Fragmenty nienapisanej biografii

Transkrypt

Fragmenty nienapisanej biografii
Janusz Szpotański
Fragmenty nienapisanej biografii
spisał i zredagował Antoni Libera
Lata nauki
Szkoła średnia, do której zacząłem uczęszczać w 1945 roku, była dla mnie tak nudna i
zapyziająca, że czym prędzej ją porzuciłem. Udało mi się tego dokonać dzięki łatwowierności i
swoistej obojętności moich rodziców. Najpierw dość długo potrafiłem utrzymywać ich w
przekonaniu, że co dzień rano udaję się na lekcje, podczas gdy w rzeczywistości udawałem się
zupełnie gdzie indziej (głównie do YMCI; przynajmniej od pewnego momentu); gdy zaś w końcu
przejrzeli mą grę i poznali prawdę, ze stoicką rezygnacją machnęli na mnie ręką. Wówczas bez
żadnych już skrupułów oddałem się próżniaczemu życiu, które beztrosko i wartko płynęło mi na
grze w szachy, bywaniu w salonach, gdzie z kolei nie bez powodzenia udawałem studenta
socjologii, dalej: na wnikliwej obserwacji dookolnej rzeczywistości socu i wreszcie na
najbardziej z tego wszystkiego czasochłonnym zwykłym zbijaniu bąków. To życie, jakkolwiek
barwne i pełne różnorakich wrażeń, zaczęło mi się jednak w pewnym momencie przykrzyć i —
raczej z kaprysu niż z rozsądku czy jakiejś obawy — postanowiłem sfinalizować swą edukację
średnią.
Ani przez chwilę, rzecz jasna, nie brałem pod uwagę powrotu do szkoły. Było dla mnie nie do
pomyślenia, że znów miałbym zamienić się w ucznia, piłowanego i zadręczanego przez
zawziętych w nudzie nauczycieli. Postanowiłem po prostu załatwić całą sprawę jednym cięciem
— jak przecina się węzeł gordyjski — czyli od razu, jako ekstern, zdać maturę, a ściślej — dwie
matury, małą i dużą, były to bowiem jeszcze czasy, gdy obowiązywał system przedwojenny i
żeby zdać maturę właściwą (właśnie ową „dużą”), należało najpierw zdać „małą”.
Wszystko to udało mi się załatwić w nieco ponad pół roku. Przygotowywałem się zasadniczo
sam. Jedynie z łaciny, która nie wiedzieć czemu sprawiała mi szalone trudności, pobierałem
lekcje. Mówię „nie wiedzieć czemu”, bo przecież uczyłem się już tego języka podczas okupacji
— na kompletach. Widocznie jednak słaba to była nauka, skoro wszystko właściwie wywietrzało
mi z głowy. Więc na te korepetycje z łaciny, dwa razy w tygodniu, jeździłem do takiej jednej
korpulentnej studentki filologii klasycznej Uniwersytetu Warszawskiego. Prawdę mówiąc,
niewiele czy zgoła nic z tego nie skorzystałem. Studentka była osobą pozbawioną zarówno
inteligencji, jak i urody, co — jak wiadomo — nie sprzyja nauce, a w takim wypadku jak mój po
prostu ją uniemożliwia. Chciałem, żeby nauczyła mnie tylko tego, co będzie mi potrzebne do
egzaminu, tymczasem ona absolutnie nie potrafiła do tego tak podejść i zamęczała mnie jakimś
potwornie szczegółowym kursem, tak że na tych lekcjach o mało nie zasypiałem, a w domu, nie
znajdując żadnej podniety w jej urodzie, przeciwnie, myśląc o niej raczej z odrazą, oddawałem
się wszystkiemu, tylko nie łacinie. I nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie bezcenny
Zukerkandel, czyli bryki pochodzące jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej lub — najpóźniej
— z lat dwudziestych. Któregoś dnia udało mi się je nabyć na wózku na ulicy (nawiasem
mówiąc, masowo wówczas handlowano w ten sposób książkami, a wśród oferowanych pozycji
poczesne miejsce zajmowały właśnie wydawnictwa Zukerkandla).
