbrojnych
będą bezpieczni.
Czekała ich niemiła niespodzianka.
XXVII.
B
oczna uliczka była cicha i pusta. Zbyt cicha...
Drzwi zajazdu były uchylone, a ze środka nie dobiegał
żaden dźwięk. A przecież stacjonował tam oddział
wojska! O tej porze nie poszli przecież jeszcze spać?
Awanturnicy, ogarnięci trudnym do wytłumaczenia
niepokojem, zatrzymali się o kilka kroków od wejścia.
- Dlaczego tam jest tak cicho? – wyszeptała
templariuszka – To nie jest normalne!
Podeszła bliżej i nagle stanęła jak wryta na progu,
zakrywając usta dłonią i tłumiąc okrzyk przerażenia.
- Myrmidio... – jęknęła głucho. – Nieeee!
- 142 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------W jej szeroko otwartych oczach malowała się
taka zgroza, że pozostali natychmiast podbiegli
do drzwi, chcąc sprawdzić, co tak wstrząsnęło
wojowniczką.
I zobaczyli.
Wnętrze zajazdu wyglądało jak rzeźnia.
Masakra... Podłoga była całkowicie zalana krwią,
zmasakrowane zwłoki leżały porozrzucane gdzie
popadnie. Niektóre ciała były dosłownie
poćwiartowane. Pod drzwiami leżała czyjaś ręka,
obok rozrąbana na pół głowa... Wywleczone z
rozciętego brzucha wnętrzności leżały w poprzek
pomieszczenia niczym pęk mokrych lin. Nawet
ściany pokryte były krwią.
- Wszyscy? To... niemożliwe! Kto? Jak?–
zacharczała Elizabeth, – Zostańcie tu. Ja...
muszę... sprawdzić... – słowa więzły jej w gardle.
Żadne z pozostałych nie miało zamiaru iść za
nią.
Przeszła przez pomieszczenie, brodząc po
kostki we krwi. Z trudem panując nad sobą
rozglądała się dookoła. Połamane miecze, kilka
toporów wbitych w ściany... Toporów? Skąd
topory? Przecież templariusze nie używali
toporów! To musiała być broń napastników,
tylko dlaczego nie było widać ani jednego obcego
trupa? Przecież to niemożliwe, żeby jej bracia
pozwolili się wyrżnąć bez walki!
Usłyszała cichy jęk od strony schodów. Ktoś
jednak przeżył... Przyklęknęła obok rannego. Nie
kojarzyła tej twarzy. Młody chłopak, rok lub dwa
po nowicjacie. Widać trafił do zgromadzenia już
po jej wyjeździe. W jego brzuchu tkwił miecz,
wbity po rękojeść. Chciała go wyciągnąć, ale
ząbkowane ostrze mocno tkwiło w ciele. Ranny
krzyknął cicho. Zostawiła miecz w spokoju. Ten
człowiek umierał, a ona nie mogła mu pomóc.
- Kto to zrobił? – zapytała, myśląc już tylko o
zemście.
- Trzech... Czarnych... Wybili... wszystkich.
- Trzech?! – krzyknęła z niedowierzaniem –
Jak to trzech? To niemożliwe!!!
Usiłowała zrozumieć. Jaki cudem trzech ludzi
zdołałoby zabić trzydziestu wyszkolonych
wojowników?
Wydawało
się
to
nieprawdopodobne. Pomyślała, że przecież
chłopak siedział na schodach, a więc musiał być
na górze, kiedy to się stało. Prawdopodobnie nie
widział wszystkiego.
- Dobij... mnie. – poprosił ranny, ściskając
dłoń kobiety.
Ze ściśniętym gardłem spełniła jego ostatnią
prośbę.
D
wudziestu sześciu na dole, dwudziesty
siódmy na schodach. Brakowało trzech. Ruszyła
na górę, mając nadzieję, że nikogo tam nie
znajdzie. Niestety, znalazła.
Cały oddział przestał istnieć.
Na korytarzu dostrzegła wbitą w ścianę
strzałkę. Kawałek dalej kolejną. Na progu jednej
z sypialni natknęła się na zwłoki Johana. Miał
zmasakrowaną twarz, rozpoznała go tylko po
insygniach dowódcy. W drzwiach tkwił jakiś zabłąkany
shuriken. Zajrzała do pokoju. Owinięte w czarne
szmaty ciało musiało należeć do jednego z zabójców.
Odsłoniła jego twarz. Zobaczyła kości, oblepione
resztkami czegoś, co niegdyś było ciałem, zupełnie
jakby zwłoki uległy przyspieszonemu rozkładowi.
Obszukała trupa, mając nadzieję na znalezienie czegoś,
co pozwoliłoby zidentyfikować zbrodniarzy.
Znalazła kartkę z tajemnicza wiadomością: “psy na
ogonie. dla wyjaśnienia: optyk spotka się z byłym
okulistą w domu przy ramie, żadnych sztuczek, sępy
krążą nad padliną PRAWDZIWEGO ARTYSTY.”
Pod spodem narysowany był dobrze jej znany
symbol Oka.
Schowała kartkę, odkładając na później próbę jej
rozszyfrowania. Bo tego, że w całym tym
niedorzecznym
bełkocie
zaszyfrowano
jakąś
informację, była pewna.
Wyszła z budynku i w krótkich słowach opisała
towarzyszom to, co widziała.
- Jastrzębie. Z Gildii Zabójców. – stwierdził
Kowalski, słysząc o dziwnych zwłokach. – Noszą coś
takiego w zębie. W razie wpadki zagryzają ząb, wtedy
płyn błyskawicznie rozkłada ciało, tak że nie można go
zidentyfikować.
- Kim oni są? Demonami?! – ze zdenerwowania
zaczynała krzyczeć.
- Ludźmi. Tylko ludźmi.
- W takim razie nie mogli tego zrobić we trzech!!!
Mag rozłożył bezradnie ręce.
- Ale dlaczego? Po co? – zastanawiała się
templariuszka – Kto ich wysłał?
- Byli z nami na Cmentarnym Wzgórzu – powiedział
nagle Randal.
- O cholera, Trzeci Dywizjon! – Kowalski złapał się
za głowę – Ci ludzie, których wziąłem z garnizonu!
Mogą być następni, musimy ich ostrzec!
Posłali przodem Crowleya i popędzili co sił w
nogach do garnizonu. Kiedy dotarli na miejsce, w
barakach trwała już gorączkowa krzątanina. Zaraz po
pojawieniu się Crowleya wszczęto alarm. Podwojono
posterunki. Wyrzuceni z łóżek żołnierze chwytali za
broń, choć nie widać było nikogo, kto chciałby
atakować.
Kowalski zażyczył sobie jakiegoś “bezpiecznego
miejsca na nocleg” i goście zostali skierowani do
piwnicy.
- To znaczy, że idziemy spać? – zdziwiła się
Elizabeth.
- A co chcesz robić? – Randal ziewnął ostentacyjnie.
– Masz zamiar znowu się gdzieś tłuc po nocy?
- Myślałam, że zostaniemy na górze. Jeśli ktoś
zaatakuje garnizon, powinniśmy walczyć!
- Ona mnie nie kocha, ona chce, żebym umaaaarł! –
zawył teatralnie Randal. – Kobieto, przecież tam na
górze siedzi co najmniej trzydziestu chłopa! Myślisz, że
bez nas nie dadzą sobie rady?
- Tamtych też było trzydziestu – przypomniała mu
chłodno. – Ja w każdym razie będę czuwać.
- 143 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------I rzeczywiście, usiadła na progu i wyciągnęła
zza pazuchy pogniecioną karteczkę. Skoro nie
miała zamiaru spać, mogła się zająć
rozszyfrowywaniem znalezionej przy Jastrzębiu
wiadomości.
Pozostali też jakoś nie mogli zasnąć. Garret i
Riannon, mający chyba największe pojęcie o
obyczajach półświatka zaczęli się zastanawiać
nad pewną oczywistą sprzecznością. Przecież
zabójcy zazwyczaj działali cicho i dyskretnie. A
to, co widzieli, to była jedna wielka jatka.
Elizabeth widziała na górze strzałki i shurikeny,
ale tylko na górze. Skąd w takim razie topory?
Dlaczego tyle krwi? To wszystko nie trzymało się
kupy...
T
emplariuszka starała się ich nie słuchać.
Trzydziestu... Nie chciała teraz o tym myśleć. Nie
mogła. Skupiła się na zagadkowym tekście,
licząc, że znajdzie w nim jakąś wskazówkę.
Zaciekawiony Randal zaglądał jej przez ramię.
- To jakiś bełkot – stwierdził po chwili –
Naprawdę myślisz...
- Czekaj! – przerwała mu - Niektóre litery są
pogrubione.
Ponownie nachylili się nad kartką, wpatrując
się w tekst. “psy na Ogonie. dla wyjaśnienia:
optyk spotka się z Byłym okulistą w domu przy
Ramie, żAdnych sZtuczek, sępy krążą nad
padliną PRAWDZIWEGO ARTYSTY.”
- “Obraz” - odczytała Elizabeth - To na
pewno. Ale co to jest “radat”?
- A może “Obraz prawdziwego artysty”?
Eeee, to nie ma sensu!
- To by się wiązało z tym malarzem od Shary.
Tylko o co chodzi?
- Jest coś po drugiej stronie?
Templariuszka odwróciła kartkę.
- “Wynaleziony w siedzibie”. Koniec. Tak
jakby tekst się urywał. Podkreślone litery. Co to
ma niby być “nalon”?
- Ale po “wynaleziony” jest strzałka w lewo.
Może to trzeba czytać od tyłu? “Nolan tadar
zarbo”? Nie, “zarbo” nie. Czekaj, to są dwie
rzeczy, tylko na siebie nałożone. “Obraz
prawdziwego artysty” i “Nolan Tadar”. To
brzmi jak jakieś nazwisko.
- Nolan Tadar? – wtrącił się Kowalski –
Gdzieś mi się to obiło o uszy...
Nie zdążył dokończyć. Nagle, zupełnie
niespodziewanie, rozpętało się piekło. Gdzieś
nad nimi rozległ się ogłuszający huk i gmach
garnizonu zatrząsł się w posadach. Z sufitu
zaczął się osypywać tynk.
Nie czekając, aż cały budynek runie im się na
głowy, rzucili się do wyjścia. Zaraz po pierwszej
eksplozji nastąpiła druga, potem trzecia, gdzieś
nad nimi waliły się ściany. Z przeraźliwym
zgrzytem osunęła się część stropu. Przynieciony
złamaną belką Kowalski nie zdążył nawet
krzyknąć.
Zanim zdążyli dobiec do schodów, prowadzące do
piwnicy drzwi wyleciały z zawiasów. Przejście
zablokowała odziana w czerń sylwetka. Zabójca! Garret
natychmiast wyszarpnął pistolety i strzelił z obu naraz.
Chybił. Natychmiast strzelił jeszcze raz, z podobnym
skutkiem. Obcy rzucił się na stojącą najbliżej schodów
Riannon, unikając ciśniętego przez Randala noża i
wyciągając przed siebie dłonie osobliwym gestem.
Elfka odskoczyła, efektownym saltem oddalając się
poza jego zasięg i już sięgała po noże, kiedy w jej stronę
pomknęła wiązka magicznej energii Całe szczęście, że
już przy pierwszym wybuchu naciągnęła obsydianową
rękawicę! Odruchowo zasłoniła się lewą ręką. Rękawica
odbiła śmiercionośny ładunek prosto w zabójcę.
W tym samym momencie Crowley zamachał łapami,
posyłając w stronę napastnika potężną błyskawicę.
Wyładowania rozeszły się po całym pomieszczeniu,
odrzucając Elizabeth i Randala w kąt pod schodami
zanim zdążyli się włączyć do walki.
Rękawica zrobiła się biała i zaczęła parzyć. Elfka
zrzuciła ją z dłoni. Natychmiast poczuła mrowienie.
Widząc, że obsydian z powrotem przybiera zwykły
kolor, sięgnęła po nią i naciągnęła z powrotem. W tym
momencie Garret wyskoczył zza jej pleców i wypalił z
obu luf, po czym zanurkował za stertę skrzyń, chcąc
przeładować broń. Niepotrzebnie. Obie jego kule trafiły
prosto w cel.
Tego nawet najtwardszy Jastrząb nie byłby w stanie
przeżyć.
XXVIII.
O
głuszona i oszołomiona drużyna zbierała się
powoli na nogi, otrzepując się odruchowo z kawałków
tynku, piasku i wapna. Kiedy ruszyli do wyjścia, przez
dziurę w suficie wpadła jakaś zabłąkana bomba. Mistrz
ucieczek, Randal, opuścił piwnicę pierwszy, nim reszta
zdążyła się zorientować, co leży na podłodze. Za nim
wyskoczyła Elizabeth, rozglądając się za kolejnym
wrogiem. Dwójka złodziei, stojąca najdalej, rzuciła się
panicznie ku wyjściu.
Panika bywa zabójcza. Riannon, chcąc jak
najszybciej wydostać się z przeklętej piwnicy, potknęła
się na nierównych schodach i padła na twarz. Po chwili
poczuła na plecach Garreta. Katem oka widziała
śmiercionośną paczkę. Była pewna, że nie zdążą...
Tylko Bogowie wiedzieli, jakim sposobem dwoje
złodziei zdołało to przeżyć. Riannon czuła, że wiruje jej
w głowie. To był cud, że w ostatniej chwili zdołała
krzyknąć “Nat iadalac”, aktywując amulet chroniący
przed ogniem. I chyba tylko cudem nie spadł na nich
strop.
Kiedy kurz trochę opadł Elizabeth, klnąc na czym
świat stoi, wróciła na dół. Przypomniała sobie o
Kowalskim, który w całym tym zamieszaniu został w
piwnicy.
Mag był solidnie poturbowany, jednak to nie było
jeszcze takie straszne. Najgorzej było z przygniecioną
przez belkę stropową nogą. Otwarte złamanie to już nie
przelewki.
- 144 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Ocucony, zaczął wrzeszczeć, domagając się
medyka, “byle nie garnizonowego”. Elizabeth,
ignorując
wrzaski,
szarpnęła
za
nogę,
wprowadzając wystającą kość na właściwe
miejsce, po czym usztywniła i obandażowała
zmasakrowane udo. Kowalski zemdlał w czasie
tej operacji, i nic dziwnego. Templariuszka, nie
bawiąc się w ponowne cucenie, po prostu wzięła
chudego maga na ręce i wyniosła na górę.
Wydostali się na dziedziniec. Z baraku
pozostała tylko sterta gruzu, wśród których
widać było zwłoki żołnierzy. Gdyby ktoś kazał
Elizabeth zgadywać, ile trupów znajduje się pod
zwałami kamieni, bez wahania powiedziałaby, że
trzydzieści...
Omijając zdezorientowanych strażników
ruszyli w stronę bramy, tylko po to, by natknąć
się na pozbawiony jakiegokolwiek herbu powóz,
z którego okna wychylała się lady Cassandra.
- To są ci zdrajcy! Powiesić ich! - wrzasnęła
czcicielka Tzeentcha.
W ich stronę już biegli strażnicy.
- Jesteście aresztowani.
- Ależ... - zaczęła Elizabeth, ale zamilkła,
zdając sobie sprawę, że cokolwiek nie powie,
strażnicy i tak będą posłuszni Cassandrze. Musimy go zanieść do medyka! - spróbowała
ratować chociaż Kowalskiego.
- Zabierzemy go tam. - odpowiedział
dowódca, zabierając maga z jej rąk.
Zbrojni otoczyli ich zwartym kręgiem
lśniących halabard. Schwytani w pułapkę
awanturnicy spoglądali nerwowo to na siebie, to
na otaczające ich zgliszcza, rozpaczliwie szukając
ratunku. Było jasne, że żołdacy już dawno siedzą
w kieszeni lady Cassandry. Nie było co liczyć na
jakimkolwiek ratunek...
I wtedy właśnie Crowley postanowił wkroczyć
do akcji.
D
“ am im szansę ucieczki” - pomyślał
Crowley, wykonując magiczny gest.
Piorun, który po chwili uderzył w karetę lady
Cassandry, wywołał straszliwe zamieszanie.
Żołdacy padli na ziemię, ogłuszeni wybuchem i
zdezorientowani
z
powodu
sprzecznych
rozkazów.
- Łapać ich! - darł się dowódca.
- Ratować karetę! - krzyczał Randal dla
zmylenia przeciwnika.
Z kotłowaniny najszybciej wydostali się
Garret i Riannon. Wyuczone odruchy zadziałały,
nim zdążyli o nich pomyśleć. Garret wpadł
między zaskoczonych strażników, nim ci zdążyli
pojąć, co się właściwie dzieje. Riannon
przeskoczyła zwinnie nad halabardami i nie
zastanawiając się pobiegła przed siebie.
Wiedziała, że liczą się sekundy, że później
przywróceni do porządku żołdacy sięgną po
kusze, a wtedy będzie już za późno. Za sobą
usłyszała jeszcze okrzyk Randala: “Ratować
karetę!” i wkurzonego dowódcę po wojskowemu
wrzeszczącego na swoich podwładnych.
Chwilę później Crowley dojrzał kuśtykającą
Elizabeth, która nadziała się na jakąś halabardę.
“Dobrze tak tej krowie” - pomyślał - “Ma za swoje”.
Po drugiej stronie dojrzał Randala, który leżał na
ziemi, z ostrzem halabardy przystawionym do szyi.
Kruk, nie ryzykując użycia magii, spadł jak piorun na
kark strażnika, wbijając w niego dziób i pazury.
Zaskoczony żołdak prawie zabił Randala, na szczęście
jednak tylko nieznacznie zranił go w szyję. Złodziejowi
udało się uciec, wykorzystując zamieszanie. Crowley
znów wzbił się w do lotu.
Unosząc się w powietrzu stracił z oczu Garreta i
Randala, którzy zagłębili się w labirynt uliczek i
Elizabeth, która nieco wolniej podążała ich śladem.
G
arret, rzuć TNT! - krzyknęła templariuszka.
- Żeby mnie złapali? - złodziej nawet nie zwolnił
kroku.
- Przecież nawet się nie musisz zatrzymywać! Rzuć!
- Po co?
- Załatw tę sukę! No rzuć!
Zabłąkana strzała świsnęła złodziejowi koło ucha.
- Nie ma mowy! - wrzasnął.
- Rzuć...do... cholery! - kobiecie zaczynało brakować
tchu.
- Jassssna dupa! - wrzasnął Randal, któremu strzała
wbiła się w tyłek. - Zamknij się i spierdalaj! - dodał, po
czym dał nura w wąski zaułek, prowadzący do dobrze
mu znanego lokalu “U Gorącej Loli” i zniknął pościgowi
z oczu.
Chwilę później znikła także Elizabeth, wciągnięta
przez Garreta pod pelerynę.
R
iannon biegła ile sił w nogach. Wiedziała, że
zostawiła strażników daleko z tyłu, nie zwalniała
jednak, zakręcając w kolejną przecznicę. “Jeszcze raz w
prawo, w lewo, wąski przesmyk i powinna być
kryjówka. Chyba, żeby skręcić tutaj i dogonić
resztę....”
Rozważania przerwało jej pojawienie się sporego
oddziału skręcającego w jej uliczkę. “Sic!” Nie było
innego wyjścia, jak zawrócić. “Z prawej straże, a więc
w lewo i następna przecznica. Jak będę miała
szczęście to wpadną na siebie i na zamieszaniu
zyskam dodatkowe kilka sekund...”
Nie było żadnego zamieszania. Przeklęła ich w
duchu, rozglądając się za ukrytymi znakami Gildii. Nic.
Pamiętała następną przecznicę – to była wąska,
zawalona śmieciami uliczka, jedna z tych, które omijają
normalni mieszkańcy miasta. Wiedziała, że znajdzie
tam jedną z kryjówek. “Kilkanaście metrów i mam ich
z gło...”
Zabrakło jej powietrza w płucach. Zdziwiona
potknęła się i upadła. Sekundę później poczuła drzewce
bełta w ciele i twardy bruk pod sobą. Szarpnęła się do
przodu próbując wstać, ale ból przeszył pierś.
Zakrztusiła się krwią. Zrozumiała, że te kilkanaście
metrów to zdecydowanie za dużo.
- 145 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Strażnik opuścił kuszę. Był z siebie
zadowolony – taki dystans i idealne trafienie! Z
pewnością dostanie pochwałę od dowódcy, może
nawet przeniosą go do lepszej jednostki. A
oddział będzie mieć wolne do końca dnia.
Dobywając resztek sił Riannon doczołgała się
do najbliższych drzwi. Zamknięte. Słyszała
zbliżających się strażników. Niemal czuła tupot
ich stóp. A może to bicie jej serca? Przypomniała
sobie wizję z kryształowej kuli i przygryzła wargi.
Chwyciło ją dwóch, nie siląc się na
delikatność. Trzeci wykręcił jej ręce, nie dbając o
tkwiącą w plecach strzałę i związał je rzemieniem
tak mocno, że chwile później zaczęły drętwieć.
Podnieśli ją z ziemi i niczym trofeum zarzucili na
ramiona niosąc ją w kierunku pałacu.
Usłyszała kobiecy głos. Nie rozumiała słów.
Była na granicy świadomości. Jakby przez mgłę
dostrzegła postać i rozpoznała w niej lady
Cassandrę. Może jej się zdawało, a może na jej
ramieniu rzeczywiście siedziała znajoma czarna
sylwetka. Elfka przełknęła przekleństwo i
odpłynęła w stronę granicy niebytu.
C
rowley obniżył lot, kiedy dostrzegł
strażnika strzelającego z kuszy do Riannon.
Żołnierz trafił elfkę pod żebra. Ranna złodziejka
potknęła się i upadła na ziemię. Jako że Rian
irytowała kruka najmniej, i miała jeszcze jedną
pozytywną cechę, która w jego oczach stawiała ją
nad resztą, Crowley postanowił przysmażyć
strażników. Niestety, działanie w sytuacjach
stresowych nie było jego najmocniejszą stroną.
Wykonał gest, ale oczywiście coś poszło nie tak.
Piorun, zamiast w strażników, trafił biednego
kruka, który oszołomiony spadł na ziemię, dość
mocno się obijając.
- Kurrrrrrrwa mać! - zaklął - Z pierścionkiem
to chociaż sobie polatałem. Nigdy więcej nikomu
nie pomagam. - zdecydował.
Jego czarne myśli zostały przerwane
pojawieniem się lady Cassandry, która wyszła
wreszcie z karocy. Ptak czym prędzej poprawił
pióra, otrząsnął się i podleciał kawałek, lądując
na ramieniu służki Oka.
- To twój ptak, pani? - zapytał któryś z
żołnierzy.
- Nie. - odparła Cassandra.
- Najwrr' thakh 'Lzimbar Tzeentch wyszeptał jej do ucha Crowley.
- Tak, to mój posłaniec - zmieniła zdanie
kobieta, łapiąc jednocześnie ptaka za dziób. Ciiii... - szepnęła.
Uwagę kultystki odwrócili na chwilę żołnierze
prowadzący związaną Riannon.
- Zaprowadzić ją do pałacu - rozkazała. Muszę ją przesłuchać.
O
cknęła się, czując silny ból między
żebrami. Bełt nadal musiał tkwić w jej plecach,
strażnicy nie zadali sobie trudu by go usunąć.
Teraz, kiedy posadzili ją na krześle, brutalnie
przypomniał o swojej obecności.
Zacisnęła zęby usiłując ruszyć dłońmi. Nic z tego.
Odrętwienie dotarło już do wykręconych ramion i nie
miała szans na choćby minimalny ruch, a co dopiero
przerwanie rzemienia pazurami lewej ręki. Podarowała
sobie bezsensowne wysiłki i spod włosów, które spadły
jej na oczy, rozglądała się po pokoju.
Duża
komnata.
Bogato
urządzona.
Kilku
strażników. Jakiś oficer udający, że podziwia wyblakły
obraz. Wolała się nie odwracać, by sprawdzić, kto stoi z
tyłu. Już teraz wiedziała, że nie ma szans na ucieczkę.
Nie teraz. Nie ze skrępowanymi rękoma. Nie z bełtem
tkwiącym gdzieś w płucach. Czuła metaliczny posmak
krwi w ustach. Splunęła na drogi dywan właścicielki
apartamentów.
- Tylu luda na jedną elfkę. – wycharczała nie kryjąc
ironii.
Wyczuła poruszenie gdzieś za sobą. Oficer przestał
spoglądać na obraz. Spróbowała się złośliwie
uśmiechnąć dla dodania sobie otuchy, ale szybko tego
pożałowała. Kolejne ukłucie bólu w piersi przywróciło
jej pełną świadomość.
- Cóż za gwardia przyboczna - zakpiła, usiłując
zapomnieć o bólu - Boicie, że was zaatakuję z tym
krzesłem przywiązanym do pleców?
- Będą jak znalazł, jeśli spróbujesz jakichś sztuczek.
- usłyszała znajomy glos – A pewnie spróbujesz. A
wtedy z rozkoszą pozwolę im wybić ci to z głowy. Wiem
o tobie wszystko.
Lady Cassandra właśnie weszła do pokoju. Na jej
ramieniu siedział Crowley – teraz Riannon nie miała
wątpliwości. To rzeczywiście był on. Nie mogła tylko
uwierzyć, że ta wredna wrona ich tak podle zdradziła.
Przełknęła kolejne przekleństwo. Smakowało krwią.
C
rowley, siedzący wygodnie na ramieniu
Cassandry, przyglądał się przywiązanej do krzesła
Riannon. Wyglądała nie najlepiej. Właściwie całkiem
kiepsko. Pluła krwią. Nie byłaby w stanie uciec, a
jednak pilnowało ją kilku strażników.
- Teraz powiesz mi co wiesz. - zwróciła się lady do
elfki.
- Najpierw musimy porozmawiać - szepnął kruk.
- Muszę was na chwilę zostawić. Pilnować jej, ale nie
dotykać - rozkazała kultystka i wykonała magiczny gest.
Jej dłoń pozostawiła w powietrzu świetlisty ślad,
który zawisł nad głową więźnia, urągliwie połyskując.
Cassandra, z ptakiem na ramieniu, udała się do
sąsiedniego pokoju.
- Kim jesteś? - zapytała Cassandra.
Crowley zaczął improwizować.
- Kochanie, towarzyszę ci już od dłuższego czasu.
Obserwuję cię. Robisz zadziwiające postępy. Jestem z
ciebie zadowolony. Dokonałem trafnego wyboru. Jesteś
Jego i moją ulubioną służką.
- Dlaczego mam ci uwierzyć i zaufać? - zapytała.
- A jak myślisz, kochanie, kto sprawił, że twoja
ucieczka z Białego Źródła okazała się bezproblemowa?
Dlaczego magister zginął? To wszystko stało się po to,
abyś mogła przejąć władzę.
- A kim ty jesteś? - ponowiła pytanie.
- 146 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Przepraszam, złotko. Zapomniałem się
przedstawić. Jestem demonem. Moje imię brzmi
Corvus Corone Doctus, ale mów mi Doctus.
- A komu służysz? - to pytanie zabolało kruka,
ale odpowiedział.
Zmieniającemu
Ścieżki.
Pośrednio.
Bezpośrednio podlegam demonowi Drrwhkulht.
- Aha - Cassandra udała zrozumienie.
- Na razie jest jedna sprawa. Nie możesz zabić
tej elfki, bo potrzebujemy jej do rytuału podczas
koniunkcji. Poza tym zrób jej co chcesz.
- Pamiętaj że i tak ci nie ufam - zakończyła
ich konwersację.
XXIX.
A
ni Elizabeth, ani Garret nie wiedzieli, co
spotkało Riannon. Randal też nie wiedział, ale
jego akurat i tak by to niewiele obeszło. Zaszył
się u zaprzyjaźnionej dziwki i nie zamierzał
wychylać nosa z jej łóżka przez najbliższe kilka
dni.
Tymczasem templariuszka i złodziej kryli się
przed wzrokiem kręcących się po okolicy
strażników, zastanawiając się, co dalej. Po
pierwsze, biedny Kowalski został w rękach
żołdaków. Być może w innych okolicznościach
byłby w stanie sam sobie poradzić, ale ze
złamaną nogą? Trzeba go było stamtąd
wyciągnąć, zwłaszcza, że Cassandra mogła się
nim zainteresować. Jednak nie mogli tak od razu
wracać do garnizonu. Musieli poczekać, aż
wszystko się uspokoi. No i przede wszystkim
zebrać się do kupy. Na Randala nie mieli co
liczyć, ale gdzie była Riannon? I gdzie się
podziało to paskudne ptaszysko?
Ś
wietlisty
znak
pozostawiony
przez
Cassandrę wisiał przed nią na wysokości oczu.
Nie miała pojęcia, co to takiego, ale powodowało
nieznośne swędzenie dłoni, której nawet nie
mogła podrapać. Irytowało ją to tak bardzo, że
lęk przed tym, co z nią zrobią zniknął,
pozostawiając po sobie lawinowo narastającą
złość. Złość na Cassandrę, która ją tu
przetrzymywała,
na
Crowleya,
który
najwidoczniej zdradził i spoufalił się z jej
prześladowczynią, na siebie, że dała się złapać i
na strażnika, który jeszcze przed chwilą gapił się
na rozerwaną bluzkę, a teraz zapragnął zobaczyć
więcej. Napluła mu w twarz, kiedy tylko
wyciągnął rękę. I mniej więcej w tym momencie
wróciła Cassandra.
- Mówiłam, żeby jej nie dotykać!
Strażnicy pokornie usunęli się na bok. Ich
pracodawczyni, najwidoczniej bardzo z siebie
zadowolona, niespiesznie podeszła do elfki.
Spojrzała na nią z pogardą.
- A teraz powiesz mi wszystko.
Riannon odpowiedziała jej ponurym spojrzeniem
spod potarganych włosów, których nie miała jak
odgarnąć z twarzy. Milczała zaciskając zęby.
- Dla kogo pracujesz?
- Odwal się. – wycedziła.
Nieco obrażona, lady wyciągnęła zdobiony sztylet.
Skierowała ostrze w stronę elfki.
- Jest zatruty. Wystarczy, że cię drasnę, a za
trzydzieści godzin twoje ciało zmieni się w bezkształtną
breję. Zapewniam, że nie będzie to przyjemne. Dla
kogo pracujesz!?
Sztylet znalazł się przy jej szyi. Ostrze przesunęło się
wyżej, podnosząc jej podbródek.
- Przecież wiesz.
- To nieistotne. Istotne, że pytam. Mów!
- Kruger. - fuknęła - Ale ten kretyn nie żyje. Zostawił
nas w tym bałaganie...
- Gdzie są pozostali? – przerwała jej Cassandra.
Riannon, wyrwana z kontekstu, zamarła w pół
zdania. Ostrze, pełznąc wzdłuż jej policzka,
zawędrowało na wprost oka.
- Gdzie jest Garret!?
- Spierdalaj! – rzuciła, nim zdążyła pomyśleć.
- Gdzie!? – naciskała Cassandra.
Koniec sztyletu był już tak blisko oka, że go prawie
nie widziała. Do tego czuła, że z jej ręką dzieje się coś
niedobrego.
Strach. Natłok myśli...
Nie była w stanie wymyślić nic sensownego.
- Nie wiem!
Ręka Cassandry zaczęła drżeć. Jej właścicielka
najwidoczniej straciła cierpliwość.
- Skąd mam do cholery wiedzieć!? - wrzasnęła
doprowadzona do rozpaczy ofiara - Nie ma mnie z
nimi!
Nie była to odpowiedz, która satysfakcjonowałaby
Cassandrę. Lady nie grzeszyła nadmiarem cierpliwości.
Prawdę mówiąc, jak przystało na bogatą pannę
wysokiego rodu, miała jej nad wyraz mało. Nie miała
też chyba zbyt bogatych doświadczeń, jeśli chodzi o
wyciąganie informacji czy torturowanie więźniów.
Straciła opanowanie. Poniosło ją i przesunęła sztylet za
daleko.
Komnatę przeszył wrzask, a później taka wiązanka
przekleństw, że lady cofnęła się odruchowo o krok do
tył. Zaraz potem przypomniała sobie, że nic jej nie grozi
i to ona jest tu panią.
- Powiedz gdzie są. Możesz się jeszcze uratować. –
pochyliła się nad Riannon - Jeśli ich złapiemy dam ci
antidotum.
- Odwal się, suko! – elfka napluła jej w twarz.
Wiedziała, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek
odtrutkę. Była wściekła, tak wściekła, że niemal nie
zwracała uwagi na swoje oko, które powoli spływało po
policzku. Powinna już dawno stracić przytomność, ale
szalejący w sercu gniew wciąż utrzymywał ją na
powierzchni. Ignorowała Crowleya, który szeptał jej coś
do ucha i rzucała przekleństwami na prawo i lewo, aż
zabrakło jej powietrza w płucach, a pierś przeszyło
znajome kłucie. Wyklęła wszystkich, poczynając od
Cassandry, poprzez wredną wronę, a skończywszy na
strażnikach.
- 147 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Zaprowadzić ją do lochu! – rozkazała lady,
ocierając twarz chusteczką.
Nie tak miało to wyglądać! Aż trzęsła się ze
złości. Zdawała sobie jednak sprawę, że teraz
niczego się nie dowie.
- Przesłucham ją jak się uspokoi! – rzuciła
jeszcze wychodząc z pomieszczenia.
Crowley zerwał się z oparcia krzesła i poleciał
za nią. Riannon została na miejscu, ciężko dysząc
i mamrocząc coś pod nosem. Chwilę później
poczuła dłonie strażników chwytających ją za
ramiona i wreszcie odpłynęła w czerń.
Crowley nie mógł oczywiście ładować się do
lochu za Riannon, zresztą wcale nie miał na to
ochoty. Lochy to nie miejsce dla przyzwoitego
kruka. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas na
sprowadzenie odsieczy. Opuścił Cassandrę
wmówiwszy jej, że leci się rozejrzeć po okolicy i
poszukać wrogów.
Zajrzał do domu Kowalskiego, ale nie zastał
tam żywego ducha. Przeszukiwał uliczki i zaułki
w okolicy garnizonu, aż wreszcie dostrzegł w
jakimś kącie jasną czuprynę Elizabeth.
Natychmiast wylądował, z zadowoleniem
stwierdzając, że znowu przyszło mu pełnić
opatrznościową rolę. Bez niego pewnie by tak
siedzieli do jutra!
Poinformował ich krótko, że Riannon dostała
się w ręce Cassandry i wylądowała w lochach pod
pałacem Diuka, a Kowalski trafił tam zaraz po
niej. Jak przewidywał, natychmiast postanowili
ich ratować. Kiedy jednak z całym sarkazmem,
na jaki go było stać, zapytał, jak niby mają
zamiar się dostać do pałacu bez pomocy
Kowalskiego, Elizabeth triumfalnie wydobyła
mapę kanałów.
- Dołem, ptasi móżdżku. - powiedziała.
Oczywiście, obrażony Crowley odmówił
zejścia pod ziemię. Poza tym kanały, podobnie
jak lochy, nie były odpowiednim miejscem dla
szanującego się kruka. Widział kto kiedy ptaka w
kanałach?
Właściwie nie miał zamiaru mówić im
niczego więcej, ale po namyśle dodał niezmiernie
chłodnym tonem.
- Przypadkiem dowiedziałem się, co to jest
Nolan Tadar.
- Co?
- To nazwa podmiejskiej rezydencji Shary
m’Shani. Lady Cassandra się tam wybiera.
Jeszcze dziś.
- “Optyk spotka się z byłym okulistą.” –
zacytowała Elizabeth. – Cholera, trzeba by tam
jechać!
- Najpierw Riannon. – przypomniał Garret.
- Oczywiście. Ale potem... Crowley, jakbyś
spotkał Randala albo “modlicha”, skieruj ich do
wschodniej bramy. Tam się spotkamy, jakby co.
- Może skieruję, a może nie. – oświadczył
kruk i odleciał w stronę pałacu.
Położone pod pałacem lochy były zimne, ciemne i
mokre, jednym słowem nieprzyjemne. Riannon
podniosła się z brudnej posadzki z nierównych płyt, na
której porzucili ją strażnicy. Usłyszała za sobą głuchy
łoskot zamykanych drzwi. Odwróciła się, a wtedy w
solidnym drewnie obitym metalem zasunęło się z
trzaskiem małe okienko zabezpieczone dodatkowo
kratami. Wreszcie została sama.
Klęcząc na kolanach usiłowała poruszyć dłońmi.
Mrowienie ustąpiło, ale czuła się dziwnie. Może to ta
trucizna? Wygięła się w tył, nadal nie mogąc sięgnąć
pazurami rzemienia. Zacisnęła zęby usiłując wyciągnąć
rękę dalej. “Jeszcze trochę...”
I udało się! Z westchnieniem ulgi rozluźniła
uwolnione ramiona i stanęła prostując plecy. Sięgnęła
do twarzy i natychmiast cofnęła rękę. Przeklęła w
duchu Crowleya, Cassandrę i swoją głupotę. Nadal była
wściekła, ale teraz to uczucie zamieniło się w
nienaturalny spokój. “Rozpacz przyjdzie później” –
pomyślała.
Teraz
najbardziej
brakowało
jej
niezawodnej torby.
Próbowała coś dostrzec w mroku, ignorując tępy ból
rozsadzający czaszkę. Niewiele widziała, choć wątłe
promienie światła, wpadające przez wąskie okienko
naprzeciwko drzwi, wystarczyłyby, by mogła się
rozejrzeć. Jednak teraz była w stanie rozróżnić jedynie
kształty, jaśniejsze lub ciemniejsze plamy.
Polegając bardziej na innych zmysłach, niż na
wzroku, zdołała się zorientować, że pod jedną ze ścian,
na kupce zgniłej słomy, kuliły się dwie osoby. Jedno
spojrzenie zdrowego oka starczyło, by stwierdzić, że nie
będą w stanie jej pomóc.
“Wąskie okienko. Solidne zaryglowane drzwi. Z
pewnością
pilnowane
z
zewnątrz.
Odpływ
kanalizacyjny pokryty kratą. Za mały, żeby się przez
niego przecisnąć. Dwaj odmóżdżeni więźniowie.
Kiepsko...” – podsumowała z zimną precyzją.
Kiedy nadal masowała dłonie, coś ją tknęło –
“Jakim cudem, mając tak skrępowane ręce, zdołałam
nimi poruszyć?” Przypomniała sobie, że w celi ramiona
nie wydawały się już nienaturalnie wykręcone, że
dłonie nie były zdrętwiałe, że...
Przygnieciona odpowiedzią zwaliła się na kolana.
Tuż przed nią czernił się odpływ kanalizacyjny.
