NOCNICE (latające światełka, klękanice} — to
Transkrypt
NOCNICE (latające światełka, klękanice} — to
- (latające światełka, klękanice} — to błąkające się wieczorem i nocą po polach niebieskawe płomyczki. Ukazywały się całymi gromadami, gdy umilkł wieczorny dzwon "na pociyrze". Latały szybko, atakując tych, których wieczór zastał na polach przy pracy lub paszeniu bydła. Nocnice były szczególnie złośliwe wobec tych, którzy nie klękali (klękanice), gdy dzwonili na Anioł Pański. Bywało, że potrafiły swe ofiary wodzić do białego rana. Choć miały wygląd jarzących się płomyków, wyciekało z nich dużo wody. Swoje ofiary najczęściej przewracały, deptały i polewały wodą. W naszych stronach — zgodnie z licznymi przekazami — miały pokazywać się w Bojszowach na Slepiotach, na międzyrzeckim Przygonie i w Jedlinie na stawach Skutecznym środkiem na obronę przed światełkami było zjeżdżanie z pola zaraz po wieczornym dzwonie „Na pociyrze". ŚWIETLA — (dobry duszek nocny). W opowieściach ludowych przedstawiany jako duża kula światła, często z zarysami ludzkiej twarzy. Zjawić się miała natychmiast, gdy ktoś w środku ciemnej nocy, szczerze i gorąco prosił o pomoc. Swietla wskazywała drogę tym, którzy ją zgubili, furmanom pomagała naprawić zepsute koła, świeciła przy nocnych reperun-kach. Za swoje dobrodziejstwo żądała chrześcijańskiej podzięki. Była niedobra dla ludzi nieuczciwych i bezbożnych. W Bojszowach i okolicy duszek ten był szanowany, o którym ludzie mówili z wielką czcią. Wieś, otoczona od zachodu głębokimi lasami, od wschodu podmokłą doliną Wisły, nie miał dobrych dróg. Podróżowanie przez obszar wsi, zwłaszcza nocą było ryzykowne. Świetle, które kryły się najczęściej w pobliżu krzyży i kapliczek polnych i leśnych, na rozstajach dróg, czuwać miały nad 'bezpieczeństwem podróżnych. Lecz pomocy udzielały zawsze tym, którzy o nią poprosili, a później umieli za tę pomoc dziękować. LOTAWIEC - (bied nocny] — tajemniczy demon powietrzny rodzaju męskiego, istniejący w wierzeniach ludowych od pradawna. U nas, w pszczyńskiem nieco zapomniany. Zachował się jedynie w nazwisku Lotawiec, Latawiec. Często utożsamiany z wędrującymi gwiazdami, kometami i spadającymi meteorytami. Podobno świetliste ciało tego demona im bliżej było ziemi, tracić miało swój niebiański blask i przybierać postać dorodnego młodzieńca. Żadna kobieta nie była w stanie oprzeć się potędze jego spojrzenia. Od chwili poznania go, taka kobieta nie należała już do ziemi. Wieczorami uciekała z domu do miejsca, gdzie poznała pięknego błęda, unosiła tęskne oczy w niebo, wzywała go spojrzeniem, głosem i pragnieniem serca. Gdy Lotawca trafiał promyk wschodzącego słońca, tracił świecące skrzydła i złocisty warkocz, a po siedmiu dniach umierał, jak normalny człowiek. LOTAWICA - (wietrznica) — nocny demon powietrzny rodzaju żeńskiego. W naszych stronach słowo "lotawica" oznaczało dziewczynę, która "nie trzymała się" domu, często bez pozwolenia rodziców do późnej nocy przebywała poza domem. Demon również utożsamiany ze spadającymi gwiazdami, czasem podobny do białego gołębia, dziwnego czarnego ptaka, lub też puszczyka. Przybierał postać powabnej dziewczyny, która urodą uwodziła mężczyzn. Kto nie miał ciężkich grzechów, mógł uchronić się przed wpływem istot wietrznych, mówiąc: "Ja cię chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... Jakżeś panna, niech ci będzie Anna, a jakżeś młodzieniec, niech ci będzie Wawrzyniec". Ponadto osoba zniewolona przez tego ducha mogła się jeszcze wyzwolić od jego uroku poprzez stosowanie różnorodnych zabiegów magicznych np. okadzanie się dymem z suszonego łajna świńskiego. UTOPLEC - (utopel, wodnik) — demon wodny rodzaju męskiego, któremu przypisuje się wciąganie ludzi w czeluści wodne, wywoływanie wirów, wylewy rzek, zatapianie łąk i pół. Te nadzmysłowe istoty miały wabić urodą i miłym głosem, pokazując się ludziom w postaci NOCNICE młodego myśliwego, wyfraczonego panicza, ładnie ubranego wieśniaka, ale czasem obrzydliwego karła, czy małego chłopczyka. Siedliskiem utopców były w naszych stronach liczne stawy, przykopy polne i leśne, Gostyń, Korzyniec, Młynówka. Według ludowego przekazu, matecznikiem utoplców pszczyńskich miała być Sucha Grobla na Swierczyńcu. Spod drewnianego mostu nad Korzyńcem utoplec — senior zwany Paterplesem miał rozsyłać młodych utoplców po wszystkich stronach Żabiego Kraju. W mitologii śląskiej utoplce nie były tak groźne, jak w innych regionach kraju. Bywało tu, że przyjaźniły się z ludźmi. POŁEDNICE - (południce, żytni baby, żytnice, rusałki polne] — demony pól, w które wierzono już w czasach przedchrześcijańskich. Wyobrażano je sobie w postaci niewiast o modrych, przenikliwych oczach, płowych włosach, ubranych w białe szaty, wystrojone kłosami zbóż i bławatkami. Ale w ludowych opowieściach odnaleźć można i inne wyobrażenie południcy: wysoka, brzydka, mająca długie, żelazne zęby kobieta, kroczące, w orszaku siedmiu czarnych psów. Połednice chowały się w zbożu w okresie od kwitnienia do żniw. Potem miały opuszczać świat i zapadać na długi sen pod ziemię. Przypisywano im falowanie łanów. Latem w upalne, skwarne południe wysuwały się ze zbóż i napadały na ludzi pracujących w polu lub śpiących przy paszeniu bydła. Zsyłały na nich senność, bóle głowy, niemoc. W naszych stronach wierzono, że połednice były raczej dobrymi duchami, gdyż uosabiały niebezpieczeństwa grożące ludziom pracującym pod palącym słońcem lata, strzegły dojrzewających zbóż przed podpaleniem, stratowaniem przez dzieci lub bydło. Raczej niewiele się o nich mówiło, lecz obecne były w licznych ludowych przywiarkach, np. podczas żniw należało na pierwszej od drogi lalce zrobić z dorodnego kłosia krzyż, aby zło nie miało dostępu, nie należało zostawiać na rżysku powrósła bez snopa, zabraniano zostawiać w polu dzieci bez opieki (…). Jakieś znaczenie