Bryki Zukerkandla z zakresu łaciny nie bawiły się w żadne ułatwienia połowiczne, lecz od razu
przynosiły pożądany przez uczniów produkt finalny, to znaczy, tłumaczenie na polski
najsłynniejszych i najczęściej przerabianych tekstów łacińskich oraz streszczenia co
ważniejszych większych dzieł po łacinie. Jak wiadomo, sprawdzian z łaciny zawsze polegał i
nadal na pewno polega na przełożeniu na polski fragmentu jakiegoś tekstu łacińskiego.
Jednakże wybór tekstów używanych w tym celu na podstawowym poziomie jest dosyć
ograniczony. Toteż na ogół wie się mniej więcej, co może być na egzaminie. A ja to wiedziałem
nawet dokładnie, bo na egzaminie maturalnym z zasady dawano teksty z podręczników, a w
podręcznikach, które mnie obowiązywały, były właściwie tylko dwa, oba zresztą Cycerona: jego
mowa przeciwko Katylinie i obrona poety Linicjusza Archiasza. Więc ja korzystając z małpiej
pamięci, jaką wtedy dysponowałem, po prostu obu tych tekstów — z bryków Zukerkandla —
nauczyłem się całych na pamięć. W tym stanie rzeczy pozostało jedynie trafnie rozpoznać
zadany mi ustęp. To, oczywiście, nie nastręczało już poważniejszych trudności, tym bardziej, że
do przetłumaczenia dostałem początkowy fragment przeciwko Katylinie, a więc rozpoczynający
się od owych słynnych słów: Quousque tandem… . Przekładu dokonałem w błyskawicznym
tempie, bo przecież faktycznie nie tłumaczyłem, lecz po prostu spisywałem z pamięci, i
właściwie moim jedynym zadaniem było uważać, żeby się w porę zatrzymać, a następnie
stosowną chwilę poczekać z oddaniem pracy, żeby się to wszystko nie wydało podejrzane.
Owej chwili zwłoki nie spędziłem zresztą bezczynnie; zużyłem ją na przepisanie całego
tłumaczenia i dostarczenie go siedzącemu za mną klerykowi, który utknąwszy już na drugim
zdaniu ani rusz nie mógł iść dalej. Zyskałem w ten sposób jego dozgonną wdzięczność, którą
po zakończeniu egzaminów wielokrotnie manifestował długo ściskając mi rękę i udzielając
licznych błogosławieństw.
W ogóle cała ta matura okazała się niezbyt kłopotliwa. Wszystkie czyhające na mnie rafy
ominąłem raczej bezboleśnie i bez większego wysiłku. Pamiętam, że z polskiego pisałem jakieś
monstrualne wypracowania — o pozytywizmie i o Młodej Polsce. W tym drugim popisywałem
się — szalenie hochsztaplerską zresztą — znajomością Schopenhauera, co — zgodnie z moimi
założeniami — bardzo korzystnie odbiło się później podczas egzaminu ustnego. Egzaminująca
mnie nauczycielka patrzyła na mnie jak na młodzieńca o rozległej wiedzy humanistycznej,
odnosiła się do mnie z szacunkiem należnym raczej doktorantowi niż niedoszłemu jeszcze
maturzyście, i zamiast po belfersku, zdradliwie, przepytywać mnie z tego i owego, prowadziła ze
mną coś w rodzaju towarzyskiej konwersacji.
Gdy pokonałem już wszystkie przeszkody egzaminu maturalnego i pozostały mi do załatwienia
jedynie jakieś formalności, wydarzyło się coś, co z czasem urosło w mojej świadomości do rangi
złowieszczej przestrogi. Otóż jeden z członków komisji maturalnej, chyba nauczyciel historii, a
może geografii, nie pamiętam już, całkiem zresztą miły i na pewno nie w złych intencjach zapytał
mnie, czy nie jestem aby krewnym znanego polskiego fabrykanta — Kazimierza Szpotańskiego.
Zmierzyłem go wzrokiem, a spostrzegłszy, że na jego twarzy maluje się raczej przychylność niż
wrogość do klas posiadających, postanowiłem dać mu odpowiedź wychodzącą naprzeciw jego
uczuciom, a jednocześnie całkowicie wymijającą. Powiedziałem mianowicie:
— Panie profesorze, kto dziś przyznaje się do pokrewieństwa z fabrykantami?