Wiedziała, że drogę wyjścia blokuje tylko krata i... jej
tożsamość. Własne “ja”. Czuła, że może nadać swemu
ciału dowolny kształt. Może się stąd wydostać. Ale za
jaką cenę? Czy będzie później mogła to odwrócić?
“Co masz do stracenia?” – odezwał się w niej ten
drugi głos, który narodził się wraz z ostatnim napadem
wściekłości – “Za niecałe trzydzieści godzin i tak
zginiesz... Co cię obchodzi, kim wtedy będziesz? Chcesz
resztę swoich dni... tfu, godzin, przesiedzieć tutaj?”
“Ma rację” - pomyślała Riannon, chwytając za
kratę. Metal był twardy, ale mocowanie słabe. Z
nadludzką siłą, jaką dawała jej ręka doppelgangera, bez
problemu wyrwała żelastwo ze spoin między
kamieniami. Chwilę później spoglądała w czerń
odpływu, czując kolejną falę wątpliwości.
- 148 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
XXX.
T
emplariuszka i złodziej po raz kolejny
zagłębili się w mroczny, wilgotny, cuchnący
rozkładem świat podziemi. Szli szybko, ale
czujnie, pamiętając o gnieżdżących się w ścieku
mutantach.
Co
jakiś
czas
przystawali,
porównując przebytą drogę z widniejącą na
mapie plątaniną linii.
Po
nieskończenie
długim
czasie,
odmierzanym miarowym chlupotem szlamu pod
stopami, dotarli wreszcie do kanału, który
przebiegał pod południowym skrzydłem pałacu.
Lochy były dokładnie nad nimi. Musieli teraz
znaleźć wyjście i mieć nadzieję, że nie będzie ono
umieszczone w zasięgu wzroku więziennych
dozorców.
Wreszcie znaleźli. Owinięty peleryną Garret
stanął na ramionach Elizabeth i ostrożnie,
wstrzymując oddech, uniósł ciężką żelazną
pokrywę. Zobaczył... ciemność. Ciszej od
skradającej się myszy wspiął się na górę, po
czym, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma
nikogo, z niejakim trudem wciągnął do
pomieszczenia swą towarzyszkę.
Niewidzialna dwójka wymknęła się na
korytarz.
- Co teraz? – zapytał Garret, nie mając
pojęcia jak znaleźć Riannon w więziennym
labiryncie.
- Musimy znaleźć wejście do lochów. Tam
powinien być dyżurny strażnik.
- Chcesz go grzecznie zapytać o Rian?
- Nieeee. Ukradniesz mu spis. No wiesz, tę
księgę, gdzie notują każdego nowego więźnia.
- A jak tutaj nie prowadzą księgi?
- Nie martw się na zapas, dobrze? –
odpowiedziała, zastanawiając się przy tym, co do
cholery zrobią, jeśli rzeczywiście nie będzie
żadnego spisu.
Szczęście im sprzyjało. Już po kilku krokach
natrafili na wracających z obchodu strażników, w
dodatku kończących właśnie zmianę. Ruszyli
cicho za nimi, aż dotarli do podnóża długich
schodów, prowadzących wysoko na górę.
- No jak tam, Peter, dość na dziś? – zapytał
jakiś głos.
Włamywacze
ujrzeli
grubą
kratę,
przegradzającą wiodące ku wolności schody.
Zaraz za nią mieściła się mała klitka, zajmowana
przez odźwiernego. W otwartych drzwiach stał
śmiertelnie znudzony żołdak i z irytacją usiłował
doczyścić plamę rdzy, szpecącą hełm.
- Peeeewnie. – ziewnął strażnik nazwany
Peterem. – Jeszcze piwko na dobranoc i zaraz
idziemy spać. Co nie, Hans?
Hans mruknął coś niewyraźnie.
- Wam to dobrze. Ja dopiero zaczynam służbę –
jęknął ten z hełmem. – Jest dziś coś ciekawego?
- Tak, dwoje nowych więźniów. – ożywił się Peter Pod specjalną opieką lady Cassandry. Powiedziała, że
potem po nich przyśle.
Ukryta pod płaszczem dwójka zamieniła się w słuch.
- Pod specjalną opieką? – zachichotał strażnik. –
Nieźle powiedziane! Gdzie ich mamy?
- Cela dwieście siedem. Jakaś dziewka. – stwierdził
Hans,
dla
podkreślenia
słów
wykonując
charakterystyczny gest w okolicach piersi - Chyba elfka.
Nasza lady się z nią już nieco zabawiła, więc trudno
poznać, he, he. A w dwieście dwanaście leży facet.
Nawet nie wiem, kto to, bo miał na głowie worek.
Cassandra zabroniła do niego zaglądać.
- Dwieście siedem i dwieście dwanaście? –
powtórzył strażnik, chcąc lepiej zapamiętać.
Niewidzialna dwójka za plecami Hansa zrobiła
dokładnie to samo, tyle że bezgłośnie, po czym
zawróciła i pomknęła w głąb lochu.
- Dwieście trzy, dwieście cztery... Dwieście siedem!
– Garret wyciągnął pęk wytrychów i zaczął majstrować
przy zamku – Zostań tu. Jakby ktoś się pojawił mów, że
przysłała nas Cassandra.
Zamek nie był skomplikowany. Właściwie był
bardzo prosty. Złodziej poradził sobie z nim bez trudu i
w mgnieniu oka drzwi do celi stanęły otworem.
- Riannon?
Odpowiedziała mu cisza. Wetknął głowę do środka i
rozejrzał się. Dwie kupki łachmanów, leżące pod
ścianami, skrywały dwóch przerażonych chudzielców.
Elfki nie było nigdzie widać.
- Rian? Jesteś tu? – powtórzył Garret bezradnie. –
Ej, prosty człowieku, gdzie ona jest? – zapytał jednego
z obdartusów.
Więzień nie odpowiedział. Trząsł się ze strachu.
Garret zaczął obchodzić pomieszczenie dookoła,
zaglądając w każdy kąt, choć w głębi duszy wiedział, że
nie ma to żadnego sensu.
- Ktoś był tu z wami? – spróbował jeszcze raz.
Drugi obdartus pokiwał głową i wskazał brodą na
studzienkę ściekową pośrodku celi. Otwór był mały.
Bardzo mały. Jakim cudem Riannon zdołałaby się
przez nią przecisnąć?
- Uciekła tędy? – zapytał złodziej z niedowierzaniem
– Jakim sposobem?
- Widziałeś kiedyś mroczne kształty, czarniejsze od
nocy? Plugawe cienie, półpłynne istoty przelewające się
przez krawędź rzeczywistości? – wymamrotał więzień Zmieniają się, wciąż się zmieniają, a mroczni Bogowie
grają w kości, siedząc na tronach zrobionych z
zakrzepłej krwi.
Garret nie próbował nawet dociekać sensu
wariackiej tyrady. Potrząsnął szaleńcem z całych sił, a
gdy to nie pomogło, uderzył go w twarz. Więzień
spojrzał nieco przytomniej.
- Gdzie ona jest?
- Przemknęła. Przepłynęła. Przelała się przez
barierę, jak mroczny cień, co ucieka przed słońcem.
- W każdym razie uciekła. – powiedział złodziej,
bardziej do siebie niż do wariata – Jakoś się
przecisnęła i uciekła.
I wyszedł.
- 149 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zupełnie zapominając o założeniu peleryny
pociągnął Elizabeth w stronę celi dwieście
dwanaście, po drodze wyjaśniając jej sytuację.
Skoro Riannon zdołała umknąć o własnych
siłach,
pozostawało
im
tylko
wydobyć
Kowalskiego i wynosić się z tego zakazanego
miejsca.
W tym momencie zza zakrętu wyłonili się
dwaj strażnicy. Na widok obcych natychmiast
unieśli w górę nabite kusze.
Nagle Elizabeth poczuła się tak, jakby
rzeczywistość leciutko przesunęła się obok niej.
Zamrugała oczami, patrząc na leżące w kałuży
krwi ciała strażników, którzy jeszcze chwile temu
byli cali i zdrowi. Spojrzała podejrzliwie na
Garreta.
- Jak to zrobiłeś? – zapytała zdumiona.
- Powiedzmy, że mam pewne szczególne
umiejętności. – odparł tajemniczo.
Zastanowiła się. Czyżby użył zegarka z Iony?
Przecież jeszcze niedawno rozpaczał, że artefakt
jest zepsuty i nie nadaje się do użytku! Znowu
coś kręcił. Zaklęła pod nosem, po czym
przytomnie postanowiła odłożyć pytania na
później. Musieli się pospieszyć. W każdej chwili
ktoś mógł zacząć szukać tej dwójki.
Na szczęście Kowalski był w swojej celi i nie
zamierzał nigdzie znikać. Nawet gdyby
zamierzał, nie był w stanie. Na nodze miał wciąż
ten sam prowizoryczny opatrunek, który założyła
templariuszka. Był bardzo blady, leżał
nieruchomo, z zamkniętymi oczyma. Nawet nie
zauważył, kiedy weszli. Jednak żył.
Na szyi miał nabijaną ćwiekami obrożę, na
widok której Randal z pewnością wygłosiłby
jakąś sprośną uwagę.
- Hej, Kowalski! – powiedziała wesoło
Elizabeth – Zabieramy cię stąd.
Mag z trudem uniósł powieki i uśmiechnął się
blado.
- Najwyższy czas.
- Co z tobą?
- Ta suka założyła mi to. – dotknął obroży. –
Blokuje magię. To... boli.
- Spokojnie, coś wymyślisz. Jesteś w końcu
wielkim magiem. Ale najpierw musimy się stąd
wydostać. – powiedziała, biorąc go na ręce. –
Postaraj się nie jęczeć.
Ostrzeżenie miało sens, bo zniesienie
półprzytomnego maga do kanałów nie było wcale
proste i biedak kilka razy musiał mocno zagryzać
wargi, kiedy któreś z ratowników niechcący
trącało jego zmasakrowaną nogę. W końcu
jednak znaleźli się pod ziemią i czym prędzej
opuścili okolicę pałacu. Wyszli na powierzchnię
dopiero poza murami miasta, niedaleko
wschodniej bramy.
Riannon
pchnęła drzwi i już po chwili
znajdowała
się
w
znajomej
piwniczce.
Westchnęła ciężko, patrząc na resztki swojego
ubrania i zapaćkane szlamem ciało. Nie czuła
zapachu ścieku, ponieważ całkowicie nim przesiąkła.
Wiedziała jednak, że cuchnie.
Kroki na schodach. Lufa wymierzona prosto w nią.
- Daj spokój. – podniosła ręce w uspokajającym
geście – To tylko ja. Wybacz ten smród. Z
przyjemnością to z siebie zmyję. – rzuciła bez
entuzjazmu, kiedy James opuścił broń.
C
hwilę potem, z pustym oczodołem zalanym
ciemnozielonym eliksirem, moczyła się w balii.
Powietrze zasnute było mgiełką gorącej pary. Jednym
okiem gapiła się w sufit, przeżuwając ostatnie
wydarzenia. Nastrój, który ją opanował, był wyjątkowo
paskudny. Delikatnie rzecz ujmując.
Na myśl o tym, czym była jeszcze jakiś czas temu,
przeszywał ją nieprzyjemny dreszcz. Chwila, kiedy
wyciągnęła ręce w stronę odpływu... Dziwne uczucie,
kiedy przepływając wąskim kanałem czuła całą sobą
fakturę jego brzegów. Później, kiedy już przelała się
przez kratkę na kanałowy chodnik i nakazała ciału
wrócić do pierwotnej postaci. Kiedy podnosiła się z
chodnika widząc jak z brei, jaką była niedawno,
formują się jej ręce, nogi... Czuła, jak cofa się ogon, a
twarz przyjmuje znane rysy.
Do tego przez tę ucieczkę gadzie łuski z dłoni
zawędrowały już na ramię. Oto cena, jaką musiała
zapłacić za przemianę. Wolała więcej tego nie
próbować. Już teraz wizja obcięcia, w razie czego, ręki a
nie dłoni nie napawała jej zbytnim optymizmem.
Żachnęła się w wspominając groźby Cassandry “Bezkształtna breja, powiadasz...”
Wzdrygnęła się. Postanowiła myśleć o czym innym,
choć wspomnienie modlicha, który spojrzał na nią i
powitał ją tytułem “królowej”, również nie było
przyjemne. Pocieszała się, że przynajmniej stwór bez
sprzeciwu zgodził się zakraść do pałacu i odzyskać jej
torbę.
Później omal nie udusiła Crowleya, który dziwnym
zbiegiem okoliczności przebywał w willi. Ptaszysko
krążąc pod sufitem tłumaczyło, że tylko jemu
zawdzięcza życie, a oko straciła przez własną głupotę.
Zwymyślała go i odesłała do wszystkich mrocznych
bogów, każąc wypchać się tą “wspaniałomyślnością”.
Może i inwigilował szeregi wroga, ale... jak mógł
pozwolić tej suce wydłubać jej oko!
Nadal w nienajlepszym humorze wygrzebała się
wreszcie z balii i wciągnęła na siebie uszykowane przez
Jamesa ubrania Krugera. Były za duże i zdecydowanie
niewygodne, ale sługa nie mógł znaleźć nic innego.
Znów dał o sobie znać brak torby, gdzie z pewnością
znalazłaby coś właściwego. Czuła się bez niej naga,
niekompletna, a to przytłaczało ją jeszcze bardziej. Z
cichą nadzieją, że modlich nie zawiedzie, powędrowała
do salonu, gdzie James miał zając się jej okiem i w razie
czego raz jeszcze polać ranę w plecach zielonym
płynem.
Obojętnie przyjęła informację, że z resztą grupy ma
się spotkać rano, pod wschodnią bramą.
- 150 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
XXI.
C
zekali przy wschodniej bramie, gryząc
palce z niecierpliwości. Elizabeth zamęczała
Garreta
pytaniami
o
jego
“szczególne
umiejętności”, ten zbywał ja półsłówkami,
wykręcając się od odpowiedzi. W pewnym
momencie poczuła, że ma dość tych gierek i
najbezczelniej w świecie zaczęła go wypytywać o
błękitnoskórą kobietę z odciętą głową. Wtedy
zmienił temat. Dla odwrócenia uwagi zaczął coś
bredzić o kamuflażu, zupełnie ignorując jej
wysiłki.
Powinniśmy
zmienić
wygląd.
–
przekonywał. – Wtedy nas nie poznają.
Templariuszka patrzyła na niego jak na wariata,
kiedy polewał sobie głowę jakimś śmierdzącym
płynem. Po chwili jego włosy nabrały
obrzydliwego, żółtawego odcienia, jaki niektórzy
określali mianem “świńskiego blondu”.
- Obetnę ci włosy i zafarbuję na czarno –
zaoferował.
- Ani mi się waż! – krzyknęła templariuszka i
przezornie odsunęła się o kilka stóp od złodzieja.
Przez dłuższy czas obserwowała, jak splata
żółte pasma w mnóstwo drobnych warkoczyków.
Raz po raz ziewała rozdzierająco. Kowalski
drzemał.
Wreszcie z nieba spłynął długo oczekiwany
czarny kształt. Chwilę po nim na miejsce dotarł
James, spokojny jak zwykle, niosąc na ramieniu
wypchaną prowiantem torbę. Kilka kroków za
nim, w cieniu, podążała druga sylwetka.
Riannon. Rozpoznali ja dopiero do dłuższej
chwili, gdyż odziana była co najmniej dziwnie, w
jakieś zbyt obszerne ubranie, w dodatku męskie,
a twarz skrywała pod kapturem. Wyglądała
strasznie. Kiedy podeszła bliżej zauważyli, że
lewe oko miała zasłonięte szeroką przepaską
poznaczoną śladami krwi.
Tej nocy wiele przeszła, ale widać było, że nie
zamierza zostać w mieście, pozostawiając innym
wyprawę do Nolan Tadar. Na jej twarzy
malowała się determinacja. Tak przynajmniej to
odczytali. Prawda była taka, że nie chciała
zostawać tu sama, a na wspomnienie ostatnich
wydarzeń traciła nad sobą panowanie, wolała się
więc nie odzywać.
Kilka minut później, jakby nigdy nic, zjawił
się modlich. Rozpłaszczył się przed elfką
szepcząc coś, co tylko ona była w stanie usłyszeć.
Najwidoczniej nie była zadowolona:
- Jak to jej nie masz!?
- Nie mogłem dostać się do pałacu. –
tłumaczył się modlich.
Riannon westchnęła ciężko. Podniosła głowę.
Pozostali spoglądali na nią pytającym wzrokiem.
Nie powiedziała nic.
Nie mogąc się doczekać wyjaśnień, Elizabeth
postanowiła sama zaspokoić ciekawość.
- Ooo, modlich! Skąd ty się tu wziąłeś? – zdziwiła
się teatralnie.
- Pojawił się w domu mego pana niedługo po niej. –
wyjaśnił James, wskazując na stojącą z boku Riannon,
która wydawała się nie zwracać na nic uwagi.
- Taaak? – Elizabeth, która ostatnimi czasy
podejrzewała wszystkich dookoła, przechyliła głowę
zupełnie jak modliszka. – A jakim cudem tam trafił?
- Wyczułem królową. – stwierdził tajemniczo stwór.
- Wyczuł! – zaśmiał się Crowley – Po zapachu ją
wyczuł! Mówię wam, cuchnęła ściekiem na pół
dzielnicy!
Riannon obudziła się z otępienia i rzuciła mu
wściekłe spojrzenie. Jakimś cudem zdołała się
powstrzymać przed rzuceniem czegoś więcej. Już miała
odpowiedzieć jakąś kąśliwą uwagą, ale przypomniała
sobie, że miała się do niego nie odzywać.
- Niech ktoś powie temu pieprzonemu
konfidentowi, żeby się zamknął.
- Zamknij się, wyleniały gawronie – warknęła pod
nosem templariuszka, widząc, jak twarz elfki skurczyła
się z bólu. – Pilnuj dzioba, bo skończysz jako rosół.
“Co za brak szacunku” – pomyślał kruk.
- Jeszcze mi będziecie dziękować – rzucił na
pożegnanie i odleciał poszukać Cassandry.
J
edząc śniadanie wymienili relacje o nocnych
wydarzeniach i zgodnie postanowili “wziąć czynny
udział” w zebraniu kultystów. Chcieli wreszcie
zakończyć tę sprawę, raz na zawsze.
Ponieważ Kowalski, solidnie pokiereszowany i w
dodatku unieszkodliwiony przez obrożę blokującą
magię nie mógł im w niczym pomóc, James
zasugerował, że zawiezie go do jednej z podmiejskich
wiosek, gdzie znajdzie się pod odpowiednią opieką. Nie
oponowali. W towarzystwie Jamesa Kowalskiemu nic
nie mogło grozić.
- 151 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
- 152 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
bserwatorzy
Część czwarta
XXXII.
C
zwórka nieustępliwych wrogów Oka
nabyła na przedmieściu dwa konie i ruszyła na
wschód. Riannon przeklinała w duchu modlicha,
który nie potrafił wydobyć jej torby z pałacowych
apartamentów Cassandry. Przez cała drogę nie
odezwała się ani słowem. Po dwóch czy trzech
godzinach jazdy dotarli do banalnego miasteczka
o poetycznej nazwie. Regenbogen było typowe,
typowe aż do bólu. Specjalizowało się...
Właściwie w niczym. Minęli ratusz, dotarli do
jedynej w miasteczku karczmy i zdecydowali się
wstąpić na małą przekąskę, zamierzając przy
okazji spytać o drogę do zameczku Shary.
Zamówili miejscowe paskudztwa i usiedli,
czekając na posiłek. W sąsiedniej sali jakiś elf
brzdąkał cicho na lutni. Zignorowali go, zbyt
zajęci własnymi sprawami. Elizabeth spoglądała
spod oka na Garreta. “On coś kręci” – chodziło
jej po głowie – “Coś jest nie tak. Coś przed nami
ukrywa. Tylko co?”. Złodziej starał się nie
patrzeć w jej stronę. Miał na końcu języka
kąśliwą uwagę w rodzaju “przestań mnie
przewiercać wzrokiem, wredna babo”, ale
milczał. Nie chciał prowokować. “Ona coś
podejrzewa.” – przemknęło mu przez głowę –
“Chyba się nie domyśla? Nie, niemożliwe...”.
Riannon nie zwracała na nich najmniejszej
uwagi. Właśnie po raz kolejny przeklinała brak
torby, w której była jej lutnia. Ten elf tak
strasznie rzępolił... Zresztą jej towarzysze
przestali się wygłupiać, kiedy na stół wjechała
wielka misa kapuśniaku na świńskim ryju. Przestali?
- Mości oberżysto – Garret zatrzepotał rzęsami i
miękko wygiął nadgarstek – Doszły mię słuchy, jakoby
w tej okolicy miał się odbyć wernisaż pewnego artysty.
Oberżysta gapił się na niego pustym wzrokiem.
- Wystawa. – podpowiedziała przez zęby Elizabeth.
- Ależ zaiste, przecież mówię! – złodziej nie
przestawał odgrywać idioty – Prosty człeku, jakże mam
do ciebie mówić? Obrazy! Pragnę ujrzeć obrazy!
- Wy jezdeście jakiś artysta? – odezwał się wreszcie
karczmarz.
- Naturalnie! Tworzę! Uwieczniam piękno! –
tokował złodziej – Maluję obrazy, idioto! – wyjaśnił,
widząc że karczmarz nadal nic nie pojmuje.
- Ehe. – stwierdził gospodarz. – Artysty. Obrazy.
Jasne. Zapytajcie tego przygłupa z lutnią. – wskazał na
brzdąkającego elfa - Tyż mówi, że jezd artystom.
Garret podniósł się od stołu i przeszedł do
sąsiedniej sali.
- Mości elfie... – zaczął.
Elizabeth westchnęła ciężko i przymknęła oczy,
starając się nie słuchać potwornych bredni o
“ponadczasowej harmonii ukrytej w dysonansach”
oraz “orgii barw na dziewiczym płótnie”. Była
absolutnie pewna, że zanim ci dwaj skończą, zdąży
sobie uciąć małą drzemkę.
W
ymknęli się z miasteczka tuż przed
zamknięciem bram. Zachodzące słońce wisiało jeszcze
nad horyzontem, niczym czerwona kula utoczona z
krwi.
Szli na wschód. Konie zostawili w stajni przy
karczmie. Elf powiedział, że od zamku dzielą ich
jedynie trzy, może cztery mile – trochę ponad godzina
solidnego marszu. I rzeczywiście, w ostatnich
promieniach słońca ujrzeli sylwetkę zamku. Nie był
wielki, choć jego mury wydawały się absurdalnie
wysokie. Być może było to tylko złudzenie, gra świateł
na wzgórzach? Budowla była plamą czerni na tle
szkarłatu nieba. Zmierzch nadchodził szybko, jakby nie
mogąc się doczekać chwili, kiedy otuli świat peleryną
mroku.
Zatrzymali
się
w
przydrożnej
kapliczce
poświęconej Taalowi. Musieli zaczekać, aż noc ukryje
ich przed oczyma obserwatorów.
- Co teraz? Poczekamy aż się ściemni?
Elizabeth wzruszyła ramionami.
- Przecież nie będziemy szturmować zamku w
trójkę. – spojrzała na siedzącą za plecami Riannon
modliszkę i poprawiła się – Przepraszam, w czwórkę.
Skoro już raczyłeś się pojawić, to może byś się tam
nieco rozejrzał?
Stwór nie wydawał się zadowolony z tego pomysłu.
Elizabeth poczuła mieszaninę wyrzutów sumienia i
złości. Wyrzutów sumienia? Właściwie dlaczego? W
końcu każdy w tej grupie miał coś do zrobienia i robił
to! Dlaczego modlich miałby być wyjątkiem? “Do licha,
w końcu to stworzenie z pewnością nie jest tutaj dla
ozdoby!” – pomyślała – “Zniknął na kilka dni, nie było
- 153 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------go, kiedy go potrzebowaliśmy. Niech chociaż
dziś się na coś przyda!”
Znowu wzruszyła ramionami. Zaczynało jej to
wchodzić w nawyk.
Modliszka gapiła się na Riannon, jakby
oczekiwała, że elfka podejmie decyzję.
- No idź... – powiedziała, czując się nieco
głupio.
“Wykorzystujemy go, a on się zgadza...” –
przemknęło jej przez myśl – “Ech, a jakie ma
wyjście? To podłe...”
Zmierzch zamienił się w noc, a modlich nie
wracał. Wreszcie postanowili nie czekać dłużej.
Obeszli zamek dookoła, mając nadzieję na
odkrycie jakiegoś tylnego wejścia. Stojący na
murach strażnicy nie mieli szans na dostrzeżenie
trzech sylwetek, przemykających w kompletnych
ciemnościach u stóp absurdalnie wysokich
murów.
Sprawdzili każdy załom, każdą kępę krzaków.
Potem obeszli zamek jeszcze raz. I nic. Zsyp na
odpadki był zbyt wysoko. Boczne wejście,
właściwie port rzeczny, było jasno oświetlone,
zresztą niedostępne dla kogoś, kto nie
dysponował łodzią.
Wyglądało na to, że jedyna droga wiedzie
przez główną bramę. Strzegło jej dwóch
strażników. Niby żadna przeszkoda, ale mogliby
zaalarmować kultystów. A tego należało uniknąć.
W końcu nie było wiadomo, ilu wyznawców
Tzeentcha gości na zamku.
- Nie ma wyjścia, musimy iść od frontu.
- Peleryna?
- Uhm. Najpierw przeprowadź mnie, potem
wrócisz po Rian.
Plan był prosty jak świński ogon, więc został
wprowadzony w życie bez dalszych dyskusji.
Garret
bez
kłopotów
przeprowadził
templariuszkę obok poziewujących strażników.
Rozejrzeli się dookoła. Mały placyk, nie
zasługujący nawet na miano dziedzińca. Drzewo
pośrodku. Główny budynek niewiele przewyższał
mury. Jego mieszkańcy nie mieli zbyt ciekawego
widoku za oknami... Stajnia, magazyn, szopa na
narzędzia. Zamknięta, na szczęście tylko na
skobel. Garret zostawił templariuszkę w szopie i
wrócił.
Po chwili wszyscy troje ukrywali się pomiędzy
łopatami, grabiami i motykami. Panująca na
placu pustka rozzuchwaliła ich do tego stopnia,
że wejścia do głównego budynku szukali już bez
peleryny. Pierwszy ruszył Garret. Dotarł za róg,
odkrył tam kuchenne wejście i przywołał
towarzyszki zachęcającym gestem. Elizabeth
przemknęła przez placyk, minęła złodzieja i
wyjrzała za kolejny narożnik. Zobaczyła wąski
pas terenu pomiędzy budynkiem a murem oraz
zaniedbane drzwi, prowadzące zapewne do
jakiegoś składziku.
Została jeszcze Riannon. Wychyliła nos z
szopy, rozglądając się dookoła. Dziedziniec
wydawał się pusty. Wypełzła chyłkiem z ukrycia i jakby
nigdy nic ruszyła w kierunku pozostałej dwójki.
- Ej ty tam! – usłyszała gdzieś za sobą – Chodź tu
ino pomóc mi wino do kuchni zanieść!
Elfka zatrzymała się w pół kroku. Odwróciła się
niechętnie
i
dostrzegła
jakiegoś
mężczyznę
machającego w jej stronę ze stajni. “Co za kretyn!” –
pomyślała – “Ślepy czy co? Wyglądam na jakąż
służkę!? Chyba go pogięło!”
- Sam nie poradzisz? – nie miała najmniejszej chęci
pomagać komukolwiek w toczeniu beczek z winem, do
kuchni czy gdziekolwiek indziej.
- Co za bezczelność! Od kiedy to pospólstwo tak się
rozzuchwaliło! – bełkotał odziany w liberię mężczyzna,
który
najwidoczniej
uważał
się
za
kogoś
upoważnionego do pomiatania służbą.
“Idiota! Jeszcze trochę i zleci się tutaj pół zamku” –
stwierdziła Riannon i, nie próbując nawet ukryć
irytacji, ruszyła w stronę stajni. Nie miała zamiaru
cackać się z tym debilem. Zatrzymała się tuż przed jego
nosem, zaglądając przy okazji do stajni. Pusto. Rzuciła
szybkie spojrzenie za siebie i nim jej rozmówca
skojarzył, że nie należy do zamkowej służby, trzepnęła
go lewą ręką prosto w twarz.
Normalnie nie dałaby rady ogłuszyć rosłego
mężczyzny, ale teraz była wściekła, a poza tym lewa
ręka dawała jej potężne możliwości. Bez trudu
rozkwasiła mu mordę. Widząc swoje dzieło stłumiła
wyrzuty sumienia. “Jak ktoś jest głupi to potem ma!”
Kopnęła beczkę do środka, by nie leżała w przejściu.
Dla pewności zajrzała jeszcze głębiej do stajni by
stwierdzić, że nie obserwuje jej nikt prócz kilku koni.
Chwyciła nieprzytomnego za nogi i zaciągnęła do
pustego boksu. Od niechcenia zwaliła na niego trochę
siana i pospiesznie opuściła stajnię.
Już bez żadnych komplikacji dotarła do reszty
kompanów, obgryzających paznokcie i obserwujących z
niepokojem całe to zajście. Widząc ich pytające
spojrzenia rzuciła tylko:
- Kretyn...
I ruszyła przodem ścieżką wzdłuż murów.
D
alej wszystko szło gładko. Zostawili w spokoju
drzwi
prowadzące
do
kuchni,
zniechęceni
dobiegającymi zza nich głosami kucharek i wślizgnęli
się do budynku przez niewielki składzik z tyłu.
Najwyraźniej była to dawna kuchnia, bo znaleźli tam
starą, od dawna nie używaną windę, służącą niegdyś do
transportowania posiłków na wyższe piętra.
- Szukamy schodów? – zastanawiała się Elizabeth. –
Czy próbujemy tędy?
- Pójdę pierwsza i sprawdzę, co jest wyżej. –
zaoferowała zniecierpliwiona Riannon, nie chcąc znów
zostać wezwaną do wytarcia podłogi czy innej
kuchennej pracy - Wy tu poczekajcie. Jakby co,
schowacie się pod peleryną.
Nie czekając na odpowiedź wpełzła do szybu,
zgarniając przy tym kurz i pajęczyny i klnąc ile wlezie
na ośmionogie paskudztwa zaczęła wspinaczkę.
Wydostała się z szybu w składziku na pierwszym
piętrze. Ostrożnie otworzyła drzwi. Prowadziły do
sypialni. Na łóżku leżał jakiś grubas i chrapał w
- 154 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------najlepsze. Elfka cofnęła się, przeklinając brak
torby. Nie miała pod ręką eteru. Bała się, że
zbudzi śpiącego i biedak skończy jak ten ze
stajni, zanim narobi hałasu.
Piętro wyżej sytuacja nie wyglądała ani
odrobinę lepiej. Szyb kończył się w drugiej
kuchni.
Przez
szparę
w
drzwiczkach
obserwowała dwóch mężczyzn z tasakami.
Znęcali się nad jakimś mięsem i nie wyglądali
zbyt przyjaźnie.
Zeszła z powrotem na dół. Już miała wyjść,
kiedy usłyszała kobiecy głos.
- Jest jeszcze trochę, ale to już resztki.
Powiedz Karlowi, żeby jutro pojechał do miasta i
kupił więcej!
Do składziku weszła jedna z kucharek. Stała
teraz o krok od nieproszonych gości,
wstrzymujących oddech pod peleryną.
- A to co? – powiedziała i ruszyła w ich
stronę. - Ten idiota znowu zostawił otwarte!
Niewidzialna dwójka cofała się krok za
krokiem, aż przylgnęła do zimnej kamiennej
ściany. Brzeg szerokiej spódnicy otarł się o nogi
Garreta. Kobieta zamknęła drzwi i wróciła do
kuchni.
Odetchnęli z ulgą.
- Ej, może zatrujemy żarcie? – zaproponował
Garret.
- Zwariowałeś! Chcesz, żeby się służba
potruła?
- Najwyżej się potrują.
- Niewinni ludzie? Garret, odpuść sobie!
Riannon wychyliła się z szybu, przerywając
rodzącą się kłótnię.
- Masz eter? – zapytała towarzysza.
Garret skinął głową.
- To idź. Na pierwszym piętrze śpi jakiś
tłuścioch, trzeba zadbać, żeby się za szybko nie
obudził. I daj mi jedną butelkę, tak na wszelki
wypadek.
Złodziej podał jej to, o co prosiła i ruszył
przodem. Bezszelestnie wślizgnął się do sypialni
i przytknął do twarzy leżącego szmatkę
nasączoną narkotykiem. Potem owinął się
szczelnie peleryną i ruszył na mały rekonesans.
Odkrywszy prowadzące na górę schody, wrócił
do sypialni.
- Tutaj spokój. Co jest wyżej?
- Jacyś rzeźnicy pastwią się nad górą mięcha.
- Może zatrujemy mięso?
- Garret, proszę cię, nie truj! – jęknęła
templariuszka tonem pełnym rezygnacji.
- No doooobra. – złodziej wyglądał na
zawiedzionego - Właź pod pelerynę. Idziemy na
górę.
Szli ostrożnie, po drodze spoglądając na
rozwieszone tu i ówdzie obrazy, wszystkie pędzla
tej samej osoby. Wydawało im się, że skądś znają
ten styl, ale skąd? Malowidła, nie wiadomo
dlaczego, budziły niepokój. Niewyraźne, jakby
zamazane widoki... Przesłonięta kłębami mgły
góra. Czy to nie była Szara Skała? A tamto?
Jakby... wyspa?
Uznali trzeźwo, że nie czas teraz na podziwianie
widoków. Obrazy były dziwne, zgoda, ale nie mogli tak
stać i gapić się czekając, aż ktoś odkryje ich obecność.
Elizabeth ukryła się w pustej sypialni, a złodziej wrócił
po nieco już znudzoną czekaniem Riannon. Potem
rozejrzał się po piętrze. Prócz dwóch kucharzy
pastwiących się nad mięsem nie było tu nikogo. Garret
odruchowo zgarnął kilka drobiazgów – nic wielkiego,
tylko komplet małych, srebrnych figurek i jakiś złoty
świecznik. Też malutki. W sam raz, żeby go wpakować
za pazuchę.
Złodziej po raz kolejny zgarnął templariuszkę pod
pelerynę i wypróbowanym sposobem pokonali kolejne
schody. Dotarli do celu. Na ostatnim piętrze
znajdowała się niewielka sala bankietowa, a w niej, za
suto zastawionym stołem, siedziało kilka dobrze im
znanych osób.
Wślizgnęli się do sąsiedniego saloniku. Oba
pomieszczenia połączone były sporym, otwartym na
przestrzał kominkiem, na którym na szczęście nie
płonął ogień. Ukryci pod peleryną mogli bezkarnie
przyjrzeć się zgromadzonym. Kilku nie znali, ale
domyślili się od razu, że trzej mężczyźni w mundurach
to generałowie von Kapp, von Preutz i Hartmutt.
Rozpoznali Sharę m’Shani, Tschetschova i oczywiście
lady Cassandrę. Osób siedzących po obu stronach
kominka nie mogli niestety dojrzeć.
Pod ścianą siedziała mocno związana dziewczyna, w
której ze zdumieniem rozpoznali Flies, złodziejkę z
Kisleva, która dawno temu pomogła im uwolnić
Krugera.
- Co ona tu robi? – syknął Garret do ucha
towarzyszki.
Odpowiedziała mu kuksańcem.
- Patrz tam!
Na widok białowłosego człowieka siedzącego
naprzeciwko Cassandry, złodziej zapomniał o Flies. To
był zwierzchnik Krugera, Ramon!
- Jedno z dwojga – usłyszał tuż przy uchu – Albo
należy do kultu, albo go infiltruje. Tak czy siak, musimy
jak najwięcej usłyszeć. Idź po Rian.
- Nie możesz stać w tym kominku, bo cię zobaczą. –
zaoponował.
- To stanę obok.
- A jak skończą jeść i przejdą tutaj?
Templariuszka rozejrzała się po salonie. Wpadła jej
w oko szafa. Duża, solidna, dębowa szafa. Pociągnęła
złodzieja za łokieć w jej stronę.
- Pusta! – szepnęła z zadowoleniem. – Stąd też
wszystko słychać!
- Chyba nie zamierzasz...
- Ależ tak! Do licha, jedyna okazja, żeby wreszcie się
dowiedzieć, co tu jest grane!
- A jak cię odkryją?
- Zanim mnie usmażą, zabiję tylu, ilu zdołam. Idź
już.
- Wariatka... Zresztą jak chcesz. Tylko uważaj, dno
może nie wytrzymać. – rzucił złośliwie Garret.
Elizabeth postukała się w czoło i wlazła do szafy.
Dno wytrzymało. Złodziej przymknął za nią rzeźbione
drzwi i ulotnił się z pokoju.
- 155 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
XXXIII.
R
iannon zdążyła już obejrzeć sypialnię,
sąsiedni pokój i jakiś zakurzony skład, a Garret
wciąż nie wracał. Prócz szalejących w kuchni
rzeźników na całym piętrze nie było chyba
żywego ducha. I całe szczęście, bo humor elfki
nie poprawił się ani na jotę. Była tak
rozdrażniona, że pierwszego napotkanego
człowieka rozsmarowałaby po ścianie.
Delikatne poruszenie powietrza oznajmiło
powrót Garreta. Elfka wsunęła się pod pelerynę.
Podobnie
jak
Elizabeth,
z
niepokojem
przyglądała się mijanym po drodze obrazom.
Dotarli do półpiętrza, kiedy jej czujne uszy
wyłapały jakiś szmer.
- Garret, tam ktoś idzie! - wyszeptała.
- Gdzie?! O cholera! - złodziej zaklął pod
nosem ciaśniej owinął ich peleryną.
Wyćwiczonym krokiem, ciszej niż polne
myszy zakradające się do spichrza, zaczęli
ostrożny, godny żółwia marsz w kierunku
tajemniczych sylwetek.
Parę
podsłuchanych
uwag
wprawiło
niewidzialną dwójkę w głęboki niesmak.
Wyglądało na to, że tamci weszli tu głównym
wejściem, zabijając po drodze każdego, kto się
nawinął. I to mieli być profesjonaliści?
- O w mordę jeża!!! To Kruger!
- Faktycznie... Ale, co on, do cholery, robi w
tym zamku? I kim są ci pozostali?
- Nie mam zielonego pojęcia. Może robi to
samo co my? - wyszeptał ironicznie - Infiltruje
zamek? Chwila! Jedna grupa infiltrująca to jest
w porządku, ale dwie? To już tłum!