miało też wielkanocne święcenie pól i wkładanie do ziemi krzyżyków z palmy. MORY - (morowe dziewice, anioly śmierci, czarne anioły, mary, widma) — demony chorób głęboko zakorzenione w tradycji wierzeń ludowych. Od pradawna przypisywano im zsyłanie plag morowego powietrza, wielkich pożarów, głodów i wojen. Miały to być brzydkie, chude, z rozczochranymi włosami i ubrane w biel kobiety, które w otoczeniu czarnych mar, widm przechodziły lub przejeżdżały na końskim szkielecie od wsi do wsi i rozsiewały zarazę, podkładały ogień lub prowokowały do rzezi. Innym ich obrazem miały być mgliste, ciężkie wyziewy wznoszące się nad bagniskami, przynoszące do ludzkich osad dżumę, tyfus, wrzody i suchoty. (…) DIABŁY - (kuternogi, szatany, czarty; biesy, kusiciele, pokuśniki, sroły, gizdy) — postacie najbardziej popularne w demonologii ludowej. Pojawiły się wraz z chrześcijaństwem jako uosobienie zła (…). Diabły miały swe leża na bagnach i trzęsawiskach, w głębokich wąwozach i jarach, pod korzeniami dzikiego bzu lub w spróchniałych wierzbach, w starych dworach, karczmach, młynach, w zaroślach, w pobliżu skrzyżowań i rozstajów dróg. Każda miejscowość miała swoje diabły. Straszyły one w fizycznej postaci, wyrządzając różne psoty, wyprowadzając na bezdroża, nakłaniając do zaprzedania duszy. Nigdy nie przenosiły się do sąsiednich wsi, bo tam miały gospodarzyć inne diabły(…). Najpopularniejszy jest diabeł chłopski ubrany w prosty, wiejski strój. To osobnik chudy, z ogromną obrośniętą głową, wielkimi ślepiami i co charakterystyczne — bez dziurek w nosie. Ma ostre rogi, długi krowi ogon, na nogach kopyta, na rękach długie pazury. Śmierdzi smołą i siarką. Trochę głupkowaty, dający się łatwo oszukać. Narwany, szybko biegający. Czasem pokazujący się nago. Inny wizerunek, to diabeł pański, wystrojony w bogate odzienie, z cygarem w pysku. Najbardziej wyrafinowanym typem jest diabeł cudzoziemski (najczęściej niemiecki). To prawdziwy piekielny arystokrata ubrany w czarny lub czerwony frak, niebieskie wąsko szyte spodnie i kapelusz o trzech rogach (lub cylinder). Wspólnymi cechami dwu ostatnich typów czartowskich to dostojność, wzbudzająca zaufanie, chytrość i przebiegłość (…). W miejscach podlegających diabłowi nie należało gwizdać. Przechodząc obok takich miejsca trzeba było głośno modlić się, często się żegnać znakiem krzyża, kropić święconą wodą, zakreślać święconą kredą koła, broniące dostępu. Ale najlepszym sposobem było w ogóle nie wymawianie słowa: diabeł, gdyż wypowiedzenie takiego słowa, było wywołaniem demona. Dlatego starzy ludzie w naszych stronach mówili najczęściej "tyn czorny", "łon", "tyn zły", "tyn łogoniaty". W każdy nowy czwartek (po nowiu księżyca) wszystkie diabły schodziły się do jednego miejsca i wspólnie z czarownicami mieli urządzać tam hulanki. W naszej okolicy takim miejscem był bagnisty las między Bojszowami, a Swierczyńcem zwany Piekielcem. DUCHY - (duszyczki, straszki, straszydła, widziadła, to "coś”) — demony przeważnie bezpostaciowe, niewyraźne, mgliste, jakieś przelotne wizje, niezidentyfikowane obiekty, czasem też postacie ludzkie i zwierząt — istoty najczęściej utożsamiane z duchami niedawno zmarłych, a bliskich ludzi, z duchami pokutujących, nieraz nieprzejednanych wrogów, z duszami powracających z tamtego świata, aby o coś prosić, przed czymś ostrzec, coś przekazać. Napadały ludzi w porze wieczornej i nocnej, w ciemnościach lub przy lichym oświetleniu, na strychu, w piwnicy, na placu przed domem, w okolicach cmentarza, w miejscach tragicznych zdarzeń, w pobliżu zbiorowych mogił, przydrożnych krzyży... Wydawały nieokreślone odgłosy: jęki, płacz, stękania, szumy, zgrzyty. Bywało, że wywoływały zjawiska nie mieszczące się w ramach praw fizycznych: przesuwały sprzęty domowe i gospodarskie, przewracały szopy, płoty — lecz nigdy — poza wzbudzeniem przestrachu, panicznego lęku — nie wyrządzały ludziom większej krzywdy. STRASZKI — (strachy, straszydła, beboki] — w potocznym języku "to coś", co wywołuje strach, budzi lęk i przerażenie, napawa trwogą i grozą. To wszystkie te nienormalne lub paranormalne zjawiska, niewytłumaczalne zdarzenia, niepojęte odgłosy i tajemne objawienia — które wywołują lęk. Lęk jest stanem emocjonalnym człowieka, wyzwalającym w pamięci wyobrażenia magiczne i demoniczne. Do głosu w tym stanie dochodzi podświadomość, która podsuwa nieracjonalne myśli i popycha do nierozumnych reakcji (wystraszony krzyczy, drętwieje, ucieka, blednie). Nie ma człowieka, który by nie miał w życiu przynajmniej jednej przygody ze strachami, podczas której "ktoś poruszył klamkę", ktoś ciężko stąpał", "ktoś zawodził", "coś się komuś pokazało". W Bojszowach i okolicy o strachach zawsze dużo opowiadano. W długie wieczory jesienne i zimowe, przy skubaniu pierza i łuskaniu grochu, podczas spotkań rodzinnych, opowieściom o niezwykłych przygodach ze strachami nie było końca. Jeśli podczas takiego spotkania każdy uczestnik miał okazję opowiedzieć przynajmniej jedną historię, można było wysłuchać niezwykle zajmującego "dreszczowca", który odbierał ochotę do wyjścia na dwór, w ciemną noc. Według rad ludzi najstarszych, najskuteczniejszym środkiem ochronnym przed straszkami miało być czyste sumienie. Kto nie wyrządził drugiemu krzywdy i nie żył w grzechu — żadne zło nie miało do niego dostępu. Dość skuteczne miało być noszenie różańca lub szkaplerza. A kto owych talizmanów nie miał przy sobie, mógł jeszcze w przypadku pojawienia się straszka "zerzykać pociyrz". JAROSZKI - (elfy leśne, elfki, duszki, światełka leśne] — według jednych miały to być diabełki pilnujące skarbów ukrytych w lesie, natomiast według innych — dobre duchy lasu, które pomagały wydostać się ludziom, zwłaszcza zabłąkanym dzieciom z gęstwy leśnej. Bojszowy, podobnie jak wiele innych wsi pszczyńskich otoczone były głębokimi lasami. Dla mieszkańców