Uśmiechnął się nostalgicznie, myśląc zapewne, że w zawoalowany sposób dałem mu do
zrozumienia, że — istotnie — mam coś wspólnego z tamtą rodziną, ja zaś — chmurny —
odszedłem dumnie, grając przed nim rolę osieroconego dziedzica wielkiego burżuazyjnego rodu
— wyobcowanego, czujnego i heroicznie stawiającego czoło nowej rzeczywistości. Na myśl mi
wówczas nie przyszło, jak dalece ta błazenada zapowiada mój rzeczywisty przyszły los, i to
całkiem już niedaleki.
No, ale na razie byłem świeżo upieczonym maturzystą i świat stał przede mną otworem.
Rozochocony sukcesem, jakim było błyskotliwe (bo jakże szybkie!) uporanie się z edukacją
średnią, postanowiłem iść, jak to się mówi, za ciosem i zdawać niezwłocznie na studia wyższe.
Pewna przyzwoitość nakazywała mi przy tym kierować się na socjologię: wszak w salonach,
przez lata udawałem studenta tego właśnie wydziału.
Z tą przyzwoitością… no, to pewna przesada. W grę wchodziła raczej denerwująca obawa, że
zostanę wreszcie zdemaskowany, a warto dodać, że raz o mało już do tego nie doszło. Było to
tak:
Na towarzyskie spotkanie w pewnym salonie, podczas którego ze szczególną swadą
brylowałem właśnie jako student socjologii, przybył prawdziwy przedstawiciel tej dyscypliny i
pani domu, w myśl salonowych obyczajów, nakazujących kojarzyć ze sobą ludzi o wspólnych
zainteresowaniach, natychmiast mnie jemu przedstawiła jako adepta uprawianej przez niego
nauki, stwierdzając z radością, że na pewno wiele będziemy mieli sobie do powiedzenia i obaj
na tym kontakcie skorzystamy. Ponieważ cała ta scena rozgrywała się na oczach wszystkich
pozostałych gości, którzy dopiero co byli świadkami moich popisów nacechowanych wielką
pewnością siebie, mocno pociemniało mi w oczach. Oczywiście ja, grając tę rolę studenta
socjologii, nie byłem zupełnym ignorantem w tej dziedzinie, moja wiedza ograniczała się jednak
do znajomości jednej zaledwie książki z tego zakresu, w dodatku mocno już przestarzałej,
mianowicie do Wprowadzenia do socjologii Cuvillera. Było to oczywiście bardzo mało, żeby
stawić czoło faktycznemu znawcy przedmiotu, a już zupełnie nie wystarczało, by wykazać się
znajomością panujących aktualnie na wydziale stosunków i realizowanego programu studiów.
Na szczęście przybyły z wizytą socjolog nie pochodził z Warszawy, lecz z Krakowa i głównie
związany był z Uniwersytetem Jagiellońskim. Tej właśnie okoliczności uczepiłem się jako swej
szansy.
Doświadczenie życiowe (a niemałą rolę odgrywała tu wiedza szachowa) zdążyło mnie już
nauczyć owej znanej zasady strategicznej, iż najlepszą formą obrony jest atak, toteż żeby nie
dopuścić do sytuacji, w której znalazłbym się w defensywie, to znaczy, musiałbym
odparowywać ciosy w postaci stawianych mi pytań (a każde właściwie byłoby dla mnie
zdradliwe i niebezpieczne), sam niezwłocznie przystąpiłem do natarcia wypytując krakowskiego
socjologa dosłownie o wszystko. Jak wygląda program studiów na UJ? Co przerabia się na
pierwszym roku? Kto ma wykłady i na jakie tematy? Lektury… Nazwiska… Zajęcia
nadobowiązkowe… itd., itp. Socjolog z Krakowa ledwo nadążał z odpowiedziami. Ja zaś
pytałem o to wszystko takim tonem, nie jakbym nic nie wiedział o przedmiocie i przebiegu
studiów, lecz jakbym chciał skonfrontować coś z własnym doświadczeniem w tym zakresie. Od
czasu do czasu wtrącałem nawet takie niby mimowolne odzywki w rodzaju: „No tak, to zupełnie
jak u nas” albo „O, to interesujące!” No ale, rzecz jasna, tego typu wywiad z mojej strony nie
mógł trwać wiecznie. Liczba pytań, jakie można zadać w podobnej sytuacji, jest ograniczona, i
wreszcie, wyczerpawszy ją, straciłem impet, dopuszczając do odsłaniającej mnie chwili
milczenia, którą mój rozmówca wykorzystał zaraz, by przejść do kontrofensywy.