- Dobra, podpełznijmy bliżej i dowiedzmy się
co jest grane.
Dryft powietrza, jedyny ślad obecności
niewidzialnej dwójki, zaczął się powolutku
przesuwać w kierunku równie powolutku
poruszających się postaci.
- Krugerrr - wycharczał Garret.
- Krugeeeerrrrr - odezwał się po raz drugi,
tym razem wkładając w to więcej emocji.
- Co do..? - wyszeptał zdezorientowany
Kruger.
Nagle powietrze przed nim zafalowało i na
ułamek sekundy ukazała się głowa Garreta
- To tylko my!
- Co wy tu, do cholery, robicie?
- Co ty tu, do cholery, robisz?!
- Zgadnij. Jestem na schadzce? A może
infiltruję szeregi wroga? - odparł Kruger z
typowym dla siebie stoickim spokojem.
- No nie uwierzysz - my też! Inwigilujemy ten
zamek. Nasi ludzie są wszędzie! W każdej
komnacie! W każdej szufladzie! W każdej...
szafie! – wypalił złodziej i zachichotał.
Kruger najwidoczniej uwierzył, bo skrzywił
się, jakby ugryzł cytrynę. Widocznie przyszło mu
do głowy to samo co Garretowi kilka chwil temu
– że dwie grupy infiltrujące zamek to już tłum. A
Kruger jakoś nigdy nie przepadał za tłumem. W tłumie
ludzie zwykli wpadać na siebie w najmniej
odpowiednich momentach.
- Kruger, z kim ty do cholery rozmawiasz? - rzekł
jeden z kompanów szpiega, przerywając mu
rozmyślania o naturze ludzkich zgromadzeń.
- Pokażcie się! – syknął Kruger w stronę pustki.
Garret niechętnie zdjął pelerynę i podszedł bliżej do
tajemniczych sylwetek.
- Kurwa! Kogo ty ze sobą przywlokłeś?! Tych
pieprzonych łowców czarownic?!
- Kogo nazywasz “pieprzonym łowcą czarownic”,
prostaku? - wycedził poirytowany łowca, kładąc dłoń
na rękojeści sztyletu.
Złodziej na wszelki wypadek powtórzył ten gest.
- Zabijmy ich i lećmy do góry... - poparł łowcę jego
kompan.
- Zamknijcie się. - odezwał się głos rozsądku
Krugera - Oni są po naszej stronie. Valonfois, uspokój
swoich ludzi. Póki wam płacę ja tu dowodzę. Czy to
jasne?
- Tak - odpowiedziała z nutą dezaprobaty w głosie
trzecia sylwetka, dotąd skryta w cieniu. - Mathiaas,
zamknij gębę!
Łowca przełknął jakąś cisnącą się na usta uwagę i
rzucił złodziejowi spojrzenie pełne jadu. Garret
zrewanżował się tym samym, usiłując przy tym
wyglądać na człowieka, dla którego pokonanie trzech
łowców
czarownic
to
drobnostka
niewarta
wspomnienia. Kruger, pochwyciwszy kątem oka tę
wymianę spojrzeń, chrząknął znacząco i machnął ręką,
wskazując bez słowa na schody.
I tak niespodziewanie liczna grupa podjęła na nowo
mozolną wspinaczkę na szczyt wysokiego zamku z
niewiele niższymi murami.
- A gdzie macie tego, no....
- Randala?
- Właśnie. I templariuszkę?
- Randal jak zwykle zajmuje zaszczytne miejsce w
przybytku rozkoszy. Gdyby tu był, to zamiast
infiltrować on by, znając życie, flirtował. A Elizabeth
siedzi w szafie.
Kruger zbaraniał. Miał wrażenie, że ktoś tu robi
sobie z niego jaja.
- Eee? Chwila...Jakiej szafie?!
- Na piętrze.
- Tu?!
- No a niby gdzie? Jasne, że tu! Elizabeth jest
naszym asem w rękawie... Mistrzem kamuflażu. - zakpił
Garret - No bo to sztuka, upchnąć się w pełnej zbroi do
szafy!
- To lepiej się pospieszmy... Kto wie ile ta szafa
jeszcze wytrzyma - wtrąciła Riannon.
S
zafa, delikatnie rzecz ujmując, nie należała do
najwygodniejszych miejsc na świecie. Jednak od biedy
dawało się w niej usiąść. Od biedy. Za to do
podsłuchiwania nadawała się nadzwyczaj dobrze.
Co prawda Elizabeth przez dłuższy czas nie słyszała
nic prócz mlaskania i siorbania, co samo w sobie też
było dość ciekawe, jako że zgromadzeni w sąsiednim
- 156 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------pokoju ludzie należeli do raczej wyższych sfer i
należało się spodziewać, że co jak co, ale zasady
dobrego zachowania przy stole powinny być im
znane. Jednak stwierdzenie, że ten i ów jest
chamem i prostakiem nie było przecież celem tej
wycieczki!
Templariuszka już zaczynała wątpić, że
usłyszy coś naprawdę ciekawego, kiedy rozległ
się głos tej dziwki, Cassandry.
- Jeśli wszyscy już się najedli, proponuję
przejść do salonu.
- A co z naszą księżniczką? – zapytał ktoś.
- Niech zostanie tam, gdzie jest. Nie ucieknie.
No dalej, ruszcie się! Jest parę rzeczy do
omówienia!
“Bardzo słusznie, ty suko” – pomyślała
templariuszka i spróbowała usadowić się nieco
wygodniej.
Po tym, co zobaczyła w karczmie, przestało jej
zależeć na życiu. Garret by tego nie zrozumiał,
więc nawet nie próbowała mu tłumaczyć? Po co?
Gdyby na jego oczach zarżnięto trzydziestu
złodziei tylko by się ucieszył ze zlikwidowania
konkurencji...
Człowiek odpowiedzialny za rzeź jej braci
prawdopodobnie był tutaj. A jeśli był, powinien
zginąć z jej ręki. Bez względu na konsekwencje.
- Zostało nas tylko tylu. – stwierdziła
Cassandra – Ale to nie zwalnia nas ze służby
Panu. Ci, którzy zginęli, poświęcili się dla Niego.
My musimy kontynuować dzieło.
“Jasne”
–
przemknęło
przez
myśl
templariuszki – “Kontynuować... umieranie!”
Cassandra perorowała, krążąc po pokoju.
- Wszystko już przygotowane. Na dany znak
studenci rozpoczną powstanie. Oczywiście,
musimy jeszcze wyeliminować zdrajców. I nie
mam tu na myśli jakichś nic nie znaczących
płotek. Z pewnych źródeł wiem, że wśród nas są
ludzie niegodni zaufania. Pożegnamy więc...
W saloniku rozległ się potworny charkot
człowieka, któremu właśnie poderżnięto gardło.
Elizabeth uśmiechnęła się paskudnie. Pewne
źródła? Czyżby to była robota Crowleya?
“Ślicznie” – pomyślała – “Tylko tak dalej!
Najlepiej wyrżnijcie się wszyscy!”
- ...Tschetchova – dokończyła beznamiętnie
Cassandra.
Jeśli spodziewała się jakichś protestów, nie
doczekała się ich. Kultyści milczeli, bojąc się
oskarżenia o zdradę. Wzajemne zaufanie było dla
nich obcym pojęciem.
- Pozostaje też kwestia władzy. Ktoś musi
poprowadzić nasze oddziały. Ktoś, kto potrafi
wygrać! Panowie... – rzekła, zwracając się
zapewne do von Kappa, von Preutza i Hartmutta
– Sami wiecie, że nie potrzeba nam...
Krótki, urwany krzyk. Łomot ciała,
padającego na posadzkę.
- ...głupich generałów.
- Von Preutz?! – jeden z dwóch pozostałych
przy życiu zerwał się chyba z krzesła.
- Był głupcem i umarł jak głupiec – stwierdziła
zimno morderczyni.
W absolutnej ciszy, jaka zapadła po tych słowach,
rozległ się dźwięk dzwonka. Widocznie ktoś wzywał
służbę, aby posprzątała ciała.
Po kilku minutach doborowe towarzystwo, złożone
ze szpiegów, złodziei i łowców czarownic, dotarło w
końcu na szczyt (w przenośni i dosłownie).
- Cii... O cholera, przeszli do salonu! Chyba słyszę
Sharę...
Kruger podszedł do drzwi i zaczął podsłuchiwać,
podczas gdy jego trzej kompani podeszli do Garreta i
Riannon.
- Hej, a ja was znam...
- Tak?
- Wiewióry!
- Ech, ta sława - jęknął Garret.
Przez chwilę, w kontemplacji i skupieniu, spojrzenia
łowców spoczęły na Riannon.
- Chwila... Coś tu śmierdzi. – zaczął Valonfois.
- Kiedy się ostatnio myłaś? – dorzucił Mathiaas,
krzywiąc się niemiłosiernie.
Zaskoczona
dziwnym
pytaniem
elfka
nie
odpowiedziała.
- Panie Mathiaas, chyba mamy tutaj mutanta!
- Sam wyglądasz jak mutant! – fuknęła Riannon.
- Musimy cię zabić! – oświadczył łowca z
rozbrajającą szczerością.
- Nie, no chłopaki, dajcie spokój, nie teraz, dobrze? wtrącił Garret - Może najpierw zabijemy tych u góry, a
potem wyjdziemy grzecznie na podwórko i urządzimy
sobie zawody, hę?
- Ciii... – Kruger machnął ręką w ich kierunku.
- Myślicie, że srebrne kule wystarczą?
- Nie. Naładuj spaczeniowymi.
- Dobra, ukatrupimy tych dwoje, a potem tamtych.
Pogrążeni w knowaniach łowcy zdawali się nie
słuchać ani Krugera, ani Garreta. Kiedy w swych
rozważaniach doszli do problemu właściwego usuwania
zwłok, Riannon zaczęła świerzbieć ręka. I to
bynajmniej nie pod wpływem magicznej aury.
- A co z edyktem Imperatora, że nie ma mutantów?
- rzekł złodziej.
- Jak nie ma, jak są?
- Jak są, jak ich nie ma?
- Skończcie tę szopkę! - powiedział Kruger,
odstępując od drzwi przerywając ich dywagacje –
Macie robić to, za co wam płacę, a nie mordować jakieś
swoje podejrzenia. Jak pracowaliście dla Belwitza, nie
mieliście takich oporów! Garret, skocz na zwiad do
pokoju obok.
- Ech, jak chcesz....
Złodziej zniknął, po czym drzwi do sąsiedniego
pokoju otworzyły się i z cichym piśnięciem zatrzasnęły.
- A wy tam, cisza! Przez wasze wygłupy nie słyszę
własnych myśli. – szpieg przyłożył ucho do drzwi i
odskoczył jak oparzony - Cholera, wszyscy do pokoju!
Wezwali służbę!
- Możemy ją zlikwidować.
- Idiota! – jęknął Kruger, wpychając łowcę do
sypialni. – Tam się dzieją bardzo ciekawe rzeczy! Nasze
- 157 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ptaszki zaczęły się nawzajem rozdziobywać.
Nieźle im to idzie. Nie należy im teraz
przerywać...
D
“ ziesięć małych bałwanków stało w
jednym lesie...” – nuciła w myślach
templariuszka, z dziką rozkoszą przysłuchując
się wymianie zdań pomiędzy Cassandrą a
Hartmuttem. “No dalej, załatw go!” – podżegała
bezgłośnie – “Jeszcze trochę i nie będziemy
musieli nawet brudzić rąk.”
Niestety, kultyści zmienili temat, kiedy
skrzypienie drzwi oznajmiło przybycie służby.
Ciała zostały wyniesione, a pozostali wymieniali
uwagi na temat wiszących na ścianach zamku
dzieł.
- To fascynujące, naprawdę. – mówiła Shara Nie jestem pewna, czy on maluje przyszłość,
którą widzi, czy raczej kreuje ją, malując.
- Nie sprawdzałaś?
- To raczej trudne. Te obrazy ciągle się
zmieniają, w dodatku nie można na nie długo
patrzeć, bo... Nie wiem, wolałam nie próbować.
- Mniejsza z tym. Czy cesarz Norod wesprze
naszą sprawę?
- Cesarz nie będzie się wtrącał, dopóki nie
doprowadzimy do wybuchu rewolucji. Wtedy nas
poprze.
- Jednak Nefrytowa Świątynia...
- Nefrytowa Świątynia to co innego. Potęga
Mórz z pewnością będzie nas czujnie
obserwować.
- Oby się tylko nie wtrącała.
- Wtrąci się z całą pewnością. I jak zwykle
narobi kłopotów.
“O czym oni mówią, do cholery?” – Elizabeth
pierwszy raz w życiu słyszała o cesarzu Norodzie.
Zapewne była mowa o kraju na dalekim
wschodzie, miejscu pochodzenia Shary. Ale jaki
to mogło mieć związek z niepokojami w
Imperium? A Nefrytowa Świątynia? Cóż to
znowu za cholerstwo? Myśli galopowały po
głowie. “Zaraz, zaraz... Potęga Mórz? Z czym mi
się to kojarzy? Nefryt jest zielony... Nefrytowa
Świątynia? Szmaragdowa Wyspa? No nie,
tylko nie Iona!”.
- A co z dziewczyną? – odezwał się jakiś głos,
niewątpliwie mając na myśli Flies.
- Skoro cesarz nie chce jej wykupić, nie jest
nam potrzebna.
- Przeciwnie – wtrąciła się Cassandra –
Przyda się podczas następnej koniunkcji!
- Do tego czasu wiele się wydarzy.
- Więc zabijmy ją od razu!
- Czekaj, zastanówmy się jeszcze...
- Wrzućmy ją do lochu i chodźmy wreszcie
spać. Chyba że ktoś chce coś jeszcze omówić?
“Ja chcę, ty świnio!” – miała ochotę krzyknąć
Elizabeth, ale w porę ugryzła się w język. “Niech
idą spać. Niech się rozejdą po pokojach.
Pojedynczo łatwiej ich będzie wyłapać...” –
wytłumaczyła sobie samej i spróbowała się nieco
rozluźnić.
Kultyści jeden po drugim opuszczali salon. Wreszcie
zapanowała cisza. Templariuszka nasłuchiwała jeszcze
przez chwilę, po czym powolutku otwarła drzwi.
Szafa była jednak cholernie niewygodną kryjówką.
Garret
opuścił sypialnię i zakradł się do sali
bankietowej. Na moment wychylił głowę spod peleryny,
pokazując się Flies, po czym wsunął w jej dłoń dobrze
zaostrzony sztylet. Przy okazji wsypał trochę Czarnego
Lotosu do karafki z winem, licząc na to, że któryś z
kultystów poczuje pragnienie. Rzucił jeszcze okiem na
szafę i wrócił do sypialni.
- Kruger! – złodziej szturchnął stojącego na
korytarzu szpiega, przyklejonego uchem do drzwi.
- Czego?
- Ty wiesz, kto tam siedzi? Twój kumpel!
Kruger oderwał ucho od drewna.
- Ramon? Wiem. Spokojnie, nie ty jeden masz asa w
rękawie.
- Jesteś pewien, że można mu zaufać?
Szpieg nie odpowiedział. Zamiast tego spojrzał na
rozmówcę z politowaniem, z powrotem przyłożył ucho
do drzwi i nagle popchnął złodzieja do sypialni.
- Kryć się! Idą!
Garret przesunął się w ciemny kat tuż obok schodów
i naciągnął kaptur na głowę. Pozostali stłoczyli się w
kącie za drzwiami i czekali, aż towarzystwo się
rozejdzie. Ozdobna klamka drgnęła... Kruger uniósł
zaciśniętą pięść, Riannon sięgnęła po eter. Drzwi
otworzyły się cicho i do pokoju wkroczył jeden z
członków kultu.
Mgnienie oka później leżał na łóżku, związany i
zakneblowany.
- Von Kapp! – syknął Kruger z satysfakcją. – Jak
miło, że do nas wpadłeś! - po czym odwrócił się do
niego plecami - Dobra, chodźcie do salonu. - rzucił w
kierunku złodzieja i elfki. - Musimy się naradzić.
- I opróżnić szafę. – dodała Riannon ironicznym
szeptem.
Upewniwszy się, że wszyscy uczestnicy spotkania
pozamykali się już w sypialniach, spiskowcy wkroczyli
do salonu. W tej samej chwili Elizabeth wylazła z szafy.
Wszyscy zamarli. Salonik wcale nie był pusty.
XXXIV.
Siedząca
nad szachownicą Shara m’Shani
zmierzyła całe towarzystwo chłodnym spojrzeniem
skośnych oczu i posłała im krzywy uśmiech. Usta miała
mocno zaciśnięte, co prawdopodobnie świadczyło o
ogromnej irytacji.
- Tylu dziś gości... Z czego połowa nieproszonych.
Mogę wiedzieć, czemu zawdzięczam tę wizytę?
- To chyba oczywiste? – warknęła Elizabeth – Czas
skończyć grę!
Shara wzruszyła ramionami.
- 158 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Hmmm... Ciekawe, że akurat ty się tu
pojawiłaś. Spotkałam ostatnio kogoś z mojej linii
krwi, kogoś, kogo dobrze znasz. Wiele mi o tobie
mówił. Ale mniejsza z tym. Co do gry... Gra
jeszcze się toczy. Zresztą oni już pewnie o was
wiedzą. Tu każdy ma swoich szpiegów.
Elizabeth zamilkła, zbita z tropu, gorączkowo
zastanawiając się, kogo mogła mieć na myśli
Shara. “Linia krwi”? Z czymś jej się to kojarzyło.
Zaczęła podejrzewać, że cała ta historia jest
jeszcze paskudniejsza, niż się wydawało na
pierwszy rzut oka.
- Jesteś z nami, czy przeciw nam? – zapytał
Garret bez owijania w bawełnę.
- Ja? Tak naprawdę nic a nic nie obchodzą
mnie wasze rozgrywki. Możemy się dogadać.
Zależy mi tylko na wybuchu rewolucji.
- Dla idei? – zdziwił się złodziej.
Shara zaśmiała się niewesoło i zaprzeczyła, po
czym zaczęła wyjaśniać, w czym rzecz. Otóż kilka
lat temu niejaki Tomked, mistrz zabójców z
Wolfenburga, został wynajęty przez Nefrytową
Świątynię, potężną i wpływową organizację
religijną powiązaną z kultem morza. Tomked
zamordował panującego w Orenii cesarza. Co
więcej, zniszczył też cały jego ród, z wyjątkiem
jednej tylko osoby. Flies.
Nefrytowa Świątynia osadziła na tronie
jednego z kapłanów. Przybrał on imię Noroda
Pierwszego i stał się absolutnym władcą całej
Orenii.
- Gdzie to jest? – wtrącił się Garret.
- Za Khemri.
- Khemri? To tam, gdzie mieszkają ci...
owinięci w bandaże?
- Chodzi ci o mumie? Tak.
- Ładne sąsiedztwo. Nie ma co! –
podsumował złodziej.
Kobieta wróciła do przerwanej opowieści.
Ocalała dziewczyna, jak to określiła, należała do
jej “linii krwi”. M’Shani pragnęła osadzić ją na
tronie. Potrzebowała wybuchu rewolucji, by
odwrócić uwagę Nefrytowej Świątyni. Dlatego
miała tylko jeden warunek: von Kapp i Gortov
mieli pozostać przy życiu, aby poprowadzić bunt.
Reszta jej nie obchodziła. Nie interesował jej kult
Tzeentcha czy zniszczenie Imperium. Nie dbała o
to, czy rewolucja się powiedzie, czy nie. Dlatego,
choć współpracowała z Okiem, porozumiała się
też z Ramonem, członkiem Ordo Malleus i
Krugerem, agentem IGD.
- Wiedziałeś o tym? – Garret spojrzał na
szpiega z oburzeniem. – I nic nie mówiłeś?
- To nie są sprawy, o których powinniście
wiedzieć. – Kruger nie był zbyt zadowolony, że
jego brudne tajemnice wychodzą na światło
dzienne. – Najważniejsze było zniszczenie Oka.
- Za taką cenę? – wtrąciła się Elizabeth, która
od dłuższej chwili nie mogła uwierzyć własnym
uszom.
- Mówiłem wam już dawno temu, że mamy
dwie możliwości. Albo wojna domowa, albo
wojna z Kislevem. Te wszystkie niepokoje muszą
znaleźć jakieś ujście! Uznaliśmy, że lepsza będzie mała
rebelia. Cesarz ją, oczywiście, stłumi.
- A jeśli nie?
Kruger nie odpowiedział. Zamiast niego odezwała
się Shara.
- A cóż złego byłoby w zamianie Imperium na
Republikę?
- Że u władzy znaleźliby się ludzie układający się z
kimś takim jak ty!
Przez kilkanaście sekund obie kobiety mierzyły się
wzrokiem.
- A więc domyśliłaś się?
- Parokrotnie mówiłaś o “linii krwi”. I nazwałaś
Flies swoją córką, chociaż wcześniej mówiłaś, że
Tomked zniszczył cały ród. Wiem, czym jesteś.
- A od kiedy ci to przeszkadza?
Templariuszka zacisnęła pięści. Tak mocno, że
paznokcie wbiły się głęboko w ciało. Czuła, że powinna
zrozumieć coś jeszcze, połączyć w całość jeszcze jeden
kawałek układanki. Już prawie wiedziała! Prawie...
- O co chodzi, Elizabeth? Kim ona jest? – zapytał
Garret, przerywając tok myśli.
- Cholernym wampirem! – wypaliła wojowniczka i
wyszła na balkon, nie mając ochoty patrzeć na całe to
towarzystwo.
Słyszała jeszcze, jak Garret zadaje Sharze jakieś
niezbyt taktowne pytania na temat picia krwi i
zamieniania się w nietoperza. Wypatrując strażników,
podeszła do balustrady, oddalonej od korony murów
zaledwie na wyciągnięcie ręki. Dostrzegła trzech czy
czterech, wszystkich chyba śpiących w najlepsze. Stali
lub siedzieli ze zwieszonymi głowami, beztrosko oparci
o halabardy. Wróciła do salonu. Układ został zawarty i
nic na to nie mogła poradzić. “Polityka to bagno” –
pomyślała – “A kto się tapla w bagnie, musi się
pobrudzić”.
Jak się okazało, strażnicy nie spali. Byli martwi.
Kruger wyjaśnił, że Vasiliev zajął się nimi już wcześniej.
Słysząc to Riannon zrozumiała, dlaczego modliszka nie
wróciła ze zwiadu i zrobiło jej się żal stworzenia, które
sama posłała na zgubę. Zachowała ten żal dla siebie. To
nie był czas ani miejsce, by żałować mutanta. Zwłaszcza
w obecności łowców czarownic.
Tymczasem Kruger już wydawał polecenia.
Ponieważ Ramon był po ich stronie, von Kapp leżał
związany w sypialni a Gortov miał przeżyć, spiskowcy
musieli się zająć tylko dwiema osobami. Hartmuttem i
lady Cassandrą.
Łowcy czarownic, jako doświadczeni w walce z
władającymi magią, zostali skierowani do pokoju
Cassandry. Elizabeth i Garret mieli się zająć
Hartmuttem, reszta zaś miała dopilnować, by włos nie
spadł z głowy Gortova.
Elizabeth kopnęła drzwi i natychmiast uskoczyła w
bok, unikając kul wystrzelonych z dwóch pistoletów.
Mgnienie oka później Garret wypalił jednocześnie z
obu luf, kładąc przeciwnika trupem. W tym samym
momencie trzej mężczyźni z wielkim wrzaskiem wpadli
do pokoju naprzeciwko, tylko po to by stwierdzić, że
jest pusty!
- 159 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Hałas wywabił na korytarz Gortova. Z szablą
w dłoni ruszył na Riannon, która niedbale
sparowała jego atak lewą dłonią, co tak
przeraziło szlachcica, że cofnął się do pokoju i
zatrzasnął za sobą drzwi. Usłyszawszy
zapewnienie, że nikt nie zamierza go zabić,
Gortov nader chętnie zgodził się pozostać w
sypialni.
Spiskowcy rozbiegli się po całym piętrze,
szukając choćby śladu kultystki. Potem zeszli
niżej. Wreszcie wszyscy spotkali się w sali
balowej na parterze. Przetrząsnęli każdy kąt, ale
Cassandra zdążyła widocznie opuścić zamek. W
dodatku postarała się, by pościg nie ruszył zbyt
szybko.
W ciemnościach panujących na dziedzińcu
przemykały jakieś kształty.
- Czuję zapach mutantów! – wrzasnął
Mathiaas, przeładowując strzelbę – Chłopcy, na
nich!
W sali zaroiło się nagle od czarnych,
zniekształconych postaci. Trzej łowcy czarownic,
Kruger i Garret wypalili jednocześnie. Salwa
zmiotła pierwszą falę potworów, ale za ich
plecami już kłębiły się następne.
- Kruger, bierz złodzieja i idźcie na dół po
Ramona i Flies! – krzyknęła Shara – A wy dwie
biegnijcie po Gortova i von Kappa! Szybko,
zanim tamci wlezą przez balkon!
Elizabeth i Riannon pognały co tchu na górę.
Templariuszka
chwyciła
nieprzytomnego
generała i niemal zrzuciła go na półpiętro, gdy
tymczasem elfka daremnie dobijała się do
zamkniętych drzwi, usiłując przekonać Gortova,
by opuścił swe niezbyt bezpieczne schronienie.
Brzęk
tłuczonego
szkła
zaalarmował
wojowniczkę. Od strony balkonu zbliżał się
psiogłowy zwierzoczłek, odziany w czarną zbroję
z symbolami wszystkich bogów Chaosu
rozdzielonymi gwiazdą na napierśniku. Chaos
Niepodzielony. Dwie zakrzywione szable zwarły
się ze szczękiem z dwoma czarnymi mieczami.
Riannon przez chwilę obserwowała wymianę
ciosów, po czym rzuciła się do pokoju
Hartmutta. Pamiętała, że widziała tam pistolety,
a miała poważne wątpliwości, czy templariuszka
poradzi sobie z niesamowicie szybkim
mutantem, chronionym na dodatek przez
magiczną Zbroję Chaosu. Wypadła na korytarz z
bronią w ręku, ale Elizabeth zasłaniała jej linię
strzału. Nie mogąc atakować, zaczęła się znów
dobijać do pokoju szlachcica, cały czas
obserwując toczący się na korytarzu pojedynek.
Nawet nie zauważyła, kiedy Gortov otworzył
drzwi i przytknął jej ostrze do szyi. Bliska paniki
zaczęła mu perswadować, że trzeba uciekać, bo
za chwilę...
W tym momencie jeden z mieczy wyfrunął z
dłoni templariuszki, a ona sama, pchnięta pod
obojczyk, gruchnęła o ścianę i osunęła się na
ziemię. Riannon, niewiele myśląc, wypaliła z obu
luf. Kule przeleciały obok psiogłowego, nie
czyniąc mu żadnej krzywdy, za to odwracając
jego uwagę od rannej. Stwór zaszarżował w kierunku
elfki, a ta czym prędzej czmychnęła do pokoju
Hartmutta przeładować broń. Na korytarzu pozostał
Gortov. Szlachcic głośno przełknął ślinę i z uniesioną
szablą zastąpił potworowi drogę.
Pozostawiona samej sobie Elizabeth wyszarpnęła
zza pasa przedostatnią fiolkę z ciemnozielonym
eliksirem. Wiązanka paskudnych przekleństw spłynęła
z jej ust wraz z bąbelkami krwawej piany. Zachowała
się jak idiotka pozwalając, by gniew przejął nad nią
kontrolę. I oto skutek. Przecież uczono ją, by nigdy,
przenigdy nie traciła nad sobą panowania w walce z
silniejszym przeciwnikiem! Spojrzała na fiolkę,
zacisnęła zęby i wylała zawartość na ranę. Wrzasnęła,
kiedy palący jak ogień płyn zmieszał się z krwią.
Widziała, że zanim eliksir zasklepi ranę, może już być
za późno.
Kątem oka dojrzała przerażonego Gortova. Dwa
uderzenia serca później bestia odrzuciła na bok to, co z
niego zostało i wpadła do sypialni.
- Rian! – zawyła wojowniczka, chwiejnie podnosząc
się z posadzki – Riaaaan!!!
N
a parterze wrzała bitwa. Potwory usiłowały
sforsować paradne wrota, którymi jakiś architekt
niespełna rozumu połączył salę balową z dziedzińcem.
Łowcy czarownic zaryzykowali mały wypad na
zewnątrz, jednak bardzo szybko wycofali się do
budynku, ciągnąc za sobą rannego dowódcę.
Sprowadzeni z lochów Ramon i Flies włączyli się do
walki. Kruger i Garret urządzili sobie coś w rodzaju
konkursu strzeleckiego.
Złodziej
przerwał
kanonadę.
Zaniepokoiła
przedłużająca się nieobecność Riannon i Elizabeth.
Postanowił sprawdzić, co zabiera im tyle czasu. Czyżby
nie mogły wyciągnąć Gortova z pokoju?
W połowie schodów usłyszał krzyk templariuszki.
Popędził na górę, przeskakując po dwa stopnie na raz.
Wypadł na korytarz w chwili, kiedy psiogłowy
zamierzał się na Elizabeth, próbującą się zasłonić
mieczem trzymanym w lewej ręce. Wypalił z obu luf i...
O
cknęła się na dywanie w jakimś pokoju. Nie
bardzo wiedząc, gdzie właściwie jest, podniosła się
ociężale. Kątem oka dostrzegła ruch. Spojrzała w tę
stronę i wystraszona odskoczyła do tyłu, zatrzymując
się z plecami przy jakiejś szafie.
Na dywanie leżała ręka. Ręka jak ręka... Ale ta się
ruszała! Zwijała się w konwulsyjnych drgawkach,
usiłując pełznąć w jej stronę. Gadzie łuski...?
Wróciła pamięć. Pokój Hartmutta w zamku Shary.
Olbrzymi zwierzoczłek z głową psa rzucił się na nią.
Zdążyła przeładować tylko jeden pistolet. Strzał, choć
celny, nie wywarł na bestii żadnego wrażenia. Unik. Za
mało miejsca. Ostrze mijające twarz o włos.
Musiało odciąć jej rękę.
Odetchnęła z ulgą. Jej ramię kończyło się równo
ściętym kikutem. Żadnej krwi, jak wtedy pośrodku
Abyssu. Sięgnęła po odciętą kończynę i położyła ją
sobie na kolanach. Wpatrywała się w jej spazmatyczne,
kompletnie daremne ruchy. “Przynajmniej nie będę
- 160 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------mieć dylematu czy ją obciąć czy nie.” –
pomyślała – “Tyle starań i wszystko na nic...
Straciłam tylko kolejny fragment. Zyskałam
nocne koszmary i wspomnienia, o których
wolałabym nie pamiętać...” Podniosła głowę i
bezwładnie opadła na szafę, gapiąc się w jakiś
nieokreślony punkt na przeciwległej ścianie.
“Bez sensu. Nie chcę żyć dalej bez ręki. No tak...
długo i tak nie pożyję. Cassandra uciekła...”
Czuła w prawej ręce ruch tej drugiej. Znajomy
głos w środku głowy: “Przecież możesz ją
przyłożyć, jak wtedy dłoń. I już. Co ci szkodzi?
Ile ci zostało? 20 godzin? Mniej?”
Nim zastanowiła się, co niesie z sobą taka
decyzja, przycisnęła rękę do kikuta ramienia.
Palce rozczapierzyły się, złożenie zrosło, a łuski
zaatakowały z niesamowitą szybkością. Ramię.
Obojczyk. Szyja. “Stać!!!” Szyja...
Kiedy wreszcie podniosła się i stanęła w
drzwiach, zobaczyła u swoich stóp konającego
Gortova. Trzymał się za brzuch, usiłując
zatrzymać dłońmi wypływające wnętrzności i
jęczał. “Gdyby nie ja, pewnie nadal siedziałby
zamknięty w swoim pokoju.” Ominęła go
wiedząc, że i tak nie jest w stanie mu pomóc i w
końcu wyszła na korytarz.
E
lizabeth uniosła miecz, choć równie dobrze
mogłaby po prostu zamknąć oczy i dać się zabić.
Wiedziała, że jedną ręka nie będzie w stanie
sparować ciosu. Druga ręka wciąż jeszcze zwisała
bezwładnie, eliksir dopiero zaczął działać.
“Myrmidio!” – bezgłośny krzyk, imię tylko,
wezwanie niczym modlitwa przemknęło przez
głowę templariuszki i utonęło w huku wystrzału.
W jednej chwili psiogłowy stał nad nią, w drugiej
pojawiło
się
znajome
uczucie,
jakby
rzeczywistość fiknęła kozła. Garret stał na
korytarzu z dwoma pistoletami w dłoniach, a
psiogłowy staczał się ze schodów z czterema
dymiącymi dziurami w piersi. Czterema?
Przecież złodziej zdążył wystrzelić tylko raz!
Potrząsnęła
głową.
Musiało
się
jej
przywidzieć.
Wyczuła za sobą jakiś ruch. Obejrzała się,
spodziewając się kolejnego potwora i odetchnęła
z ulgą. Z sypialni wyszła Riannon. Dzięki Bogom,
cała i zdrowa!
Może niezupełnie. Rękaw jej koszuli był
odcięty, jednak na materiale nie było śladów
krwi. A jej ręka... Musiało się stać coś
niedobrego, bo gadzie łuski, które dotąd
pokrywały tylko dłoń, zawędrowały aż do szyi.
Szponiaste palce zaciskały się i prostowały
konwulsyjnie, jakby żyły własnym życiem...
Elizabeth odwróciła wzrok, nie chcąc, by elfka
ujrzała malujący się w nich niepokój.
Przypomniała sobie chwilę, kiedy ta właśnie
ręka, wyrywając się spod kontroli, zamordowała
Garreta. I chociaż zdarzyło się to w astralu, a
więc tak naprawdę nie miało miejsca,
templariuszka nie potrafiła w pełni zaufać towarzyszce.
Nie wiedziała, że tym razem Riannon ma nad dłonią
pełną kontrolę, a skurcze są tylko wyrazem jej
wewnętrznej walki.
Zeszli na dół, wlokąc za sobą nieprzytomnego von
Kappa. Gdzieś przed nimi był psiogłowy, nie wiadomo
– żywy czy martwy. Byli już niemal na samym dole,
kiedy usłyszeli huk i śmiertelny wrzask potwora. Shara
stanęła nad ścierwem, spojrzała w martwe oczy i
rzekła:
- No, no, Belwitz, kto by się spodziewał?
Atak został odparty, ale nie mogli być pewni, czy w
ciemnościach za murami nie czai się kolejna wataha.
Riannon, błąkając się po głównej sali klęła pod nosem
wiedząc, że Cassandra zyskała mnóstwo czasu na
ucieczkę. Każda chwila rozważań na temat ewentualnej
drogi pogoni oddalała elfkę od antidotum. Poza tym
chciała zacisnąć szpony na gardle znienawidzonej
kultystki. Nie, nie zabić – zobaczyć strach w jej oczach,
kiedy poczuje dotyk kościstych palców na białej szyi...
Także pozostali marzyli tylko o tym, by ją dopaść. Byli
już gotowi ruszyć w pościg nie oglądając się na
niebezpieczeństwo, ale Shara zaproponowała inne
wyjście. Jak stwierdziła, kupiła ten zamek tylko ze
względu na tajne przejście, prowadzące daleko za
mury. Grupa pościgowa mogła teraz z niego skorzystać,
nie narażając się na spotkanie z mutantami.
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej postanowili
skorzystać z tunelu. Von Kappa pozostawili w zamku
pod czujną opieką Ramona i służby. Reszta ruszyła w
pościg. Shara szła na przedzie, mając u boku Flies. Za
nią podążała Riannon z Garretem. Potem Elizabeth.
Grupa łowców czarownic następowała jej na pięty, nie
przestając wymieniać idiotycznych uwag na temat elfki.
Templariuszka
warczała
cicho
pod
nosem,
powstrzymując się od przywalenia komuś pięścią. Nie
znosiła fanatyków, a tymczasem czuła na karku
dyszenie całej ich bandy, z trudem utrzymywanej w
ryzach przez niezwykle poirytowanego Krugera.
Korytarz nie wyglądał na zbyt często używany. Ze
sklepienia zwieszały się grube festony zakurzonych
pajęczyn, przesłaniając wiszące na ścianach obrazy
szalonego artysty. Całe szczęście, że w tunelu było dość
ciemno. Nawet przelotne spojrzenie na te dzieła mogło
przyprawić o zawrót głowy.
Wkrótce mieli okazję zobaczyć ich autora. W sporej
jaskini znajdowała się pracownia artysty. Przeżyli
wielkie zaskoczenie, zobaczywszy ślepca – i to nie
człowieka, który stracił wzrok na skutek wypadku, ale
kogoś, kto był całkowicie pozbawiony oczu od
urodzenia. Oczodoły malarza były całkowicie
zarośnięte!
Kalectwo wydawało mu się nie przeszkadzać. Zajęty
był tworzeniem kolejnego dzieła, w tym samym
dziwnym, onirycznym stylu. Ujrzeli wyłaniające się
spod pędzla czarne niebo przecięte błyskawicą, strome
zbocze i las, wszystko rozmyte i niewyraźne. Słysząc
kroki, ślepiec odwrócił się w kierunku nadchodzących i
ukłonił się swej pani.
- Cóż malujesz tym razem? – zapytała Shara.
- 161 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Artysta skierował swe niewidzące oczy na
pozostałych gości. Zatrzymał “wzrok” na trójce
awanturników i przechylił głowę. Z kimś im się
kojarzył, ale z kim?
- Dziwne. – stwierdził – Jest was tylko tylu?
Miałem namalować pięć grobów.
Elizabeth poczuła ciarki przebiegające po
krzyżu.
- Żadnych grobów! – zaprotestowała – Nie
możesz znaleźć weselszego tematu?
- Mogę. – powiedział obojętnie, jakby nie
robiło mu to różnicy – A co mam namalować?
- Martwą Cassandrę! – wypaliła Riannon, ale
zaraz potem przypomniało jej się, że lady
potrzebna jest żywa i umilkła.
- Nas, szczęśliwych i wesołych, na górze złota.
I wianuszek nagich dziewcząt wokół Randala. –
zaproponował Garret.
- Wszystko, tylko nie groby. – dorzuciła
templariuszka. – A w każdym razie nie nasze.
- Może macie rację... Pomyślę nad tym. –
malarz wydawał się pełen zapału – A teraz
wybaczcie, muszę wrócić do pracy.