tych wsi zawsze istniało realne zagrożenie zgubienia się w lasach w drodze ze wsi do wsi np. ze Świerczyńca do Kobióra, z Międzyrzecza do Pszczyny. Ludzie naszych stron od bardzo dawna był przezorni i mieli swoje sposoby poruszania się po lesie. Jednym z tych sposobów była wiara w ducha lasu. Dla dobrych był on najczęściej dobry, dla złych — zły. Jak ów duch wyglądał? Przekazy ludowe na jego temat są skąpe W każdym razie nie tak bogate, jak np. o utoplcach. Najczęściej by to mały ludzik, może krasnal, który z latarnią pełną światł; wyprowadzał nocnego wędrowca z ciemności leśnych, czasem był to samo "prowadzące" światełko o niebieskawym świetle, czasem Anioł Stróż przeprowadzający przez szczególnie niebezpieczni miejsca, czasem zły diablik, który płatał różne figle. Przed złymi elfami ludzie bronili się najczęściej znakiem krzyża różnymi modlitewkami, wodą święconą, postawieniem w szczegół nie niebezpiecznych miejscach kapliczki, krzyża. Dobrym duchom lasu dziękowano. SKRZATY - (skrzaty, skrzeki, podziomki, krasnoludki, małoludy] — to cały krąg istot demonicznych, którym od dawien dawna przypisywano szczególne funkcje opiekuńcze, to duszki, stanowiące,odległe echo prastarego kultu ogniska domowego i duchów zmarłych przodków. Miały to być małe człowieczki. Mężczyźni o wzroście około 30 cm, nosili na głowie bajeczne, czerwone czapeczki, mieli długie brody i buty z cholewami. Kobiety, nieco niższe, były ubrane na biało. Krasnoludki nie pokazywały się ludziom, ale chętnie przebywały w ich towarzystwie. Zamieszkiwały pod łóżkami, w piecach od chleba, spichlerzach, komorach, piwnicach, pustych beczkach, opiekując się dobytkiem i pomnażając go. Na ziemi pszczyńskiej skrzoty mocno polubiły lasy i tam się chętniej trzymały, niż w domach. Chować się miały w opuszczonych dziuplach, w zbutwiałych pniakach, w lisich norach, wykrotach. Podania ludowe przekazały liczne wątki o dobroczynności małoludków pszczyńskich. W tajemny sposób pomagały drwalom zbierać gałęzie, dzieciom grzyby i jagody, zielarkom wskazywały drogą do uroczysk, zabłąkanych w leśnej głuszy wyprowadzały na właściwą drogę i ostrzegały przed niebezpieczeństwami. Za swe przysługi nie wymagały od ludzi żadnej zapłaty, poza zainteresowaniem się nimi i kawałkiem strawy (kasza, ser, chleb) wystawianej na noc. MELUZYNY - (płaczki, licho, szturm)) — stare duszki śląskiego wiatru. Ich rodowód sięga do bóstw starożytnej Hellady. Miały mieszkać w kominach i piecach dawnych chałup wiejskich. Budziły się do życia jesienią, jęcząc i płacząc podczas długich nocy. Im silniejsze wiały wiatry, tym głośniej starzy ludzie mówili, że "to płaczą duszyczki w czyśćcu cierpiące" że "należy się za nie modlić, aby im pomóc w zbawieniu". Meluzyny w bardzo dawnych czasach zwane lichem, chętnie zamieszkiwały razem z ludźmi. Wypędzone z chaty, gnieździły się w wądołach polnych, w gęstwinie leśnej, gdzie czuły się źle. Były tam agresywne i często napadały na ludzi. PATERPLES — KRÓL UTOPLCÓW Downij, kiedy niy było jeszcze szosy pszczyńskiej, nasi łojcowie niy radzi jeździli do Pszczyny skuli brzydkiej drogi. Wtynczos, żeby się tam dostać, trzeja było jechać z Górnych Bojszów ku kapliczce, potym bez Dąbrowa i las na Świerczyniec ku Pudełkowej karczmie. Stamtąd kole leśnego świerczyńskiego jechało się łasym bagnistom drogom, ku Suchej Grobli, potym trzeja było przejechać przez drewniany most na Korzyńcu i dalij dymbowom liniom kierować się na Stare Jonkowice, no a potym kole Rajtownie —już do Pszczyny. Nasi dziadek padali, że zawsze łokropnie boli się przejyżdżać bez tyn most na Korzyńcu. Tam się jim zawdy coś przytryfiało. Godali tak: — Jak żeś przejechoł Sucho Grobel — toś mógł pedzieć, żeś jest już w Pszczynie. A jakżeś jechoł nazod — toś za Suchom Groblom mógł pedzieć, żeś już w doma. Nasi dziadek byli fojtym i roz mieli jakoś ważno sprawa do załatwiynio na starostwie. Babka, jak się dowiedzieli, że dziadek wybiyrajom się do Pszczyny, pędzili, że tyż pojadom . — Jest torg, to se pokupia, co mi w doma trzeja... Dziadek z babkom pojechali, załatwili, co mieli załatwić, ale się przy tym trocha zabawili. A to było jakoś na jesiyń. Wczas się ćmiło. Jak wjyżdżali do jonkowskiego lasu, zrobiło się blank cima. — Jak tyż to w tym ćmoku pojadamy — starali.się babka. Ino to pedzieli, koń stanął. Dziadek mu przyciyni biczym, ale łon nic. No, to zleźli z fóry, żeby połoglądać, co tam takigo. Podeptali, połoglądali. Niy było nic. Łoroz, co to? Patrzom... Jakiś chłop idzie ku nim z petronelom. Koń skoczył ze strachu w bok, zdało się, że ta fora przewróci... Dziadek chycili go na lycach twardo. Babka się cało trzyńśli ze strachu. Myśleli, że to jaki zbój jich napod i chce jich łobrabować. Dziadek padajom babce: — Być cicho... Mo światło, bydzie nom świycił... Tyn chłop podeszeł bliżyj, ale ta lampa trzymoł przy nogach, że w tym cimoku niy było widać jego gymby. Pado: — Jo jest Kapica z Miyndzyrzyczo... Weźcie mie na wóz... Podjada z wami ku Suchej Grobli, a stamtąd byda mioł już blisko na Podlesi... — Ady właź... — odpedzieli dziadek. Ale głos tego istnego się jim coś niy podoboł. Kapicoków z Miyndzyrzyczo wszystkich znali, a tyn był jakiś inny. No, ale mioł petronela... Świycił jim... Jechali i rozprowiali. Tyn cudzy siedzioł ze zadku na łowsionce i godoł bele co. Nojwiyncyj ło robocie w lesie. Dziadek patrzeli konia i drogi, a babka się ino łoglądali i się sami pytali, wtóż tyż to może być. Gymby niy widzieli, bo to światło z tyj lampy jich ślepiło. W jednej chwili wejrzeli na jego nogi. Kopyta! Zamias szłapów tyn chłop mioł koński kopyta. Babka stwardli ze strachu i zaczęli na głos rzykać pociyrz. A wtynczos już prawie dojyżdżali do mostu nad Korzyńcym. Jak babka rzykali, to tyn chłop miałczoł jak kot, wiercił się na tyj łowsionce, jakby siedzioł na igłach. — Gospocki, za mostym się