— No dobrze — powiedział — a co z wami teraz tu, w Warszawie, przerabiają na zajęciach?
Nie miałem innego wyjścia, jak zagrać jedyną kartą, jaką posiadałem, to znaczy odwołać się do
wiedzy zaczerpniętej z Wprowadzenia do socjologii Cuvillera. Byłem przy tym na tyle
przytomny, by nie powoływać się na tę książkę ani na jej autora (jakimś szóstym zmysłem
wyczuwałem, że byłoby to ze wszech miar niewłaściwe), lecz po prostu od razu przejść do
zagadnień, które stanowiły w niej przedmiot analiz, a w których czułem się jedynie pewnie.
Zagadnienia owe sprowadzały się do zasadniczych kwestii dzieła wielkiego socjologa
francuskiego — Emila Durkheima, albowiem podręcznik Cuvillera, choć mienił się ambitnie
Wprowadzeniem do socjologii, poświęcony był w zasadzie prawie całkowicie streszczeniu i
omówieniu twórczości tegoż właśnie uczonego. Na postawione mi przez krakowskiego
socjologa pytanie odparłem więc bez wahania, że aktualnie zajmujemy się na zajęciach
Durkheimem, po czym z całą swadą, na jaką mnie było stać, zacząłem popisywać się swą
znajomością tych wszystkich teorii dotyczących korporacji, przymusu i samobójstwa. Szok, a
następnie wzrastające zdumienie, jakie zaczęły malować się na twarzy mego interlokutora,
poczytywałem za dowód uznania dla mojej erudycji. Niestety, oznaczały one zupełnie coś
innego. Gdy wreszcie zamilkłem, krakowski socjolog po długiej wymownej pauzie zapytał
retorycznie:
— Chyba nie docent Nowakowski prowadzi z panem te zajęcia?
— Ależ skąd! — odrzekłem bez zastanowienia, czując instynktownie, że lada moment może
nastąpić kompromitująca demaskacja, tym bardziej, że o istnieniu docenta Nowakowskiego nie
miałem nawet zielonego pojęcia (a przecież była to w tym czasie niezwykle ważna figura na
warszawskiej socjologii).
— Te zajęcia prowadzi jakiś zupełnie nieznany człowiek, tak że nie umiem nawet powiedzieć
panu, jak się on nazywa… wie pan, tylu jest teraz nowych ludzi na wydziale…
— No, tak, tak — on na to z odcieniem melancholii w głosie — ale nie przypuszczałem, że aż
tak źle się tam dzieje. Przecież to wszystko, co mi pan tu opowiada, było krzykiem mody gdzieś
na początku stulecia, gdy ja w 1910 studiowałem socjologię na Sorbonie. Ale teraz… to to jest
jakiś kompletny anachronizm.
— No widzi pan — ja na to, z kolei z nutą smętnej goryczy w głosie — w jakich to
niekorzystnych okolicznościach przyszło mi studiować! — I czując, że jest to ostatni dzwonek,
by remisowo zakończyć tę partię, w której grałem co najmniej bez hetmana i wież, poderwałem
się z miejsca niby do stołu po kanapkę, w rzeczywistości zaś, by jak najszybciej czmychnąć z
pola zagrożonego przez krakowskiego skoczka.
Rzecz jasna, gdy przystępowałem do egzaminów na Uniwersytet, moja wiedza w zakresie
socjologii była nieporównanie rozleglejsza niż podczas opisanej wyżej rozmowy. Bez fałszywej
skromności powiedziałbym nawet, że byłem już wówczas wszechstronnie obkuty i jak miałem
okazję później się o tym przekonać, z powodzeniem mógłbym konkurować ze studentami z lat
wyższych. W każdym razie egzaminy wstępne zdałem celująco, spotykając się ze strony
członków komisji z wyrazami uznania, a nawet z niejaką atencją. Trwałem więc w przekonaniu,
że oto kolejny próg mej edukacji został przekroczony i wkrótce rozpocznę atrakcyjny żywot
prawdziwego studenta.