Podjęli przerwaną wędrówkę, starając się
wyrzucić z pamięci widok pustych oczodołów
szalonego twórcy. Jeszcze kilkaset kroków i
poczuli na twarzach powiew świeżego powietrza.
Wkrótce wydostali się na powierzchnię.
Znajdowali się na starym cmentarzu, jakieś
dwie mile od miasteczka.
- Chyba się tu rozdzielimy – zaproponowała
Elizabeth – Musimy wrócić do Regenbogen po
konie. Przy okazji sprawdzimy, czy jej tam nie
było.
- Dobrze. – zgodziła się Shara - My
przeszukamy las.
- Zamienicie się w nietoperze? – zapytał
bezczelnie Garret, mając nadzieje na ujrzenie
czegoś ciekawego.
- Tak jakby... – szepnęła tajemniczo Shara i...
rozpłynęła się w powietrzu.
- O kurwa! – skomentował z podziwem
złodziej.
Łowcy czarownic, snując jakieś kretyńskie
teorie na temat wczuwania się w rolę ściganej
ofiary, postanowili towarzyszyć grupie udającej
się do miasteczka. Ich ranny przywódca wyglądał
bardzo kiepsko i ostatecznie postanowili zostać
razem z nim w gospodzie. Kruger opuścił
fanatyków z widoczną ulgą, mając dość ciągłego
przywoływania ich do porządku.
Złota korona, wsunięta w dłoń zaspanego
strażnika pozwoliła ustalić, że lady Cassandra
rzeczywiście trafiła do Regenbogen, gdzie czekał
na nią powóz, a potem odjechała w kierunku
Talabheim.
- Ta bezczelna dziwka po prostu wróciła do
pałacu! – stwierdził Kruger po krótkim
zastanowieniu.
XXXV.
M
usieli jeszcze poczekać na Krugera, który pognał
gdzieś “coś sprawdzić”. Wrócił niebawem i poprowadził
całą grupę w kierunku głównej bramy pałacu.
- Może tak byśmy się nie pchali od frontu? – z
lekkim wahaniem w głosie odezwała się templariuszka.
- Dlaczego?
- Mieliśmy ostatnio małe kłopoty ze strażą. Nie
wiem, czy wiesz, ale Cassandra ma większość tych
chłopców w kieszeni.
- Cholera! – syknął Kruger – W takim razie
spróbujmy kuchennym wejściem. Z tego, co mówił
Randal, tamten strażnik niezbyt lubił naszą lady.
Mieli szczęście, bo trafili na tego samego człowieka,
który parę miesięcy wcześniej pomógł Randalowi w
jego niechlubnej ucieczce z komnat pięknej
uwodzicielki. Wpuścił ich ze złośliwym uśmiechem na
ustach, zapewniając przy tym, że lady jest w u siebie.
Szybko dotarli do właściwych apartamentów.
Przyczaili się załomem muru. Przed drzwiami jak
zwykle czuwał osobisty strażnik Cassandry, Hans
Półork. Oczywiście, mogliby go zabić, ale zdawali sobie
sprawę, że nie uniknęliby niepotrzebnego hałasu, który
mógłby zaalarmować ściganą i ściągnąć im na kark
straż. Problem rozwiązał Garret.
- Założę pelerynę, podkradnę się do niego od tyłu i
uśpię eterem – zaproponował – To proste!
- Taaak. A on się wcale nie będzie wyrywał. –
zakpiła Elizabeth.
- To mi go przytrzymasz. Właź pod pelerynę!
Śpiący słodko jak dziecko półork został wepchnięty
w ciemny kąt. Kruger i Garret sięgnęli po pistolety.
Kopnięte przez Elizabeth drzwi wyleciały z zawiasów.
Cała trójka wpadła do apartamentów z bronią w ręku,
zostawiając na korytarzu Riannon. Sparaliżowana
wspomnieniem zbliżającego się do oka ostrza elfka
zatrzymała się w progu, postanawiając tym razem
zostawić innym brudną robotę.
Salonik był pusty. Tak samo sypialnia. Przeklęta
kultystka jakimś cudem znów zdołała się im wymknąć!
Nie mogąc w to uwierzyć, przetrząsnęli każdy kąt,
zaglądając do szaf. Sprawdzali wszędzie, nawet pod
łóżkiem. Znaleźli tylko kilka porozrzucanych
drobiazgów, świadczących o tym, że ofiara oddaliła się
stąd w wielkim pośpiechu.
Elizabeth wpadła w oko stojąca na nocnej szafce
pozytywka. Srebrna tancerka, stojąca na solidnym,
złotym postumencie. Takie pozytywki zazwyczaj kryły
w sobie różne ciekawostki. Uniosła tancerkę.
Postument okazał się pusty w środku. W jego wnętrzu
znalazła pierścień, w którym osadzony był wielki,
czerwony jak krew kamień. Przypuszczając, że
przedmiot może mieć jakieś magiczne właściwości,
schowała go do sakiewki. Na wszelki wypadek wolała
go nie zakładać na palec. “Nich Kowalski go najpierw
zbada. Licho wie, z czym ta zdzira miała kontakt.” –
pomyślała rozsądnie, pamiętając opowieści o
poszukiwaczach przygód, którzy bezmyślnie pakowali
się w kłopoty, używając przeklętych pierścieni czy
mieczy zamieszkanych przez demony.
- 162 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Rozejrzała się dookoła, wyszła z sypialni,
rzuciła okiem na zamknięte okno gabinetu i
zapytała:
- Kruger, czy w tym pałacu są jakieś ukryte
przejścia?
- Od cholery. – burknął szpieg – Jak w
każdym pałacu. O kurrrrwa!
Wszyscy troje zaczęli oglądać ściany.
Obmacywać je. Niemal obwąchiwać.
Bez skutku.
Znudzona staniem na korytarzu Riannon
weszła wreszcie do środka, myśląc przede
wszystkim o odzyskaniu swojej cennej torby. Ku
swemu wielkiemu zadowoleniu znalazła ją w
kącie pod biurkiem. Sprawdziła zawartość. Nic
nie zginęło, były nawet noże z Iony i
posmarowane trucizną shurikeny. “Choć jedna
pozytywna rzecz w tym wszystkim” przemknęło jej przez głowę – “Teraz jest chociaż
o co walczyć. To znaczy – po co walczyć. Czym
walczyć... Nieważne. Niech tylko dorwę tę
sukę!”.
Widząc bezskuteczne wysiłki towarzyszy,
postanowiła poszukać ukrytego przejścia w
sypialni. Znalazła je niemal od razu. Przywołała
resztę grupy.
Nie spodziewała się tego, co wtedy nastąpiło.
Tak się dziwnie złożyło, że nikt nie chciał iść
przodem. Dokładniej mówić, nikt nie chciał mieć
jej za plecami. Z nieufnością w oczach spoglądali
na jej ramię, na gadzie łuski sięgające aż szyję.
Elizabeth z lekkim zakłopotaniem stwierdziła,
że w końcu to właśnie Riannon jest szczęśliwą
posiadaczką amuletu chroniącego przed ogniem,
a wiadomo, że ulubioną bronią Cassandry jest
kula ognista.
- Będę cię osłaniał - zapewnił Garret.
Kruger nawet nie próbował się tłumaczyć. Z
ironicznie uprzejmym ukłonem wskazał jej
drzwi.
Rozżalona i zirytowana weszła w mroczną
czeluść tunelu. Strome, kręcone schody
prowadziły w dół, wprost do lochów, które tak
niedawno opuściła. Tym razem była uzbrojona,
miała przy sobie przyjaciół... Przyjaciół? Tego
akurat nie była już taka pewna.
S
chody kończyły się drzwiami, sprytnie
zamaskowanymi i zupełnie niewidocznymi od
strony więziennych korytarzy. Prowadzeni
dźwiękiem
ludzkiej
mowy
dotarli
do
pomieszczenia, w którym siedziało dwóch
strażników. Rozmawiali właśnie o złocie, które
przed chwilą dostali. Łatwo się było domyślić, od
kogo.
Kruger wpadł jak burza do pomieszczenia,
trzymając w dłoniach pistolety gotowe do
strzału. Opłaceni przez Cassandrę żołdacy
zaprzeczyli natychmiast, jakoby ją widzieli, ale ta
odpowiedź nie usatysfakcjonowała szpiega. Nie
bawił się w długie dyskusje. Po prostu wystrzelił
dwa
razy,
zanim
ktokolwiek
zdążył
zaprotestować. Pierwsza kula utkwiła w głowie jednego
z mężczyzn, kolejna trafiła drugiego strażnika w
brzuch.
- Jeśli nie powiesz, zacznę od małego palca lewej
stopy. Potem połamię wszystkie po kolei. – zagroził –
Poza tym znam ciebie. Znam twoją rodzinę. Nie byłoby
dobrze, gdybym musiał skorzystać z mojej wiedzy,
prawda?
Już w połowie tej przemowy nieszczęśnik drżał jak
osika. Potem zaczął mówić. Wskazał drogę, którą
poszła Cassandra, opisał nawet fason i kolor jej butów.
Elizabeth
przyglądała
się
Krugerowi
z
obrzydzeniem. “Nie dość, że szpieg, to jeszcze
morderca i kat. Co ja tu, do cholery, robię?” – zapytała
samą siebie i zaraz odpowiedziała – “Ścigam
Cassandrę. Przecież to wszystko po to, by zniszczyć
Złote Oko. A ona jest ostatnia!”. Spojrzała na
towarzyszy. Garret wydawał się nie mieć takich
skrupułów. Złodziej rzadko miewał skrupuły. A
Riannon? W jej oczach malowała się zimna obojętność.
Dla elfki każdy środek wiodący do schwytania
znienawidzonej kultystki był równie dobry.
Riannon złapała jej spojrzenie i wzruszyła
ramionami, jakby odczytując jej myśli.
- Tędy proszę! – odezwał się nagle Kruger,
otwierając wskazane przez strażnika przejście. - Panie
przodem! – ukłonił się kpiąco.
E
lfka ruszyła, nie czekając na nic. Wciąż miała w
pamięci minę Elizabeth, kiedy ta stwierdziła, że woli
nie mieć jej z tyłu, bo nie wiadomo, co się wydarzy. To
prawda, nie powiedziała tego, ale Riannon nie była aż
tak naiwna. Potrafiła czytać między wierszami. Nie
ufali jej. Zresztą... Sama sobie nie ufała i nie potrafiła
powiedzieć, czy będzie w stanie kontrolować lewą rękę
w razie jakichś niespodziewanych komplikacji. Mimo
wszystko bolał ją ten brak zaufania z ich strony.
Korytarz wskazany przez strażnika był wykutym w
skale
połączeniem
z podmiejskim
systemem
kanalizacyjnym. Zatrzymała się przed głównym
kanałem szukając śladów Cassandry. Nie było to trudne
– lady zostawiła w szlamie odciski, które nawet
półślepy by zauważył. Najwyraźniej nie obawiała się
pogoni.
Nie zastanawiając się długo, elfka zeskoczyła na
chodnik i podążyła tropem lady. Elizabeth ruszyła za
nią, rozglądając się niespokojnie. Kanały. Schronienie
mutantów. Wprawdzie obszar pod pałacem był bardzo
często patrolowany przez straż kanałową, ale nigdy nie
można być pewnym, czy w mroku nie czai się coś
paskudnego. Zresztą Cassandra, gdyby zauważyła
pogoń, mogła wezwać na pomoc stwory nocy, jak to
uczyniła uciekając z zamku Shary.
Schowała do pochwy jeden z mieczy. W wąskich
przejściach dwa długie ostrza były bezużyteczne.
Odpięła od pasa niewielki pakunek, dotąd niemal
zapomniany, i rozwinęła rękawicę zaopatrzona w cztery
długie, przypominające pazury ostrza. Naciągnęła ją na
lewą dłoń, z lekkim rozbawieniem stwierdzając, że
teraz przypomina nieco Riannon.
Nie powiedziała jej tego uznając, że nie każdy musi
lubić czarny humor.
- 163 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Z całego towarzystwa prawdopodobnie
jedynie Garret nie martwił się na zapas. Szedł za
templariuszką z gotowymi do strzału pistoletami
w dłoniach. Za plecami słyszał stłumiony oddech
Krugera. Szpieg, jak to zwykle on, wydawał się
nie odczuwać żadnych emocji, jednak od czasu
do czasu mruczał coś do siebie. Czyżby był
zdenerwowany?
Riannon
zatrzymała się. Przed nią
znajdował się okrągły zbiornik, jakaś śluza, kilka
korytarzy
odchodzących
we
wszystkich
kierunkach i chodnik dookoła zbiornika, łączący
je wszystkie. Dokładnie naprzeciw niej na śluzę
wdrapywała się Cassandra, klnąc na dwóch
strażników z napiętymi kuszami, którzy usiłowali
jej pomóc.
Elfka przycisnęła się do ściany robiąc miejsce
pozostałym. Za nią Elizabeth zrobiła to samo,
również nie mając zamiaru rzucać się na
strażników uzbrojonych w kusze. Kolejną osobą
był Garret. Postukał się w czoło, kiedy się
dowiedział, że ma iść pierwszy, ale w końcu
templariuszka przekonała go, że po pierwsze ma
pistolety i może strażników zastrzelić, po drugie
ma pelerynę i go nie widać. Przygnieciony tymi
argumentami złodziej minął w końcu kobiety i
poszedł przodem.
Z kapturem naciągniętym na głowę podkradł
się do śluzy, nie chcąc marnować kul na
niepewny strzał. Dwaj strażnicy zginęli niemal
jednocześnie, nie wiedząc nawet, co ich zabiło.
Natychmiast przeładował broń, ale uciekinierka,
zaalarmowana hukiem, była już na górze,
niewidoczna dla stojącego u podnóża konstrukcji
złodzieja.
Z przeciwległego krańca zbiornika padły dwa
strzały. Kruger widział Cassandrę doskonale, ale
ta
zdążyła
się
widocznie
zabezpieczyć
pospiesznie rzuconym zaklęciem ochronnym, bo
kule nie uczyniły jej najmniejszej krzywdy.
Garret chwycił za metalową drabinkę i zaczął
się wspinać. Katem oka widział pozostałych.
Riannon biegła chodnikiem po prawej stronie
zbiornika. Za nią pędził Kruger. Elizabeth
wybrała przejście po lewej, zamierzając dołączyć
do złodzieja.
Nagle usłyszał za plecami mrożący krew w
żyłach syk, a potem coś chwyciło go za nogę i
gwałtownym szarpnięciem ściągnęło z drabinki.
S
tojąca na szczycie śluzy Cassandra nie
zamierzała uciekać na oślep. Wychyliła się przez
barierkę chcąc sprawdzić, co się dzieje poniżej.
Wciąż pewna siebie, zamierzała zniszczyć
ścigających ją wrogów. Kiedy zobaczyła elfkę
zmierzającą w swoją stronę, zaczęła formować
zaklęcie. Riannon wiedziała czego się może
spodziewać. Dokładnie w momencie kiedy
Cassandra krzyknęła “Caladai Tan!”, nie
zwalniając nawet kroku aktywowała swój
naszyjnik. “Nat Iadalac!”. Kula ognia odbiła się od
niewidzialnej bariery otaczającej elfkę, nie robiąc jej
najmniejszej krzywdy. Lady, nie tracąc czasu, uniosła
lekko kieckę i tak już upaćkaną kanałowym szlamem i
zniknęła w mrocznym tunelu. Nie widziała już
wrednego uśmiechu malującego się na twarzy Riannon.
Znienacka szarpnięty za nogę złodziej spadł na
kamienny chodnik i natychmiast odtoczył się
instynktownie na bok. Czarny, posykujący kształt, który
niespodziewanie wynurzył się z mroku i rzucił się na
niego mógł być tylko jednym. Cieniem. Nachtjaegerem.
Garret wypalił z obu luf, jednak stwór był zbyt szybki.
Kule minęły go o długość dłoni. Złodziej przekręcił
poczwórne lufy i zdążył strzelić jeszcze raz. Potem
starczyło mu czasu jedynie na rozpaczliwy unik. Stoczył
się z chodnika i wylądował w pełnym szlamu zbiorniku.
Biegnąca z mieczami w dłoniach Elizabeth
zobaczyła złodzieja wpadającego do ścieku i skaczący w
jego stronę cień. Potem usłyszała huk wystrzału.
Nachtjaeger, raniony w bok, okręcił się na pięcie i
przeciął powietrze za sobą jednym ze swych długich,
podwójnych ostrzy. Powietrze wydało okrzyk bólu i...
oczom templariuszki ukazał się Garret, z którego głowy
właśnie zsunął się zahaczony ostrzem kaptur!
Jednocześnie Garret usiłował wydostać się ze
zbiornika.
Elizabeth stanęła jak wryta, zaskoczona widokiem
dwóch złodziei. Więc jednak żyli obaj! A przecież jeden
z nich wyleciał rzekomo w powietrze!
Odkładając na później rozwiązanie tej arcyciekawej
zagadki, rzuciła się na Nachtjaegera, który właśnie
zamierzał pozbawić jednego z Garretów głowy.
R
iannon wdrapała się wreszcie na górę.
Natychmiast dostrzegła oddalającą się postać
Cassandry. Pobiegła za nią przeciwległą stroną kanału,
jednocześnie sięgając po posmarowany środkiem
usypiającym shuriken. Lady, słysząc za sobą zbliżające
się kroki dużo szybszej elfki, odwróciła się chcąc rzucić
zaklęcie.
Śmierdzące kanałowe powietrze przeszył shuriken.
Sekundę później w drugą stronę poleciała błyskawica.
Riannon rzuciła się do przodu i przeturlała po
kamieniach. Nim rozchodzące się po ścianach
wyładowania zdołały ją dosięgnąć, zobaczyła jeszcze,
jak jej gwiazdka przebija barierę ochronną Cassandry i
trafia ją w bok.
Lekko ranna lady, trzymając się za bok i potykając
się raz po raz uciekała, gdy tymczasem Riannon leżąc
na chodniku zmagała się ze swoją ręką. Niewiele dała
obsydianowa rękawica. Wzbudzone magią komórki
doppelgangera zaczynały mutować na ramieniu i szyi.
Gnane jakimś biologicznym instynktem obce tkanki
zaatakowały twarz elfki. Na chwile straciła wzrok.
“Wróć!” – nakazała w myślach. Skupiła całą swoja wolę
jak wtedy, po ucieczce z lochów. Przez chwilę bała się,
że przegra, że znów zmieni się w paskudne i oślizgłe
“coś”, że już na zawsze zostanie potworem, od którego
wszyscy będą uciekać z wrzaskiem... Jednak udało się.
- 164 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Poczuła, jak obce tkanki zaczynają się cofać z
powrotem na szyję. Zauważyła Krugera, który
mijając ją druga stroną kanału przeładowywał
pistolet. Zacisnęła zęby, zignorowała jakieś
kolce, które właśnie wyrastały jej na ramieniu i
podniosła się z ziemi.
Elizabeth
zdążyła wymienić tylko kilka
ciosów z Nachtjaegerem, kiedy jeden z Garretów
sięgnął za pazuchę i wydobył pochodzący z Iony
zegarek. Nagle powietrze wokół zgęstniało.
Pojawiło
się
znajome
uczucie,
jakby
rzeczywistość przesunęła się, przemknęła obok.
Wojowniczka zamrugała oczyma ze zdumieniem.
Nachtjaeger zniknął, a jeden złodziej pomagał
właśnie drugiemu wydostać się ze ścieku.
Rozejrzała się. Ani Cassandry, ani Riannon
nie było już widać. Kruger, nie zwracając uwagi
na to, co działo się po drugiej stronie zbiornika,
wspinał się właśnie na śluzę. Pewna, że Garret
rozprawił się z Nocnym Łowcą ruszyła za
szpiegiem, na nowo ogarnięta pragnieniem
schwytania ostatniej członkini kultu Oka. Nie
zdążyła przebiec nawet kilku kroków, kiedy za jej
plecami rozległ się chlupot, krótki, urwany krzyk
i odgłos ciała uderzającego o kamienie.
Zawróciła. W mętnej wodzie coś się kotłowało.
Jeden z Garretów klęczał na brzegu, trzęsącymi
się z pośpiechu rękami próbując nabić pistolet.
Drugiego nie było widać. Nagle spod wody
wynurzyła się głowa. Templariuszka zareagowała
błyskawicznie. Chwyciła na wpół utopionego
złodzieja za kołnierz kurtki i pociągnęła z całej
siły. Wyciągnęła go ze ścieku razem z
wczepionym w niego Nachtjaegerem. Uderzyła
lewą ręką, celując ostrzami w jarzące się
błękitem oczy. Stwór odskoczył, zniknął pod
powierzchnią wody.
Mokry jak szczur Garret pluł wodą i szlamem.
Jego bliźniak szarpał się z pistoletami. Elizabeth
bacznie obserwowała mętną ciecz.
Kiedy stwór wyskoczył na brzeg, była gotowa.
Spokojna i opanowana. Nie pozwalając się
ponieść nerwom zaatakowała tak, jak uczył ją
Adrian. Szybki skok, unik w ostatniej chwili.
Pozwoliła mu odtrącić trzymany w prawej ręce
miecz. Zignorowała ostrze, które rozorało jej bok
i uderzyła lewą ręką prosto w gardło
przeciwnika, wbijając w nie wszystkie cztery
ostrza. Potem szarpnęła w bok, niemal
oddzielając głowę od tułowia. Odepchnęła
stwora i wbiła miecz w ukryty w jego piersi
zegar.
Zębate kółka potoczyły się po kamieniach.
XXXIV.
K
ruger właśnie unosił pistolet, celując w
słaniającą się na nogach Cassandrę.
- Neee! – wrzasnęła Riannon.
Strzał. Lady trafiona, bądź po prostu już omdlała
zwaliła się do ścieku. “Moja odtrutka!” – z zamętu w
umyśle elfki wyłoniło się jedno zdanie – “Moja
odtrutka!”.
Kruger, nie zwalniając kroku, dobiegł do końca
korytarza i wymierzył broń w unoszące się w szlamie
ciało.
- Zostaaaaw! – krzyczała dalej elfka, biegnąc w jego
kierunku – Stóóój!
Huk wystrzału. “Co ten kretyn robi!?”- przemknęło
jej przez myśl. Potem następny. I jeszcze jeden. I
jeszcze. Dopadła wreszcie do położonej na końcu
kanału kładki, łączącej chodniki po obu stronach.
Przebiegła nad cuchnącą wodą. Zatrzymała się tuż obok
szpiega wpatrującego się w podziurawione ciało
Cassandry, z którego sączyły się krwawe smugi.
- Po jaka cholerę strzelałeś!? Trafiłam ją! Padłaby za
chwilę i moglibyśmy z niej coś wyciągnąć!
- Przepraszam. Poniosło mnie. – odparł Kruger z
niezwykłym spokojem.
- Poniosło!? Ciebie!? Chyba żartujesz!?
Nie doczekała się odpowiedzi. Szpieg, ignorując jej
krzyki, spokojnie przeładowywał pistolety. Widziała już
takie kule u łowców czarownic. Spaczeń. Odsunęła się
dla pewności, podejrzliwie mu się przyglądając. Kruger,
skończywszy ładowanie, rozglądał się po ścianach,
najwidoczniej czegoś szukając.
- Tu powinno być jakieś ukryte przejście –
stwierdził w końcu.
Elfka, zbita z tropu, odpuściła sobie dalsze pytania.
Chwilę później na miejsce dotarł Garret. Wyciągnął ze
ścieku ciało Cassandry i zajął się jego systematycznym
przeszukiwaniem. Niedługo potem podziwiał całą gamę
magicznych pierścieni na wszystkich dziesięciu
palcach.
- Gdzie Elizabeth?
- Zaraz tu będzie. Mieliśmy mały problem z bardzo
natrętnym cieniem.
Rzeczywiście, zanim Riannon zdążyła zadać kolejne
pytanie, zobaczyła w głębi korytarza zbliżającą się
templariuszkę. Lecz chyba nie samą. Przez moment za
jej plecami widać było drugiego Garret. Potem zniknął.
Elfka spojrzała pytająco na stojącego obok złodzieja.
Ten wskazał oczyma na Krugera i bezgłośnie szepnął
“później”. Zrozumiała, że nie miał zamiaru tłumaczyć
czegokolwiek przy szpiegu i odłożyła zadawanie pytań
na stosowniejszą chwilę.
Kruger nie zwracał na nich uwagi, zajęty
obmacywaniem ściany.
- A jak tam trucizna? - zapytał niespodziewanie, nie
odwracając się nawet w stronę elfki.
Riannon nadal gotowała się w środku, wściekła na
Krugera, który odebrał jej możliwość zemszczenia się
na Cassandrze i wyciągnięcia z niej antidotum.
Zdezorientowana nagłym pytaniem popatrzyła na niego
podejrzliwie. Coś tu się nie zgadzało, ale nie mogła się
zorientować, co. “Po jaką cholerę ten kretyn pyta mnie
o truciznę? Zgłupiał? Chyba że.. wiedzial?”
- O! Jest! – stwierdził nagle Kruger i pchnął ścianę,
otwierając dotąd ukryte tajne przejście. - No dobra. –
podsumował – Kto pierwszy?
- 165 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nie czekając na odpowiedz, ni z tego, ni z
owego wyciągnął pistolet w stronę Garreta i
pociągnął za spust. “Zdrajca!” – wrzasnęło coś w
umyśle Riannon. Wściekła do granic możliwości,
nie zawahała się ani chwili. “O ty chamie! Jak
śmiałeś!?” Nie musiała nawet o tym myśleć,
skoczyła, wyciągnęła lewą rękę i zacisnęła szpony
na szyi Krugera. Drugą wytrąciła mu jeden z
pistoletów.
- Zdrajca! – wrzasnął Garret z głębi korytarza.
Widząc swego bliźniaka padającego na ziemię
z dziurą w czaszce i Krugera, grożącego bronią
Riannon, złodziej zapomniał o ostrożności.
Odepchnął Elizabeth i pognał przed siebie z
czterolufkami w obu dłoniach. Nie miał z nich
żadnego pożytku, bo linię strzału zasłaniała mu
elfka, ale biegł, gotów zepchnąć ją z chodnika,
byle władować wszystkie kule, jakie miał, prosto
w głowę szpiega.
Kruger usiłował się wyrwać, dusząc się w
żelaznym uścisku ręki doppelgangera. Jego
przeciwniczka zignorowała pistolet, który
trzymał w prawej dłoni. Nie wzięła pod uwagę, że
ten automatycznie się przeładowuje. Błąd.
Pierwszy strzał minął ją o włos. Drugiego nie
była w stanie uniknąć. Spaczeniowy pocisk
przeleciał przez jej ciało. Na twarzy szpiega
pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. Jednak
zaraz znikł jak zdmuchnięty, bo zaciśnięta na
jego gardle dłoń, zamiast rozewrzeć palce,
jeszcze wzmocniła chwyt.
Po
raz
kolejny
zbudzone
tkanki
doppelgangera rozpoczęły inwazję. Teraz
totalną.
Tysiące
myśli
jednocześnie
przebiegające przez umysł Riannon: “Spaczeń!
Cholera, uduszę cię chamie! Jak śmiałeś!? Jak
śmiałeś!? Przynajmniej zginę jakoś sensownie...
Tak, to już koniec, ale najpierw cię uduszę! Udu-szę!!!”
Wpadli do kanału. Przez chwilę mocowali się,
zanurzeni po szyje w gęstej, cuchnącej cieczy.
Kątem oka zobaczyła unoszącego pistolet
Garreta, za nim Elizabeth, pochyloną nad ciałem
drugiego złodzieja z bezużyteczną fiolką
uzdrawiającego eliksiru w dłoni. Strzał. Niecelny.
Kula przeleciała tuż obok niej, wbiła się gdzieś
ścieki. Mutacja przebiegała w zawrotnym
tempie. Poczuła, że wyrastają jej rogi. Wiedziała,
że ma nad nimi kontrolę. Usłyszała kolejny
strzał. Rogi zafalowały, wygięły się, pomknęły w
stronę Krugera. Przebiły mu czaszkę...
G
łowa Krugera pękła jak przejrzały melon.
Fragmenty czaszki i bladoróżowe kawałki mózgu
rozprysnęły się na wszystkie strony i nagle
zawisły w połowie lotu, jakby schwytane przez
nagle zgęstniałe powietrze. Walczące sylwetki
znieruchomiały. Modliszka, która jeszcze przed
chwilą była smukłą elfką, skamieniała z rogami
wbitymi w ciało szpiega. Garret zastygł z
podniesioną ręką. Krople krwi, spływające z
dłoni zranionej przez Nachtjaegera zatrzymały się i
zamigotały niczym rubiny.
Z otwartego przez Krugera przejścia wystawała ręka
trzymająca zegarek. Taki sam, jaki Elizabeth widziała
już kilka razy. Zegarek z Iony. W toczącą się w kanałach
walkę wtrącił się ktoś, kto potrafił kontrolować czas.
Templariuszka stała najdalej. Tylko dlatego wciąż
jeszcze mogła się poruszać. Runęła przed siebie, chcąc
dopaść tajemniczego przybysza, kryjącego się za
załomem muru. Miała do pokonania tylko kilka
kroków, ale każdy z nich musiała okupić ogromnym
wysiłkiem, przedzierając się przez gęsty kisiel, w jaki
zamieniło się powietrze. Widziała, jak rogi modliszki
cofają się, krew i kości na powrót łączą się ze sobą,
odtwarzając głowę zdrajcy. Jeszcze jeden krok. I jeszcze
jeden. Dotarła do załomu muru, czując, że jeszcze
chwila, a i ona uwięźnie w strumieniu cofającego się
czasu. Pchnęła mieczem na oślep.
Upuszczony zegarek uderzył o kamienie. Czas, nagle
uwolniony, ruszył. Elizabeth skoczyła za zakręt. W
ukrytym korytarzu stał James. Na jej widok uniósł
dłonie obronnym gestem.
- Spokojnie! Chciałem tylko ratować mego pana!
Nie widząc żadnej broni, templariuszka uznała sługę
Krugera za nieszkodliwego. Trzymając na wszelki
wypadek miecz pod jego nosem, podniosła upuszczony
zegarek i wyjrzała za róg. Czas został cofnięty i sytuacja
wyglądała już inaczej. Riannon właśnie zaczynała się
zmieniać w modliszkę, jeden Garret leżał, drugi
przymierzał się do strzału. Krzyknęła do niego i rzuciła
mu zegarek, mając nadzieję, że zdoła go dobrze
wykorzystać.
Poczuła ostrą stal wbijającą się w ramię. Tylko
dlatego, że akurat gwałtownie się poruszyła, rzucony
przez Jamesa nóż nie trafił tam, gdzie miał trafić.
Rozwścieczona nie na żarty, wyrwała ostrze z rany i
warknęła:
- Wyłaź stamtąd. No już.
James posłusznie wyszedł ze swej kryjówki. Mijając
wojowniczkę znienacka pchnął ukrytym w rękawie
sztyletem. Elizabeth uniknęła ostrza błyskawicznym
skrętem ciała i uderzyła pięścią w głowę sługi. Chciała
go tylko ogłuszyć, ale w zdenerwowaniu uderzyła
trochę mocniej niż powinna. Usłyszała chrzęst
miażdżonej kości i James, martwy, osunął się do jej
stóp.
- O żesz kurwa! – zaklęła, wściekła na siebie z
powodu tej niepotrzebnej śmierci.
W
róciła do głównego tunelu. Krugera nigdzie nie
było widać. Ogarnięta szałem modliszka przeszukiwała
ściek. Garret, nie zwracając na nic uwagi, odzierał ciało
swego bliźniaka z broni i wszystkich użytecznych
drobiazgów. Przez ramię miał przewieszoną torbę,
zgubioną przez szamoczącą się ze szpiegiem elfkę.
Triumfalny wrzask modliszki obwieścił pojawienie
się poszukiwanego. Wynurzył się spod wody
kilkanaście metrów dalej, ale dla modliszki były to
zaledwie dwa susy. Pomknęła chodnikiem i skoczyła w
cuchnącą maź, by znów chwycić go za gardło. Kruger
bezskutecznie usiłował się wyrwać. Leniwy prąd znosił
ich powoli w kierunku kraty, oddzielającej kanał od
- 166 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rzeki. Zanurkował. Znów został schwytany.
Kiedy ciasno spleciona dwójka przepływała pod
kratą, modliszka chwyciła metalową konstrukcję
nie chcąc wylądować w Talabeku. Kruger
wykorzystał tę chwilę i wyślizgnął się z uścisku.
Nie na długo – w ostatniej chwili został złapany
za rękę.
Wysieli teraz w idiotycznym położeniu:
modliszka jedną ręką trzymała kratę, drugą
przedramię Krugera. Z góry spływał na nich
leniwy ściek i ciągnął ku rzece w dole.
Zdesperowany szpieg wbił sobie sztylet w biceps.
“Ten idiota chce sobie uciąć rękę!” – przemknęło
przez myśl Riannon – “Niedoczekanie!!!”
Rzuciła go w górę i poprawiła niepewny chwyt na
kracie. Złapała go, kiedy odbił się od żelastwa i
lekko ogłuszony spadał w dół. Walcząc z prądem
przeciągnęła go pod kratą z powrotem do kanału
i rzuciła na chodnik.
Ciężko dysząc wygrzebała się obok w samą
porę, by schwycić zdrajcę, który już zamierzał
wrócić do ścieku. Gdzieś za sobą usłyszała tupot
podkutych butów i okrzyki straży kanałowej. Nie
rozumiała słów. Spojrzała Krugerowi prosto w
oczy, by mógł zobaczyć malującą się w nich
wściekłość.
- Już nie żyjesz... – wycharczał, po czym
zacisnął zęby.
Rzuciła go z powrotem do ścieku, ignorując
ostrzeżenia strażników celujących do niej z
kuszy. To, czym chciał ją potraktować, musiało
być odmianą płynu używanego przez Jastrzębie z
gildii zabójców. Żrąca substancja minęła ja o
włos, mimo to poczuła, jak jej pancerz się topi.
Nim wpadła do ścieku, znów ciągnąc za sobą
charczącego Krugera. poczuła jeszcze wbijający
się w ciało bełt. A później prąd poniósł ją w dół,
wprost w odmęty rzeki.
Chcąc uniknąć walki ze strażą, templariuszka
i złodziej poszli w ślady poprzedników. Talabek
niemal ich pokonał, ale w końcu wydostali się z
wody i natychmiast zaczęli się rozglądać za
Riannon. Mignęła im w zaroślach na
przeciwległym brzegu. Tymczasem w ich stronę
już biegła straż. Niewiele myśląc, zastosowali
stary jak świat wybieg.
- Tam! Potwór! Łapcie go! Potwór! –
wrzasnęli, wskazując gdzieś w górę rzeki.
Po czym czmychnęli w przeciwnym kierunku.
Po zachodzie słońca odnaleźli ukrytą w lesie
Riannon. Przez ostatnie kilka godzin siedziała na
drzewie, przyciskając do siebie na wpół
uduszonego Krugera i czekała, aż strażnicy
przestaną się pałętać po lesie. Zeszła na ziemię
dopiero po długich namowach i natychmiast
odsunęła się, spoglądając na nich nieufnie. Była
teraz modliszką. Potworem. Takim samym jak
te, z którymi wcześniej walczyli lub którymi się
wysługiwali. Zastanawiała się, czy i ona będzie
teraz wysyłana w różne niebezpieczne miejsca,
jak wcześniej modlich, a przed nim Cień. Już
teraz zwracali się do niej w ten sposób... Może, gdyby
nie to, zeszłaby na ziemię od razu?
Nie próbując nawet zrozumieć, co dzieje się w duszy
przemienionej Riannon, zaczęli się znęcać nad
Krugerem, usiłując wycisnąć z niego odpowiedź na
najstarsze na świecie pytanie. Dlaczego? Dlaczego ich
zdradził? Dlaczego usiłował ich wymordować?
- Zacznij od małego palca lewej stopy –
zaproponowała zimno Riannon, powtarzając słowa
Krugera, wypowiedziane do strażnika w lochach.
Śmiał się im prosto w twarze, nawet wtedy, gdy
Garret zastosował się do cynicznej rady elfki. Wreszcie
stwierdził, że wszyscy i tak zginą, bo nie ma prawa
przeżyć nikt, kto wiedział o akcji IGD przeciw Oku.
- Oko nigdy nie istniało. Nikt nie może o nim
wiedzieć. A wy lada chwila przestaniecie istnieć.
Odprawiono dla was rytuał. Mord Przodków.
Znikniecie z tego świata i nikt nie będzie o was
pamiętał. Nikt!
Nie wiedzieli, o czym mówił. Znikną? To było
niedorzeczne! Garret skończył z lewą stopą i zabierał
się właśnie za prawą, kiedy spomiędzy drzew wypadła
na niego zwalista postać z głową otoczoną burzą
miedzianorudych włosów. Vasiliev! Chwycił złodzieja
za kołnierz, pchnął na ziemię i zamierzył się na niego
młotem.
- Nie ruszać się, bo go rozwalę! Oddajcie Krugera!
Modliszka, stojąca dotąd kilka kroków z tyłu,
skoczyła, zatrzymując się niemal przed rudzielcem.
“Spróbuj tylko, a zginiesz chwilę później” – pomyślała
i wyszczerzyła zęby. Natomiast Elizabeth natychmiast
przyłożyła szpiegowi nóż do gardła.
- Wygląda na to, że mamy tu sytuację patową –
wysyczała – Puść Garreta, a ja puszczę tego śmiecia.
- Jaką mam gwarancję? – świetlisty młot uniósł się
nieco wyżej, gotowy do ciosu.
- Taką samą jak ja. – Templariuszka wykrzywiła
twarz.
- Słowo rycerza? – zapytał wyznawca Ulryka,
patrząc jej w oczy.
- Słowo rycerza. – potwierdziła.
Vasiliev powoli odsunął się od zakładnika.
- Weź go sobie.
- Chwila. Po pierwsze kto mi zagwarantuje, że ten
skurwysyn nie spróbuje nam zaraz wpakować paru kul
w plecy? Albo że jutro nie będziemy mieć połowy IGD
na głowie?
Vasiliev westchnął.
Kruger
troszeczkę
przesadził.
Postąpił
samowolnie. Gwarantuję, że nikt was nie będzie ścigał.
- A Mord Przodków? Co to za cholerstwo?
- Klątwa. Sprawia, że człowiek zostaje wymazany,
jakby nigdy nie istniał. Zostanie odwołana. Zajmę się
tym, przysięgam. Czy teraz go puścisz?
- Najpierw odsuń się od Garreta.
Rudowłosy odsunął się od złodzieja, a Elizabeth
zdjęła nóż z gardła Krugera. Obeszli się z Vasilievem
szerokim łukiem, czujnie patrząc sobie w oczy.