zatrzymejcie... — pedzioł zeźlony. Dziadek za mostym stanyli, łobejrzeli się, ale tego Kapicy już niy było. Stół na moście i wołoł: — Piyknie wom dziękują... Wiycie kogoście wiyźli? — wzion ta lampa i przyświycił se na gymba. — Jo jest Paterples — król utopli pszczyńskich! — O! Jezu, Maryjo, Józef! —zawrzeszczeli babka, jak ujrzeli tyn szkaradny pysk —jedźmy stary, uciekejmy!... Dziadek nasi niy byli narwani. Pedzieli koniowi: wio! i pojechali ku Bojszowom. Jak byli przy lipce, zdało jim się, że słyszom jeszcze jakiś wołani. Zatrzymali konia. Łod mostu dolatywoł do nich śmiych tego korzyńskiego gizda. (…) JORDEK Na Korzyńcu downij pławiło się dużo utoplców. Jednego my tu, na JL ir: Świerczyńcu przezywali Jordek. Wigejc ci to był. Łokropnie rod ludziom robił na paskuda. Roz tyż nasi babka posłali służącego we wieczór po woda. A studnia mieli pod łasym, kole dymba. Przytuplikowali pachołkowi wyraźnie, by ja niy gwizdoł. Bo jak gwizdnie, to usłyszy go Jordek z Korzyńca i utopi. Ale godej takimu. Jak mioł już woda naciągniynto, gwizdnoł se i gibko polecioł ku chałpie. Tela co wpod do dźwiyrzy i je zaryglowoł—: Jordek był już przy nim. — Dzisioj twoji szczyńści, a moji niyszczyńści — pedzioł służącemu i jak powicher potupkoł nazod na łąki. Łod tego czasu babcyn pachołek nigdy niy gwizdoł, ani we wieczór, ani w dziyń. A robił babce! A w strona Korzyńca ani niy patrzoł. CIUPMY NA FAJKI... Rozprowiali mi to nasi dziadek. Jak paśli krowy nad Pszczynom przyszeł do nich roz taki chłopcoszek. Gryfnie wyglondoł. Łobleczony był w bielutko koszula, na kierej mioł przywdziono jasnomodro westa. Galotki miol fesl czyrwone, a na nogach biołe zoki i taki fajniste czorne strzewiczki. Pod pażom trzymoł piykno fajka. Podszedł tyn syneczek do mego dziadka i padu mu: — Ciupmy na fajki... Dziadek wejrzeli na swoja wygryziono bryjerka i pomyśleli se, że źle by niy zrobili jakby ciupli. No, to mu łodpedzieli: — Czymu by niy, syneczku... I ciupli na te fajki. A jak przygnali krowy do dom, gibko polecieli uradowani ku babce, aby się jim pochwolić, jako to tyż piykno fajka udało im się skorzystać. Przychodzom, wrażujom rynka do kapsy pod kabot, patrzom, a tam styrczy coś drewnianego. — Ło ty guptoku stary, dyć to przeca konsek patyka — śmiejom się babka. Dopiyro wtedy dziadek zmiarkowali, jak ich tyn utopel wykiwoł. Przez piyrszych pora dni dziadek — stary kurzok — myśleli, że się wścieknom bez fajki. Żodyn z nimi niy umioł w doma wytrzymać. A babka ino się w duchu śmioli i padali sami do się: — Widzisz, purcie stary, jak cię tyn mały sroła spod Pszczynki łoduczył kurzyć! ŚWIAT SIĘ PSUJE Świat się psuje, ludzie się psujom... Musi przyjść jakoś kora Bosko, kiero tych ludzi łopamiynto... — Młodym możesz tublikować, że tak przeca niy wolno... Możesz jim ta godać... A łoni swoji... Brzydoki som niewtorzy! — Wto jaki paskudztwo mo na placu, wywozi po ćmoku ku lesie, ku krzokom, do krzypopek... Że się tak ci ludzie swego ciynia niy wstydzom... Przeca co jest naokoło — to jest nasze miejsce. Tu my się wszyscy rodzili i tu chcymy pominąć. — W takim zeszpeconym i pokaliczonym krajiczku to ani ptok niy chce śpiywać, kożde stworzynie biere się i ucieko w lepsze strony. Nawet straszki się kajś wszystki podzioły. — Świat się psuje. Powiydźcie, jak tymu zaradzić? Weźmy na to Poloczek. Czy wy wiycie, jak tam było kiedyś? Bez wiosna, nad Poloczkiym był raj. Słoneczko igrało z wodom w stawie, wszystko się zieleniło, kwitło i woniało. Wele brzygów, w wodzie tąkały się biołe i żółte maśniczki, kumały wygrzywające się na liściach żaby, we trzcionce kajś piskało, skrzecało i gęgało ptactwo. Kaj żeś się wejrzoł, wszystko radowało się życiym. Wtynczos i nom się chciało żyć. Wtynczos i nos radowoł świat. A pod wieczór, jak słoneczko zaszło za Dąbrowica, Poloczek cały groł rechotaniym żob. Jak te żaby umiały się cieszyć! Tego się niy do łopedzieć. Powiym wom, że jak się zećmiło na dobre i robiło się na wodzie trocha ciszyj, wyłaził skądś tyn świerczyński wodniok i siadowoł se na pidle. My go tam zawdy widzieli. Pokazowoł się, abo na piyrwszym, abo na drugim pidle. Bez dziyń, toś mógł wele Poloczka łazić bez strachu, ale we wieczór, abo bez noc... Łodważnych wtynczos niy było. Wto tam szeł tom drogom wele stawu, był napastowany przez tego utopla. Roz tyż — godali mi to mama — stary Sciyrski z Bojszów był łodwiydzić swego brata, kiery miyszkoł nad Poloczkiym. Zasiedzioł się trocha i jak przyszło mu iść nazod, było już ćma. A innej drogi jak ta, wele stawu niy mioł, wiync musioł iść wele tego pidła. Idzie Sciyrski, idzie i tak se ło bele czym myśli. Łoroz przy piyrwszym pidle droga zastawie mu wielgi chłop, śmiysznie, ze staromodna łobleczony. — Pódź się bić! Pódź... — woło na Ściyrskiego. Ale Ściyrski, niy namyślając się naskoczył na wodnioka.i lewom rękom zaczoł go łokłodać. — Tu mosz roz, jak chcesz! — Tu mosz roz! — Tu mosz roz! A co roz go gichnął, tyn utopel stawoł się meńszy. Tak maloł, maloł, aż się stracił. Łod tego czasu Ściyrski mioł spokój z utoplym. Mógł śmiało nawet bez noc chodzić do brata. WIECZÓR NA PRZYGONIE W Miyndzyrzyczu był taki jedyn gospodorz, kiery mógł robować na wszystkich polach, bele ino niy musioł robić na Przygonie. Tam się mu stale coś pokazywało. A nojwiyncyj tropiły go tam te świetliki. Jakby ronc chycił go na tych polach ćmok, toż mogliście widzieć, co się dzioło. Bez toż tyż, jak tyn gospodorz chodził tam za pługiym, abo robił co innego, musioł dobrze nastawiać ucha po zachodzie słońca, czy już niy zwoniom kaj na pociyrze. Zaroz po wojnie kościoła we wsi jeszcze niy było, toż tyn chłop musioł się dobrze przysłuchiwać wolskij, abo bojszowskij stronie. Jak usłyszoł bicie zwonów z jednyj, abo z drugij strony, klynkoł i rzykoł. Kiedy zwony ucichły, bez zwlykanio zjyżdżoł z pola. Ale roz we wieczór — a było to wczas na wiosna — niy słyszoł