To moje dobre samopoczucie, a zarazem świetlane perspektywy załamały się gwałtownie pod
sam koniec sesji egzaminacyjnej, na tzw. podsumowującej rozmowie z kandydatem, kiedy to
doszło do horrendalnej, a zupełnie niespodziewanej dla mnie wsypy. Otóż w pewnym momencie
zapytano mnie o zawód ojca i ja, zgodnie z tym co wpisałem swego czasu w stosownej rubryce
ankiety i co było prawdą, odpowiedziałem: „adwokat”. Nie zdawałem sobie, niestety, sprawy, że
moja matka, której powierzyłem dostarczenie wszystkich papierów do sekretariatu wydziału (by
nie tracić czasu na jałowe formalności, lecz poświęcać go wyłącznie nauce), skreśliła w
ostatniej chwili to moje szczere i naiwne, jak uznała, oświadczenie, wpisując na jego miejsce
słowo „rolnik”. Jak później wyjaśniała, kierowała się — słusznym skądinąd — przekonaniem, że
podanie prawdziwego zawodu mojego ojca może poważnie utrudnić mi dostanie się na studia, o
ile w ogóle go nie udaremni, natomiast wpisanie zawodu rolnika, jeżeli nawet nie pomoże, to
przynajmniej nie zaszkodzi. Nie miała przy tym poczucia, iż popełnia jakieś nadużycie,
wychodząc z założenia, że fakt posiadania przez mojego ojca parceli z sadem pod Warszawą
stanowi wystarczającą podstawę do takiej deklaracji. Mnie zaś o wprowadzonej zmianie nie
poinformowała, po pierwsze, by nie urazić mojej godności, która — jak mniemała — wiązała się
w mym młodzieńczym idealizmie z prawdomównością, a po drugie, nie przypuszczając, że dane
wpisane do ankiety będą w jakikolwiek sposób weryfikowane, zwłaszcza w drodze wywiadu z
kandydatem. To właśnie mnie zgubiło. Bo gdy członkowie komisji usłyszeli moją odpowiedź,
najprzód zaczęli po sobie wymownie spoglądać, następnie — szeptać między sobą wskazując
na coś w papierach, a wreszcie przewodniczący, położywszy przede mną moją ankietę i
stukając palcem w miejsce, gdzie nad zamazanym starannie „adwokatem” widniał
wykaligrafowany — wyjątkowo zręcznie podrobionym moim pismem — „rolnik”, tonem sędziego
śledczego zapytał z przekąsem:
— No a coście tutaj wypisali? Ponieważ ta fatalna poprawka była dla mnie kompletnym
zaskoczeniem, zgłupiałem jak sztubak przyłapany na niezdarnym oszustwie, cały stanąłem w
pąsach i zacząłem coś bąkać, że nie mam pojęcia, jak to się stało.
— On nie wie, jak to się stało! — odezwał się szyderczo siedzący nieco z boku mężczyzna w
brązowym garniturze w prążki, zapewne spec od spraw personalnych, czyli lokalny ubek. Po
czym zwrócił się do mnie w te słowa:
— To ja wam powiem, skoro nie wiecie. Otóż stało się tak, iż daliście posłuch wrogiej
propagandzie, która oczernia ludową władzę pomawiając ją o to, iż ingeruje ona jakoby w
sprawy naboru na wyższe studia zalecając, z jednej strony, faworyzowanie dzieci robotników i
chłopów, a z drugiej, utrącanie potomków klas posiadających, które się przeżyły, w tym —
mieszczańskiej inteligencji. Są to nikczemne oszczerstwa! Dla ludowej władzy nie ma
znaczenia, skąd kto pochodzi, lecz co sobą reprezentuje — poziom wiedzy, zdolności i
oczywiście światopogląd. W socjalizmie miejsce jest dla wszystkich — prócz, naturalnie,
wrogów ludu. Wy zaś, jak wynika to z waszej cynicznej maskarady, należycie, niestety, do tych
ostatnich. Bo dając wiarę wrogiej propagandzie sami stajecie po stronie klasowego wroga. Tu
nie chodzi o samo oszustwo jako takie; tu chodzi o to, co to jest za oszustwo i co się w nim
wyraża. A wyraża się w nim wrogi, oszczerczy stosunek do ludowej władzy. Dla ludzi o takim
stosunku — na wyższej uczelni miejsca nie ma i nie będzie!
