Gdy później Adam wspominał tamten czas - Zysk i S-ka
Transkrypt
Gdy później Adam wspominał tamten czas - Zysk i S-ka
Rozdział 3 Gdy później Adam wspominał tamten czas, nieodmiennie uświadamiał sobie, że był to najbardziej polityczny okres jego życia. Przeżył kolejno: wtajemniczenie, rozpoznanie i rozczarowanie. Zaczynało się od entuzjazmu. Dopadały nas mniejsze i większe żale, ale euforia rozpuszczała je, zacierała. Kłótnie były gorące, nie dzieliły jednak jeszcze, świadczyły o zaangażowaniu. Wyjątkowo namiętny spór rozgorzał w ich domu kilka dni po wyborach, gdy okazało się, że liderzy chcą się zgodzić na żądania komunistów i akceptują zmiany w kontrakcie Okrągłego Stołu. Adam powoli zaczynał wychwytywać niuanse listy krajowej i zasady starej oraz nowej ordynacji. Przebijanie się przez tę wiedzę najpierw męczyło, ale wkrótce stało się źródłem fascynacji. Było jak odkrywanie nowej, skomplikowanej gry. — A co by się stało, gdybyśmy nie ustąpili! — zawołała matka. Michał Bogatyrowicz, który przyszedł do nich z Madejem i Stawickim, zerwał się z krzesła. — Chcesz grać Polską w ruletkę?! — wypalił. — Co się stanie?! Co się może stać! Zapomniałaś o stanie wojennym?! O tym, że mają armię, policję, a w Polsce stacjonują wojska sowieckie?! Okrągły Stół Jaruzel z ekipą przewalczył groźbą dymisji. Czy myślisz, że ich beton zgodzi się na wszystko? Zdobyliśmy tyle, a ty chcesz wszystko poświęcić dla swojej bezkompromisowości? Obecni wydawali się przekonani. Zresztą i matka nie za bardzo potrafiła przeciwstawić się Bogatyrowiczowi. Adam uświadomił sobie, że to samo mógłby powiedzieć jego ojciec. — To była kiedyś niezła dupa. Teraz to już tylko zgorzkniała ciotka rewolucji — usłyszał nieomal zza drzwi. To był chyba głos Bogatyrowicza, któremu wtórował śmiech Madeja i Stawickiego. — Nie lubię tego Bogatyrowicza — rzucił, kiedy został już sam na sam z matką. — To wielka postać — roześmiała się. — A co? Masz jakieś powody? No, wykrztuś z siebie! — szarpała go za głowę. — Mam wrażenie… nie jestem pewny… — Powiedz wreszcie… 327 — Chyba coś nieprzyjemnego mówił… o tobie… Jak wychodzili. — Do Filipa? — spoważniała matka. — Co mówił? Powiedz! — Tak, do Madeja. Powiedział… Chyba powiedział, że… że się postarzałaś… Matka przyjrzała się mu uważnie, a Adam poczuł, że czerwieni się wbrew woli. Ogarnęła go złość i wstyd. Matka pokiwała głową i zapalając papierosa, roześmiała się smutno. — A myślisz, że młodnieję? No cóż… Mężczyźni mówią tak o kobietach. Często. Mam nadzieję, że ty będziesz inny. — Pogłaskała go po głowie i oddaliła się do swojego pokoju. Lato nabrzmiewało gorączką oczekiwania i nadziei. Warszawa pławiła się w upale. Adam dołączył się do manifestacji KPN-u, która maszerowała środkiem miasta, wznosząc okrzyki przeciw Jaruzelskiemu. Oddziały ZOMO zaatakowały ich niedługo później. Uciekał wraz z innymi, obrywając kilka razy pałką. Był dumny. Następna kłótnia podobna do tej, której był świadkiem w czerwcu, wybuchła ponad miesiąc później. Matka atakowała Madeja, który usiłował minimalizować znaczenie wyboru Jaruzelskiego na prezydenta Polski. Obecni patrzyli na nich w napięciu. — Taka była przecież umowa — tłumaczył Madej. — Co się dziwicie? To ciągle komunistyczny kraj, w którym wyrywamy przestrzenie wolności, aby pewnego dnia, ale dopiero pewnego dnia pozostawić im tylko fasadę, którą zburzymy w odpowiednim momencie. A wybór Jaruzelskiego? To tylko