zwoniynio. Słońce już się schowało za las, robiło się ćma, a łonymu zostało jeszcze trocha do załoranio. Pado se: — Ady tela, to ta jakoś dołorom... Ledwo se to pedzioł, a tu łod Gojowego pola wyleciała cało hurma światełek. Ujrzoł jich z daleka, klynknął i zaczon rzykać pociyrz. Ale łone na to niy zwożały. Oblazły go, jak ślepki konia. Biły go po głowie, świtały go, szczały po nim... Chłop, borok ratował się, jak mógł. Wloz pod konie, zaczon wołać pomocy... Nic niy pomogało. Niy wiadomo, jakby się to wszystko skończyło, kiejby niy jego baba. Łona, jakby coś miarkowała. Przyleciała na tyn Przygon ze świynconom wodom i pokropiła całe to diobelstwo. I zaroz te dożarte najduchy kajś się podzioły.. Łod tego zdarzynio, baba zawdy musiała przychodzić pod wieczór po swego chłopa, jak łon robił coś na Przygonie. PRZY OWCZARNI Nasi dziadek pojechali roz po wyngiel "Na jajsca". Dzisioj to jest Giszowiec. A drogi ta piyrwyj niy były taki, jak to teroz. No i bez to dziadkowi zeszło. Jak przyjechali pod świerczyńsko Owczarnia było już ćma. Ale dziadek tym się niy przejmowali, bo do chałpy mieli już niydaleko, a droga bez las była dobro. Naroz, trzask-prask i z fory wyleciało jim koło. — No, ale nic. Wziyni taki drąg, podbrechowali nim wóz i chcieli go trocha kipnąć, żeby te koło wrazić. Ale kaj tam? Fora z wynglym niy ruszyła się ani końdek. Dziadek zaklyni se śpetnie, a ledwo to zrobili — skąd się weź, to się weź — przyleciała ku nim ta świetla. O, tako, jak cielą. Dziadkowi zrobiło się ciepło, a włosy na głowie stanyły jim jak dróty. Ze strachu jeszcze roz zaparli się ło drąg. I fora się dźwigła. Drapko wciepli koło i pieronym ku chałpie. A świetla, ta bezkurcyjo za nimi. Wiync ji padają: — Bóg zapłać, żeś mi świyciła... I wtynczos się dopiyro straciła. Nasi dziadek to niy byli straszek, ale jak przyjechali do dom na plac, a praskli do izby, to się wszyscy pobudzili. — Pierona, niy byda nigdy w lesie nocom klon — pedzieli babce — ale żech podżył strachu. PYTOCZKA (…) Downij to było cołkiym inaczyj. Jak przychodził czas żniw, wszyscy rychtowali się do roboty. Zrobiło się piyknie, to całymi roćfzinami ludzie wychodzili wpole. Pamiyntom, jednego roku żniwa zaczły się jakoś wcześnij. (…) Wszyscy szli my żniwować. Chopcy siykły, baby i starsze dziołchy ubiyrały za kosiorzami, a my chopcy stawiali lalki i zaroz kapowali. A por był taki! Dychać niy było czym. Pot z nos prądził jak woda. Słońce tak piykło, że my niy wiedzieli, kaj momy głowy wrazić. A ino my lotali do konewki pić. Jak zazwonili połednie, mama pedzieli: — Dość tego... Schodzymy z pola, bo się tu upieczymy... W połednie — padajom — to ani ptok niy gwizdo... Idymy se drogom ze Smolorzy ku wsi, a słoneczko poli, na niebie ani jednej chmurki. Przechodzili my kole jednej miedzy i mię się trzeba było na tom miedza wejrzeć. Miyndzy żytami siedziała tam baba. Miała bioło jakla, chustka na głowie tak jakoś śmiysznie zawiązano i przykryto łociypeczkom zbożo, żeby se trocha ciynia zrobić. Z boku, jak u pytoczki wisiała ji torba. Rozciyrała w gorści kłoska, wybiyrała ziorka i jadła. Jo podlecioł ku mamie i padom jim: — Tam, na miedzy siedziała jakoś baba... Jakby jako pytoczka... Mama mie ku sobie przygarnyli i pedzieli: — Pódź, pódź synku i niy rozglądej sie... Przyszli my do dom i każdy się chycił za swoja robota. Jak to na gospodarstwie. Mama zaczli rychtować łobiod, dziołchy poszły ku dojyniu, tata z bratym — ku koniom. A jo? Jo napojił krowy i... na łogródek pod gruszka. — Trocha se dychna, zanim zawołajom na łobiod — pomyślołech se. Alech niy poleżoł długo. Słyszą głos mamy. — Zefek! Na śmierć zapomniałach konewki. Leć ino gibko na pole i przyniyś jom, bo do czegóż weznymy picie... Niy bardzo mi się to widziało, no ale coch mioł robić. Poleciołech na to pole, wzion żech ta konewka i leca nazod. A gorąc był! Ziymia aże parzyła pod stopami, wszystko łod tego poru aże strzylało i drgało. Jakech dochodził do tyj miedzy, zrobił się wielki wiater. Zawioł koło mię, zatańcowoł... Zakurzyło, żech musioł rękami łoczy zakryć. I jednym razym ucichło. Wejrzołech spod tych rąk... Na drodze stoła ta pytoczka. Stoła i mierzyła we mia wzrokiym, jakby mię chciała nim przebić. Jo się tych jeji ślypi tak przeląk, żech skryncił z drogi na rżyska i bez te rżyska, na śrek, jak łoparzony poleciołech ku chałpie. Niy uwierzycie... Jak my przyszli na to pole po połedniu, mieli my poprzewracane wszystki lalki. Wtóż to mógł zrobić? Ino łona! … CZARNY HRABIA Zamkiem i dworem jedlińskim władało wielu panów. Jedni byli dla poddanych dobrzy, inni źli. W starych księgach można się sporo o tym dowiedzieć. W tamtym wieku majątek jedliński nabył bogaty oficer cesarski Aleksander von Schipp. Był to dobry człowiek. Skromny, pobożny, i gospodarny. Nasi ludzie szanowali go, bo był dobrotliwy i wspomagał kościół. Za Schippów przeprowadzono w Bojszowach seperację. Ta separacja to było nowe ułożenie pól i łąk. Do tej pory te pola lasy i łąki były pomieszane i rozdrobnione. Jedne kawałki były czworokątne, inne bezkształtne, wąskie, długie. Drogi, miedzie i krzypopy były poplątane. Starosta pszczyński zarządził, że trzeba to jakoś uporządkować. Przyjechali urzędnicy ziemscy i "mierzacze", wszystkie pola "zbulili do kupy" i podzielili drogami, a przy tych drogach wydzielili każdemu nowe kawałki. Było przy tym trochę zwady, bo jedni na tym stracili, inni zyskali. Pan Schipp — człowiek, który trochę świata widział i na wojnach poznał różnych ludzi, nią łakomił się. Stracił dość dużo dobrych pól, oddając je chłopom. Powiedział sobie: — Niech tam... Dla miłej zgody, niech tak będzie... Po jakimś, wcale niedługim czasie wszystkie Schippy się potraciły. Umarły jego,, dzieci, żona, i on sam. Wszyscy są pochowani na starobojszowskim cmentarzu. Jedlinę kupił hrabia Frankensztajn. No, jak to nowy gospodarz... Swoje