- Zabij go! - rzucił Garret w stronę Riannon - No
dalej!
Modliszka nawet nie drgnęła. “A jaką mam
pewność, że jak się na niego rzucę to on nie rozplata
wam czaszek? A przy okazji i mi? Nie, nie mam
- 167 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zamiaru się wtrącać, co to, to nie.” - pomyślała,
dodatkowo urażona rozkazującym tonem
złodzieja.
Olbrzym, nieświadomy niebezpieczeństwa,
przerzucił sobie szpiega przez ramię i zanurzył
się w lesie. Jeszcze przez chwilę słyszeli, jak
wyrzuca Krugerowi niesubordynację. Potem
wśród drzew zapanowała cisza.
R
iannon rozluźniła napięte mięśnie. Koniec.
Już po wszystkim. Wytężała umysł, usiłując
dotrzeć do swojej elfiej postaci. Bez efektu.
Przygnieciona brutalną prawdą opadła na
kolana. “Wróć! Wróć...” – powtarzała w
myślach, choć wiedziała, że nie ma to sensu.
Koniec...
XXXV.
P
o krótkim namyśle postanowili udać się do
pobliskiej wsi i odnaleźć Kowalskiego. Musieli
sprawdzić, czy jeszcze żyje. Na wszelki wypadek
wywieźć ze znanego Krugerowi miejsca.
Potrzebowali go. Nie znali nikogo, kto mógłby
pomóc Riannon. Nikogo innego, kto potrafiłby
stwierdzić, czy klątwa została cofnięta.
Nie znali żadnej innej przyjaznej duszy.
Do chałupy zielarza pierwsza dotarła
Riannon. Właściwie pognała w stronę wsi, nie
oglądając się nawet na resztę. Wślizgnęła się
przez okno i przestraszyła drzemiącego maga nie
na żarty. Wokół jego szyi wciąż połyskiwała
nałożona przez Cassandrę obroża. Gdyby
modliszka go zaatakowała, nie mógłby się nawet
bronić, odcięty od magii, bezsilny. Na szczęście
rozpoznał ją i szybko się uspokoił. Zatroskany,
kręcił tylko głową, kiedy pytała, czy może jej
pomóc.
Elizabeth i Garret przyszli niedługo po niej.
Na widok mag wyraźnie się ożywił.
- Wyobraź sobie, w międzyczasie zdołałem
odkryć, kto urządził ten cały cyrk z ratowaniem
drugiej ciebie z przyszłości! – oznajmił.
Templariuszka otwarła szeroko oczy. Niemal
już zapomniała o tej zagadce.
- Nie uwierzysz. – ciągnął czarodziej – To
byłaś ty!
- Ja? – spojrzała na niego z niedowierzaniem
– Jakim cudem? Nie mam zielonego pojęcia o
magii!
- Bo to nie ty teraz, tylko inna ty,
potężniejsza, dysponująca mocą. To totalny
paradoks! Rozumiesz, kiedy postanowiliśmy nie
wchodzić do astrala, czasoprzestrzeń rozdzieliła
się na dwa strumienie. W jednym nie weszliśmy,
w drugim weszliśmy, a Garret uratował ciebie i
ta druga ty w przyszłości musiała wysłać w
przeszłość ten sen, żeby zostać uratowaną i w
ogóle zaistnieć.
- Nic nie rozumiem. – wojowniczka potrząsnęła
głową. – To znaczy, że istnieję w dwóch
egzemplarzach?
- Nie tutaj. Tutaj istniejesz jedna. Ta druga istnieje
w innej rzeczywistości.
- Przecież nie weszliśmy do stożka! A skoro nie
weszliśmy...
- Przecież mówiłem, że to totalny paradoks.
Machnęła ręką. To wszystko nie miało sensu. Inna
rzeczywistość? “Co za bzdury” – pomyślała – “Jest
tylko jedna rzeczywistość”.
- No cóż... W każdym razie, dziękuję. Powiedz mi
jeszcze, czy ta druga “ja” może nam jakoś bruździć?
- Nie sądzę. Co za dużo, to niezdrowo. Zajęliby się
nią Strażnicy Paradoksu.
Nie próbowała nawet pytać, kim są Strażnicy
Paradoksu. Po co? Przecież jej to już nie dotyczyło.
Podziękowała Kowalskiemu jeszcze raz i postanowiła
zająć się czymś bardziej rzeczywistym. Na przykład
balią z gorącą wodą.
W
czasie kiedy jej towarzysze brali przyjemną,
pachnącą ziołami kąpiel, Riannon ukrywała się za
oknem, śmierdząca, brudna i rozżalona. Hałasy z
pokoju Kowalskiego zbudziły zielarza, który postanowił
sprawdzić, co się tam dzieje. Słysząc jego zbliżające się
kroki, a później pukanie do drzwi, mag posłał ją na
zewnątrz. Jak modliszkę. Jak potwora, którego nie
można pokazać ludziom. Teraz rozmawiał z nią,
opierając się o parapet.
- Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc, ale to dość
kontrowersyjna osoba.
- Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś!?
- No przecież ci mówię, że to dość kontrowersyjna
postać!
- Przecież wiesz, że mnie to tyle obchodzi, co... –
przerwała mu w pół słowa.
“A
widziałeś
kiedyś
postać
bardziej
kontrowersyjną ode mnie?” - pomyślała.
- Jest białym nekromantą – kontynuował mag.
- Istnieje coś takiego jak biały nekromanta? –
zdziwiła się Riannon.
- Taaa... Miał dość pieniędzy i wystarczające
znajomości, by uzyskać pozwolenie na prowadzenie
badań. Pracował nad doppelgangerami. To zabronione,
ale Gildia wystawiła mu certyfikat. Chyba jedyny na
świecie.
- No dobrze. – westchnęła – Kim jest to dziwo?
- Myślałem, że wiesz. To Ramon.
Z samego rana wynajęli wóz i ruszyli w kierunku
zamku Shary. Riannon nalegała na jak najszybsze
spotkanie z Ramonem. Trudno się było jej dziwić.
Kowalski zabrał się z nimi, mając już dość zapachu
ziół. Uważał przy tym, że w jego towarzystwie będą
bezpieczniejsi, no i łatwiej dogadają się z nekromantą.
Shara powitała ich uprzejmie, zupełnie jakby
spodziewała się wizyty. Z zadowoleniem przyjęła wieść
o śmierci Cassandry. Zdradę Krugera skwitowała
krótkim “Nigdy go nie lubiłam”. Kazała umieścić
Kowalskiego w wygodnym łóżku, Elizabeth i Garreta
- 168 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zaprosiła do przylegającego do sali balowej
gabinetu, a Riannon skierowała do zajmowanego
przez Ramona pokoju na piętrze.
G
nana nadzieją, w kilku susach wbiegła na
górę, nie patrząc nawet na dziwaczne obrazy
wiszące na klatce schodowej. Zatrzymała się
dopiero przed drzwiami gabinetu. Wątpliwości.
Brutalny powrót do rzeczywistości – “A co, jeśli
nic z tego nie wyjdzie? Jeśli Ramon nie zgodzi
się, lub co gorsza stwierdzi, że nie jest w stanie
mi pomóc?” Odrzuciła te myśli i zapukała do
drzwi.
- Kto tam? – ze środka doszło ją stłumione
przez grube drewno pytanie.
- Myślę, że teraz to i tak nie ma znaczenia... –
odpowiedziała, nie otwierając drzwi.
- No dobrze. Wejdź.
Zawahała się jeszcze, ale zaraz potem
nacisnęła klamkę i delikatnie uchyliła drzwi.
Ramon może i był zwierzchnikiem Krugera, ale z
pewnością nie miał tyle opanowania co on. Na jej
widok zerwał się z miejsca, sięgając po pistolety
ukryte pod biurkiem. Odskoczył, potykając się o
przewrócone wcześniej krzesło. Szczęściem
utrzymał równowagę i chwilę potem zamarł z
wyciągniętą w kierunku modliszki bronią.
Spodziewała się tego. Zawczasu uniosła
dłonie w uspokajającym geście.
- Kim... – chciał zapytać Ramon, gdy już
odzyskał głos – Riannon? – wydusił w końcu z
niedowierzaniem. – Co ci się stało?
Nie odpowiedziała na pytanie. Właściciel
gabinetu opuścił broń i schylił się by podnieść
krzesło. Zamknęła więc drzwi i podeszła bliżej
rozglądając się wokoło i czując się cokolwiek
głupio.
- No dobrze. Co cię sprowadza? – Ramon
usiadł..
Modliszka spojrzała na niego zastanawiając
się, jak to powiedzieć.
- Nie domyślasz się? – rzuciła w końcu.
- Ach... no tak... ta ręka.
- Taaak.... Ręka. Słyszałam, że jesteś “białym
nekromantą”. – rzekła, nie siląc się na dworską
uprzejmość, którą uważała za stratę czasu –
Słyszałam też, że zajmowałeś się badaniem
doppelgangerów. Pomyślałam, że możesz to
cofnąć.
Pokusiła się o lekki uśmiech. Legalny
nekromanta zamyślił się.
- Hmmm... mógłbym spróbować, ale... –
przerwał, najwidoczniej nie widział nigdy
wcześniej modliszki – Skąd... co... czym... Musisz
mi opowiedzieć skąd wzięłaś tę rękę!
- Bo widzisz... – zaczęła – Wszystko przez
tego wrednego Lewiatana. Zeżarł mi dłoń, a
potem....
Początkowe zdziwienie w miarę upływu słów
przeradzało się w zainteresowanie, a nawet
fascynację. Ramon albo był typowym uczonym,
żądnym wiedzy, zwłaszcza tej zakazanej, albo
bardzo dobrze grał... Riannon, pełna rosnącej nadziei,
opowiadała. Raz po raz zadawał jej proste pytania.
Może i była naiwna, mówiąc mu to wszystko, ale jakie
teraz miała wyjście? Albo zostanie królikiem
doświadczalnym, albo modliszką do końca życia.
Drugą opcje odrzucała z miejsca. Nie chciała zostać
kolejnym stworem na usługach przyjaciół. Stworem o
tyle różniącym się od pozostałych, że obdarzonym
imieniem. O nie... Myślała o niepewności i braku
zaufania, wprost uderzających z ich spojrzeń. Jeszcze
bardziej przygnębiające było, że usiłowali to ukryć.
Rady w stylu “to lepiej się schowaj”, które bardziej
przypominały polecenia...
Nie. Nie mogłaby dalej pozostać modliszką.
Zgodziła się więc oddać próbkę tkanek z dłoni. Ramon
wręczył jej skalpel. Musiała sama wyciąć sobie
fragment do późniejszych badań. Nie tylko Elizabeth i
Garret się jej obawiali. Tego, co zrobi, kiedy ktoś będzie
chciał ją skrzywdzić. Cóż... trudno się było dziwić.
Ostatecznie umówiła się z Ramonem na początek
jesieni. Kiedy liście opadną z drzew, miała stawić się w
jego laboratorium w Altdorfie gdzie miał podobno
odpowiedni sprzęt do badań.
- Jak cię znajdę?
- Pójdziesz do Gildii i pokażesz im tę wizytówkę –
wręczył jej kawałek papieru.
Patrzyła na niego jak na idiotę.
- Chyba żartujesz!? Mam przejść przez środek
miasta, zapukać do drzwi Gildii i pokazać im to? –
wskazała na wizytówkę – Przecież oni mnie zatłuką na
miejscu nie pytając o nic!
- Faktycznie... Zapomniałem. Na wizytówce masz
adres. Umiesz czytać?
- Ba! – uśmiechnęła się krzywo.
- Dobrze... Za miesiąc, kiedy opadną liście.
XXXVI.
N
ie zdążyli się jeszcze dobrze usadowić, kiedy na
podwórze zajechał powóz ze znakami Kompanii
Przewozowej Windhund.
- O, już są. – stwierdziła Shara.
Przewoźnik wniósł do gabinetu dwa podłużne
pakunki. Jeden położył przed zaskoczonym Garretem,
drugi przed templariuszką, po czym ulotnił się bez
słowa wyjaśnienia. Na paczkach widniały ich imiona,
nie mogło być mowy o pomyłce. Spojrzeli na siebie i
zaczęli ostrożnie odwijać warstwy miękkiego papieru.
Pakunki zawierały dwa miecze. Biały, że znakiem
Iony wytrawionym u nasady klingi, przeznaczony był
dla Garreta. Drugi miecz był czarny. Elizabeth spojrzała
na widniejący na nim symbol i zerwała się od stołu,
kipiąc gniewem.
- Ładny symbol – powiedziała Shara, pieszcząc
opuszkiem palca szczerzącą zęby czaszkę – Taki...
rodzinny.
- 169 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Rodzinny? – templariuszka z wściekłością
wypluwała słowa – Służysz Malalowi?!
- To u nas rodzinna tradycja. – oznajmiła
wampirzyca – Każdy z mojej linii krwi służy
Renegatowi.
Elizabeth zbladła. Rodzinny symbol. Linia
krwi. I te aluzje na temat kogoś, kogo dobrze
znała. Jak mogła się wcześniej nie domyślić?
Shara miała wtedy na myśli Err’avandrela. JEJ
linia krwi. A więc...
- Ty... jesteś...
- Jego Matką w Ciemności. – uśmiechnęła się
m’Shani, ukazując lśniące kły.
Templariuszka aż się zatrzęsła z wściekłości.
Wiele razy marzyła o tym, by dostać w swe ręce
tę istotę, która przemieniła jej ukochanego w
bestię. I oto teraz miała ją na wyciągnięcie ręki,
ale nie mogła jej nawet tknąć. Zawarty
poprzedniej nocy układ związał jej ręce. Poza
tym gdyby zabiła Sharę, Ramon nie pomógłby
Riannon, a zanim elfka będzie bezpieczna,
wampirzyca wróci do Orenii i znajdzie się poza
zasięgiem jej ostrza. W dodatku naraziłaby się
Err’avandrelowi, który najwyraźniej był ze swą
“matką” w jak najlepszych stosunkach.
- Jemu bardzo zależy na przeciągnięciu cię na
naszą stronę. Zastanów się – powiedziała Shara,
jakby czytając jej w myślach. - A ty... - zwróciła
się do Garreta, wskazując biały miecz - Wygląda
na to, że zostałeś tym jedynym “dobrym”.
Spojrzała na stojącą ze zwieszoną głową
templariuszkę i zaczęła mówić. Jej słowa były
pokrętne, mieszały w głowie, stawiały pod
znakiem zapytania różnicę pomiędzy dobrem a
złem. Elizabeth znała wszystkie te argumenty na
pamięć. Nie wytrzymała. Przerwała w pół słowa
wywód na temat “nowego ładu”.
- Z tego co wiem, Malala nie obchodzi “stary”
czy “nowy ład”. Dąży przede wszystkim do
zniszczenia świata. A to oznacza także
zniszczenie ciebie. Pragniesz zagłady? Pewnie
tak, po kilkuset latach życie może się znudzić.
Dlaczego po prostu nie popełnisz samobójstwa?
- Po kilkuset latach istnienia pragnie się
odejść z jak największym hukiem. – stwierdziła
spokojnie wampirzyca.
Templariuszka zamilkła, zaszokowana takim
pokazem egoizmu. Korzystając z przerwy w
rozmowie Garret, który dawno pogubił się w
aluzjach przyprawiających jego towarzyszkę o
zgrzytanie
zębów,
zaczął
nadskakiwać
egzotycznej piękności. Kiedy jednak rozbawiona
Shara
zaproponowała
mu
zacieśnienie
znajomości, wypalił, nie zastanawiając się nad
tym, co mówi.
- O nie, dziękuję bardzo! Nie jestem
nekrofilem!
Wampirzyca zaśmiała się, widząc jak
templariuszka zaczerwieniła się aż po czubki
włosów. No cóż... Nie wszyscy stronili od
nieumarłych...
Kiedy Riannon, pełna optymizmu, zeszła na dół i
oznajmiła, że Ramon zgodził się jej pomóc,
templariuszka uznała, że ma już dość.
- Wynosimy się stąd. – rzuciła w kierunku elfki i
złodzieja tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Gnana wściekłością pomaszerowała do pokoju, w
którym umieszczono Kowalskiego i zapytała, czy
zamierza zostać w domu należącym do Przeklętej.
Kowalski nie zamierzał, więc pomogła mu wstać,
zgarnęła Garreta i Riannon i wyniosła się z zamku,
pozostawiając nie tknięty miecz na stole.
Wracali
do miasta, każde w innym nastroju.
Garret beztroski, zachwycony nowym mieczem, lekkim
i ostrym jak brzytwa. Riannon pełna nadziei, z
niecierpliwością oczekująca jesieni. I Elizabeth,
zgaszona i milczącą.
Choć Oko przestało istnieć, nie czuła z tego powodu
radości. Zemsta, która miała być słodka, okazała się
gorzka jak piołun.
EPILOG
Złote Oko zostało zniszczone. Znikła więź, która
łączyła grupę niezbyt dobranych towarzyszy. Rozjechali
się po świecie i każde z nich zajęło się własnymi
sprawami.
Garret wyjechał, nie żegnając się z nikim i nie
mówiąc, dokąd się wybiera. Wrócił do dawnego zajęcia.
Kradł, na co mu przyszła ochota, bardziej dla rozrywki,
niż z rzeczywistej potrzeby. Aż pewnego dnia
zawędrował do Kisleva.
Przypomniawszy sobie o pozostawionym w pałacu
Carycy smoku, dokonał najbardziej zuchwałej
kradzieży w swoim życiu. Nie wiadomo tylko, dlaczego
później, opowiadając o tym wydarzeniu utrzymywał, że
przyszedł tylko po smoka. Wszak wraz z potworem
zniknęły także klejnoty koronne...
Randal wyrzekł się niebezpiecznych przygód i zajął
się tym, co lubił najbardziej. Jeździł to tu, to tam,
opróżniając od czasu do czasu skarbczyk bogatego
kupca czy dostojnika i beztrosko wydając złoto na
przyjemności. Powiadają, że zwiedził wszystkie
lupanary w Imperium. Zważywszy na ich liczbę, byłoby
to doprawdy niemałym wyczynem. Zważywszy zaś na
pleniące się w niektórych tego rodzaju przybytkach
choroby... No cóż, widocznie Randal cieszył się wielką
łaską Bogów!
Tanja opuściła towarzyszy po pamiętnej wyprawie
do astrala. Cicho wymknęła się z domu Kowalskiego,
zostawiając na kuchennym stole kartkę, na której
napisała, że musi załatwić “pewne ważne sprawy” i że
- 170 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------nie wie, kiedy wróci. Nie wiadomo, jakie to
“ważne sprawy” załatwiała. Wiadomo tylko, że w
końcu trafiła do Altdorfu, gdzie zatrudniła się w
straży miejskiej. Służba spokojna, monotonna,
niemal nudna. Żadnej przygody, żadnego
dreszczyku emocji. Mało ambitne zajęcie dla
doświadczonej najemniczki w pełni sił.
Może właśnie dlatego je wybrała?
E
lizabeth
nakłoniła
Kowalskiego
do
zbadania krwawej gospody, w której zginęli jej
bracia. Mag nie był w stanie odkryć niczego
nowego. Potwierdził tylko, że masakra była
dziełem Sekty Jastrzębi, pozostającej na
usługach wyznawców Tzeentcha. Sposób, w jaki
zdołali
oni
wymordować
trzydziestu
doświadczonych rycerzy na zawsze pozostał
tajemnicą.
Elizabeth pragnęła pomścić pomordowanych.
Gotowa była ścigać winnych na koniec świata,
jednak wytropienie Jastrzębi okazało się
niemożliwe. Chociaż Kowalski, widząc jej
desperację, obiecał dalsze badania, potrzebował
czasu. Jak mówił, co najmniej miesiąca. Jednak
templariuszka nie mogła mu w niczym pomóc.
Nie miała więc powodu, by dłużej pozostawać w
Talabheim. Poprosiła maga, by wszelkie
informacje przesyłał do Świątyni w Nuln,
zapłaciła kapłanom Morra za odprawienie
obrzędów pogrzebowych i spalenie zwłok swych
braci, po czym wyjechała, wioząc trzydzieści urn
z prochami.
Po uroczystym pogrzebie została wezwana do
gabinetu opata. Ten, wysłuchawszy jej opowieści,
zakazał dalszego zajmowania się sprawą
morderstwa. Jego zdania nie zmienił nawet list,
który otrzymała od Kowalskiego kilka tygodni
później. Mag pisał o pewnych śladach, które
mogły wskazywać, że niedobitki złowrogiego
kultu kryją się w Middenheim. Jednak Elizabeth
nie pozwolono na wyjazd. Opat Suger uważał
sprawę Oka za zamkniętą.
Następne cztery lata spędziła w Świątyni.
Opat, wysoko ceniący wiedzę i doświadczenie
wojowniczki, powierzył jej żmudne zadanie
wyszkolenia specjalnych oddziałów, mających za
zadanie niszczenie krążących po Imperium
stworów mroku. I nie chodziło tu jedynie o
niedobitki rozbitej armii von Belwitza. Okazało
się, że w skutych lodem krainach północy
znaleźli się ludzie, którzy kontynuowali dzieło
hrabiego. Wciąż produkowano zegary, wciąż
wydobywano błękitne wodorosty z zatopionych
kopalń, wciąż tworzono bluźniercze, śmiertelnie
niebezpieczne istoty – modliszki, Nachtjaegery i
inne, im podobne. Przewidujący Suger nie
zamierzał czekać bezczynnie na ich atak. Jego
ludzie musieli być dobrze przygotowani. Musieli
znać słabe punkty przeciwnika. Musieli poznać
nowe sposoby walki. Dlatego Elizabeth,
awansowana do stopnia majora, wyciskała
siódme poty z powierzonych swej pieczy templariuszy.
Dzień w dzień, aż do obrzydzenia.
W wolnych chwilach spisywała swe spostrzeżenia na
temat owych potworów. Na podstawie notatek,
wspomnień i wypożyczonej od Riannon księgi,
skradzionej niegdyś z biurka Jorgensena, szefa
Kompanii Talabheimskiej, powstała “Księga Cieni” niezwykle użyteczny podręcznik, prawdziwy skarb dla
wojowników, chcących się zmierzyć z panoszącym się
po lasach i pustkowiach złem.
Modły, musztra, pisanie. Modły, musztra... Każdy
dzień był podobny do poprzedniego jak dwie krople
wody. Dziwna rzecz - choć niegdyś Elizabeth narzekała
na monotonię świątynnego życia i starała się jak
najrzadziej odwiedzać Nuln, teraz zupełnie jej to
odpowiadało. Przygody straciły dla niej swój powab,
przynajmniej na jakiś czas.
P
rzemieniona w modliszkę Riannon przez jakiś
czas ukrywała się przed ludźmi. Jesienią stawiła się u
Ramona. Powitał ją setką ostrzy, które zawisły przed
nią w ciemności, a później, gdy mag rozpoznał swojego
gościa, zniknęły bez śladu. Po krótkiej wymianie
grzeczności biały nekromanta wręczył elfce listę
składników, ze spaczeniem na czele. Wyruszyła na
poszukiwania, podczas gdy Ramon wrócił do badań,
testów, prób...
Przez kolejne monotonne miesiące czytała księgi
znalezione w bibliotece na strychu. Klęła. Poddawała
się eksperymentom. I klęła jeszcze bardziej. Zabijała
czas, szwendając się w nocy po dachach Altdorfu, albo
leżała w swojej celi powstrzymując skurcze i drgawki po
miksturach, które kazano jej wypić i czekała na efekty.
Później było już tylko gorzej. Ramon postanowił
ściągnąć z niej zrośnięty z ciałem pancerz. Wysłał ją aż
z Marienburga, by przywiozła diamentowy sztyletu od
mrocznych elfów. Jednak kiedy już tylko uporał się ze
zbroją za pomocą ostrego, który, te następnego dnia
jakby nigdy nic pojawiały się z powrotem na swoim
miejscu. Wszystko trzeba było zaczynać od początku, a
na jej ciele powstawały kolejne blizny. Sprawa zdawała
się beznadziejna.
W końcu Riannon przyszło do głowy, że odrastanie
pancerza jest związane z zapętleniem czasu i Ioną.
Ramon wrócił do ksiąg i kolejnych eksperymentów, a
ona znów nie miała co ze sobą zrobić. Pokaleczona,
rozbita psychicznie, siedziała pogrążona w katatonii.
Czasem zastanawiała się, co robią pozostali. Czuła się
opuszczona i samotna. Za bardzo przyzwyczaiła się do
towarzystwa
Garreta,
który
zniknął
gdzieś,
pozostawiając ją samą. Nienawidziła tej modliszki
którą była... Nawet mimo tego, że jako modliszka
zregenerowała oko, którego pozbawiła ją Cassandra.
Mniej więcej wtedy pojawiła się Elizabeth z prośbą o
pożyczenie ksiąg z opisem potworów Belwitza.
Opowiadała coś o jakimś oddziale, ale Riannon nie
bardzo jej słuchała, słowa mijały ją, przelatywały gdzieś
obok. Oddała księgę, a później templariuszka
odjechała. W samotności wróciły koszmary. Z dawnej
Riannon nie pozostało już nic.
Ramon wydestylował wreszcie odpowiednią
miksturę. Mijały dni, tygodnie, miesiące... Pancerz
- 171 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------powoli znikał, odkrywając szarawą, lekko
połyskującą skórę. Riannon leżała bez
przytomności w celi. Ogromne ilości narkotyków
sprawiały, że nie czuła nic. Tylko kiedy przez żyły
przepływała kolejna porcja sporządzonej przez
nekromantę substancji, elfka wiła się i
wrzeszczała. Ramon twierdził, że jest lepiej.
Riannon już nic nie wiedziała, miała dość
wszystkiego...
Rzadko opuszczała mieszkanie Ramona.
Czasami, naprawdę bardzo rzadko, wychodziła
wieczorami, żeby nie zapomnieć, jak wygląda
świat. Chowała szarą, pociętą bliznami twarz
głęboko w cieniu kaptura i spacerowała. Bywało,
że spędzała całą noc, błądząc ulicami Altdorfu,
oglądając pogrążone w mroku budynki i nocne
niebo błękitnymi oczyma. Czekała, sama nie
wiedząc, na co. I przysięgała sobie, że już nigdy
więcej nie da się wciągnąć w jakiekolwiek
przygody.
O pozostawionym w Talabheim dziecku nie
pomyślała ani razu.
C
ztery lata później cała piątka spotkała się,
zupełnie
niespodziewanie,
na
jednej
z
zakurzonych Altdorfskich uliczek. Ale to już
zupełnie inna historia.
- 172 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------bocznej uliczki. W drzwiach sklepu stała dobrze jej
znana postać, która ładowała do woreczka dopiero co
kupione kulki siarki. Człowiek, który na widok
wychodzącej ze sklepu postaci zatrzymał się jak wryty,
również wydał się elfce znajomy. Nie wierzyła własnym
oczom - oto miała przed sobą dawno zaginioną Tanję!
A ten chudy jegomość nie mógł być nikim innym jak...
Garretem? Gdzie on się podziewał przez ostatnie cztery
lata?
D
hłód
Opowieść niedokończona...
PROLOG
Ciasny
zaułek w południowej części
Altdorfu, jeden z wielu podobnych, był jeszcze
pusty. Niebo na wschodzie dopiero zaczynało się
przejaśniać. O tak wczesnej porze na ulicach
pojawiali się tylko piekarze i gospodynie
domowe zmierzajace <czegos tu brakowało>, do
piekarni po ciepły, pachnący chleb. Inni
mieszkańcy miasta czepiali się resztek snu,
odwlekając moment, kiedy trzeba będzie opuścić
ciepłe łóżko.
Tej nocy niebo było bezchmurne i Riannon
zasiedziała się na dachu aż do rana. Ostatnio
często się zapominała. Żyła w innym świecie,
odcinając się od nieprzyjemnej rzeczywistości.
Nieprzytomna, zamyślona, wydawała się tylko
cieniem dawnej Riannon.
Teraz pospiesznie mijała kolejne przecznice,
kierując się w stronę domu Ramona. Starannie
wybierała boczne, mniej uczęszczane uliczki.
Przemykała od jednej plamy ciemności do
drugiej,
kryjąc
się
przed
wzrokiem
przechodniów. Drogę znała na pamięć: skręcić w
lewo, w wąską uliczkę, minąć starą karczmę,
której nikt nie chciał odremontować, potem w
prawo, już szerzej, jakiś burdel, wokół którego
zawsze kręci się sporo ludzi... Brama. Kto by się
spodziewał, że to skrót? Już dawno znała
wszystkie skróty... Zaraz dojdzie na główną ulice,
a stamtąd już połowa drogi! Oślepiające światło
wschodzącego słońca, karczmarz z miotłą na
progu swojej gospody, szyld jakiegoś alchemika,
ledwo wiszący na starym łańcuchu - na wszelki
wypadek zawsze szła druga stroną ulicy. Długi
jasny warkocz...
Ejże! Długi jasny warkocz?
Riannon przystanęła, zbita z tropu. Z
przyzwyczajenia cofnęła się kilka kroków w głąb
wójka, stojąca pod sklepem alchemika,
wytrzeszczała oczy z niedowierzaniem.
- Co ci się stało? - zapytał złodziej ni wpięć, i w
dziewięć.
- Mi? Nic. - zdumiona Tanja zastanawiała się, o co
chodzi. Czyżby tak bardzo się postarzała?
- Co robiłaś przez te cztery lata? - indagował Garret,
nie przejmując się wrażeniem, jakie wywarło jego
pytanie.
- Służyłam w straży miejskiej - odpowiedziała
najemniczka.
- A po co kupujesz siarkę?
- To mój interes! Nie widzieliśmy się przez cztery
lata, a ty pytasz o siarkę? A ty? Co się z tobą działo?
- Nie twój interes.
Absurdalny dialog zamarł na chwilę.
- Co za zrzędzenie losu... - westchnęła wreszcie
Tanja.
Elfka słuchała w osłupieniu. Miała wrażenie, że
wciąż tkwi w lepkich oparach narkotyków, którymi
szpikował ją Ramon.
K
ilka przecznic dalej zakurzoną uliczką wlókł się
samotny rycerz w zbroi z symbolem Myrmidii na
napierśniku. Dokładniej mówiąc, nie rycerz, a
templariuszka. Pod pachą trzymała grubą, oprawioną w
skórę księgę. Wracała z drukarni, gdzie załatwiała
sprawy związane z limitowaną edycją podręcznika do
walki z nosicielami zegara, zwanymi czasami „stworami
Belwitza”. Pieszczotliwie gładziła miękką skórę okładki.
Jej dzieło. Owoc czteroletniej pracy. Nareszcie gotowe.
Na widok Tanji i Garreta zatrzymała konia. Przez
chwilę wahała się, wspominając wszystkie paskudne
przygody, jakie z nimi przeżyła. Wreszcie kopnęła
konia piętami. Przecież przeszłość... Była tylko
przeszłością.
W chwili, kiedy do nich podjeżdżała, z okna pobliskiego
domu rozległ się dziki wrzask ekstazy. Wrzask, który
wydał się jej znajomy.
Miała złe przeczucia.
R
iannon wciąż stała w cieniu, nie mogąc się
zdecydować, czy wyjść, czy może poczekać aż złudzenie
się rozmyje. Chyba już naprawdę pomieszały jej się
światy i zaczynała widzieć senne mary na jawie.
Niemniej
jednak
widok
starych
przyjaciół,
prawdziwych czy też wyimaginowanych, poprawił jej
humor na tyle, że odzyskała choć część dawnej pogody
ducha.
- 173 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nagły krzyk sprawił, że obie stojące pod
sklepem postaci podniosły głowy ku górze. Elfka
natychmiast podążyła za ich wzrokiem, by w
górnym okienku mieszkania alchemika zobaczyć
kolejną dobrze znaną twarz. No tak... Randal
uwiódł córkę właściciela sklepu, cóż za
niespodzianka...
Nim elfka zdążyła przejść na drugą stronę
ulicy, spostrzegła Elizabeth, jadącą leniwie
środkiem drogi. Na widok rosłego ogiera, bez
wątpienia pochodzącego ze świątynnych stajni,
Riannon przypomniała sobie Stokrotkę i Fiołka.
„Ciekawe” - przemknęło jej przez głowę - „jakim
to kwietnym imieniem ochrzczono tego
wierzchowca”. Rozmyślania przerwał jej Garret,
który na widok wychylającej się z okna znajomej
twarzy wrzasnął na całe gardło.
- O kurwa, Randal!
Słysząc jego głos, kochliwy złodziej wydał z
siebie pełen zgrozy okrzyk. Po krótkiej chwili
wypadł z budynku. Nie, szyld wcale nie spadł mu
na głowę... Nadal czekał przekrzywiony czekając
na właściwą ofiarę.
- Tanja! - wykrzyknął Randal, na poły z
przerażeniem, na poły radośnie. - Idziemy na
wódę! O, Garret! A gdzie masz strzelbę?
- Tam, gdzie zawsze...
Templariuszka zbliżyła się do nich. Złodziej
rzucił w jej stronę kąśliwą uwagę, zupełnie jak za
dawnych czasów.
- Oooo, blaszanka! Czy ty to czasami
zdejmujesz?
- Odwal się. Właśnie miałam wracać do Nuln,
a trakty teraz niebezpieczne. W drodze do
Altdorfu musiałam wyrżnąć bandę jakichś
skretyniałych bandytów, potem napatoczyły się
orki...
- Się napatoczyły?
- Nooo... Tak prawdę mówiąc to szły lasem i
miały tego pecha, że je zauważyłam.
- Biedne orki...
Riannon słuchała ich ze wzruszeniem. Miała
nadzieje, że to nie kolejna ułuda, wywołana
prochami, jakimi faszerował ją Ramon... I ten
jeden raz jej nadzieje okazały się rzeczywistością.
Wynurzyła się wreszcie z ciemnego kąta. Bała
się, że mogą jej nie poznać. Bo przecież...
Przecież nie była już modliszką. Wyglądała
prawie jak elf. Prawie. Miała trochę dziwną
skórę. Szarobłękitną. Oczy niebieskie... Ale poza
tym...
Czuła się absurdalnie.
- Riannon? To normalne na starość u elfów? zapytał z głupia frant Randal.
Mogła się tego spodziewać!
- Mam nadzieję, że mi przejdzie. odpowiedziała ponuro. Poczucie absurdu
narastało...
- Hmmm... - wieloznacznie zamruczał
Randal, wyczesując palcami z włosów pierze z
rozprutej poduszki. Nie bardzo wiedział, co
powiedzieć. - Tanja, masz spirytus?
- Jaki?
Pytanie sugerowało, że Terenkova miała kilka
rodzajów spirytusu. Randalowi zajarzyły się oczy.
Pozostali wciąż patrzyli na siebie nawzajem w
zdumieniu. Nie potrafili znaleźć odpowiednich słów. Po
czterech latach...
- Ja nie wierzę w przypadki. - stwierdził Garret.
- Zrzędzenie losu. - powtórzyła Tanja.
- Chyba „zrządzenie”?
- Nieeee. W ty przypadku „zrzędzenie”.
Stali tak jeszcze przez chwilę, dręczeni przez dziwne,
bliżej nieokreślone przeczucia. Znowu ci sami ludzie...
Znowu...
Znowu będą nas gonić i mordować!
Rozdział 1.
Cóż mogli zrobić w tej sytuacji? Poszli do karczmy,
oczywiście. Wybrali chylącą się ze starości gospodę,
znaną z doskonałego piwa i jeszcze lepszego jedzenia.
Oraz cen, mocno przekraczających altdorfską średnią.
Miała piękną, poetycką nazwę. „Grobowa Cisza”.
Usiedli radośnie w „Grobowej Ciszy”. Natchniony
nazwą lokali Randal zapytał:
- Jaka jest ulubiona zabawa dzieci grabarza? - I, nie
czekając na reakcję pozostałych, odpowiedział sam
sobie. - W chowanego!
Dręczony narastającym poczuciem absurdu wysłał
posługacza z liścikiem do przyjaciółki z „Czerwonej
Sukienki”. Nic tak nie uspokaja, jak para ciepłych,
jędrnych piersi w zasięgu ręki. Czekając na Kasię
opowiadał:
- Przez pewien czas siedziałem w Marinburgu, ale
się stamtąd wyniosłem, bo pewne kręgi zaczęły mnie...
- Boleć? - przerwała mu Elizabeth, uśmiechając się
kpiąco - Zapewne od wilgoci. W M’burgu zawsze
mokro. Albo od nadmiaru ruchów posuwisto zwrotnych.
- Obserwować! - wszedł jej w słowo złodziej - Pewne
kręgi arystokracji!
Nikt go nie słuchał. O wiele ciekawsze były wieści o
tym, że Tanja kręci z Flies. I opowieść o wielkim
festiwalu lotniczym, sponsorowanym przez barona von
Zeppelina. Festiwal odbył się w Kislevie. Były sztuczne
ognie, bitwa powietrzna... W tym czasie ktoś obrabował
skarbiec Carycy Katarzyny. Wyniósł wszystko, łącznie z
koroną.
Cztery pary oczu wbiły się w twarz Garreta.
- Garret, a gdzie ta korona? A gdzie smok?
- Haaaa! Przejdziemy się później za miasto! odpowiedział tajemniczo.
W tym momencie do „Grobowej ciszy” wpadła
niejaka Kasia i zaczęła się obściskiwać z Randalem.
Widok jej wdzięków skutecznie odwrócił uwagę
Garreta.
- Miałam cię już wcześniej zapytać – Riannon
opróżniła kolejny kielich i konfidencjonalnie nachyliła
się w stronę templariuszki. – Jak ma na imię twój nowy
koń?
- 174 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Pewnie Tulipan! – rzucił Randal spomiędzy
kasinych piersi.
- Wcale nie. – Elizabeth pokazała mu język. –
Ma na imię Szron.
- Eeee? A co, Brat Masztalerz przestał
hodować kwiaty?
- Nie, skądże. On po prostu nadaje nowo
narodzonym źrebakom imiona pochodzące od
pierwszej rzeczy, jaka mu wpadnie w oko po
wyjściu ze stajni. A że jest zapalonym
ogrodnikiem, najczęściej są to faktycznie kwiaty.
Ale nie zawsze. Szron przyszedł na świat bardzo
wczesną wiosną, i tyle.
Randal parsknął śmiechem.
- O raaany, już widzę templariusza
dosiadającego, dajmy na to, Polewaczki!
- Taaak? – zachichotała Elizabeth - To
wyobraź sobie minę brata Zygfryda, kiedy się
dowiedział, że będzie jeździł na Szpadlu!
Całe towarzystwo parsknęło śmiechem.