formalność. Potwierdzenie status quo, którego jeszcze nie potrafimy zmienić. — Co się wam stało? — pytała matka podniesionym tonem. — Przestaliście rozumieć wartość symboli? I to ty? Czy nie rozumiesz, jakie to ma znaczenie dla zwykłych ludzi? Madej zdenerwował się. Usiłował mówić spokojnie, ale Adam widział, ile go to kosztuje. — Trzeba zobaczyć rzeczy w ich proporcjach. Jeszcze wczoraj mieliśmy tylko symbole. Dziś mamy realną politykę. Sztukę możliwego. Naprawdę zmieniamy kraj. A ty chcesz ryzykować dla gestu! A poza tym… jeśli mówimy o wartościach, porozumienia zobowiązują. Stawicki zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. Pochylił się nad matką Adama. — Właśnie! — akcentował każde słowo. — Już teraz musimy 328 zacząć budować państwo prawa. Szacunek dla zobowiązań. Pojmujesz?! W ten sposób przełamujemy komunizm najbardziej skutecznie. Budujemy nowy ład! * Miesiąc później w dzienniku TVP oglądali materiał o nominacji Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera. Adam usiłował uporządkować myśli. Czy znaczyło to, że przejmują władzę? Matka objęła go nagle i zaczęła całować. — Czy rozumiesz, co się dzieje?! — krzyczała. — Rozumiesz?! To był czas telewizji. Chociaż i na ulicach działy się rzeczy fascynujące. Jak grzyby po deszczu wyrastały małe stragany. Tymczasowe, montowane na metalowych szczękach, wypełniały bruki i przekształcały miasto w orientalny bazar. Przekupnie nawoływali, klienci, a często zwykli gapie tłoczyli się wokoło, głośno komentując wystawione dobra. Miasto zrobiło się gęste i ciasne. Na straganach można było kupić najdziwniejsze rzeczy. Przypadkowe, byle jakie, drożejące z godziny na godzinę, ale były i było ich coraz więcej: jedzenie i bielizna, przybory toaletowe, ciuchy i książki, zabawki, biżuteria, gadżety o nieznanym przeznaczeniu, elektronika, a nawet meble. Wybór oszałamiał. Adam z kolegami wpatrywali się w „świerszczyki”, pornograficzne pisma, które zaczęły zaścielać improwizowane lady. Sprzedawcy nie pozwalali im brać ich do rąk. Byli za młodzi. Tylko z pewnej odległości, zza pleców oglądających śledzili niedosiężne ciągle obiekty pożądania: kobiety, z którymi można było i robiono wszystko. Niektórzy z kolegów chwalili się pierwszymi sukcesami u dziewcząt, ale nie wierzyli w nie chyba nawet oni. Ważne były same opowieści, prawdopodobnie powtarzane za starszymi, którzy mieli już czym się pysznić. Ważna była sztuka narracji, umiejętność przedstawienia, która umożliwiała wyobrażenie sobie i chłonięcie cudzych doświadczeń zastępujących nierealizowalne pragnienia. Przeżywali je. Gromadzili się wokół opowiadającego, tworząc krąg i nachylając ku niemu. Powietrze tężało, emanowało cielesnością. Lato buchało, a kobiety unosiły się nad brukiem w cienkich sukienkach, klejących się w upale do skóry, w spódniczkach, które z szelestem ocierały się o ich uda, kobiety bardziej fascynujące niż najbardziej sensacyjna polityka. Szły tanecznym krokiem, świadome, rozkwitające 329 w ich spojrzeniach, ale ignorujące je. Szły obok, przez nich, nie dotykając ich, niedostępne. Pieniądze traciły wartość. Dodrukowywane na nich kolejne zera nie znaczyły nic. Banknoty trzeba było wydawać natychmiast na cokolwiek. Bilon przestał funkcjonować. Wszystko działo się coraz szybciej i bardziej nieprzytomnie. Zaczęła się ostatnia, niepotrzebna klasa szkoły podstawowej. Przez wakacje wyrośli z niej. Nauczyciele stracili pewność. Nic