włodarzenie rozpoczął od przejrzenia ksiąg dworskich i map. A nowych map po tej seperacji nie było jeszcze zrobionych, były jedynie te stare, które pokazywały układ pól sprzed seperacji. No i zaczęła się wojna. Hrabia rozpoczął bezprawne zabieranie chłopom niby tych jego pól. — To jest moja ziemia... Wasza jest tam, na bażołach! — pokrzykiwał w kancelarii dworskiej. Jednym ziemię zabierał siłą, drugich zmuszał do płacenia czynszów, trzecich zmuszał do odrobku. Nasi ludzie skarżyli się staroście pszczyńskiemu, prosili proboszcza o wstawiennictwo, szukali sprawiedliwości w sądzie. Nie było jednak rady. Musieli się poddać bogatemu. U nas się mówi: dobry z dobrym, a zły — sam. Ten Frankensztajn nie mógł tu dalej gospodarzyć. Ludzie go tak znienawidzili, że musiał się stąd brać. Co się z nim stało — nikt nie wiedział. Wiadomo tylko było, że Jedlinę i Bojszowy Dolne sprzedał Giesche Erbom. Kiedyś jednak zdarzyło się coś takiego. Stary Jedliniak — Blazyczek w dzień zaduszny poszedł do bojszowskiego kościoła na mszę odprawianą za dusze zmarłe. Po mszy wstąpił do swoich kumotrów i tam się trochę zasiedział. — Gadu, gadu, a tu już noc... Na dworze ćma, że chwycisz go ręką — rzekł, wychodząc od "pon tacika". Do domu szedł Blazyczek drogą dworską, która prowadziła od bojszowskiego kościoła do jedlińskiego dworu i wówczas cała była obsadzona akacjamu. Idzie od drzewa do drzewa, maca jeden pień za drugim, aby w ciemności nie zgubić drogi. Był w połowie drogi, może już koło Rewia... Nagle słyszy, że coś gdzieś "s2czyrko ?'', jakby koński napierśnik. Wsłuchuje się lepiej w ciemność. Nie myli się. Odgłosy są coraz wyraźniejsze. Naraz... Od strony Rewia ujrzał, że zbliża się jakaś jeszcze ciemniejsza niż czarna noc, postać. Wielki chłop! Blazyczek dojrzał go tylko dlatego, że z karku zwisał mu świecący łańcuch, który oświetlał twarz upiora. Postać zbliżała się do Blażyczka i gdy była już zupełnie blisko, usłyszał jej bełkotliwy jęk: — Przeboczcie mi... Przeboczcie! Stary jedliniak strachów się nie bał. Nie takie rzeczy oglądały jego oczy na francuskiej wojnie. Skrył się za gruby pień akacji i czekał, co to się będzie działo dalej. A to czarne chłopisko, dzwoniąc tym świecącym łańcuchem przyleciało blisko niego, zatoczyło się na drodze i nagle upadło: — Przeboczcie, przeboczcie... — biło tym łańcuchem o ziemię i prosiło o wybawienie. Na ten Widok Blażyczka jednak obleciał strach. Ale postanowił nie uciekać i przyjrzeć się zjawie lepiej. W pewnej chwili zdało mu się, że ten głos jest mu znany. Skojarzył sobie... Tak, to był duch hrabiego Frankensztajna. — Gryzie cię sumiyni, psiawaro... — powiedziała do siebie — gryzom cię nasze krzywdy... Ledwo to wypowiedział, czarne chłopisko, jęcząc jeszcze mocniej, zaczęło się oddalać, aż wreszcie gdzieś w Rewiu przepadło. W tym miejscu, niedaleko Rewia czarny chłop pokazywał się jeszcze innym ludziom. Żeby temu jakoś zaradzić, ludzie się ugadali, że pomogą pokutnikowi. — Jaki był, taki był, ale był człek... Trzeba mu po chrześcijańsku pomóc, trzeba mu wyboczyć... Ludzie nasi postawili krzyż w tym miejscu — Bożą Mękę z napisem: Tak Bóg umiłował świat. Od tego czasu czarne widziadło przestało się błąkać pod jedlińskim Rewiem. (…) GWIOZDA MOJIGO ŻYCIO W Wilijo rano mama mi pedzieli: — Łoblyc się dobrze, Hajiczku, polecisz na Wolom, do ujnej i zaniesiesz jim trocha kołocza. Łonym się tam w piekaroku źle poli, to se niy umiom napiyc dobrego kołocza... — I piyknie jich zaproś do nos, na świynta... Jak mama kozali, takech zrobił. Pośniodołech, łoblyk żech się, wzionech do tasie tyn kołocz i wio! Przez Chmielnik, ku Woli. Jakech był w Pniokach zwoniło na połednie. Świat wyglądoł, jak malowany. Sypoł drobny śniyżek, w lica szczypoł lekkrmrozik. Wszyndy biolutko. Kożdy stromiczek w lesie wyglądoł, jak piyknie przybrano choinka. Szełech raźno ich se gwizdoł. Cały świat należoł do mnie. Miołech szesnoście lot, byłech zdrowy, gibki. Wszystko mi się podobało, wszystko mie cieszyło. Kożdy przy drodze goiczek, kożdy ptoszek, co się kajś w zimowym lesie chowoł. Nogi mie same niosły. Po grudzie przez Przygon, po korzyniskach przez las, wele rubego świyrka, kaj wisiała kapliczka z Panym Jezuskiym. Anich się niy obejrzoł i... jużech był przy ujkowych wrotach na Woli. Ujno, jak mię z tym kołoczym ujrzeli, to mię chcieli udusić, co mię tak ściskali. — O, Hajiczku, Hajiczku, że ci się tyż we Wilijom chciało lecieć taki światy... Bóg ci zapłać... Podziynkuj tyż mamie i powiydz jim, że ło tym waszym kołoczu nasi chłopcy już cały tydziyń godali, co się mu tak radowali. — Ujno! — żebych se niy zapomniol. Mama z tatom dali wos tyż piyknie prosić, abyście do nos przyjechali w drugi dziyń świąt. Pedzieli, że śniega jest za tela, to mocie zaprzągnąć konie do śrombka i wszyscy mocie przyjechać. Chopcy tyż. Bydymy wos wyglądać... — O, Hajiczku, Hajiczku. Jakiś ty dobry syneczek — pedzieli ujno — powiydz mamie, że przyjadymy. Niech się niy starajom... A teroz se trocha pogodoj z naszymi chopcami... Niy uciekej jeszcze... My tyż coś dlo wos momy... Jo se z mojimi kuzynami trocha posiedzioł, pogodoł i jak przyszli po mnie ujek — pożegnołech się, pedziołech "Z Panym Bogiym", no i poszełech. — W sodzawie jeszcze momy trocha ryb,,. Weźniesz pora mamie... Bydziecie mieli na Wilijom. — pedzieli ujek. Ujek nachylali mi kasarkiym tych karpi, wciepli do tasie, podali rynka na pożegnani: — No, leć se, Hajiczku, bo się za chwila bydzie ćmić... No, toż jo polecioł dróżkom wele stawu, przez ławam na Młynówce, przez łąki — przyleciołech ku Korzyńcu. Jakech wyloz na most, napoczynało się śmiyrchać. Stanąłech chwila, aby się przyjrzeć światu. Było cichutko. Żodnego wiaterku, żodnego odgłosu. Ino tyn śniyżek se tak polatywoł, polatywoł. Nie stołech za długo, żeby się niy zećmić. ruszyłech dalij za drogom ku Chmielnikowi. Ale jakech