Nietrudno się domyślić, że po takim wystąpieniu „personalnego” moje losy na najbliższą
przyszłość były przesądzone. Na uniwersytet nie zostałem przyjęty i oto po niespełna roku
intensywnej nauki, służącej pokonywaniu kolejnych szczebli mojej edukacji, znów powróciłem
do jakże miłego skądinąd statusu zdeklasowanego esquire’a, przed którym rozciągał się
bezmiar wolnego czasu i rozkosznej swobody.
A więc przede wszystkim znowu zanurzyłem się w intensywnym życiu szachowym. Grałem w
dziesiątkach turniejów, doskonaląc w naturalny sposób swoje umiejętności. Osiągnąłem w
rezultacie nie lada sukces zajmując II miejsce w mistrzostwach Warszawy, czyli — innymi
słowy — zostając vice-mistrzem stolicy. Ale szachy, choć na pewno i zabawne, i — co nie
bez znaczenia — przynoszące splendor, nie zaspokajały wszystkich moich aspiracji w owym
czasie. Ponadto, znając i obserwując ludzi bez reszty oddanych tej królewskiej grze, widziałem
w niej również pewną pułapkę. Studiując nieustannie tysiące wariantów i partii, ślęcząc całymi
dniami nad szachownicą i jeżdżąc z turnieju na turniej, w szybkim tempie można było wyjałowieć
i skarleć. Dlatego też, mimo sukcesów kuszących mirażami dalszej kariery, nie dałem się
wciągnąć w niebezpieczny wir tej namiętności i zachowałem wobec niej rozsądny dystans.
Wielce pomocny okazał się pod tym względem pierwszy powojenny Konkurs Chopinowski,
który odbywał się właśnie w tym czasie, a na który ja, otrzymawszy za darmo karnet (niezwykle
trudno osiągalny nawet za ciężkie pieniądze), zacząłem uczęszczać. Warto dodać, że ów
darmowy wstęp na przesłuchania (odbywające się nota bene jeszcze w „Romie” na
Nowogrodzkiej) był ubocznym owocem mego — tak niefortunnie zakończonego —
egzaminu na studia. Otóż w kuluarach poznałem wówczas Hannę Rudzińską, żonę znanego
kompozytora, Witolda Rudzińskiego, lecz nade wszystko — z mego przynajmniej punktu
widzenia — późniejszą Egerię Gęgaczy (wszak w tej roli, pod imieniem „Amorek”,
uwieczniłem ją w Operze), i ona to właśnie, dowiedziawszy się, iż jestem również melomanem,
załatwiła mi, dzięki swym koneksjom, możliwość śledzenia pianistycznych zmagań. Szczerze
mówiąc, w sumie zdrowo się na nich wynudziłem, lecz — co tu ukrywać — nie chodziłem
tam wyłącznie z miłości do muzyki, zwłaszcza Chopina i to w wykonaniu nieopierzonych jeszcze
artystów, ale w dużej mierze przez snobizm.
Poza Konkursem, który przecież nie trwał zbyt długo, od szachów skutecznie odciągało mnie
bujne jak zwykle życie towarzyskie. Znowu zacząłem bywać w salonach i spotykać się z
dziesiątkami starych i nowych znajomych.
I tak w jakimś momencie natknąłem się nagle na mego kolegę jeszcze z czasów okupacji, z
którym chodziłem razem na komplety. Kolega ów — nazwijmy go Jureczek W. — zaraz po
wojnie przeniósł się z Warszawy do Łodzi, wskutek czego straciliśmy ze sobą kontakt i nic nie
wiedzieliśmy o sobie nawzajem. Teraz okazało się, że został on wielce aktywnym ZMP-owcem i
właśnie jako zasłużony aktywista tej organizacji przybył do stolicy na jakiś zlot. Zamieszkuje w
hotelu ZMP przy ulicy Dworkowej i serdecznie zaprasza mnie tam na długą przyjacielską
rozmowę. Niezbyt skory do rychłego ujawniania swych uczuć i przekonań, przystałem milczkiem
na tę propozycję i niebawem zjawiłem się u niego — w tym komuszym domu noclegowym.
Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie Jureczek W. brał mnie za człowieka o jego poglądach
(może entuzjazm, który go rozpierał, kazał mu we wszystkich widzieć pionierów postępu i
socjalizmu?), w każdym razie dopóki nie zacząłem mówić, odnosił się do mnie nie tylko jak do
bliskiego druha jeszcze z dzieciństwa, lecz jak do towarzysza broni z jednego frontu. Sytuacja
taka, jak na spotkanie w cztery oczy, utrzymywała się wyjątkowo długo, Jureczek W. okazał się
bowiem człowiekiem niebywale elokwentnym i przez co najmniej godzinę w ogóle nie
dopuszczał mnie do głosu. Gadał po prostu jak nakręcony, a w monologu tym dawał głównie
upust swemu entuzjazmowi do przodującego ustroju, który szczęśliwie nam nastał dzięki
nieocenionej pomocy Kraju Rad. Pamiętam, jak z błyskiem w oku roztaczał przede mną
świetlaną wizję przyszłości, w której nie dość, że nie będzie żadnych nierówności, nie dość, że
sczeźnie analfabetyzm i wszelkiej maści zabobon (tzn. życie religijne), to jeszcze — tak jak to
już osiągnięto w Związku Radzieckim — chleb będzie dostępny za darmo! Jureczka W.
zwłaszcza ten darmowy chleb szalenie rajcował i wobec moich mimicznie wyrażanych
wątpliwości powoływał się w tym względzie na jakiś dekret Stalina, w którym miało to być
jakoby już ustanowione. Poza tym, według Jureczka W., chorzy i kalecy mieli w socjalizmie
odzyskiwać zdrowie i stracone kończyny, bezrobocie zaś miało zostać zniesione do tego
stopnia, że nikt nawet z wyboru nie mógłby nie pracować. (Nawiasem mówiąc, w tym ostatnim
punkcie mój kolega z ławy szkolnej nie był zbyt daleki od prawdy, o czym miałem się w
przyszłości przekonać, uznawany wielokrotnie przez organa władzy za pasożyta.) Jureczek W.
mówiąc o bezrobociu, wzorem ówczesnej retoryki, która z jednej strony zalecała ciągłe
konfrontowanie sukcesów socu z klęskami i plagami kapitalizmu, a z drugiej odwoływanie się do
słów rewolucyjnych poetów, w pewnym momencie wplótł zręcznie do swej tyrady cytat z
Majakowskiego. Było to potwornie zabawne i brzmiało mniej więcej tak:
— Gdy u nas nie tylko prawo do pracy, ale i samą pracę ma każdy, to w Nowym Jorku, u
kapitalistów, bezrobotni codziennie — jak powiada poeta — „skaczą do rzeki Hudson głową do
spodu”.
Nie wiem już teraz, co mnie tak wtedy rozśmieszyło — czy ta wizja skaczących „głową do
spodu”, czy też owo namaszczone „jak powiada poeta” — dość, że parsknąłem po tym
niepohamowanym chichotem.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał zdumiony Jureczek W.
— Z niezbyt szczęśliwego przekładu — odparłem zadowolony, że udało mi się tak szybko
znaleźć zbawienną ripostę.
— Masz rację — na to on dalej z powagą — przekłady, zwłaszcza z języka rosyjskiego,
zawsze zubożają oryginał.
Następnie Jureczek W. przeszedł do zwierzeń miłosnych, co o tyle nie było zaskakujące, że i te
sprawy były w jego wypadku naznaczone piętnem walki klasowej. Otóż zakochał się on w
jakiejś robotnicy czy dójce, lecz jego afekty ku owej damie nie znalazły, niestety, pożądanego
odzewu, czyli pozostały nieodwzajemnione. Stało się to źródłem nieopisanych cierpień mego
kolegi, tym sroższych, iż przyczyn takiego stanu rzeczy nie upatrywał on ani w swojej urodzie,
ani osobowości, które mogły jej akurat nie odpowiadać, lecz w swym mieszczańskim
pochodzeniu, którego, mimo usilnych starań, wciąż jeszcze nie udało mu się ze szczętem
wyzbyć, a które, jak przy tym z uporem obstawał, musiało ją żywiołowo od niego odstręczać.