już nie było oczywiste i zagwarantowane. Tylko dwie osoby złapały wiatr w żagle. Młody nauczyciel historii i dużo starsza geografka. Podniecony historyk wymachiwał rękami i pokazywał na mapie wydarzenia realne i potencjalne. Zestawiając analogie, mógł jeszcze jakoś trzymać się przedmiotu, choć głównie odsłaniał im oszustwa, których kazano uczyć w komunistycznej szkole. Snuł plany, a może raczej marzenia na temat ich kraju, który już niedługo miał zadziwić wszystkich. Geografka właściwie machnęła ręką na swój przedmiot. Opowiadała o czasach przed wojną, odradzaniu się Polski, którą pogrążyła agresja dwóch zbrodniarzy. Relacjonowała na nowo i inaczej wojnę i ruinę ich kraju, który jednak przetrwał i potrafił odrodzić się po każdej katastrofie. Był to jednak głównie czas telewizji. Jeszcze wcześniej Adam oglądał ponure relacje z Chin, które towarzyszyły naszemu zwycięstwu. To w dzień sukcesu wyborczego w Polsce, czwartego czerwca, czołgi rozjechały miasteczko studentów na Tienanmen, placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie. Trupy zwożono pod osłoną nocy. Rozpoczęło się polowanie na zbuntowanych. Wleczono ich z głowami przygiętymi do ziemi. Ten obraz pozostanie w pamięci Adama, będzie śnił mu się nawet i wyłaniał z jego wspomnień jak osobiste przeżycie. Tak jak obraz człowieka, który samotnie zatrzymuje kolumnę czołgów. To działo się jeszcze przed rozkazem ataku. Czołgi się zawahały. Parę dni później miękkie barykady ciał nie stanowiły już żadnej przegrody. Stalowe pojazdy miażdżyły je łatwiej niż drewniane bariery. — Pamiętajcie o Tiananmen! — pokrzykiwał wielokrotnie Stawicki, gdy spierali się o granicę ustępstw Solidarności. — Myślicie, że w Polsce nie ma czołgów, i to nawet sowieckich? Niedługo po rozpoczęciu szkoły Adam wraz z matką oglądał w „Dzienniku” zaprzysiężenie rządu Mazowieckiego. Premier o twa330 rzy sympatycznego żółwia wyciągnął dłoń w geście zwycięstwa. Owacja przetoczyła się przez parlament. Matka, która miała łzy w oczach, uniosła rękę z wyprostowanymi dwoma palcami. Zauważyła spojrzenie syna i zaczęła się śmiać. Złapała go w objęcia. Nagle wrócił czas, gdy wszystko było na swoim miejscu, a na twarzy matki nie było widać tego, co naznaczyło ją później. — Co, jestem śmieszna? — zaśmiewała się. — Jestem, i w ogóle mi to nie przeszkadza! Oglądał w telewizji tłumy Niemców z bratniego NRD oblepiające pociągi, które jechały do Polski, Czechosłowacji i na Węgry. To zwłaszcza z tego ostatniego kraju uciekać chcieli na Zachód, aby schronić się w złym państwie ich rewizjonistycznych pobratymców. Węgry otworzyły im granicę z Austrią. Gdy przywódca NRD, mały człowieczek o lisim uśmiechu, usiłował zablokować wyjazdy, demonstracje rozlały się na cały kraj. Manifestacje, wiece pojawiały się w coraz większej liczbie krajów komunistycznego obozu. Rozsadzały go. Rozruchy zaczęły nawiedzać sam Związek Radziecki. Mówiono o nich w TVP, choć nie udawało się z nich nakręcić filmowych relacji. Do telewizji trafiały pojedyncze zdjęcia, które przez chwilę zastygając na ekranie, stawały się znakiem epoki. Lato zatraciło się w pędzie historii. Liście gwałtownie odrywając się od gałęzi, wirowały nieprzytomnie w powietrzu. Lunęły deszcze. Adam przypomniał sobie zimę osiem lat wcześniej, tygodnie przy radiu, którego nie znosił. Niepełne i poszarpane informacje o wypadkach, które składały się na klęskę, wyrywały się rozpaczliwie z