wloz do lasa, zrobił się nagle taki ćmok, żech niy widzioł nic. Godom wom! Szełech, jak ślepy. Kaj żech szeł i jak długo — niy powiym. Wiym ino, żech łaził po jakichsikoj krzokach, skokołech przez jakiś krzypopy, właziłech w bagniska... Ludzie, jo pobłądził we swojim lesie!... Jakech się już tak wysmykoł, wysmykoł — naroz se myśla... — Stop Hajik! Coś tu niy tak. Stanąłech i — niy wstydzą się tego — zaczłech prosić Świynto Paniynka, aby mi pomogła. Zaśpiywołech se cicho "Pod Twoja obrona" — tak, jak mi babka zawdy radzili. Śpiywom i rozglądom się. Ćma. Wszandy ćma. I naroz w tym ćmie ujrzołech miyndzy drzewami, dość daleko - małe światełko. Tak, jakby świyczka w łoknie... , - Może to jest tyn mój ratunek? - pomyślołech se. Poszełech za tym światełkiym. Długo żech szeł. Może godzina. A ino las i las. W jednyj chwili patrza — las się kończy. Przez wiyrchy drzew przeświycajom gwiozdy. A to światełko, kiere mię wiodło tyż się unosi ku wiyrchu. Patrza za nim. Niy wiym, czy mi się zdało, czy niy... To światełko poleciało ku niebu i zloło się ze światłym gwiozdy. Niy powiym, coch wtynczos czuł, jakech na to patrzoł. Zdziyrgło mie. Porozglądołech się naokoło. Byłech pod lasym na Starej Wsi. Kamiyń mi spod z serca. Drogom przez pola poleciołech ku chałpie i co chwila przyglondołech się tyj gwieździe, co mi przyszła z pomocom. — No, kajżeś tyż tak długo był? — spytali mie mama, jak mie ujrzeli takiego uszorganego. — No kaj? No, kaj... Straciłech się w lesie... — łodpedziołech. Ale ło gwieździe nic żech nikomu niy godoł. To była moja gwiozda. To jest do dzisioj moja gwiozda. Jeszczech zdążył na Wilijo. Ale ujkowe ryby my jedli dopiyro na Nowy Rok JAGODZIORKA Zdaje się, że Pon Bóg downij bardzij pszoł ludziom, niż teroz. A wiycie czymu? Ludzie downij mieli wiyncyj poszanowanie do wszystkigo. Do natury, do siebie i do swej wiary. Pon Bóg to widzioł i jak móg pomogoł ludziom na świecie. Weźmy lasy. Jaki były piykne! I co tam w nich niy było! Roztoliczne drzewa, zdrowe, proste, pociągłe... Ptactwa tela spływającego, zwierzyny tela, jagód, grzybów, czystej wody w leśnych stawach, ryb... Ludzie mieli las w wielkim powożaniu. Bo dzisioj ludzie to som brzydoki... Z naszych piyknych lasów porobili se śmietniska, zatruli wody, powietrze, wyciyni co lepsze drzewa. Patrzom i nic niy robiom, aby te piykne lasy ratować łod wymarcio. Za cóż mo Pon Bóg dzisioj ludziom pszoć? Za ta gupota i chciwota! Mię się zdaje, że nom piyrwej Pon Bóg lepij pszoł. Weźmy tyn las, a w lesie jagody. Jak przyszeł czyrwiec, to wto się ino umioł ruszać, szeł do lasa na jagody. A wiela jich było wszandy! Jak się wlazło do lasa, to było aże czorno łod jagód! Mieli my taki upatrzone miejsca, kajś mógł zbiyrać, wielaś chcioł. W Ameryce, na Nowinach, na Starej Wsi, pod Sklorzowom Łąkom, koło Myśliwca, na Świerczyńcu przy Owczarni, pod Dąbrowicą, pod Suchom Groblom, w Miyndzyrzyczu. I dlo wszystkich jagód starczyło! Zbiyrało się cały miesiąc. Do zjedzynio z cukrym, na kołocz, do zaprąwianio, na suszyni, no i na sprzedoj. Kożdy dziyń wczas rano, nasi chłopcy szli do cuga, na Nowy Bieroń i jechali z jagodami ku hutom. Bez wczesne lato to się żyło w doma ino z jagód. Padom wom, jakżeś wloz do lasa w czyrwcu — pełno ludzi, pełno dzieci. Wszyscy przy jagodach. A wiycie, jako to była uciecha, to zbiyrani! A jo? O, jo była jagodziorka, jagodziorka! Mie ta żodyn niy poradził wziąść w zbiyraniu. Ale se niy myślcie, że jo zbiyrała tym zgrzebłym. Jo znała taki baby, co tym zbiyrały, ale my to potympiali. Jo zbiyrała, jak Bóg przykozoł — swymi palcami. A miałach do tego grajfka! Nos dziołchów Krzymiyniowych w Nowych Bojszowach było kupa. Jak my wszystki wyszły do lasa, to my za cały dziyń poradziły nazbiyrać i dwadzieścia litrów. A jo miała zawdy piyrwszo nazbiyrany koszyczek. Siostry się zy mię śmioły: — Hanka, ty chyba ze skrzotami trzymiesz, co ci to tak drapko idzie... A wiycie, to mogła być nawet prowda. Przeważnie my chodziły do lasa Ameryka. A w tym lesie to się miały jakiś stworoczki, bo mię się roz taki jedyn pokozoł. Krocza se schylono z gorczkiym od krzoczka jagodzin do krzoczka i łobiyrom. Naroz patrza... Zdo mi się, czy niy? Na pnioczku siedzi se taki mały syneczek i płacze. Malutki jak moja ręka, piyknie łobleczony, z czyrwonom czopeczkom na głowie. — A czegóż tak płaczesz, mały... — pytom się go. A łon mi na to: — Niy umia se strzewiczka wrazić... To jo mu pomogła tyn strzewiczek wrazić i godom mu. — No, a teroz sroło mały leć ku mamie, bo się tukej stracisz w tym lesie... — Jo niy jest żodno sroła, ino... — ale jo już niy dosłyszała, co pedzioł dalij, bo się nogle kas zapod w tych jagodzinach. Łogromniech się przeląkła tego małego... Jakech ruszyła ku dziołchom, kiere zbiyrały bliżyj aleji. Zbiyrałach i ani słówka nikomu. Ida łod kampki do kampki, zbiyrom do gorczka. Nazbiyrałach pełny i łoglądom się za grubą sosną, na kieryj wisiała paproć. Tam żech miała koszyczek. Idą tam. Przychodza — koszyk pełny! Niy wiedziałach co mom robić! Czy się drić z radości, czy ze strachu. Łap tyn koszyczek i ku siostrom. Wszystko żech jim to łopedziała, ale się zy mie wyśmioły. — Przeca my ci godały, że ty musisz z jakimś duszkiym trzymać. Trzymiesz, to mosz... Sama niy wiym, czy mi się tyn mały syneczek przedstawił, czy był naprowda. Wiym ino, żech miała zawsze zwyrtki ręce do zbiyranio jagód. ŁOWCZORZ Downo tymu —jo tam tego niy pamiyntom, ale godali mi to nasi babka — w studzienickim lesie robił jedyn taki siągorz. To wom podoba był mądry człowiek. Wszystko poradził. Ale nojwiyncyj to ludzi lyczył. Naprawioł złomane kości, czyścił pijowkami krew, mioł roztomajte maści do smarowanie, zieli na roztoliczne choróbska. Jak wto był chory, to ta żodyn inaczyj niy godoł jak: — Idź do łowczorza. Kupa ludzi przychodziło do niego i to wom niy roz z bardzo, bardzo daleka. Roz tyż