Robiło się coraz weselej. Szok, wywołany
niespodziewanym spotkaniem, powoli mijał.
Tylko Riannon wciąż miała ponurą minę.
Milczała, kiedy Randal dzielił się wrażeniami z
podróży po burdelach i popisywał się
opowiadaniem sprośnych anegdotek. Milczała,
gdy
Garret
opowiadał
o
złodziejskich
wyprawach. W milczeniu wysłuchała krótkiego
sprawozdania Elizabeth z przebiegu szkolenia
zakonnych oddziałów i jeszcze krótszej historii
Tanji o służbie w straży miejskiej.
- Riannon, a ty?
Elfka wzruszyła tylko ramionami. Nawet po
paru kielichach wina nie chciała opowiadać o
tym, jak przestała być modliszką. Przeglądając
dzieło Elizabeth, napomknęła tylko o rosnącym
w Lustrii krzaku, z którego wyciąg reagował
ostro z niebieskimi wodorostami, a dokładniej
mówiąc - palił krew modliszek i innych stworów,
w których żyłach płynęło to niebieskie
paskudztwo...
Elizabeth
zanotowała
tę
informację, mając zamiar włączyć ją do swej
książki. Potem dała elfce spokój, wyczuwając, że
wspomnienia z ostatnich czterech lat są dla niej
zbyt bolesne. Dla odmiany próbowała wypytywać
Tanję o Flies. Ciekawa była, co wampirzyca robi
w Altdorfie. Przecież miała zasiąść na tronie
Orenii? Tanja jednak nabrała wody w usta.
Dręczone poczuciem absurdu, kobiety piły w
milczeniu.
Wieczorem
opuścili
miasto.
Minęli
rozrzucone wokół stolicy podmiejskie wille,
przecięli gęsty zagajnik, zakurzyli buty na
schnącym w słońcu ugorze i wreszcie dotarli na
skraj lasu. Na niewielkiej, ukrytej w obniżeniu
terenu polanie Garret zaprezentował im
wielkiego, czerwonego smoka o imieniu Miluś.
- Duży jest. - stwierdził Randal z podziwem.
- I bezczelny. - dodał cicho Garret.
- Nooo, czym skorupka za młodu....
Wielkie cielsko koloru ognia ostro kontrastowało ze
szmaragdowozieloną trawą. Był w tym widoku jakiś
rodzaj dzikiego piękna, chwytającego za serce. Postali
chwilę, podziwiając gada, aż wreszcie otrząsnęli się z
zapatrzenia i zaczęli się zastanawiając nad praktycznym
wykorzystaniem ogromnej bestii. Podczas gdy pozostali
wyobrażali sobie rozmaite głupoty w rodzaju lotu na
drugi koniec świata lub ognistej szarży na oddział
czarnych orków, Randal najbezczelniej w świecie zaczął
wypytywać o smocze zwyczaje godowe.
Słuchający idiotycznej wymiany zdań Garret zaczął
wspominać dawne dzieje. Z perspektywy czasu ich
przygody sprzed ponad czterech lat wydawały się snem.
Nagle, ni z tego, ni z owego, złodziej zapragnął
sprawdzić... Postanowił wezwać modliszki. Zasłoniwszy
się smokiem przed towarzyszami, którzy próbowali go
powstrzymać, nakreślił na ziemi symbol. Na widok
okręgu i klepsydry Elizabeth rzuciła się ku złodziejowi z
okrzykiem zgrozy, Randal obrzucił Garreta stekiem
wyzwisk, zaś Tanja zaczęła grozić mu pięścią.
Smok zasłonił swego „wybawcę” własnym ciałem.
- Mantis! Mantis! Mantis! Mantis! - zawołał złodziej
na cztery strony świata.
- Po co ty to zrobiłeś, idioto? - jego towarzysze nie
posiadali się z oburzenia
- Chciałem sprawdzić, czy jeszcze działa.
Osłupieli. Po prostu brak im było słów.
R
iannon, stojąca dotychczas nieco z boku, nie
brała udziału w desperackich próbach powstrzymania
Garreta przed odprawieniem rytuału. Obserwowała
smoka, zastanawiając się, ile pamięta z czasów, kiedy
jeszcze mieścił się na jej kolanach. Czy w ogóle
pamięta, jak go drapała za uchem? Dostrzegła naraz,
jak jego oczy zwęziły się - nasłuchiwał. Ona też to czuła,
zmysły nadal były wyjątkowo wyczulone. Ktoś się
zbliżał. Szybko. Smok podchwycił jej spojrzenie i
wysunął dwa pazury. Skinęła głową. Sama już była w
stanie dostrzec - wyczuć raczej - dwie osoby, biegnące
przez las niedaleko stąd. Cofnęła się na brzeg polany.
Chwila koncentracji i namysłu. Po chwili stwierdziła, że
najwidoczniej rytuał zadziałał, modliszki odpowiedziały
na wezwanie i po drodze wystraszyły jakichś
miejscowych wieśniaków. Przez twarz elfki przeszedł
cień uśmiechu. Smok najwidoczniej dostrzegł go i
zrozumiał, bo też się rozluźnił.
Chwilę później pozostali także usłyszeli, że coś
przedziera się przez las. Randal wpadł w lekką panikę,
oczyma wyobraźni widząc szarżującą gromadę
modliszek. Uspokoił się szybko, widząc tylko dwóch
mężczyzn, którzy bardzo, bardzo się gdzieś spieszyli.
Tak bardzo, że nie zatrzymali się nawet, by podnieść
zgubiony po drodze worek.
Zanim Randal zdążył z powrotem wpaść w panikę,
wyobrażając sobie, co też przeraziło tych dwóch, zza
drzew wyłoniła się horda modliszek. Na ich widok
zatrzymały się jak wryte. Stały przez chwilę, czekając na
rozkazy. Zaskoczony Garret gapił się na stworzenia, nie
mając żadnego pomysłu na ich wykorzystanie.
Wreszcie jedna z modliszek podeszła bliżej.
- Szybko przyszliście! - stwierdził złodziej niezbyt
inteligentnie.
- 175 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Byliśmy w okolicy.
Garret milczał, bo nie miał nic do
powiedzenia. Czuł się nieco niezręcznie.
Dokładniej mówiąc, czuł się jak idiota. Stwór
zaczął okazywać zniecierpliwienie.
- Jakieś konkrety? - zapytał prosto z mostu.
- Tego, no... Może nas potrzebujecie?
Modliszka uniosła brwi i wbiła zdumione
spojrzenie w Garreta.
- My? Nie. Zabunkrowaliśmy się tu w okolicy.
Jesteśmy obserwatorami. Mieliśmy obserwować
działanie władz.
- Kto wam kazał? Eeeee... - zająknął się
Garret. - Co tam słychać na Ionie?
- Królowa. A na Ionie cisza.
- Aaaa.... A tych dwóch?
- Rabusie grobów. Rozkopywali kurhany.
Mamy ich zabić? - zapytała modliszka, jakby z
nadzieją.
- Nie, no po co? - zaprotestował niemrawo
Garret. - Właściwie możecie już sobie iść.
Modliszka obrzuciła go nieprzychylnym
spojrzeniem i obróciła się na pięcie. Wkrótce
horda zniknęła w gęstwinie lasu.
- Nie jest dobrze bawić się takimi siłami. odezwał się smok.
- Kupa, nudziło mi się. - stwierdził
błyskotliwie Garret. - Chodźmy obejrzeć, co tych
dwóch upuściło - dodał, aby odwrócić od siebie
uwagę.
Rabusie
grobów
upuścili
worek
z
błyskotkami. Wśród nich była maska wysadzana
kamieniami, z półksiężycami na spiczastych
uszach. Jedno ucho było odłamane. Mithril. Bez
wątpienia wykuty przez elfy. To zaciekawiło
Riannon Chętnie zbadałaby starożytną biżuterię
dokładniej, jednak zabieranie tego rodzaju
przedmiotów było dość ryzykowne.
Nikt nie miał ochoty zatrzymać biżuterii,
która mogła być obłożona klątwą. W dodatku
niektórzy (niektórzy!) uważali, że zabieranie
czegoś, co należy do zmarłych, byłoby
nieetyczne. Randal zaproponował ofiarowanie
znaleziska jednej z Altdorfskich świątyń, jednak
ponieważ każdy proponował przybytek innego
boga, zrezygnowali w końcu z tego pomysłu i
postanowili oddać klejnoty umarłym. Randal
zawinął wszystko w połę płaszcza i pojechali w
kierunku, z którego przybiegli rabusie.
Podążanie pozostawionym przez nich śladem
nie było trudne. Zwłaszcza, że przebiegł tamtędy
oddział modliszek. Szeroki pas wydeptanej trawy
i stratowanych krzaków prowadził prosto jak
strzelił. Szybko przeszli przez niewielki las.
Stopniowo drzewa zniknęły, ustępując miejsca
jałowym wzgórzom, porośniętym jedynie ostrą,
kłującą trawą.
Weszli pomiędzy starożytne kurhany,
emanujące
atmosferą
starożytności
i
opuszczenia. W zasięgu wzroku nie było ani
śladu ludzkich osiedli. Nawet zwierzęta i ptaki
zdawały się unikać pofalowanego morza sinych
traw. Gdzieniegdzie sterczały ku górze samotne
kamienie, jakby rzucone ręką bawiącego się olbrzyma.
Riannon obejrzała kilka dokładnie, ale nie znalazła
choćby jednej runy, choćby jednego znaku, który
zdradziłby ich pochodzenie.
J
eden z pradawnych grobowców był rozkopany.
Porzucone obozowisko i leżące w nieładzie łopaty nie
pozostawiały cienia wątpliwości co do miejsca
pochodzenia błyskotek. Ponieważ nikt nie chciał mieć
nic
wspólnego
ze
zrabowanymi
umarłym
kosztownościami, wrzucili je do dziury i poprosili
smoka, by wszystko zakopał. Smok, który przy tej
czynności wyglądał niczym mocno przerośnięty pies,
głośno wyrażał swoją niechęć.
- Wolałbym się w to nie mieszać. Tu jest coś
niedobrego. – mruczał.
- Zbierajmy się, mi też się tu nie podoba – poparła
go Tanja. - Kurhany to nie najlepsze miejsce na
wieczorne wycieczki.
Było już prawie ciemno, kiedy zostawili za sobą
ponure wzgórza, starając się jak najprędzej wrócić do
miasta.
P
ożegnali się w Altdorfie i rozeszli, każdy w swoją
stronę. Randal już dzień wcześniej wypatrzył pewien
przybytek rozkoszy i miał zamiar go sprawdzić.
Elizabeth postanowiła skorzystać z gościnności Tani,
która miała w mieście własne mieszkanie. Jednak kiedy
tylko zobaczyła ową kwaterę, pożałowała swojej decyzji.
Pierwsze pomieszczenie nosiło ślady pożaru.
Jedynie na podłodze widniały jaśniejsze plamy, które
wyglądały tak, jakby ktoś kucał na środku pokoju,
podczas gdy wokoło szalał ogień. Bez wątpienia efekt
nieodpowiedzialnej zabawy magią... Lub siarką.
Sypialnia gospodyni była w niezłym stanie, nie licząc
potwornych ilości pustych butelek, walających się po
katach. Łóżko, choć szerokie, było tylko jedno.
Templariuszka zastanawiała się, gdzie Tanja zamierza
ją umieścić. Co prawda lokum składało się z trzech
pokoi. Niestety, jeden z nich „nie nadawał się chwilowo
do użytku”. Wyglądał tak, jakby gromada orków
urządziła w nim kilkudniową balangę. Nie ostał się
nawet dach...
Przypomniawszy sobie, że Tanja przez pewien czas
mieszkała z Flies, popatrzywszy na łóżko i połączywszy
jedno z drugim, Elizabeth zmieniła zdanie. Szybko
pożegnała zaskoczoną przyjaciółkę i pognała do willi
przyjaciela z dawnych czasów, Uda van der Vaalasa,
powszechnie szanowanego halflińskiego kupca, który
dorobił się na handlu pomidorami..
T
ymczasem Garret powlókł się razem z Riannon
do mieszkania Ramona. Ten trochę się zdziwił, ale
ostatecznie pozwolił złodziejowi zostać pod warunkiem,
że znajdzie sobie jakiś ustronny kąt i nie będzie się
pałętał pod nogami.
Riannon nigdy nie potrzebowała wiele snu, a dzisiaj
była wyjątkowo rozbudzona. Postanowiła poszukać
informacji o pobliskich kurhanach w bogatej bibliotece
białego nekromanty. Wdrapała się na strych, wybrała
- 176 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------kilka ksiąg z regałów i siadła za biurkiem, na
którym
piętrzył
się
stos
upomnień
bibliotecznych. Taaak.... Co najmniej połowa
ksiąg była własnością bibliotek - Altdorfskiej,
Marienburdzkiej i wielu innych. Przesunęła
papierzyska, by zrobić sobie miejsce i zabrała do
lektury.
Był już środek nocy, kiedy odniosła wrażenie,
że w pomieszczeniu jest ktoś oprócz niej.
Rozejrzała się, jednak nie zobaczyła nikogo.
Wyczuliła zmysły i... Trafiła na pustkę. Czuła, że
ktoś, lub coś, czai się za jej plecami, ale nie
potrafiła nawet stwierdzić, jak daleko znajduje
się tajemnicza istota. To nie było normalne.
Zrobiło się zimno. Płomyk świecy zafalował.
Skoczyła. Wykręciła salto nad biurkiem i
wylądowała po drugiej stronie, nim świeca
zgasła. Okręciła się wokół własnej osi.
Na strychu nie było nikogo.
wykopali, oni tylko odnieśli je z powrotem! Od słowa
do słowa uradzili, że zanim podejmą jakiekolwiek
działania, poszukają informacji.
T
anja postanowiła wykorzystać swoje kontakty w
Straży Miejskiej. Przez pół dnia rozmawiała z każdym,
kto wpadł jej w oko i wypytywała o rozkopujących
groby rabusiów, dziwne błyskotki na rynku i tym
podobne sprawy. Właściwie nie powinna pytać o takie
rzeczy, w końcu służyła w Straży i teoretycznie miała
dostęp do raportów, ale... Ale od pewnego czasu była
zbyt zajęta zalewaniem się w trupa, by zwracać uwagę
na to, czym zajmują się jej koledzy.
Dowiedziała się różnych rzeczy. Paskudnych,
makabrycznych,
obrzydliwych,
śmiesznych
lub
niesmacznych. Jednak nie było wśród nich niczego
pożytecznego.
Elizabeth
Rozdział 2.
N
ad ranem Riannon natknęła się na
Garreta. Był wyjątkowo blady i marudził pod
nosem. Dotarło do niej tylko coś o zimnie i
duszeniu. Zrozumiała, że nie tylko ona miała
nieprzyjemne spotkanie w nocy. Zaniepokojona,
poszła szukać Ramona.
- Nie wiesz czegoś o pobliskich kurhanach? –
spotkała go na schodach do laboratorium Szukałam w bibliotece, ale nie znalazłam tam
żadnej wzmianki. Według ksiąg nic tam nie ma.
- Kurhanach? Gdzie?
- Na południe od miasta. Na wzgórzach.
Chyba wdepnęliśmy w coś... W coś niedobrego.
Ramon wysłuchał historii i zamyślił się.
- No cóż... Postaram się czegoś dowiedzieć w
Gildii, ale niczego nie obiecuję. Przyniosę jeszcze
parę ksiąg, tych starszych, może tam coś się
znajdzie.
Na odchodnym rzucił jeszcze coś o nasileniu
magii i innych dziwactwach, zrozumiałych chyba
tylko dla czarodziei. Riannon przytaknęła, choć
zupełnie nie wiedziała o co chodzi. Miała
nadzieję, że mag dowie się czegoś pożytecznego.
K
ilka godzin później pili herbatkę w
mieszkaniu Tanji. Okazało się, że każde z nich
miało w nocy jakieś niezwykłe przeżycia. Garreta
coś dusiło, Tanji coś chuchało na ramię,
Elizabeth dmuchnęło mrozem po karku... Randal
rzucał poduszką w jakąś białą postać, która
powiedziała, że szuka „człowieka z twarzą”.
To nie był zwykły zbieg okoliczności. Coś się
szykowało. Czuli, że wszystkie te niezwykłości
mają coś wspólnego z kurhanami. Zaczynali
żałować, że tam poszli. Czyżby upiory rozzłościła
kradzież błyskotek? Ale przecież to nie oni je
udała się do Altdorfskiej Świątyni
Myrmidii. Im dalej na północ, tym kult Bogini był
mniej popularny, dlatego też tutejsza świątynia była
raczej niewielka, miała jednak bogato zaopatrzoną
bibliotekę. W części ogólnie dostępnej przechowywano
księgi... no, ogólnie dostępne, a więc niezbyt ciekawe,
więc templariuszka wpakowała się do działu
prohibitów. Nie bacząc na groźnie brzmiące napisy w
stylu „Tylko za specjalnym upoważnieniem”, zaczęła
systematyczne
przeszukiwanie
regałów.
Brat
bibliotekarz nie śmiał przeszkadzać groźnej pani major,
przeciwnie, bardzo się starał jej pomóc.
Przeważały tu księgi o taktyce i strategii, w których
próżno by szukać informacji o kurhanach i zimnych
powiewach. Przerzucała je niecierpliwie, wznosząc przy
tym tumany kurzu i ignorując pełne troski okrzyki,
jakie brat bibliotekarz wznosił za każdym razem, kiedy
brała do ręki jakiś szczególnie delikatny rękopis.
Wreszcie dotarła do najstarszych pokładów wiedzy. W
nadgryzionym przez szczury tomiszczu, pozbawionym
okładki i strony tytułowej, znalazła kilka informacji.
Opisywano w nim różne rodzaje duchów, zjaw i
upiorów. Zimne powiewy, faktycznie, pasowały.
Szczególnie
jeden
fragment
przykuł
uwagę
wojowniczki. Otóż wedle autora zdarzało się, że upiory,
zupełnie jak w teatrze, odtwarzały różne sceny ze swego
życia, najczęściej zaś - moment swej śmierci, czekając,
aż ktoś zwróci na to uwagę.
Od lektury oderwał ja dziwny hałas. Wyjrzała przez
wysokie okno. Środkiem ulicy przesuwała się procesja.
Niby nic dziwnego, ale biorące w niej udział postaci
pasowały jak ulał do Randalowego opisu białej zjawy.
Wydawały się nierzeczywiste, jakby nie z tego świata.
Były wysokie, wiotkie, miały metalowe obręcze na
głowach i twarze zakryte białym płótnem. W dłoniach
trzymały kołatki i dzwonki, które hałasowały
przeraźliwie.
Najdziwniejsze było to, że przechodnie nie zwracali
na
dziwaczny
pochód
najmniejszej
uwagi.
Templariuszka przez chwilę podejrzewała, że ma
omamy, ale uspokoiła się, kiedy brat bibliotekarz,
rzuciwszy okiem na dół, mruknął coś o „podejrzanych
- 177 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------sektach”.
Odłożyła
przejrzane
księgi
i
pomaszerowała do domu Uda van der Vaalasa.
R
iannon i Garret postanowili pogadać ze
smokiem. Kiedy dotarli na miejsce, spał na
polanie jak ostatnio, ale jego uszy drgały
nerwowo, jakby Milusia dręczył zły sen. Kiedy
tylko wyszli zza drzew, otworzył oczy. Był czymś
wyraźnie zaniepokojony. Dał się podrapać za
uszami, co wymagało niemałego wysiłku, i
opowiedział o białych postaciach, które go
odwiedzają.
- Nie podobał mi się ten sen. Nie lubię snów.
Dwie pary oczu świdrowały go pytającym
wzrokiem.
- Widzicie, my smoki znamy dzień swojej
śmierci. - rzekł tajemniczo - Czasami potrafimy
też zobaczyć chwilę śmierci kogoś innego.
- Eee... to my już podziękujemy. – uciął
pospiesznie Garret.
I wtedy stało się coś dziwnego. Jakby nigdy
nic zaczął padać śnieg. Pojedyncze białe płatki,
leniwie opadające z czystego nieba. Zrobiło się
zimniej. Dużo zimniej. Gdzieś z oddali dobiegł
ich odgłos kołatek. Stali jak wryci, wpatrując się
w las.
- Miluś...?
Chwilę później kurczowo trzymali się
smoczych łusek, pędząc na grzbiecie Milusia
przez smagany zimnym wiatrem las. Riannon
schyliła się, unikając kolejnej gałęzi i ostrożnie
spojrzała za siebie. Zobaczyła pochód białych
postaci. Każda miała metalową obręcz na głowie
i twarz zakryta białym płótnem. Kołatki w ich
rękach
wydawały
psychodeliczny
stukot.
Odwróciła wzrok. Powoli zimno pozostawało za
nimi...
Z
aledwie wrócili, Garret zostawił Riannon,
nie pytając jej nawet o zdanie i powędrował do
jakiejś zapadłej karczmy. Trzeba mu oddać
sprawiedliwość – to nie był jego pomysł. To
Randal, być może natchniony kolejną wizytą w
przybytku rozkoszy, postanowił poszukać
informacji wśród miejskich szumowin, z którymi
wydawał się być za pan brat. Wypili kilka piw,
usiłując wyciągnąć z właściciela spelunki
informacje o kimś, kto skupuje "błyskotki"
wydobyte z kurhanów, po czym udali się na
spotkanie z hienami cmentarnymi.
Na wszelki wypadek Garret ukrył się pod
peleryną. Niewidzialny, wślizgnął się za
Randalem do jednej z sekretnych izdebek na
piętrze „lokalu”.
- Powiadam ci, w tych najstarszych cosik się
rusza! – oświadczył z przejęciem jeden z
rabusiów. – Te nowsze bezpieczniejsze...
- Ale błyskotki lepsze w starych – dodał drugi
obwieś, bawiąc się paskudnie wyglądającym
nożem.
Na pytanie o starożytne księgi zareagował rżącym
śmiechem.
- A kto by to wynosił? No, chyba że na podpałkę. Idą
tylko błyskotki!
Garret skrzywił się pod peleryną. Co za amatorzy!
Randal zaś skrzywił się zupełnie otwarcie. Czuł się
zawiedziony. Nie dowiedział się niczego konkretnego.
Ci dwaj interesowali się tylko łupem, przy czym
zapewne nie odróżniliby elfiego diademu od
krasnoludzkiego naszyjnika.
- Kto je kupuje?
- Jest paru takich... Ale to pośrednicy. Nie wiem,
komu sprzedają dalej.
- No dobra – westchnął złodziej – Jakbyście mieli
jakieś konkrety, dajcie cynk do van der Vaalasa.
- Się wie, stary. – uśmiechnął się rabuś i naraz
spoważniał - Dam ci radę. Częściej oglądaj się za siebie.
Tu ciemne typy chodzą po ulicach.
W ustach hieny cmentarnej takie ostrzeżenie
brzmiało nieco komicznie. Garret zachichotał
bezgłośnie. Poczekał, aż Randal wyjdzie. Przez chwilę
podsłuchiwał hieny, które plotły od rzeczy, powtarzając
jakieś mętne plotki o upiorach. Usłyszawszy po raz
kolejny, że na cmentarzu coś się rusza i nikt nie chce
kupować błyskotek, bo są przeklęte, niewidzialny
złodziej postanowił zakpić sobie z obwiesiów. Stanął za
ich plecami i zawył grobowym głosem:
- Oddajcie przedmioty, które zrabowaliście!
Zwiewali, aż się kurzyło.
E
lizabeth miała zamiar zjeść kolację i w spokoju
przemyśleć to, czego się dowiedziała. Idąc do willi
przyjaciela z góry cieszyła się na wielką porcję
naleśników, w których przyrządzaniu halfling był
prawdziwym mistrzem. Niestety, templariuszkę czekała
niemiła niespodzianka. Udo van der Vaalas był
przerażony. Siedział wciśnięty w kąt kuchni – jedynego
pomieszczenia, w którym halfling może się czuć
bezpieczny. Wyglądał jak siedem nieszczęść,
poszarpany i pokryty smugami kurzu. Na widok
Elizabeth zerwał się na równe nogi i zaczął wrzeszczeć.
Twierdził, że coś czarnego wyskoczyło z beczki z
winem, rzuciło się na niego, poharatało mu plecy i
uciekło, błagając o litość.
Faktycznie, plecy Uda przecinały ślady ostrych
szponów. Templariuszka opatrzyła rany halflinga i
wlała w jego gardło kubek krasnoludzkiego.
Roztrzęsiony kupiec z wolna przychodził do siebie.
- Zobaczyłem czarne niebo... Może to był sufit
piwnicy? Dawno go nie czyściłem...
Wojowniczka postanowiła sprawdzić piwnice. Miała
niejasne przeczucie, że dziwne przeżycia halflinga
wiążą się jakoś z pojawieniem się upiorów. Trzymając
miecz w pogotowiu, powoli zeszła na dół. Udo został u
szczytu schodów, ostentacyjnie trzęsąc się ze strachu.
Zdawała sobie sprawę, że kupiec tylko udaje
przerażenie, zbyt szczwany, by samemu narażać się na
niebezpieczeństwo, mimo to nie próbowała go ciągnąć
za sobą.
Zapaliła przymocowane do ścian pochodnie i
rozejrzała się. Kiedy Udo kupił ten dom kilka lat temu,
z dumą pokazywał jej obszerne podziemia. Wiedziała,
- 178 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------że drzwi po prawej prowadzą do składu wina.
Pomieszczenie po lewej, zaopatrzone w sprytnie
zaprojektowany system wentylacji, służyło do
przechowywania najcenniejszych przypraw,
których ostrożny kupiec nie zamierzał
pozostawiać w magazynach. Jednak od tamtego
czasu coś się zmieniło.
- Udo, powiększyłeś piwnicę? Czemu się nie
pochwaliłeś?
- Kupiłem takie jedno pomieszczenie od
sąsiada. – mruknął Udo.
Taka powściągliwość była mocno podejrzana.
- Co tam chowasz?
- Nic ciekawego – odpowiedział szybko – Nie
zaglądaj tam, szkoda zachodu!
Wzruszyła ramionami. Skoro halfling został
zaatakowany przez „coś”, co wyskoczyło z beczki
z winem, powinna najpierw sprawdzić piwnicę
po lewej. Nie chciała, żeby coś znienacka
skoczyło jej na plecy, więc na wszelki wypadek
zastawiła drzwi do pozostałych pomieszczeń
beczkami pełnymi kiszonych ogórków.
Ostrożnie wsunęła się do środka. Omiotła
wzrokiem ciemne kąty, po czym powoli ruszyła
wzdłuż ścian, zapalając pochodnie tkwiące w
żelaznych uchwytach. Na środku leżała
przewrócona beczka, zapewne ta, z której
wyskoczył
czarny
stwór.
Była
pusta.
Wojowniczka zaczęła badać pozostałe, ale
wszystkie wydawały się nie naruszone. Już miała
wyjść, kiedy drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Poczuła lodowaty powiew. Temperatura spadła
gwałtownie, z ust kobiety zaczęły ulatywać białe
obłoczki pary. Szarpnęła za klamkę. Bez skutku.
Nagle zawirowało jej w głowie. Zatoczyła się,
chwiejnie przeszła kilka kroków, aż jej plecy
natrafiły na przeciwległa ścianę. Przez krótką
chwilę
widziała
wnętrze
sąsiedniego
pomieszczenia, jakby przed jej oczyma otworzyło
się magiczne okno. Ujrzała trzy ciała, leżące na
podobnych do katafalków stołach. Nagle trupy
zaczęły się podnosić. Krzyknęła, a wtedy wizja
rozwiała się. Zamiast niej zobaczyła widmowe
światło, zdające się dochodzić zza beczek z
winem. Blask rósł, a w piwnicy robiło się coraz
zimniej.
Pochodnie
zaczęły
przygasać.
Templariuszka nie była już sama. W ciemności
lśniły widmowe postacie. Wysokie, smukłe, z
metalowymi obręczami na czołach. I choć ich
twarze zasłonięte były białym płótnem,
wiedziała, że patrzą na nią.
- Kim jesteście? Czego chcecie?
- Spadaliśmy długo... Strąceni z czarnego
nieba. – zaszemrał głos niczym podmuch wiatru
na lodowcu - Zagłada... Wasz świat będzie
zniszczony!
Elizabeth cofała się krok za krokiem, nie
mogąc wytrzymać emanującego od upiorów
zimna. Z ukrytej na piersiach pochwy
wyszarpnęła mithrilowy sztylet, który zabrała ze
Świątyni w Nuln. Ostrze, pobłogosławione przez
samą Myrmidię, dodało jej otuchy. Kiedy zjawy
wyciągnęły ku niej lodowate dłonie, smagnęła je
mithrilem.
Ostrze przeszło przez widmowe ciała jak przez mgłę.
Postaci zamigotały i cofnęły się.
- Czemu jesteś taka zimna? – zapytały.
- Kto tu jest, kurwa, zimny? – warknęła, próbując
dostać się do drzwi. – Czego ode mnie chcecie, do
cholery?
Klamka nie chciała nawet drgnąć. Templariuszka
uderzyła ramieniem w twarde drewno. Potem jeszcze
raz, mocniej. Postaci zbliżały się powoli.
- Udo!!! – wrzasnęła na całe gardło – Otwórz te
przeklęte drzwi!
- Daj nam swoją krew... – wyszeptał upiór.
- Daj nam krew...
- Daj...
Lodowato zimne pazury wyciągały się ku niej.
Rozpaczliwie odganiała je sztyletem, ale widm było
zbyt
wiele.
Zadygotała,
czując
dotknięcie
niematerialnych rąk. Jeszcze raz uderzyła barkiem
drzwi. Ani drgnęły. Cofnęła się o pół kroku,
wymachując mithrilowym ostrzem. Potężne kopnięcie,
potem drugie... Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów.
Templariuszka, nie oglądając się za siebie, pognała
schodami do góry. W przelocie chwyciła Uda za kark i,
wlokąc go za sobą, popędziła prosto do domu Ramona.
Była tak wściekła, że w biegu przywaliła
przerażonemu halflingowi w kark.
- Ty cholerny pokurczu! „Nic ciekawego”,
powiedziałeś? W coś ty się, do cholery, wplatał? Co było
za środkowymi drzwiami, gnojku? Co tam było?
- Daj spokój! – jęknął Udo, bezskutecznie próbując
się wyrwać – Tylko parę trupów!
Trzasnęła go w ucho.
- Od kiedy handlujesz zwłokami?
- To nie moje zwłoki! Znaczy, nie mój towar! Ja je
tylko przechowywałem!
- Dla kogo?
- Dla van Grudgera, handlarza, miał się zgłosić za
parę dni!
Kiedy drzwi domu Ramona zatrzasnęły się za nimi,
Elizabeth puściła halflinga, po czym starannie wytarła
ręce o nogawki.
- Brzydzę się idiotami... – powiedziała chłodno.
O dziwo, tym razem nie próbował pyskować.
Rozdział 3.
Riannon i Tanja siedziały na podłodze w salonie,
wertując przyniesione przez maga księgi. Szukały
wzmianek o kurhanach. Niestety, znalezienie
jakiejkolwiek informacji na ten temat graniczyło z
cudem. Według większości historyków wzgórza były
tylko zwykłymi wzgórzami.
- Według tych durni nic tam nie ma i nie było. –
Tanja krótko streściła wynik poszukiwań.
Elizabeth, oczyściwszy się nieco z piwnicznego
kurzu, westchnęła ciężko i usiadła przy kominku. Z
- 179 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rozkoszą wyciągnęła ręce do ognia. Był tak
cudownie ciepły...
Z opowieścią o upiorach postanowiła
poczekać, aż zjawią się pozostali. Nie miała
ochoty na powtarzanie wszystkiego kilka razy.
Spojrzała pytająco na Riannon, otoczoną chmurą
kurzu.
- Szukamy teraz w tych najstarszych –
wyjaśniła elfka - Jedyne, co znalazłam, to to, że
była tu kiedyś osada Wysokich Elfów. Ale to było
dawno, dawno temu. Jeszcze przed Wojna o
Brodę, w czasach przed Sigmarem. Gdzieś były
pozostałości tego osiedla, tylko że nie wiadomo,
gdzie. No wiecie, przemiany w czasie...
Wciąż miała przed oczami mithrilową maskę
z uszami ozdobionymi misternie wykonanymi
półksiężycami. Odłożyła kroniki miasta i sięgnęła
po „Sztukę elficką na przestrzeni dziejów”.
Tymczasem Tanja rzuciła w kąt „Historię
najdawniejszą w zarysie”. Znalazła w niej kilka
informacji. Otóż pod koniec Wojny o Brodę, gdy
Wysokie Elfy wycofywały się na wyspy, były też
grupy, które zaczęły wędrówkę na północ, za Las
Cieni. Mówi się, że przekroczyły Morze Szponów
i dotarły do Norski. Nazywano je Śnieżnymi
Elfami. Dawno temu wywędrowały na północ.
Dziś jest ich bardzo mało. Mieszkają w Kislevie i
w okolicy Middenheim.
Niewątpliwie można to było powiązać z tym,
co właśnie znalazła Riannon, szukająca czegoś
na temat symboliki księżyca. Symbol ten był
powiązany z Elfami Półksiężyca, zwanymi
inaczej Elfami Księżycowymi lub... Śnieżnymi
Elfami.
- Myślisz, że ta procesja...? – zapytała
Elizabeth.
Riannon zamyśliła się.
- A bo ja wiem?
Było już ciemno, kiedy pojawili się Randal z
Garretem. Ramon dotarł do domu zaraz po nich.
Zebrali się wszyscy w salonie i zaczęli omawiać
to, czego się dowiedzieli. Opowieści Elizabeth
wysłuchali z lekkim niedowierzaniem, ale
przestali pokpiwać, kiedy Udo pokazał szramy na
plecach.
Wreszcie
wysłuchali
wieści
przyniesionych przez maga. Pociągnął za te same
sznurki, co Randal, tyle że od drugiej strony.
Dowiedział się, że błyskotki skupowane są przez
dwóch najbogatszych w stolicy jubilerów –
człowieka, Franza Gustava i halflinga, Ariela
Sharouna. Ten drugi nosił przydomek
„Bezwzględny”.
Drugą rzeczą był handel zwłokami. Masowo
kradzione, trafiały do Gildii Magicznej i kończyły
jako komponenty rozmaitych mikstur. Ponurym
procederem
zajmowały
się
„Szlachetne
Kamienie”. Za tą tajemniczą nazwą kryły się po
prostu zakłady pogrzebowe. Mag nie potrafił
powiedzieć, czy ma to jakikolwiek związek z
upiorami, jednak, podobnie jak Elizabeth, uznał
van der Vaalasa za ostatniego idiotę.
- A’propos upiorów. – dodał, wolno sącząc czerwone
wino z kielicha – Coś mi się skojarzyło. Te białe szaty i
kołatki mogłyby sugerować epidemię. Cholera wie.
Mogłoby to pasować do tego, co wyczytała Elizabeth.
Ale niekoniecznie. Z upiorami nigdy nic nie wiadomo.
Mogą chcieć się zemścić, albo szukać pomocy w
odejściu w zaświaty, albo po prostu chcieć się wyżyć na
ludziach...
- Daj spokój. – przerwał mu Garret. – Ta ostatnia
możliwość wcale mi się nie podoba.
- A niech to chuj strzeli! - dał wyraz swym uczuciom
Randal i, trzasnąwszy drzwiami, poszedł do
najbliższego burdelu.
Pozostali w minorowych nastrojach powiedzieli
sobie „dobranoc” i rozeszli się do swoich kwater.
Elizabeth i Udo postanowili, na wszelki wypadek,
skorzystać z gościnności Ramona.
N
oc minęła nad wyraz spokojnie. Żadnych
upiorów z zakrytymi twarzami, kołatek czy chłodu.
Tylko dziwna głucha pustka. Ramon był zabiegany
bardziej
niż
zazwyczaj.
Potwierdził
tylko
przypuszczenia elfki - założył magiczną blokadę na cały
dom.
- Tobie też śniły się białe postacie?
- Nie. Ale widziałem czarny, skrzydlaty kształt
ponad murami miasta. Coś się zaczyna. I to
niekoniecznie z waszej winy.
- Nie?
- Z magią jest jak z oceanem. Rządzi się własnymi
prawami i nie zważa na ludzi. Ma przypływy i odpływy,
flauty i sztormy. Przez ostatnie kilka lat nic się nie
działo. Względy spokój. Teraz zaczyna się przypływ.
Dyskusję o naturze magii przerwało im pojawienie się
Elizabeth. Ziewnęła rozdzierająco.
- Uśmiejecie się. - powiedziała - Udo bladym świtem
zebrał manatki i oświadczył, że udaje się w „dłuższą
podróż handlową”.
- Kto wie, może ten halfling ma rację? - Ramon
wzruszył ramionami.
Zanim na dobre zagłębili się w rozważaniach na
temat ewentualnego opuszczenia Altdorfu, w drzwiach
stanęła Tanja. Była blada i niewyspana. Widać
Terenkovą, nie chronioną magiczną blokadą, męczyły
koszmarne sny - a może nie sny?
Widziała białe postaci, wedle opisu - te same, które
urządziły sobie procesję w środku miasta. Co więcej,
widma odezwały się do niej. Mówiły, że szukają Prawej
Ręki Lewiatana. I coś jeszcze, coś o „czarnym niebie” i
„człowieku w masce”. Tanja niewiele z tego zrozumiała,
ale Prawa Ręka Lewiatana kojarzyła się jej tylko z
jednym. Z Ioną.
- To szersza sprawa - błyskotliwe stwierdził Ramon.
- Ha, tyle to ja też wiem.
- Czarne niebo, czyli „Guff”, to pojęcie pochodzące z
magii nekromanckiej. To miejsce, w którym trzymane
są dusze zanim się narodzą – nie oznaczone, nie
naznaczone. Guff to to samo, co Abyss.
- Znowu Iona! - jęknęła Elizabeth - A przecież
mieliśmy już mieć spokój!
- Och, nie sądzę... - zaczął Ramon i zamilkł, bo drzwi
na dole otworzyły się z hukiem.
- 180 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Tupot na schodach i głośne wiązanki
przekleństw oznajmiły przybycie Randala.
- Kurwa mać! - wrzasnął na powitanie. - Ja
pierdolę! Pociął mnie! Jakiś chuj mnie pociął!
Faktycznie, poszarpana koszula była pokryta
plamami krwi. Kobiety ostrożnie ściągnęły ze
złodzieja zniszczone łachy i zaczęły opatrywać
długie cięcia. Na szczęście były dość płytkie.