wycia zagłuszających maszyn. Wydarzenia, które niosła ta jesień, odbijały się w ekranie telewizora, przywracały światu właściwe miary. Tylko że osiem lat wcześniej radia słuchali z ojcem. Manifestacje przeniosły się do Czechosłowacji. Potem nadeszła noc, która stała się symbolem. Tłum rzucił się na mur dzielący Berlin, dzielący Niemcy, dzielący Europę. Ludzie rozrywali go rękami, rozbijali młotami i łomami, dłutami, młotkami i pilnikami, czym kto miał. Mur nie miał siły trwać. Ustępował, pękał, otwierał się w szpary, szczeliny, dziury, jęczał, rozłamywał, sypał, przestawał istnieć. Noc rozbłyskiwała fajerwerkami, ogniami sztucznymi, racami, pękami świateł, które pisały na niebie upadek komunistycznego więzienia. Adam oglądał to z matką, z całą stolicą, Polską, światem. Chóralne okrzyki radości wznosiły się 331 za oknami. W ciemnej przestrzeni Warszawy wybuchały coraz śmielsze fajerwerki. Adam patrzył na matkę. Była szczęśliwa. Tydzień później, wczesnym popołudniem Adam wraz z grupką kolegów stał w tłumie na placu Dzierżyńskiego, a właściwie na Bankowym, gdyż plac wracał do starej, przedwojennej nazwy. Burzono pomnik kata, twórcy aparatu represji Sowietów, dumę polskiego komunizmu, Feliksa Dzierżyńskiego. Kiedy dźwig zaczepił stalowe liny na karku monumentalnego posągu, tłum zamarł. Widzowie patrzyli w napięciu. Nikt nie był pewny, co się może zdarzyć. Opowiadano o trwałości monumentu. Przeważały opinie, że nie wystarczą dźwigi, niektórzy twierdzili, że nie ma sprzętu, który mógłby go obalić. Dzierżyńskiego trzeba będzie wysadzić, co może zagrozić całemu placowi i wszystkim domom wokoło. Napięcie rosło. Tymczasem pomnik od cokołu oderwał się zdumiewająco łatwo. Żelazny Feliks płynnie poszybował w górę, a pojedyncze okrzyki zmieniły się w chóralny ryk. Dzierżyński wisiał. Kołysał się na linach. I nagle zaczął pękać. — Urwać mu łeb! — zawył ktoś w tłumie i w tym samym momencie kamienna głowa bohatera rewolucji oderwała się i z wysokości runęła na bruk, rozpryskując na kawałki. Ludzie podchwycili ten okrzyk, wrzeszczeli i szaleli. Ryzykując pod dyndającym na linach monstrualnym betonowym blokiem, zbierali z bruku kamienie, w które zmieniła się głowa bohatera rewolucji. Za chwilę reszta pomnika rozpadła się na dwie części, z których kolejna upadła na ziemię. Na linach wisiał niemożliwy do identyfikacji fragment korpusu, anonimowa bryła kamienia. Na osieroconym, obcym postumencie pozostał kawałek kamiennego buta, który wyglądał, jakby zostawił go uciekający w popłochu właściciel. W grupie oblegli kamienny podest, wdarli się na jego powierzchnię, odśpiewali polski hymn. Adam wrócił do domu radosny. Niespodziewanie przypomniał sobie Tadka, wuja Tadka. Płuca ścisnęły się i przez chwilę nie mógł zaczerpnąć oddechu. Poczuł dziwne uczucie, nieomal bólu, który wdarł się w jego euforię. To takie niesprawiedliwe, tłukło się mu po głowie, przecież to Tadek, jak nikt, zasłużył, aby doczekać tego zwycięstwa. Powracał do niego obraz matki wpatrującej się w fotografię brata. Był sam. Nie musiał opanowywać płaczu. A przecież się cieszył. Zimne wiatry przyniosły pierwsze przymrozki jesieni. Na Vaclavskim Namesti do nieprzebranego tłumu, gęsto wypełniającego naj332 większy plac Pragi, przemawiał Vaclav Havel, którego kilka miesięcy wcześniej warunkowo wypuszczono z więzienia. Plac Wacława, uświadomił sobie Adam, czy oznacza to plac Havla? Jesień kończyła się marznącymi