ło lowczorzu dowiedzioł się stary ksioże pszczyński. Jego cera była łokropnie choro. Wydawało się, że pominie. I żodyn ji niy umioł pomóc: ani Jochtory, ani siostry w klasztorach; żodyn. Ksiyżniczka była blado, nic niy chciała jeść, coroz gorzyj było z niom. Ksioże pado wiync do swego feśtra, kierymu podlegały lasy pszczyński: —Jedź do tego łowczorza ze Studzienic i pogodej z nim. Powiydz mu tyż, że jak. wylyczy mi dziołcha, dostanie to, co ino bydzie chcioł. Na drugi dziyń feśter porajtowoł na koniu do łowczorza i łopedzioł mu co i jak. Łowczorz wysłuchoł go uważnie i pedzioł: — Łoblyczcie dziołszka cieplij — bo to była wiosna — i przywiyźcie mi jom na lato. I tak zrobili. Ksiyżniczka zamiyszkała z łowczorzym w leśnej budzie. Musiała wstować, jak ino słońce wschodziło. Jadła, co i siągorz — suchy chlyb, jagody, grzyby. Piła zieli, dychała leśnym powietrzym, co woniało żywicom. A we wieczór łowczorz wygrzywoł jom w parzonej łostrzycy. Tak dziyń za dniym. I pomogło! Ksiyżniczka czuła się coroz lepszo. Pod jesiyń do łowczorza przyjechoł som ksioża. I niy mog uwierzyć, że jego cera żyje i jest tako zdrowo. — No i co byś chcioł za to, żeś mi jom wyleczył — spytoł łowczorza. — Mię ta niy trzeba żodnych zbytków. Go mocie mi dać — dejcie swojij cerze — łodpedzioł. Ksiyżniczka to słyszała i bezma niy chciała wom jechać nazod za zamek. No, ale musiała, bo czekoł tam na nią jakiś grof, co chcioł się łożynić ze zdrowom babom. I się łożynił i mioł z niom dzieci. Ale niy myślcie się, że ksiyżniczka zapomniała o łowczorzu. Jak ino miała co czasu, brała siykiyrka i galup do łasa, ku siągorzowi. Tak jom tyn łowczorz nauczył roboty. SIODLOK TO BYŁ WTOŚ W downiejszych czasach, kiej Śląsk był jeszcze Śląskiym, a nasi ludzie niy byli tak wymiyszani, jako to dzisioj — żyli w Podlesiu siodłoki, co się nazywali Bednorze. Łoni mieli wielki gospodarstwo, bez mała sto morgów. Trzymali sześć koni, bydła coś ze dwadzieścia konsków, mieli dość trocha lasu na Dupinie i piyrwszy gepel we wsi, kierym poruszali miocarnia. Na takim wielkim miejscu potrzeja było dość trocha ludzi do roboty. Toż te Bednorze najmowali kożdego roku pachołków, dziywki i pastyrzy. Pachołki były do roboty w polu, dziywki do zrobianio w chałpie, a pastyrze do paszynio krów. No, a jedyn taki pastyrz Bednorzów, co krowy wyganioł, to był taki rajca. Żynył zawdy bydło bez mostek na Mlycznyj, kaj stoł stary młyn. Ludzie godali, że w tym młynie służył taki chłopek, kiery urobioł z wodom. Dźwigoł pidła, przekłodoł fludry, rychtowoł koło młyński. Czasym se siodoł na suchej wiyrzbie i kurzył fajka. A jak tyn Bednorzów parobek gnoł ty krowy wele młyna, to zawdy tego młynarczyka drożnił: Chłopek — roztropek Siedzi jak utopek, Fajka se zakurzi, Pogoda zazurzi. Tego chłopka to naśmiywani jednego razu ruszyło, do żywego. Wyciągnął faja z gymby i pogroził pastyrzowi: — Doczkej, doczkej... Jo ci się kiedyś łodpłaca... Niy długo czekać... Jakoś na jesiyń, w jedyn wieczór, jak tyn pachołek mioł zganiać krowy z poszy, zrobiła się tako mgła, że niy było widać ani na krok. Zgupione krowy rozlazły się kożdo w swoja strona i potopiły w bażołach. Pastyrz łaził za nimi i wołoł, żeby je zegnać do kupy, ale niy znod ani jednej. I som bez krów idzie bez mostek wele młyna. A chłopek — roztropek stoi na mostku i mu godo: „...Fajka se zakurzy Pogoda.zazurzi..." — mosz coś chcioł... I tak Bednorze straciły bydło. Potym zrobiła się wojna i wziyni jim konie. Po wojnie ziymia wziyni pod kołchoz. I tak się Bednorze skończyły. Łostatni Bednorzów potomek — Kostek, jak nastały te kołchozy niy umioł z biydy wylyźć. Skapoł borok i skończył w karczmie. Siedzioł całymi dniami przy piwie i tak bele co klycił. Roz pedzioł, że mu łostatniego konia gusior zadeptoł. Wtynczos naszym ludziom zrobiło się ż ol Kostka i tyj wielkij gospodarki Bednorzowej. Wtynczos nasi ludzie zrozumieli, że upod stary śląski porządek, w kierym siodłok to był pon, to był wtoś. POCIESZNY WYPOL W Bieroniu były rozumajte utopcowe miejsca. I rozumajte były utopce. Każdy mioł swój rewiyr i swoja woda. Ku Lyndzinom, był Boruta z Rachowej, za fabrykom, przy Gostyni pokazowoł się rokita. Jedyn tyż utoplec siedzioł na Bagiynkach, a jedyn mioł się pod Kopcem. I łonim chciołech wom łopedzieć, bo gizdoń to był pocieszny a pocieszny. Wszystko chcioł robować, co kaj u ludzisków widzioł. Na jesiyń, na łąkach pod Kopcym rod kawa warził. Ale wieczór musioł być piykny i niebo bez chmurki, z gwiozdkami. Siadoł wtynczos nad Mlycznom i ziopoł do siebie mglisko. Jak się naziopoł, naziopoł, puszczoł potym nad łąki biało chmura. Długo, szyroko i z meter grubo. Piykniście to wyglondało, jak się wejrzało ku rzece. Pomalutku niosło się to mglisko ku ławie. A pod mgliskiym coś bulkało, syczało, skipiało. Ludzie padali: — Tyn spod Kopca zaś kawa warzi... Ale czasym tyn wypol mioł tyż swoji manebry. Jak chorknął se jednego, abo dwa u Gomole, zamiynioł się w tłusto kaczka, na łep wrazowoł se czerwono magiera i zaczynoł lotać pod wieczór abo we wczesno noc jak łoparzony. Rozpyrtowoł woda, co kajnikaj stoła na łąkach, kopyrtoł się z wołka, a śpiywoł, a śpiywoł: „Utoplec pod kopiec, Czerwono magiera. Byłby zdech, byłby zdech Kiejby niy gorzała..." A jakby tak wto szeł wtedy bez łąki, abo po wołku przy rzyce, to śpiywoł tym tuplym. Myśloł, że ludziska się go bydom boć. Ale bieronioki wszystkich utopców może by się boli, ino tego wypola spod Kopca nigdy. Łonego się niy boły nawet małe dzieci. Bo to był bardzo stary utopel, kierymu wszyscy pszoli. I łon tyż wszystkim pszoł. Ino teroz niy wiym, boch już downo niy łaził bez noc po łąkach, czy łon się ta jeszcze mo? Coś mi zdo się, że łonego tam już nima. I dobre, bo jakby jo był nim, tobych się stamtąd tyż zabroł. To ta teroz niy jest żodne miejsce dla utopców. Jo niy wiym, do czego by się teroz to miejsce nadowało?