- No dobra, zacznę od początku. - stwierdził
Randal, kiedy już łyknął coś mocniejszego i
doszedł trochę do siebie. - Po pierwsze,
słyszałem w burdelu ciekawą opowieść. Dwóch
żołnierzy, klientów jak ja, zobaczyło tę dziwaczną
procesję w środku miasta. Zaraz uznali, że to
jakieś plugastwo i zaczęli strzelać. Trafione zjawy
zaczęły krzyczeć, że im zimno i się rozwiały.
- Ej, to by znaczyło, że nawet przy użyciu
zwykłej broni można się ich pozbyć. - ucieszył się
Garret.
- Doprawdy? - zapytała Elizabeth - Chyba
jednak nie na długo.
- No cóż... - Ramon gładził w zamyśleniu
podbródek - Zważywszy na twoją piwniczną
relację trzeba uznać, że fizyczny atak może im
sprawić pewien dyskomfort, ale potrafią go
zignorować, jeśli chcą.
- No to kiepsko. - podsumował Garret.
- Przepraszam, czy ja tu komuś nie
przeszkadzam? - wtrącił Randal, zły, że przestali
go słuchać. - Chciałem powiedzieć, co było dalej!
Dalej Randal pożegnał żołnierzy i poszedł
spać. W środku nocy obudziła go Kasia. Miała
oczy jak spodki i wyglądała, jakby przez cały
dzień raczyła się Czarnym Lotosem. Nie swoim
głosem powiedziała coś w rodzaju: „Mamy was
w ewidencji. Księżna kazała was gonić... Goniły
was jastrzębie...”. Randal, nie próbując nawet
tego zrozumieć, rzucił się do ucieczki. Wpadł do
piwnicy, zatrzasnął za sobą drzwi i nagle usłyszał
zza ucha „A tu cię mam”, po czym wyskoczyła na
niego jakaś postać, poraniła go i zniknęła. W
ciemnościach nie widział jej wyraźnie. Bredziła
coś o apokalipsie, czarnym niebie i spadających
gwiazdach.
- Jak mi teraz powiesz, że to nie Iona, to cię
wyśmieję. - Elizabeth zwróciła się do Ramona,
który nie odpowiedział, zapewne dlatego, że nie
chciał zostać wyśmiany.
- Księżna... No pięknie. A mnie pytali o Prawą
Rękę Lewiatana. - Tanja nalała do kubka wódki i
wypiła jednym haustem - Riannon, ty jesteś
która ręka?
- Lewa. I chyba niekoniecznie ja, tylko ta
druga ja, która została z modliszkami na
bagnach. Prawa Ręka Lewiatana spoczywa w
grobowcu na Ionie.
- No to mogą go sobie szukać do usranej...
- No dobra, tylko co mają wspólnego z Ioną
upiory, kurhany i elfia biżuteria?
- Nie mam pojęcia, ale coś mi się zdaje, że
trzeba by się przyjrzeć bliżej tym błyskotkom.
- O raaany, a my je zakopaliśmy! - Garret
złapał się za głowę.
- Trzeba będzie wykopać.
- To co, idziemy?
- Wszyscy? Ja nigdzie nie idę! - zaprotestował
Randal - Muszę się wreszcie przespać!
- Eee, nie. I tak idę odwiedzić Milusia. Pójdziemy we
dwójkę z Riannon. - stwierdził Garret - Reszta niech tu
zostanie i pomoże Ramonowi grzebać w księgach.
P
rzekonani, że biżuteria, którą zakopali w
kurhanie, może rzucić nowe światło na sprawę, Garret i
Riannon wyruszyli za miasto. Po drodze wstąpili na
polanę, na której Miluś wygrzewał się w promieniach
słońca. Bez jego pomocy odwalanie masy ziemi
trwałoby strasznie długo. Smok uznał ich pomysł za
głupi, ale ostatecznie zgodził się pójść z nimi i odkopać
wejście do grobowca.
Zatrzymali się przy trzech olbrzymich kamieniach,
strzegących na wpół zasypanego wejścia. Dookoła
panowała całkowita cisza.
- Co teraz?
- Trzeba to odkopać. Zabieramy błyskotki i
zmywamy się stąd.
Zajęli się więc odkopywaniem. W połowie musieli
przerwać, by ukryć się przed banda zielonoskórych,
skracającą sobie drogę przez wzgórza. Po godzinie
można już było dostać się do wnętrza kurhanu. Stanęli
niezdecydowani na brzegu dołu, nieufnie zaglądając w
czarny otwór.
- No dobrze... Pójdę. - zdecydowała w końcu
Riannon, ku wielkiej radości towarzyszy - Wezmę
błyskotki i zmywamy się stąd. Jakby co, to mnie
wyciągnijcie. - podała Garretowi koniec liny, którą
dokładnie obwiązała się w pasie.
- Nie ma sprawy. - złodziej nie ukrywał
zadowolenia. - Będziemy cię, eeee.... Ubezpieczać z
góry!
Elfka rzuciła w jego stronę jeszcze jedno spojrzenie,
jakby chcąc się upewnić, że rzeczywiście tak będzie.
Przygryzła wargi, wgramoliła się do środka i po chwili
zniknęła złodziejowi z oczu.
We wnętrzu kurhanu było zimno i nieprzyjemnie.
Rozejrzała się w mroku, ale nigdzie nie dostrzegła
szmaty, w którą zawinął błyskotki Randal. Korytarz
prowadził w głąb, lekko opadając w dół.
- Rian! - doszedł ją głos Garreta - Masz to?
- Nie. Poczekaj, wejdę trochę dalej. Pewnie się
zsunęły. Tu jest...
Kiedy stawiała kolejny krok z podłogą zrobiło się coś
dziwnego... Ziemia pod jej nogami usunęła się,
przewróciła, fiknęła kozła i... Chwilę później elfka z
krzykiem leciała głową w dół w jakąś szczelinę.
Wyciągnęła ręce i chwyciła się ścian. Coś ją ugryzło.
Wbiła palce głębiej, żeby się nie zsuwać, ale regularne
ukąszenia nie pozwoliły utrzymać pewnego chwytu.
Spojrzała w górę i zobaczyła, jak stercząca ze ściany
głowa przegryza linę. Nagle uświadomiła sobie, że głów
było więcej. Otaczały ją ze wszystkich stron. Tkwiły w
ścianach dookoła i gryzły zawzięcie. Nie dała rady się
dłużej utrzymać.
Na powierzchni Garret ze smokiem przyglądali się
urwanej linie. Żaden nie miał najmniejszej ochoty
schodzić do kurhanu, by sprawdzać, co się stało.
- 181 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Trzeba by... Wezwać pomoc. - wykrztusił
Garret
Rozdział 4.
Ocknęła się, czując na sobie czyjeś zęby.
Natychmiast poderwała się na nogi. To, co
zobaczyła, nie było przyjemne. Ba! Było
przerażające! Grota, której ściany zbudowane
były z zamarzniętych głów. Elfich. Ludzkich.
Może i innych. Pozbawionych włosów.
Pobielałych
od
przenikliwego
chłodu.
Przyglądających się jej pustym wzrokiem lub
kłapiących zębami, których zdążyła już
zakosztować. Było zimno. Przeraźliwie zimno.
Spojrzała w górę. Nad nią czernił się odległy
otwór, przez który tu wpadła. Nie było mowy, by
wydostała się o własnych siłach. Pokryte
głowami ściany skutecznie uniemożliwiały
wspinaczkę. Skuliła się, obserwując miarowo
kłapiące szczęki, czując wiejący z martwych ust
chłód. Wiedziała, że długo tego nie wytrzyma.
Musiała znaleźć jakieś wyjście.
Zaklęła cichutko, kiedy jej wzrok padł na
zawiniątko z błyskotkami. Gdyby wiedziała, jak
to się skończy, nigdy nie poszłaby ich szukać.
Odruchowo zgarnęła pakunek i wepchnęła go do
torby, myśląc trzeźwo, że głupio byłoby najpierw
wpaść w takie bagno, a potem wyjść z pustymi
rękami.
Przed nią z głębi korytarza sączyła się
jaśniejsza poświata. Ruszyła w tym kierunku, ale
szybko zrezygnowała. Chłód narastał. Do tego
czuła jeszcze coś. Spaczeń...
Bała się kontaktu z czystą energią chaosu.
Wiedziała, czym to grozi. Nie miała ochoty
jeszcze raz przechodzić przez to wszystko.
Mikstury, zdejmowanie pancerza... Nie! Wolała
poczekać na ratunek. „Przecież Garret z
pewnością sprowadzi pomoc” - powiedziała
sobie, choć w głębi serca wcale nie była tego taka
pewna. Wyciągnęła z torby kilka koców i ciepłych
futer, rozłożyła je na posadzce ze straszących
otwartymi paszczami głów, owinęła się szczelnie
i siadła, niepewnie wodząc wzrokiem po
tysiącach istot uwięzionych w grocie.
Wiatr zdawał się szeptać. Przemawiać do niej
w pradawnym języku elfów. Zawodził ponuro,
śpiewając o chłodzie i uwięzieniu. Najpierw
usiłowała go zrozumieć, później już tylko
zignorować. Kiedy naparła na nią kolejna fala
zimna, otuliła się mocniej futrami i wyciągnęła z
torby butelkę wina, przechowywanego na wszelki
wypadek. Pociągnęła solidny łyk i westchnęła,
czując słodycz spływającą do żołądka ciepła falą.
Wino było mocne, aromatyczne, pachnące
słońcem i rozgrzaną ziemią. Szkoda tylko, że nie
miała go więcej.
Pod nią głowy miarowo podgryzały koc.
Czuła się osaczona.
Tymczasem Elizabeth, znudzona grzebaniem w
księgach, kolejny raz analizowała swe przeżycia w
piwnicy van der Vaalasa. Mając praktyczny umysł,
rozważała przede wszystkim ich fizyczny aspekt.
Dokładniej
mówiąc,
zastanawiała
się
nad
zabezpieczeniem przed chłodem. Nie cierpiała zimna.
Zwłaszcza upiornego, trupiego chłodu z zaświatów,
który zdawał się mrozić nie tylko ciało, ale i duszę.
Ramon, zapytany o odpowiedni artefakt, pogrzebał
chwilę w szufladach, po czym wydobył wąską,
srebrzystobłekitną obrączkę i położył ja na stole.
- To jest pierścień ochrony przed zimnem. Niestety,
mam tylko jeden.
Zanim templariuszka zdążyła wyciągnąć rękę,
artefakt zniknął w kieszeni Randala.
- Co jest, do cholery?
- Kto pierwszy, ten lepszy - odpowiedział bezczelnie.
Wpadła w gniew. Randal zakpił z niej, a tego nie
potrafiła znieść. Bez chwili zastanowienia przytknęła
mu do karku pierścień z czerwonym kamieniem,
znaleziony niegdyś w pokoju lady Cassandry. Artefakt
został wykonany przez pewnego maga, który używał go
do utrzymywania w ryzach niesfornych uczniów. Osoba
obdarzona wystarczającą siłą woli mogła przy jego
pomocy mieszać ludziom w głowach i zmuszać ich do
robienia rzeczy, których nie chcieli robić. Elizabeth
miała tej siły aż nadto, ale używała pierścienia bardzo
rzadko, uważając podobne manipulacje za niemoralne.
Tym razem nie miała oporów. Złodziej stanowczo
przeholował.
Oszołomiony Randal uśmiechnął się głupio i z
niskim ukłonem zwrócił obrączkę templariuszce.
Natychmiast zwolniła go spod działania czaru. Chwilę
potem doszedł do siebie. Kiedy pojął, co się stało,
zaczął jej robić wyrzuty.
- To było niehonorowe. I niegodne rycerza. Nie
spodziewałem się po tobie czegoś takiego. A w ogóle to
się do ciebie nie odzywam. - oświadczył i odwrócił się
do niej plecami.
Natychmiast zaczęła mieć wyrzuty sumienia,
chociaż wiedziała, że w tym przypadku słuszność była
po jej stronie. Wreszcie, nie mogąc wytrzymać upartego
milczenia, przerywanego jedynie wygłaszanymi gdzieś
w przestrzeń docinkami, pomaszerowała do Gildii
Magicznej i kupiła cztery identyczne pierścienie – po
jednym dla każdego. „Głupia!” - pomyślała - „Ten
gnojek sam sobie mógł kupić taki pierścień. Jak
zwykle pozwoliłaś się wmanewrować.”
Akurat wracała, kiedy nad domem Ramona pojawił
się Garret, siedzący okrakiem na smoku.
- Riannon! - wrzeszczał, blady z przerażenia Riannon zniknęła!
B
ez chwili wahania chwycili za broń, zgarnęli
jakieś pochodnie, liny i butelki z naftą. Elizabeth i
Tanja pospiesznie naciągnęły kolczugi. Randal zgarnął
ze spiżarni butelkę spirytusu. Wkrótce cała grupa,
łącznie z Ramonem, pędziła w stronę kurhanów, jakby
goniło ją stado demonów.
- 182 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zatrzymali się dopiero nad rozgrzebaną
dziurą, prowadzącą w dół, w ciemność. Garret i
Randal zaczęli jakąś absurdalną debatę, nie
mając ochoty ładować się do wnętrza na oślep.
- Długo zamierzacie tak stać? - warknęła
Elizabeth, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Nie wiadomo, co się tam dzieje na dole, a wy...
- No właśnie, nie wiadomo, co tam się czai na
dole. Nie każdy musi być bohaterem - mruknął
filozoficznie Randal. - Zwłaszcza, że bohaterowie
żyją krócej.
Zniecierpliwiona templariuszka z trudem
powstrzymała mocno obraźliwe słowa, które
cisnęły się na usta. Szkoda jej było czasu na
dyskusję. Niejasno przeczuwając, że cała ta
sprawa ma coś wspólnego z białymi zjawami,
wcisnęła każdemu pierścień ochrony przed
chłodem, po czym pierwsza zagłębiła się w
mroczny korytarz. Pozostali ruszyli za nią, prócz
Garreta, który został razem ze smokiem na
górze, tak na wszelki wypadek.
Ledwie pozostawili za plecami światło dnia,
podłoga tunelu zrobiła fikołka i wszyscy zaczęli
spadać długim kanałem, którego ściany pokryte
były czymś dziwnym, czymś, czego spadając nie
mogli zbyt dokładnie obejrzeć.
R
iannon nie wiedziała, jak duża jest bryłka
spaczenia, którego obecność wyczuła. Nie
wiedziała, jak daleko od niej się znajduje. Nie
wiedziała też, że nie miało to już znaczenia....
Przeciętny człowiek nie odczułby działania
esencji Chaosu z tej odległości. Przeciętny
człowiek, aby zacząć się zmieniać, musiałby jej
dotknąć, lub długo, bardzo długo wystawiać się
na jej działanie. Jednak w przypadku Riannon
było inaczej. Raz skażona, była bardziej podatna.
Całkowicie zamknięta w sobie, niemal
zamarznięta, nie czuła nawet, że jej ciało zaczyna
się zmieniać, powoli, lecz nieubłaganie...
Nie czuła niczego.
Z katatonii wyrwał ją dobiegający z góry
krzyk. Chwilę później tuż przed nią wylądowała
Elizabeth, łamiąc przy tym szczękę jednej z
zamarzniętych głów. Zaraz za nią pojawiła się
Tania, potem Ramon, aż w końcu, przy
akompaniamencie straszliwych przekleństw, do
jaskini wpadł Randal.
- O żesz ty! - jęknął z pełnym zgrozy
podziwem. - Psychodela, schiza i klimat!
Wokół nich zamarznięte usta otwierały się i
zamykały
rytmicznie.
Na
stosie
futer,
wyciągniętych z magicznej torby, siedziała
Riannon.
Przeżyli szok widząc, że znowu zmieniła się w
ogromną modliszkę.
Rozdział 5.
N
ie widząc innego wyjścia, ruszyli w kierunku
dobiegającej z głębi jaskini jaśniejszej poświaty. Ich
zdumionym oczom ukazała się obszerna, niekształtna
komora, której ściany i podłoga pokryte były
zamarzniętymi głowami. Martwe oczy otwierały się,
kiedy przechodzili, obserwowały ich przez chwilę, po
czym zamykały się obojętnie, jakby rozczarowane.
Umarli budzili się, czując ciepło żywych ciał. Otwierali
usta, posyłając w stronę ludzi fale chłodu, po czym z
powrotem zapadali w letarg. Kłapiące szczęki
nieruchomiały, nie mogąc dosięgnąć śmiałków, którzy
ośmielili się zakłócić spokój lodowatych podziemi.
Na próżno szukali źródła światła. Mieli nadzieje, że
znajdą jakąś dziurę w stropie, jednak mętna, blada
poświata zdawała się emanować z mroźnego powietrza.
Przynajmniej nie musieli szukać drogi po omacku. Na
przeciwległym krańcu jaskini ujrzeli schody, pośrodku
przedzielone potężnym, prostokątnym filarem. Było
zimno, mimo magicznych pierścieni chłód zdawał się
przenikać przez wszystko, mrożąc kości i wysysając z
ciał resztki ciepła. Puste spojrzenia martwych oczu
prześladowały ich, gdziekolwiek się ruszyli. Czuli się
osaczeni, obserwowani przez ściany, podłogę i sufit.
- Są ich tysiące... - westchnął Ramon, próbując
ogarnąć wzrokiem morze głów. - Poczekajcie, spróbuję
się czegoś dowiedzieć.
Reszta grupy zatrzymała się, otaczając wianuszkiem
maga. Wyglądał jak szaleniec lub prorok, kiedy tak
mamrotał pod nosem i machał idiotycznie rękoma.
- Oni na coś czekają. Są upakowani w ścianach jak
sardynki... - kolejny gest ręką i jeden ze stworów
zamknął oczy i zaczął się powoli wynurzać z podłogi.
- Co ty wyprawiasz? - Elizabeth z obrzydzeniem
obserwowała nekromantę - Po cholerę ich drażnisz?
- Spokojnie, chcę to tylko zbadać. - Stwór wydostał
się spomiędzy ciasno upakowanych ciał, by w końcu
stanąć przed Ramonem - Widzicie?
- Jesteś pewien, że to bezpieczne? - chciał się
upewnić Randal.
Biały nekromanta pokiwał głową, jednak nie było to
zbytnio przekonywujące. Pozostali odsunęli się nieco,
ot tak, na wszelki wypadek. Przez dłuższą chwilę stali
nieruchomo, w pełnym zgrozy milczeniu wpatrując się
w nagą, zmarzniętą postać. Być może stworzenie było
kiedyś człowiekiem, ale teraz roztaczało wokół siebie
aurę absolutnej obcości, niepokojąco kontrastującej z
dość zwyczajną powierzchownością. Żadne ludzkie
zwłoki, choćby nawet zamarznięte jak to coś, nie
budziłyby w nich tak wielkiego niepokoju. Żaden
zombie, animowany przez złego maga, nie sprawiałby
tak upiornego wrażenia. Czuli, że za chwilę coś się
wydarzy. Elizabeth sięgnęła po miecz. Cichy szept
wysuwanej z pochwy stali odbił się echem od lodowych
ścian. Napięcie wzrastało z każdym uderzeniem serca, z
każdym gestem Ramona, kończącego skomplikowaną
inkantację.
Nagle postać otworzyła oczy i spojrzała na maga. Za
jej przykładem poszły wszystkie pozostałe, tkwiące
nadal w ścianach. Morze głów zafalowało. Nieproszeni
- 183 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------goście ujrzeli nagle tysiące lśniących w półmroku
ślepi, skierowanych wprost na nich. Przez
moment wszystko zastygło w absolutnym
bezruchu. Przedłużająca się chwila oczekiwania
i...
W
niesamowitej
ciszy
dziesiątki
trupiobladych kreatur zaczęły wyłazić ze ścian,
podnosić się z podłogi, wyłaniać z sufitu, kłębiąc
się niczym larwy wysypujące się szeroką falą z
nagle rozciętego trupa.
O
kurwa! - Randal ocknął się pierwszy i
rzucił się w stronę kamiennych schodów, nim
stwory na dobre wydostały się z matni.
Pozostali nie mieli tyle szczęścia. Osaczeni,
musieli przebijać się w kierunku Randala,
walcząc o każdy krok. Dziesiątki zimnych dłoni
usiłowało zacisnąć się na ich kostkach. Mroźne
ramiona próbowały owinąć się wokół nich,
unieruchomić, zdusić.
Umarli działali z rozmysłem. Jedni starali się
zatrzymać żywych choćby na krótką chwilę, gdy
tymczasem inni wydostawali się na wierzch.
Powoli otaczali intruzów, stojąc na ramionach i
głowach pozostałych. Niektórzy wydobyli długie,
wąskie ostrza, dźwięczące ponuro w mroźnym
powietrzu. Inni wyciągali przed siebie
zakrzywione szpony. Krok za krokiem zacieśniał
się krąg lodowatych ciał.
Ramon zaczął ciskać dookoła zawieszonymi
wcześniej zaklęciami. Od strony schodów
poleciała pierwsza butelka z naftą. Elizabeth
uniosła miecz, a Tania sięgnęła po woreczek z
siarką. Niestety, siarka wylądowała na ziemi,
wytrącona przez jednego z napastników, którzy
teraz nie wydawali się już tak bardzo
zamarznięci.
Kolejne wybuchowe pociski, rzucane przez
Randala jeden za drugim, trafiały w cel. Dało to
Tanji trochę czasu. Szybko pozbierała rozsypaną
siarkę i dołączyła do kanonady. Stwory stawały w
płomieniach, ale zaraz pojawiały się kolejne.
Złodziejowi skończyły się zapasy nafty. Z
żalem sięgnął po ukrytą za pazuchą flaszkę
spirytusu. Zważył ją w dłoni i po namyśle
postanowił poczekać, aż sytuacja zrobi się
naprawdę beznadziejna. Nie mając już niczego,
czym można by rzucać, Randal poprzestał na
obserwowaniu
ognisto–lodowego
pandemonium, rozgrywającego się pośrodku
groty.
Elizabeth, mając świeżo w pamięci przygodę
w piwnicy, walczyła zarówno trzymanym w
prawicy półtorakiem, jak i mithrilowym
sztyletem, trzymanym w lewej dłoni. Z pobielałą
twarzą i wyszczerzonymi zębami przypominała
upiora.
Usiłując
osłaniać
wyczerpanego
rzucaniem zaklęć Ramona, zbliżała się do
schodów powoli, ale systematycznie, bezlitośnie
odrąbując dłonie, które próbowały zaciskać się
na jej kostkach. Czarny miecz śpiewał,
przecinając
powietrze.
Wykuty
przez
norsmeńskich mistrzów, dźwięczał przenikliwie,
ogłuszająco, jakby wojowniczka uderzała w bryły
czystego lodu. Sztywne ciała były twarde jak kamienie,
a w miejsce każdego pokonanego przeciwnika
natychmiast pojawiał się następny. Templariuszce
zaczynały już drętwieć ręce. Niepewne podłoże
dodatkowo utrudniało walkę. Kłapiące szczęki nie
mogły wprawdzie przegryźć solidnych, podkutych
butów, ale wyciągające się z dołu ręce sprawiały, że
każdy gwałtowniejszy ruch mógł się zakończyć
upadkiem. Walczyła zażarcie o każdy krok, zadając cios
za ciosem i starając się zarazem unikać wąskich ostrzy
przeciwników. Przeklinała brak zbroi, pozostawionej w
domu Ramona. Jak dotąd ratowało ją tylko to, że
stłoczone wokół niej kreatury przeszkadzały sobie
nawzajem. Wystarczyłby jeden dobrze wymierzony
sztych. Kolczuga była w tej sytuacji osłoną żałośnie
niewystarczającą, o czym wojowniczka miała się okazję
przekonać już niebawem. Właśnie zamierzała się
kolejnego ciosu, kiedy kilka silnych dłoni jednocześnie
zacisnęło się na jej łydkach. Na moment straciła
równowagę i w tej samej chwili lodowate ostrze wbiło
się w jej ciało.
Riannon właśnie torowała sobie drogę do podestu,
kiedy usłyszała za sobą wrzask Ramona. Odwróciła się
natychmiast, przy okazji częstując jedną z mrożonek
szponami. Nie mogła dopuścić, by coś się stało jedynej
osobie, która była w stanie pozbawić ją modliszczego
wyglądu. Dostrzegła nieprzytomnego maga, którego
stwory właśnie usiłowały wciągnąć w głąb podłogi,
słaniającą się na nogach Elizabeth, przebitą na wylot
wąskim mieczem i próbującą przyjść im z odsieczą
Tanję, gotową do rzucenia ognistej kuli. Riannon
wiedziała, że Terenkova nie zdąży. Była za daleko. Z
nową determinacją rzuciła się w tamtym kierunku.
Cisnęła w stronę templariuszki buteleczkę leczniczego
eliksiru i jednocześnie zdzieliła szponami jednego z
trzymających Ramona umarłych. Kolejnego przebiła
rogami. Kątem oka zobaczyła, jak templariuszka
chwyta rzucony eliksir, rozrąbuje przeciwnika na pół,
wyrywa ostrze z ciała i pochłania zawartość butelki
jednym haustem. Przestała się o nią martwić. Rozdarła
na strzępy kolejnych dwóch przeciwników. Jakoś udało
się jej wyciągnąć Ramona. Przerzuciła go sobie przez
plecy, bo stwory, wciągając go pod powierzchnię, wbiły
mu pazury w kostkę i skutecznie rozszarpały nogę.
Wycinając sobie drogę szponami i osłaniając maga
rogami dotarła w końcu na bezpieczne schody.
Musiała się zająć Ramonem, ale nie chciała
pozbawiać pozostałych wsparcia. Zdjęła więc z
ramienia magiczną torbę i pozwoliła Randalowi
skorzystać z ukrytych w niej zapasów nafty. Podczas
gdy ona cuciła maga, złodziej nie próżnował.
Bezpieczny na podeście, rzucał butelkami gdzie
popadnie. Płomienie skutecznie oświetlały grotę i paliły
lodowate ciała.
W końcu wszyscy znaleźli się poza zasięgiem
zimnych ostrzy i pazurów. Kreatury zatrzymały się u
podnóża schodów. Stały nieruchomo, wpatrując się w
ledwo ocalałych, jakby przejścia broniła im
niewidzialna bariera.
- 184 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Na podeście było jakby nieco cieplej. W
każdym razie dało się tu usiąść bez obawy, że
siedzenie przymarznie do podłoża. Usiedli więc,
opatrzyli rany i napili się zielonego eliksiru.
Odpoczęli chwilę, raz po raz nieufnie spoglądając
na setki postaci wypełniających grotę. W końcu
ruszyli dalej.
Nie zaszli daleko. Skamienieli, widząc wielką
bryłę spaczenia, spoczywającą na podwyższeniu
otoczonym przez cztery kolumny.
- Cholera, ani obejść, ani przeskoczyć.
- Co robimy?
- Trzeba by się tego jakoś pozbyć...
- Ja tego do ręki nie wezmę!
Nikt nie miał ochoty podejść bliżej. Wizja
ogona, rogów, kopyt albo dodatkowej kończyny,
wyrastającej w najmniej spodziewanym miejscu,
odstraszała ich nader skutecznie.
- Czekajcie. Chyba mam pomysł. - Riannon
wydobyła z torby solidną szkatułkę, a później
obsydianowe rękawice, chroniące przed magią. Ramon, tobie się to pewnie przyda, a w szkatułce
już nam nie będzie zagrażał.
Reszta przytaknęła. Akcja przekładania
czarnej grudy przebiegła bez zbędnych
komplikacji i chwilę później spaczeń tkwił już w
skrzyneczce, nikomu nie zagrażając.
Dotarli do grubego muru. Przez niewielki
otwór widzieli kawałek wolnej przestrzeni i
kolejną
ścianę,
podziurawioną
otworami
strzelniczymi. W tym miejscu korytarz się
rozwidlał. Obie odnogi po kilkunastu krokach
zakręcały i, równolegle do siebie, biegły dalej w
głąb. Postanowili pójść w lewo. Niedługo potem
znaleźli
kolejne
podwyższenie
otoczone
kolumnami. Tu już nie musieli się zastanawiać.
Druga gruda spaczenia spoczęła bezpiecznie w
szkatułce.
Tym razem w grubym murze nie było okna.
Były za to drzwi. Zajrzeli do środka i zobaczyli
kolejny
korytarz,
obiegający
komnatę
zaopatrzoną w mnóstwo otworów strzelniczych,
wyglądającą na ostatni, wewnętrzny bastion
podziemnej twierdzy. Domyślali się już, że
podziemna
budowla
jest
symetryczna.
Postanowili zostawić sobie centrum na deser.
Ruszyli dalej korytarzem dalej, spodziewając
się kolejnego podwyższenia z kolumnami. W
pewnym sensie nie mylili się. Jednak nie
wyglądało to tak, jak się spodziewali.
Wstrząśnięta Riannon cofnęła się kilka kroków,
wpadając na ścianę. Reszta stanęła jak wryta.
Tak jak poprzednio, na podwyższeniu tkwiła
bryła spaczenia. Jednak na tym kończyło się
podobieństwo. Podwyższenie oplatały macki, a
właściwie czarne korzenie czegoś, co zdawało się
wyrastać z sufitu. Po korzeniach pełzały białe
larwy. Przypominały małe, tłuste dzieci.
Obrzydliwe, bezkształtne. Wstrętne. Gdy tylko
wyczuły intruzów, natychmiast umknęły na górę i
wkrótce zniknęły gdzieś poza zasięgiem wzroku.
- Drzewo... - ni to wyszeptała, ni to wykrztusiła
Riannon. - To niemożliwe... To nie mogą być korzenie
tego potwornego drzewa z bagien... To...
Pozostali wiedzieli, o jakie drzewo chodzi, choć
żadne z nich nie brało udziału w pamiętnej wyprawie
po zegarek. Białe bachory, przypominające larwy, znali
tylko z opowieści.
- Przecież nad nami nie ma żadnych bagien. –
powiedział Randal bez przekonania.
Elfka otrząsnęła się z osłupienia.
- Drzewo drzewem, ale trzeba zabrać stamtąd ten
spaczeń.
Zanim zdążyła podejść bliżej, spośród korzeni
wychylił się ciemny kształt. Riannon doznała
nieprzyjemnego uczucia deja vu. Jeśli te korzenie miały
coś wspólnego z drzewem na bagnach... Jednak istota,
ukrywająca się w mroku, nie była Pierwszą Modliszką.
Nie przypominała też stworów z groty. Wyglądała jak
ogromna gąsienica z ludzką twarzą i nie przypominała
niczego, co elfka dotąd widziała. Znajomy był tylko syk:
- Zossssssstawcie...
J
ednomyślnie stwierdziwszy, że spaczeń nie zając i
nie ucieknie, poszukiwacze przygód podreptali
korytarzem dalej. Trafili na ostatnie, przynajmniej
wedle ich przypuszczeń, podwyższenie. Riannon
wydobyła z torby drugą szkatułkę i spaczeń został
bezpiecznie zamknięty.
Zaczęli się zastanawiać, co dalej. Za nimi czekały
drzwi do wewnętrznej komnaty. Mieli zamiar zostawić
ją sobie na koniec, a wyglądało na to, że nie ma już nic
innego do oglądania. Jednak niepokoiły ich otwory
strzelnicze. Dlaczego ktoś miałby się zamykać w
pomieszczeniu bez wyjścia i ostrzeliwać się z samego
środka podziemnej budowli? Przed kim, lub przed
czym chciał się bronić? Czyżby przed zamarzniętymi
stworami z groty? Przecież umarli najwyraźniej nie
mogli wejść na schody! To wszystko nie miało sensu...
W środku coś bieliło się na gładkiej posadzce. W
końcu postanowili sprawdzić, co to. Nie mieli nic
ciekawszego do roboty, a do istoty, mieszkającej w
czarnych korzeniach w towarzystwie białych larw, za
bardzo im się nie spieszyło. Zresztą obrośnięty
zębatymi głowami otwór, przez który wpadli do
podziemi, był jedynym wyjściem, jakie dotąd znaleźli, a
przecież rabusie, którzy wynieśli stąd cały worek
błyskotek, nie wyglądali na pogryzionych. Wyglądało
na to, że istnieje inne wyjście. Czyżby kryło się ono w
tej właśnie komnacie?
Pomieszczenie było dość duże. Mury, poprzebijane
gdzieniegdzie wąskimi okienkami, okazały się grubsze,
niż myśleli. Pasowały do wizerunku obronnej twierdzy.
Tylko co taka twierdza robiła głęboko pod ziemią? I
jaką rolę pełnił strzelisty filar, wznoszący się ku górze
pośrodku komnaty? I skąd, na wszystkich bogów,
wzięły się porozrzucane po podłodze kości?
- Myślicie, że oni zginęli tu, broniąc się przed tymi
białymi zmarzlakami? - głos Randala zdradzał co
najmniej lekki niepokój.
- 185 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Niby jak? - Elizabeth bez przekonania
pokręciła głową - Przecież bramy są otwarte, a na
tych kościach nie ma nawet śladu miecza.
- No i przecież oni nie mogą tu wejść,
prawda?
Złodziejowi odpowiedziało tylko echo, niosąc
słowo „prawda” dalej i dalej, odbijając je i
zniekształcając tak, że brzmiało jak kpina. Nagle
zaczęli wątpić w to, że stwory naprawdę nie
mogły wejść na schody. Przecież nikt nie
wznosiłby tak grubych ścian bez potrzeby.
Kości leżące na posadzce musiały należeć do
wysokich istot. Gdzieniegdzie można było jeszcze
dostrzec resztki ubrania. Delikatna budowa
czaszek wskazywała na elfy. Jednak wydawało
się nieprawdopodobne, by elfy budowały swoje
schronienie pod ziemią. Nie zajmowały się też
rabowaniem kurhanów. Kim więc byli ci, których
szczątki poniewierały się teraz w zwałach kurzu?
- Czyżbyśmy trafili na szczątki poprzedniej
wyprawy badawczej? - zastanawiał się głośno
Ramon.
- Jakiej „poprzedniej”? Od kiedy to jesteśmy
„wyprawą badawczą”? - zapytał zgryźliwie
Randal. - Może oni też tu wleźli, żeby kogoś
ratować?
- Mówisz, jakbyś tego żałował. - zauważyła
lekko urażona Riannon.
- Bez obrazy, kotku, ale właśnie zaczynam. uciął złodziej i przezornie odsunął się od
poirytowanej elfki-modliszki.
Rozeszli się po pomieszczeniu, szukając...
Sami nie wiedzieli, czego.
Rozdział 6.
Filar
był uszkodzony. Ktoś zrobił w nim
sporą dziurę, przez którą bez problemu można
było wejść do pustego wnętrza. Wyrwa wydawała
się świeża, więc przypisali jej wykopanie hienom
cmentarnym. Tylko jak rabusie się tutaj dostali?
I co ważniejsze - jak wyszli?
Szukając odpowiedzi na to niezwykle
nurtujące pytanie zajrzeli ostrożnie do środka.
Wnętrze wydawało się dość bezpieczne. Uważnie
obejrzeli podłogę, obawiając się zapadni lub
innej pułapki, po czym, wiedzeni ciekawością,
wpakowali się do ciasnego pomieszczenia. I
stanęli oko w oko z tajemnicą. Ściany pokryte
były prastarymi elfickimi glifami. Nieprzerwany
ciąg znaków układał się w spiralę, zaczynającą
się przy samej podłodze i biegnącą dookoła,
coraz wyżej i wyżej. Unieśli głowy, śledząc
niezrozumiały tekst i dopiero wtedy stwierdzili
ze zdumieniem, że dziwaczny filar krył nie lada
niespodziankę. Nie było sufitu, w każdym razie,
jeśli był, to ginął wysoko w mroku. O wiele wyżej,
niż
wskazywałaby
wysokość
pozostałych
pomieszczeń.
- Może wleźli tędy, jak przez komin? – zastanawiała
się Elizabeth, mając oczywiście na myśli hieny
cmentarne.
Miała szczerą nadzieję, że tak było. Mogliby
wreszcie opuścić tę ponurą dziurę.
- Nieee, przecież widzielibyśmy światło na górze. –
pokręciła głową Tanja - Poza tym zostawiliby chyba
liny?
- Zresztą ta dziura nie została wybita od środka. –
stwierdził Randal, oceniając wyłom okiem wytrawnego
włamywacza. – Popatrz, ślady kilofa na zewnątrz.
- Szkoda... – westchnęła templariuszka. – Może
chociaż ktoś potrafi odczytać ten napis? To chyba
wygląda na eltharin. Ramon? Riannon?
Elfka wyprosiła wszystkich z wnętrza filaru i zabrała
się za badanie ścian. Rzeczywiście, napis sporządzono
w eltharinie. Riannon przypuszczała, że autorami
zapisu mogły być pradawne elfy, których kości leżały w
komnacie. Używany przez nie język był tak archaiczny,
że odszyfrowanie historii zapisanej na murach sprawiło
elfce niemało trudu. Część znaków była zamazana.
Niektóre miały tak wiele znaczeń, że nie wiedziała
dokładnie, o co mogło chodzić, zaś innych w ogóle nie
znała. Powoli tłumaczyła tekst, najpierw klęcząc, potem
siedząc w kucki, wreszcie balansując na czubkach
palców. Autor opisywał rozpaczliwą ucieczkę przez
„pustkę” lub może „przestrzeń”, nie precyzując jednak,
o jaką przestrzeń chodziło.
- Morze? Pustynię? – próbowali zgadywać
słuchacze, ale Riannon kręciła tylko przecząco głową.
Nie rozumiała użytych w tym miejscu symboli, dała
więc im spokój i czytała dalej. Tajemniczego
podróżnika i jego towarzyszy ścigało nieokreślone,
nieprzyjazne coś. Jakaś siła, z którą toczyli wojnę.
Przeleciawszy przez bramę, uciekinierzy dostali się...
- Do licha, to nie o pustynię chodziło! – elfka
przerwała na moment lekturę, próbując pojąć to, co
właśnie przeczytała. – Przelecieli przez bramę i dostali
się do naszego świata!
- Coooo? Jak to „do naszego świata”? Skąd? Z
pustki?
- Z zewnątrz – wyszeptał Ramon nagle zbielałymi
wargami. – Spoza granic naszego świata. Z domeny
Chaosu.
Na chwilę wszyscy zamilkli, ogarnięci zgrozą. Potem
Riannon zaczęła czytać dalej.
- „Dookoła jest...” Nie wiem, co. Jakieś nieokreślone
zło. „Nie można ani wrócić, ani iść dalej. Nie można
się wydostać. Ci, którzy próbowali, zostali zabici. Nie
ma wyjścia...”
- Jasssna dupa... Zdechli tu z głodu!