opadami. Zima uderzyła chłodem śnieżyc. Chodniki pokrywały się lodem, na którym ślizgali się przechodnie. W Rumunii rozpoczęła się zbrojna rewolucja. Na ulicach trwała strzelanina. Małżeństwo bałkańskich satrapów, którzy usiłowali uciec, zostało ujęte i po dziwnym, krótkim procesie rozstrzelane. Na szarym bruku w ekranie telewizora krzepły plamy krwi. Drugiego dnia świąt, kiedy zeszło się do nich sporo gości, wybuchła kłótnia. Matka po kilku kieliszkach zaczęła wypominać Madejowi i Stawickiemu bezczynność w sprawie palenia akt przez bezpiekę. Należeli do grupy doradców, a Stawicki miał ważny etat w Urzędzie Rady Ministrów. — Czy nie rozumiecie, że oni niszczą naszą przeszłość?! Nie będzie dokumentów, które mogą odsłonić kulisy tego, co działo się przez czas komunizmu. Nie będzie żadnych dowodów! — mówiła podekscytowana matka. Madej usiłował ją uspokoić: — Czy nie masz wrażenia, że za bardzo koncentrujesz się na przeszłości? Teraz ważniejsze jest co innego. Robimy fundamentalne reformy ekonomiczne. To najważniejsze. Tylko tak zmienimy kraj. A ty ciągle o tej przeszłości i jej świadectwach. Oderwij się od tego! Czy nie rozumiesz, że obaliliśmy komunizm? — Twierdzisz, że przeszłość jest nieważna? Nieważne jest to, co wydarzyło się wczoraj? — Tak, tak właśnie trzeba do tego podejść! Wiesz, ile mamy teraz problemów? Ciężki przemysł, skansen rolniczy, rozregulowane finanse. A ty chcesz zajmować nas rozliczeniami — zainterweniował Stawicki. Był jak zwykle pobudzony. Nie nadążał z pozbywaniem się słów. Wyrzucał je z szybkością karabinu maszynowego, ale ku zdumieniu Adama zawsze układały się one w poprawne zdania, które wynikały jedne z drugich, osaczały i pozbawiały możliwości odpowiedzi. — Czerwoni idą nam na rękę. Chcą się odciąć od przeszłości. Chcą współpracować przy reformie. A ty chcesz ich antagonizować? Teraz problem mamy z robotnikami, którzy bronią swoich przestarzałych zakładów, z chłopami, którzy domagają się skupu swoich produktów, 333 na co narzekali za komuny. To jest naród, z którym mamy kłopoty, nie z komunistami. — Dlaczego przeciwstawiasz te sprawy? — denerwowała się matka. — Przecież nasza sytuacja wyrasta z przeszłości. Chcesz się od niej odciąć? — Tak! Najlepiej byłoby te papiery spalić! — wyrzucił Stawicki. — Nawet nie wiesz, co jest tam prawdziwe! Zresztą po co nam to! „Niech umarli grzebią umarłych swoich”. Nie pamiętasz Ewangelii? — zaśmiał się dziwnym, wysokim głosem. — Tylko że dokumenty takie mówią coś o żywych — wtrącił się Hieronim. — I są nie tylko u nas. Są na pewno w Moskwie. I Bóg wie gdzie jeszcze. Nie dałbym głowy, że ci, którzy je palą, co ciekawszych egzemplarzy nie zakopują gdzieś na działkach. My więc nie będziemy o tym wiedzieli… ale inni? I myślisz, że nie zrobią z tego użytku? — Daj spokój z tymi spiskowymi teoriami — Stawicki nakręcił się i perorował z pasją. — Moskwa ma tyle problemów, że sama ze sobą nie może sobie poradzić. Inne komunistyczne wywiady nie istnieją już, tak jak ich mocodawcy. Więc o co chodzi? Żeby babrać się w tym naprodukowanym przez nich paskudztwie? Wiesz, co jest groźne? Powiem ci! To Solidarność jest dzisiaj niebezpieczna. Chce przejąć funkcję PZPR-u. Tylko że ten dogorywa. A Solidarność jest młoda i łaknie władzy. Wszędzie. W zakładach pracy i w państwie. I ma gotową, narodowo-katolicką ideologię. Chce zająć miejsce partii. Taka kolej rzeczy. Nie widzisz tego zagrożenia? 334