- Przestań, Randal! Trudno wywnioskować, jak
właściwie te elfy się tutaj dostały, skąd i dokąd chciały
się dostać. Jest tu też coś o chłodzie i o jakiejś ochronie,
zapewnianej przez źródło energii. Do licha, znowu
zamazany symbol! Ciekawe, jakie to źródło. Dalej piszą
o pragnieniu powrotu do domu, który nazywał się Lae...
Lae cośtam. Nie znam tego znaku. „Lae” znaczy
„ocean”. Ocean czego?
- Te zjawy mówiły coś o Czarnym Oceanie. –
przypomniała Elizabeth - Może chodzi o Abyss?
- Nieee.... – jęknęli wszyscy zgodnym chórem.
- 186 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Riannon
stała pośrodku filaru, próbując
pojąć, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy nagle
przyszedł jej do głowy dziwny pomysł. Cóż, brak
innych opcji powoduje, że korzysta się z tych,
które w normalnych okolicznościach od razu by
się odrzuciło.
Chwilę później stała przed podwyższeniem,
nad którym leniwie wiły się poskręcane korzenie.
Ze środka wyłoniła się twarz. Stwór zastygł,
wpatrując się w elfkę badawczo.
- Kim jesteś? - zapytała w eltharinie.
- Nazywam się Loon.
A jednak! Słusznie przypuszczała, że można
się z nim porozumieć! Czym prędzej zawołała
pozostałych. Pełni nadziei, zgromadzili się pod
czarnym drzewem.
Niestety, Loon nie miał pojęcia o istnieniu
zewnętrznego świata. Nie rozumiał nawet słowa
„zewnątrz”. Nie potrafił więc odpowiedzieć na
pytania, które najbardziej ich nurtowały. Nie
wiedział też, gdzie znajduje się wyjście. Zdawał
się w ogóle nie rozumieć tego pojęcia. W dodatku
znał tylko eltharin i Riannon musiała wszystko
tłumaczyć. Wiele tego nie było, większości
dowiedzieli się już z napisów wewnątrz filaru: że
elfy przybyły tu z daleka, nie wiadomo skąd,
uciekając przed kimś i przy okazji zakłócając
spokój Loona. Że udało im się umknąć przed
niebezpieczeństwem,
ale
ich
pojazd,
czymkolwiek by nie był, został uszkodzony i
przybysze nie mogli ani wrócić, ani polecieć
dalej. Że wpadli w kolejna pułapkę, osaczeni
przez czające się dookoła zło.
Stwór nie wyjaśnił także, skąd w podziemiach
wzięły się zamrożone ciała. Powtarzał tylko w
kółko, że nikomu nie wolno ruszać spaczenia,
czym tylko irytował swoich rozmówców,
wystawionych na działanie pierwotnej energii
Chaosu.
Rozczarowana Riannon zwiesiła głowę.
Elizabeth mruczała coś pod nosem, Tanja
nerwowo szarpała za warkocz, Randal klął.
Ramon milczał. Ponieważ nie wiedzieli, o co
jeszcze mogliby spytać, pożegnali Loona i wrócili
do wewnętrznego pomieszczenia. Musieli to
wszystko spokojnie przemyśleć.
- Jeśli chcemy się stąd wydostać, to
przydałoby się jakoś poskładać do kupy to
wszystko, co na razie wiemy. – stwierdził Randal
z bardzo mądrą miną.
- Aha. Jassssne. – zgasiła go Tanja – A czy my
w ogóle coś wiemy? Oczywiście oprócz tego, że
znowu mamy kłopoty z Ioną?
- Ty chyba masz jakąś obsesję!
- Ja? Odpuść sobie! To tobie jakiś typek z
nożem mówił o Księżnej! W dodatku ten upiór,
który się pojawił u mnie, mówił wyraźnie, że
szukają Prawej Ręki Lewiatana!
- Mówiłaś, że szukali „człowieka w masce”. –
przypomniała sobie Elizabeth.
- To też. Aha, mówili jeszcze o „czarnym
niebie”.
- Mi powiedział, że szukają „człowieka z twarzą”. –
wtrącił Randal. – Myślicie, że to to samo, co „człowiek
w masce”?
- Cholera wie.
- I do tego Czarny Ocean. – dodała Elizabeth –
Kojarzy mi się z Abyssem. Zresztą „czarne niebo” też.
Udo widział „czarne niebo”. Upiory w piwnicy też
mówiły o „czarnym niebie”. Tylko co mają wspólnego z
Ioną te białe widziadła?
- Może pochodzą z Abyssu?
- Przecież już wam tłumaczyłem – przerwał
dyskusję Ramon. – co to jest Abyss, czyli inaczej
„Guff”. Miejsce, w którym trzymane są dusze zanim się
narodzą. W tym sensie wszyscy jesteśmy stamtąd.
- Ech, do dupy to wszystko, w ten sposób do niczego
nie dojdziemy. Poszukajmy lepiej wyjścia.
Mieli za mało informacji, by rozwiązać zagadkę
upiorów. Zresztą nie był to ani czas, ani miejsce na
filozoficzne dyskusje. W końcu zmienili temat i zaczęli
się zastanawiać nad napisem we wnętrzu filaru. Doszli
do wniosku, że zamrożone paskudztwa, które nie
pozwalały im wrócić na powierzchnię, były owym
„czającym się dookoła złem”, o którym pisał starożytny
elf. Jednak elfy, których kości leżały dookoła, nie
zostały zabite przez lodowatych umarłych. Może
rzeczywiście umarły z głodu, tak jak przypuszczał
Randal? A może w podziemiach kryło się coś jeszcze?
W końcu postanowili raz jeszcze odwiedzić Loona i
poprosić go o wyjaśnienia.
K
iedy ponownie odwiedzili Loona okazało się, że
potrafi już posługiwać się ich językiem. Wiedział też, co
to jest „zewnątrz”. Najwyraźniej istota z drzewa uczyła
się szybko i w dodatku umiała czytać w ich umysłach,
bo stwierdziła, że wszystkiego dowiedziała się od nich.
Ku wielkiemu zmartwieniu całej grupy Loon
oświadczył, że istnieje tylko jedno wyjściu na
powierzchnię. Niestety, była nim ta sama dziura, którą
wpadli do środka.
Dowiedzieli się także, że stwór nie ma nic
wspólnego z właścicielami kości i nie potrafi określić,
skąd przybyli i dokąd zmierzali.
Wyjaśnił za to inną ważną kwestię. Otóż z tego, co
zrozumieli, konstrukcja, w której wnętrzu się
znajdowali, była środkiem transportu starożytnych
elfów. Przypuszczali, że chodziło o pojazd, chyba
latający, daleko bardziej skomplikowany od wszelkich
znanych im statków powietrznych. Spaczeń, jako
źródło energii, służył im zapewne do napędzania
osobliwego statku. Miał też inne zadanie. Umieszczony
na
specjalnie
skonstruowanych
postumentach,
generował aurę powstrzymującą zamrożone stwory
przed wejściem do środka. Teraz bariera została
przerwana i...
- Uuuups! Chyba zrobiliśmy coś bardzo, bardzo
głupiego!
- Trzeba by odłożyć tamte kawałki na miejsce...
Ruszyli w kierunku następnego podwyższenia, po
drodze rozważając rewelacje Loona.
- Hej, to jakieś brednie! Jaki pojazd? Jaki latający
statek?
- 187 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- No, pewnie coś jak sterowce, albo te
dziwaczne krasnoludzkie lotnie.
- Jeśli to jest statek, to dlaczego stąd nie
odlecieli?
- Może się zepsuł, albo co...
- No czekaj, przecież on nie powiedział, że TO
jest ten pojazd?
- Tak by wynikało...
Zdążyli przejść tylko kilkanaście kroków,
kiedy zaalarmowały ich dziwne odgłosy.
Przystanęli w wąskim korytarzu, ostrożnie
wyjrzeli za zakręt i cofnęli się w popłochu.
Zamrożone istoty wdzierały się właśnie na
schody.
- Wracajmy do Loona, tam jest ostatni
kawałek spaczenia!
Wycofali się więc taktycznie w jedyne
miejsce, gdzie spaczeń jeszcze pozostał. Mając do
wyboru nieprzyjemna aurę, jaką emanował, lub
widowiskową śmierć z rąk lodowych potworów,
woleli to pierwsze. Mieli jeszcze nadzieję, że
zdołają wymyślić jakieś rozwiązanie.
Ku ich uldze martwi zatrzymali się w sporej
odległości od podwyższenia, otaczając żywych ze
wszystkich
stron.
Korzystając
z
chwili
względnego spokoju Ramon zaczął zawieszać
zaklęcia. Wiedział, że prędzej czy później będą
mu potrzebne. W końcu ile mogli tu tkwić?
Znużeni, siedli na posadzce. Później doszedł
ich dźwięk kołatki i dzwonka...
Procesja odzianych w białe szaty postaci,
zapewne ta sama, które pojawiła się na ulicach
Altdorfu, przeszła obok nich, nic sobie nie robiąc
z gromady lodowych zombie. Na widok upiorów,
przesuwających się dostojnym krokiem między
hordą krwiożerczych potworów, uwięziona pod
czarnym drzewem grupa kompletnie zdębiała.
- Khe, khe... Czy wy TEŻ ich widzieliście?
- Noooo...
- Eeeej, wy! Hej, zatrzymajcie się!
Znikające już za zakrętem upiory nie zwróciły
na ich wołanie najmniejszej uwagi.
- Ciekawa rzecz, przedtem gadali jak najęci, a
teraz ani słowa...
- Może to nie ci sami?
- No co ty, ilu takich widziałeś w życiu?
Odziane na biało postaci obeszły wewnętrzną
komnatę dookoła i jakiś czas potem znów
pojawiły się w polu widzenia. Kołatki i dzwonki
stawały się coraz bardziej irytujące.
- Riannon, może ty z nimi pogadasz? zaproponowała Elizabeth.
- Tak, powiedz im, żeby uciszyli te cholerne
kołatki - wszedł jej w słowo Randal - Bo mnie,
kurwa, wnerwiają.
Elfce nie bardzo podobał się pomysł wołania
jakiejś zjawy. Uważała to za pomysł równie
beznadziejny jak rozmowa z Loonem, ale reszta
wpatrywała się w nią wyczekująco. Odwróciła się
w stronę procesji, która po raz kolejny ich mijała
i zawołała w eltharinie.
Jedna z białych postaci zatrzymała się i
odłączyła od pochodu. Zbliżała się powoli, a wraz
z nią zbliżała się fala chłodu. Riannon zaczęła się
zastanawiać, czy próba nawiązania kontaktu w istocie
była dobrym pomysłem. Poczuła się mocno niepewnie,
kiedy postać stanęła przed nią. Wydawała się
olbrzymia. W jednej ręce trzymała kołatkę, w drugiej
dzwonek. Jej twarz zakryta była białą chustą.
- Hmm... Km jesteście? - zapytała w staroelfickim.
Żadnej odpowiedzi. Po chwili postać zagrzechotała
kołatką i zadzwoniła dzwonkiem.
- Nie możecie mówić?
Chwila ciszy. Potem klekot kołatki.
- Czy to znaczy tak? Kołatka „tak”, dzwonek „nie”?
Kołatka.
Rianon
obejrzała
się
na
pozostałych
i
przetłumaczyła to, co powiedziała.
- Czy jest stąd wyjście?
Kołatka. Uśmiech Rian.
- Czy jest stąd jakieś inne wyjście, prócz tego,
którym przyszliśmy?
Dzwonek. Kolejne rozczarowanie.
- Cóż.... Czy możemy wam jakoś pomóc?
Cisza. Kołatka. Dzwonek. Czyżby „Nie wiem”?
Mozolną rozmowę z białą postacią przerwało nagłe
zamieszanie. Wyglądało na to, że jeden kawałek
spaczenia to jednak za mało, by powstrzymać
zamrożonych na dłużej, bo w końcu zaczęli się
przedzierać przez niewidoczna zaporę. Pierwsi
napastnicy zginęli natychmiast z rąk Elizabeth i Tanji.
Pozostali cofnęli się, ale już po chwili znalazł się kolejny
śmiałek, który skoczył z wyciągniętymi pazurami w
kierunku Riannon. Smagnęła go rogami. Postać w bieli,
uznając widać rozmowę za zakończoną, odwróciła się i
majestatycznie wróciła do pochodu. W tej samej chwili
korzenie drzewa ożywiły się, Loon zsunął się na sam
dół, rozejrzał się wokoło, po czym złapał grudę
spaczenia i zniknął w wijącej się czarnej masie niby drzewa. Zamarznięte kreatury natychmiast rzuciły się
naprzód i zaczęły atakować wszystko i wszystkich na
swej drodze, równie zażarcie usiłując rozsiekać
zarówno białe larwy, jak i drzewo, ludzi, jak i elfkę modliszkę.
Larwy umknęły. Drzewo podwinęło pod siebie
ruchliwe korzenie. Drużyna zaczęła przebijać się do
wyjścia, zdecydowana wyleźć na górę nawet mimo
gryzących głów. Jednak szybko okazało się, że nie mają
najmniejszych szans, by tam dotrzeć. Pierwszy opadł z
sił Ramon. Ciskanie zaklęciami na prawo i lewo szybko
go wyczerpało. Pozostali starali się go ochraniać, jak
tylko mogli, ale było jasne, że bez magicznego wsparcia,
w dodatku obarczeni dodatkowym ciężarem, nie dotrą
nawet do połowy drogi.
- Do środkowej komnaty! – wrzasnęła Elizabeth. –
Musimy dać Ramonowi odpocząć!
Przebijali się krok za krokiem, z nadzieją myśląc o
grubych murach i solidnych drzwiach. Wiedzieli, że
było to jedyne sensowne miejsce, w którym można się
było bronić. Wszakże starożytne elfy zginęły tam z
wyczerpania albo głodu, a nie z rąk zamrożonych
umarłych. Wycinali lodowate stwory za pomocą mieczy
i sztyletów, pazurów i rogów, osłaniając się nawzajem,
aż wreszcie stanęli w drzwiach upragnionego
schronienia.
- 188 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ----------
Rozdział 7.
W
yczerpani, jeden za drugim wpadali do
wewnętrznej komnaty. Półprzytomny Ramon
osunął się na podłogę. Ledwie trzymająca się na
nogach Tanja siadła ciężko koło niego, szukając
w torbie leczniczego eliksiru. Jeden z
przeciwników wpakował jej ostrze prosto w
brzuch. Broczyła też krwią z kilkunastu
drobniejszych ran. Nie była w stanie utrzymać
miecza w dłoni.
Pościg deptał im po piętach.
- Randal, barykaduj te drzwi! – krzyknęła
Elizabeth, siekąc mieczem umarłych, którzy
próbowali wedrzeć się do środka. – Riannon,
pomóż mi!
Stojący na granicy wytrzymałości Randal
czuł, że za chwilę runie nosem na kamienną
podłogę. Samo utrzymanie się na nogach było
dla
niego
potwornym
wysiłkiem.
Ale
przynajmniej stał, w przeciwieństwie do Ramona
i Tanji. Ktoś musiał przecież zamknąć te drzwi!
Sięgnął za pazuchę i wydobył buteleczkę
eliksiru z Czerwonego Korzenia. Jeśli miał
choćby ruszyć palcem, potrzebował energii...
Z rykiem na ustach odepchnął Elizabeth i
szerokim wymachem zmiótł z drogi tłoczące się
w progu potwory. Zatrzasnął drzwi, miażdżąc
nimi jednego z zamrożonych, jednak stwory
wpadały już do środka przez przeciwległe
wejście. Elizabeth rzuciła się na drugi koniec
komnaty, by je powstrzymać. Riannon
doskoczyła do Randala. Wspólnymi siłami
podnieśli ciężką, żelazną sztabę i zawiesili ją na
wbitych w ścianę hakach. Teraz, żeby się dostać
do środka, stworzenia musiałyby mieć taran.
Za ich plecami templariuszka odpierała
kolejny atak. Randal, wrzeszcząc w bojowym
szale, wywołanym przez czerwony płyn, w
mgnieniu oka znalazł się tuż obok niej. W końcu
i drugie wrota zostały zamknięte. Rozszalały
złodziej wytłukł jeszcze pozostałe paskudyy,
które wcześniej wdarły się do środka, po czym,
wciąż pełen wigoru, zaczął dźgać umarłych przez
wąskie okienka. Pozostali obserwowali go
wzrokiem pełnym rezygnacji. Starał się, jak
mógł, ale na niewiele się to zdawało. Stworów
były dziesiątki, setki, tysiące...
- No to jesteśmy tu zamknięci jak sardynki.
Cudownie. Po prostu cudownie – mruknęła
Elizabeth i usiadła, opierając się o ścianę.
Dookoła kłębiły się hordy umarłych. Procesja
zniknęła nie wiadomo kiedy. Stukot kołatek i
dzwonienie dzwonków zastąpiły miarowe
uderzenia
mieczami
o
mur.
Oblężeni
odpoczywali. Ramon medytował. Riannon
szwendała się bez celu po komnacie, uważając,
żeby nie zdeptać walających się po podłodze
kości. Co jakiś czas zaglądała do wnętrza filaru,
próbując zrozumieć wypisany tam tekst. Reszta
opatrywała rany i pomniejsze skaleczenia lub udawała,
że myśli.
- Może przyzwiemy modliszki? - zaproponowała
Tania.
Reszta spojrzała na nią obojętnie. Teraz i tak było
im wszystko jedno. Najemniczka z trudem podniosła
się z ziemi i zajęła wykreślaniem klepsydry
przenikającej się z okręgiem. Okrąg był naprawdę duży.
Chwilę później stała już w środku, wołając "Mantis!"
we wszystkie strony świata, zastanawiając się przy
okazji, gdzie te strony świata są. Była zmęczona.
Czekali.
Nie wiedzieli, ile czasu upłynęło od
odprawienia rytuału. Powoli tracili nadzieję, że
modliszki w ogóle się zjawią. Randala zmęczyło w
końcu bieganie i dźganie wrogów przez wąskie
strzelnice, zresztą zajęcie to wydawało się nie mieć
większego sensu, bo na miejsce zabitych i okaleczonych
kreatur zjawiały się nowe. Teraz już tylko klął, bo
dudnienie zza muru przyprawiało go o bezsilny gniew.
Ramon przespał godzinę czy dwie, a potem zajął się
zawieszaniem zaklęć. On jeden był w stanie dostrzec
jakąś zaletę siedzenia w komnacie otoczonej przez
potwory. Kreatury były pewnego rodzaju ożywieńcami,
mógł więc korzystać ze zmagazynowanej w ich ciałach
mocy. Żałował tylko, że nie był w stanie wchłonąć jej
całej, odbierając umarłym wszelkie pozory życia –
niestety, żaden mag na świecie nie zdołałby tego zrobić.
Riannon siedziała wewnątrz filaru, po raz kolejny
czytając runy ze ścian, zastanawiając się nad ich
wieloznacznością i przesłaniem. Miała nadzieję, że
między wierszami znajdzie informacje odnośnie
sposobu uruchamiania elfickiego statku, oczywiście o
ile ta konstrukcja rzeczywiście była statkiem, jednak
starożytni nie napisali ani słowa na ten temat. Nie było
tu też ani słowa na temat jakiejkolwiek broni. Zapiski
były strasznie enigmatyczne i elfka nie była w stanie
wydobyć z nich niczego nowego.
Elizabeth z Tanią łamały sobie głowy, próbując
połączyć strzępy informacji i usiłując znaleźć w nich
jakiś sens, starając się przy tym ignorować hałas
dochodzący z zewnątrz. Rezultaty były nader mizerne.
Wciąż brakowało im zbyt wielu fragmentów tej
skomplikowanej układanki, począwszy chociażby od
przyczyn pojawienia się upiorów z dzwonkami i
kołatkami.
- Lae... Ocean. Ocean czego?
- Może mamy ich tam odesłać?
- Jak? Gdzie?
- A skąd ja to mogę wiedzieć? Rian!?
Elfka wychyliła się z wyrwy w filarze. Wzruszyła
ramionami i podeszła do nich.
- Ten tekst jest bez sensu. Nie wiem jak oni się tu
dostali. Jest coś o miejscu i przejściu.
- Być może filar jest przejściem... - odezwał się nagle
Ramon, - Od środka wygląda dziwnie, jak rura,
kończąca się nie wiadomo gdzie. – dodał, zawieszając
kolejne zaklęcia – Całkiem możliwe, że to rodzaj
magicznej bramy.
Reszta grupy spojrzała na niego z podziwem.
- 189 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Kurczę, możesz mieć cholerną rację! Tylko
jak to działa?
- Kto wie, może jak typowy portal
wielokierunkowy? Wystarczy podać miejsce
docelowe i...
Nie musiał kończyć myśli, wszyscy już
wiedzieli, o co chodzi. Jednocześnie pomyśleli o
snujących się dookoła upiorach. Chcieli wrócić,
ale im się nie udało... Może dlatego właśnie
ukazywali się ludziom? Może pomogłoby im,
gdyby chociaż ich szczątki wróciły do domu?
Niedługo potem kości, co do jednej, leżały na
posadzce
wewnątrz
filaru.
Ostatecznie
wylądowały tam także błyskotki zabrane
rabusiom.
- No dobrze. Ramon, masz jakiś pomysł? –
Riannon spojrzała pytająco na maga.
- Musicie podać nazwę miejsca. Zapewne w
eltharinie.
- Może na początek spróbuj po prostu „dom”?
– zaproponowała Elizabeth.
Riannon spróbowała. Nic się nie wydarzyło.
- Obawiam się, że jednak musi to być
konkretna nazwa. Dom? Według napisu ich dom
to Lae... Lae co? Ta runa jest kompletnie
niezrozumiała!
- Z niczym ci się nie kojarzy?
- Nie. Może jest zbyt zamazana? Och,
nieważne. Lae to Ocean. Ocean czego?
- Raaany, już to przerabialiśmy! Czarny
Ocean! Może jednak Abyss?
- Nieee, Abyss nie jest dobrym miejscem...
Stali, bezmyślnie wpatrując się w kości. Czuli
się jak banda głupków.
- A może wyślemy ich gdziekolwiek i
sprawdzimy czy to w ogóle działa? A później
sami się w ten sposób przeniesiemy. Jak jest
Altdorf po elficku? Przecież kiedyś była tam
osada elfów...
Tym razem filar zadziałał. W górze coś
zabuczało, runy na ścianach rozjarzyły się
oślepiającym blaskiem. Kości zaczęły unosić się
w górę, jakby coś wsysało je w głąb ciemnej rury,
a później zniknęły bez śladu.
- Myślicie, że wylądowały w Altdorfie?
- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
Już mieli wejść do środka, kiedy znów
usłyszeli buczenie. Mrok, wiszący dotąd gdzieś w
górze, zaczął spływać w dół. Nie wróżyło to nic
dobrego, zwłaszcza, że ciemność zaczęła się
rozprzestrzeniać i pochłaniać filar. Przypuszczali,
że oto stanęli oko w oko z tym, co ścigało
starożytne elfy. Ramon nie miał wątpliwości –
portal, widocznie spaczony, otworzył się na
domenę Chaosu. Nie pozostało nic innego jak
uciekać. Ale dokąd?
Tylko chwilę zastanawiali się, czy powinni
otworzyć drzwi. Znali wyjście z tego miejsca,
musieli się tylko przebić. W porównaniu z
Chaosem zamarznięte stwory były niczym.
Elizabeth otwarła wrota i w kierunku białych
stworów poleciała pierwsza ognista kula. Zaraz
za nią następna. Miecz templariuszki zaśpiewał
w mroźnym powietrzu. Obok niej Riannon siekła
przeciwników rogami i pazurami, prąc naprzód niczym
imperialny czołg parowy. Randal, wrzeszcząc coś
niezrozumiale, wymachiwał mieczem jak szalony.
Tanja rozdzielała ciosy spokojnymi, oszczędnymi
ruchami. Mozolnie parli naprzód, otoczeni ze
wszystkich stron przez masę umarłych.
Ciemność za ich plecami cały czas rosła. W gęstym
mroku zaczęły majaczyć niewyraźne kształty. Przez
podziemia przepłynęła fala duszącego smrodu. Coś
przestąpiło granicę światów. Wielkie, obrzydliwe
postacie, w pełnych pancerzach i hełmach z
pojedynczym rogiem. Służalcy Nurgle’a, Boga
Rozkładu, otoczeni chmurą much, najwidoczniej
odpornych na mróz. Na ich widok krew zastygła w
żyłach Randala. Ramon jęknął. Elizabeth zbladła jak
prześcieradło. Tanja krzyknęła ze zgrozy i obrzydzenia,
zaś Riannon poczuła się tak, jakby przez jej żołądek
przemaszerowała armia ognistych mrówek. Przez
krótką chwilę skamienieli w bezruchu, jednak ocknęli
się błyskawicznie i podjęli przerwaną wędrówkę ze
stokroć większą determinacją.
Kiedy słudzy Nurgle’a dostrzegli grupę śmiałków, w
ich oczach pojawiła się żądza mordu. Ruszyli. Ich broń
siała straszne spustoszenie. Jedynym pocieszeniem był
fakt, że białe stwory atakowały również ich. I choć
padały jeden za drugim, niezdolne sprostać
straszliwym wojownikom, spowalniały ich marsz samą
swą liczbą.
U
ciekinierzy dotarli wreszcie na zewnętrzny
korytarz. Poczuli przypływ nadziei. Dopóki walczyli w
wąskim przejściu, byli w stanie posuwać się dość
szybko. Wkrótce jednak dotarli do szerokiego podestu
wokół podwyższenia. I choć mogli już niemal dojrzeć
wyjście, utknęli, otoczeni ze wszystkich stron. Przebijali
się dalej, siekąc stwory na prawo i lewo. Potwornie
powoli, krok za krokiem. W całym tym bałaganie
zniknął gdzieś Ramon. Riannon zaczęła się rozglądać,
odpychając nachalne kreatury, roztrącając je i
miażdżąc bezlitosnymi uderzeniami rogów. W końcu
dostrzegła maga. Świadoma, że bez niego na zawsze
zostanie modliszką, rzuciła się natychmiast w jego
kierunku. Sekundę za późno - jeden ze stworów właśnie
nadziewał go na miecz. Zmiotła kreaturę pazurami.
Wylała na rzężącego maga butelkę zielonego eliksiru,
mając nadzieję, że jakimś cudem nie wyzionie ducha.
Pazurami jednej ręki torowała sobie drogę, drugą
trzymała Ramona, osłaniając go rogami.
Elizabeth, Tanja i Randal nawet tego nie widzieli.
Wsparci o siebie plecami, broczący krwią z dziesiątek
drobnych ran, myśleli już tylko o tym, żeby dotrzeć do
postumentu. Oprzeć się o niego chociaż na chwilę,
może nawet wleźć na górę, złapać oddech! Wreszcie
przebili się, przycisnęli mokre od potu i krwi grzbiety
do zimnego kamienia. Gdyby nie on, nie utrzymali by
się na nogach ani chwili dłużej.
Błysnęło wąskie ostrze i Tanja zgięła się wpół.
Stojąca obok templariuszka w ostatniej chwili
sparowała cios, który miał dobić Terenkovą. Wysunęła
się do przodu, zasłaniając przyjaciółkę, która powoli
osuwała się na ziemię, zostawiając na postumencie
- 190 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------szeroką rubinową smugę. Westchnęła z ulgą
widząc, że najemniczka wyciąga zza pazuchy
buteleczkę z eliksirem i podnosi ją do ust.
Tanja dziękowała Bogom, że przezornie
zaopatrzyła się w kilka porcji potwornie drogiego
magicznego leku. Miała tylko nadzieję, że zdołają
się wydostać z podziemi, zanim skończy się jego
działanie. Z niepokojem spojrzała na Elizabeth.
Wiedziała, że rana, którą templariuszka odniosła
na samym początku, może się otworzyć lada
chwila.
Nie mogli tak sterczeć w nieskończoność,
opierając się o postument. Nie mogli nawet
poczekać, aż eliksir zdoła całkowicie zamknąć
dziurę w brzuchu Terenkovej. Ciemność była
coraz bliżej. W końcu, chcąc nie chcąc, ruszyli
dalej, uparcie dążąc ku odległemu tunelowi,
starając się nie myśleć o pokrywających go
głowach. Nie było sensu martwić się na zapas.
Nie wierzyli już, że tam dotrą.
Za nimi szalała istna burza. Opancerzeni
Nurglowcy i morze białych stworów. Do tego
rozrastająca się i pochłaniająca coraz to nowe
fragmenty konstrukcji czerń, z którą woleli się
nie spotykać. A przed nimi...
Rozdział 8.
P
rzed uciekinierami zaczęło się robić
wyraźnie luźniej.
Dotarli do schodów i ujrzeli grotę tak
odmienioną, że przez chwilę nie byli pewni, czy
w ogniu walki nie pomylili kierunków. W
zasadzie grota pozostała ta sama, przynajmniej
jeśli chodzi o kształt, jednak kłapiące szczękami
głowy zniknęły. Stwory, których ciasno
upakowane ciała pokrywały przedtem całą
powierzchnię ścian, podłogi i sufitu, zostały
zmasakrowane. Wszędzie walały się fragmenty
zamarzniętych korpusów, poobcinane kończyny i
odrąbane głowy. W jaskini pozostało tylko kilku
umarłych, ledwo trzymających się na nogach. I...
modliszki. Jednak przybyły na wezwanie!
Czując przypływ nowej nadziei, poszukiwacze
przygód ruszyli przed siebie tak szybko, jak tylko
zdołali. Wiodący na powierzchnie tunel został
oczyszczony z natrętnych głów, gryzących co
popadnie. Teraz mogli bezpiecznie wspiąć się do
wyjścia.
Przodem posłali Randala, który ledwo
trzymał się na nogach. Za nim ruszyła Tania, z
dłonią wciąż przyciśniętą do brzucha. Potem
Elizabeth, coraz mocniej brocząca krwią.
Riannon miała iść ostatnia i chronić przed
upadkiem pozostałych, gdyby nie zdołali się
utrzymać w stromym przesmyku. Ona jedna była
niemal zdrowa, nie licząc kilku zadrapań.
Kiedy tylko Elizabeth zrobiła jej dość miejsca,
elfka zaczęła drapać się ku górze, trzymając
nieprzytomnego Ramona rogami. Modliszki, stojące u
wylotu tunelu, miały osłaniać ich odwrót. Co prawda,
niewiele ich zostało. W starciu z sługami Nurgle’a miały
kiepskie szanse.
Riannon była dopiero w połowie drogi, gdy
wojownicy Pana Rozkładu dotarli do wyjścia,
masakrując każdą istotę, która ośmieliła się stanąć im
na drodze. Ścigali uciekinierów z zadziwiającą
determinacją. Jednak w końcu natknęli się na
przeszkodę nie do pokonania. Zakuci w potężne
pancerze nie mogli nawet marzyć o przeciśnięciu się
przez wąski tunel. Żaden z nich nie mógł zdjąć
zrośniętej z ciałem Zbroi Chaosu. Mogli jednak
spróbować czegoś innego. W ich dłoniach pojawiły się
liny zakończone potężnymi hakami.
O
bciążona bezwładnym ciałem Ramona elfka
posuwała się wolniej od towarzyszy. Nagle poczuła, że
coś wbiło się jej w plecy. Żelazny hak zaczepił o
okrywający ciało pancerz modliszki. Sługa Chaosu
szarpnął za linę, próbując ściągnąć ofiarę w dół.
Riannon przerzuciła Ramona nad głowę, zasłaniając go
własnym ciałem, i cisnęła w przeciwnika ładunkiem
wybuchowym. Eksplozja wyrzuciła ją w górę. Kurczowo
uczepiła się krawędzi. Przez kilka chwil wisiała,
zaczepiona koniuszkami palców o kamienie, aż
wreszcie wydostała z kurhanu.
Na zewnątrz czekali już pozostali. Przycupnięty pod
jednym z menhirów siedział także smok. Garreta
nigdzie nie było widać. Na pytanie, gdzie podział się
złodziej, Miluś tylko wzruszył łuskami.
- Wrzuć tam jeszcze parę bomb dla pewności. –
zaproponowała Elizabeth.
- Nie, czekaj, tam jeszcze mogą być modliszki! –
zaprotestowała Tanja słabym głosem.
- No i co z tego? – wtrącił się Randal. – Niech
sczezną!
- Przecież nam pomogły!
- Bo musiały.
- Przestań, co nam szkodzi poczekać?
- A jak ta ciemność dotrze aż tutaj? Albo tamci
wylezą na górę?
- Będziemy uważać. Jak zacznie się dziać coś
podejrzanego, wysadzimy to wszystko w powietrze.
Riannon nie słuchała ich, zajęta przekonywaniem
smoka, by łaskawie zgodził się zanieść Ramona do
medyka. W końcu, po długich namowach, lekko
obrażony Miluś zgodził się polecieć. Co więcej
oświadczył, że gotów jest zabrać dwie osoby. Wybuchła
mała kłótnia, bo wszyscy marzyli o jak najszybszym
opuszczeniu tego ponurego miejsca. Ostatecznie padło
na Elizabeth, ponieważ rana, odniesiona w pierwszym
starciu z zamrożonymi umarłymi, otworzyła się na
nowo i templariuszka była na najlepszej drodze do
tego, by się wykrwawić.
Pozostałym przypadła zaszczytna rola zasypywaczy
kurhanu. Kiedy wszystkie modliszki opuściły
grobowiec, Riannon wydobyła z magicznej torby
wszystkie materiały wybuchowe, jakie tylko mogła
znaleźć. Wrzuciła je do tunelu, po czym w zasadzie nie
musieli już nic zakopywać – powietrzem targnął
potworny huk, chmura pyłu przesłoniła niebo, a
- 191 -
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------wzgórze zapadło się, pochłaniając grobowiec i
nie wiadomo, co jeszcze wraz z nim.
Ocalałe modliszki rozsiadły się wokół Tani,
zakładającej właśnie opatrunek, i zaczęły ją
dręczyć pytaniami o zapłatę za przyzwanie.
Najemniczka, nie mając ochoty na targi,
udawała, że ich nie słyszy, aż w końcu, widać
znudzone, poszły sobie, mamrocząc coś pod
nosami.
Kiedy wszystko już było załatwione grobowiec zasypany, a modliszki odesłane,
cudem ocaleni bohaterowie, ledwo trzymając się
na końskich grzbietach, ruszyli powoli w
kierunku Altdorfu.
D
otarli na miejsce półprzytomni z
wyczerpania. W domu białego nekromanty roiło
się już od rozmaitych medyków. Ramonem
zajmowali się najlepsi w stolicy chirurdzy. Jego
goście natychmiast zostali otoczeni opieką przez
co najmniej tuzin medyków, wykrzykujących ze
zgrozą i załamujących ręce na widok ich ran.
Elizabeth i Tania, ledwie żywe, wylądowały
ostatecznie w szpitalu i pozostały tam znacznie
dłużej niż Ramon, który wrócił do domu po kilku
zaledwie dniach i od razu utknął w laboratorium.
Przeżycia w podziemiach nie pozostały bez
wpływu na nerwy uczestników wyprawy.
Męczyły ich nawracające koszmary. Powiew
chłodniejszego wiatru wywoływał dreszcze.
Nawet najmniejsza mucha kojarzyła im się z
zakutymi w zbroje sługami Nurgle’a. Każdej nocy
widzieli w snach procesję ubranych na biało
postaci, potrząsających dzwonkami i kołatkami.
Elizabeth i Tanja cierpiały na takie wahania
nastrojów, że zarówno medycy, którzy
początkowo zadowalali się faszerowaniem obu
wojowniczek potwornymi ilościami Czarnego
Lotosu, jak i kapłanki Shally’i, pomagające przy
chorych, nie mieli już do nich siły. Stwierdzili
cyklofrenię i orzekli, że albo przejdzie, albo nie,
po czym odesłali pacjentki do domu.
Tanja, uwolniona spod czujnej opieki
kapłanek,
zaordynowała
sobie
kurację
spirytusową, co polegało na tym, że siedziała w
domu i wlewała w siebie niewiarygodne ilości
gorzałki, wskutek czego przez większość czasu
była kompletnie znieczulona. Elizabeth zaś,
cichcem faszerując się Czarnym Lotosem,
zaczęła pisać listy do Err’avandrela i opata
Sugera. Listy te, w zależności od aktualnego
nastroju templariuszki, bywały niezwykle
optymistyczne lub, dla kontrastu, grobowo
ponure. Elf nie dał znaku życia, za to Suger
owszem, w związku z czym po paru tygodniach
wojowniczka trafiła, nie całkiem dobrowolnie, do
przytulnej celi w Świątyni Myrmidii w Nuln,
gdzie z wolna dochodziła do siebie.
Randal, po którym zawsze wszystko spływało
jak woda po kaczym kuprze, odleżał swoje i po
tygodniu był już w pełni sił. Ciągle gadał o
chędożeniu, zupełnie jakby była to jedyna rzecz,
która była w stanie utrzymać go przy zdrowych
zmysłach. Ledwie wstał z łóżka, natychmiast pognał do
najbliższego burdelu i nie opuszczał go przez dłuższy
czas. Jednak pobyt w stolicy przestał mu służyć.
Pewnego dnia zwinął manatki i wyjechał do Nuln, gdzie
już wkrótce otworzył coś, co nazywał „luksusowym
hotelem z kompleksową obsługą”. Lokal ów był w
samej rzeczy luksusowy, a obsługa, zapewniana przez
nader urodziwe dziewczęta, była kompleksowa.
Jednakowoż z hotelem nie miało to zbyt wiele
wspólnego. No, chyba że łóżka.
Garret gdzieś się zaszył, a Riannon zamknęła się w
swojej celi i wychodziła z niej tylko po to, by podręczyć
Ramona. Sam Ramon miał wszystkich po dziurki w
nosie.
W międzyczasie Udo van der Vaalas, który po
namyśle postanowił odłożyć „podróż handlową” na
później, przyniósł wieść, że podczas ich nieobecności
na Altdorf spadł deszcz kości i błyskotek, co zapewniło
kapłanom Morra zajęcie na dłuższy czas. Tajemnicze
szczątki gromadzono starannie w świątyni Boga
Śmierci i poddawano wnikliwym badaniom, z których
nic nie wynikało. Tak naprawdę nikogo to nie
obchodziło. Żaden z uczestników wyprawy nie miał
ochoty na snucie wspomnień. Na jakiś czas przestali się
ze sobą kontaktować, próbując o wszystkim zapomnieć.
I przez cały ten czas co noc śniło im się to samo.
Idący w milczeniu pochód odzianych na biało postaci z
dzwonkami i kołatkami w dłoniach...
- 192 -

Podobne dokumenty