Taka interpretacja miłosnego niepowodzenia czyniła jednakowoż całą sprawę nie beznadziejną,
albowiem odtrącony na razie zalotnik nadal miał szansę zyskać łaski swojej bogdanki, o ile tylko
zdołałby swą postawą i śmiałymi czynami na nie zasłużyć. Toteż Jureczek W., doszedłszy do
wniosku, że ostatecznie wytrzebi w sobie klasowe obciążenia, kiedy sam zostanie robotnikiem
albo dojarzem, snuł nader poważne plany zatrudnienia się na jednej z wielkich budów
socjalizmu, jakich pełno było w tym czasie. Liczył, że gdy tylko to zrobi (a jeśli jeszcze jakoś w
tej nowej roli zabłyśnie, to już na pewno), jego wybranka serca zmieni zaraz swój stosunek do
niego i odwzajemni mu nareszcie uczucie.
Trzeba przyznać, że czerwoni potrafili wówczas robić ludziom z mózgu niebywałą wodę.
W pewnym momencie mój gospodarz zorientował się wreszcie, że nasza rozmowa ma charakter
jednostronny, to znaczy, że mówi tylko on, więc żeby zrównoważyć potoki swej wymowy, zaczął
mnie naraz ze sztucznym ożywieniem o wszystko wypytywać. Jak minęły mi ostatnie lata? Co
robię obecnie? Czy należę do ZMP? Do partii? Jakie mam plany na dalszą i bliższą przyszłość?
Itd., itd. Z właściwą sobie niefrasobliwością, a więc tak, jakby przez tę ostatnią godzinę nie
mówił on tego wszystkiego, co mówił, odrzekłem, że właściwie nie robię niczego szczególnego,
lecz ot tak, kręcę się i obserwuję, rozbawiony raczej tym, co widzę, niż przejęty; chciałem iść na
studia, ale odrzucili mnie jako wroga ludu, czego zresztą nie mam im za złe, bo gdyby mnie
przyjęli, to siedziałbym pewnie teraz na zajęciach śmiertelnie się nudząc, nie mówiąc już o tym
ZMP-owskim muchotłuku, z którym miałbym na codzień do czynienia, a tak bimbam sobie na
wszystko i robię co mi się żywnie podoba. W swej relacji, jak widać, zachowałem całkowitą
swobodę, a nawet przejawiałem jej nadmiar, pozwalając sobie od czasu do czasu na kpiny pod
adresem jakichś aktualnych wydarzeń i zjawisk.
W miarę jak się rozkręcałem, Jureczkowi W. rzedła mina, a twarz przybierała kolejno wyrazy
zgorszenia i surowości. Wreszcie, kiedy skończyłem, rzekł do mnie tonem gorzkiego smutku:
— Widzę, że zupełnie stoczyłeś się na reakcyjne pozycje; zapewne pod wpływem tej twojej
drobnomieszczańskiej rodziny.
Odparłem, że domniemanie to nie wydaje mi się trafne, albowiem z rodziną nie utrzymuję zbyt
żywych stosunków, a w przeszłości, jak sięgam pamięcią, zawsze się raczej jej
przeciwstawiałem, niż podporządkowywałem.
— To nie ma znaczenia — na to Jureczek W. — Obciążenia klasowe tkwią w człowieku
bardzo głęboko i nie usuwa się ich byle anarchizowaniem. Ale nie wszystko jeszcze stracone,
bo najważniejsza jest wola wyzwolenia się z pęt, a na tej, jak widzę, ci nie zbywa. Rozbawiony
tą diagnozą, odrzekłem, że nie czuję się niczym spętany, a tym bardziej nie odczuwam potrzeby
wyzwolenia się z czegokolwiek. Jureczek W. jednak zupełnie się tym nie przejął i twierdząc, że
wszystkie zbłąkane owce na początku tak mówią, z zapałem przystąpił do prostowania mej
życiowej drogi, czy raczej kręgosłupa, jak to się zwykło wówczas nazywać, czyli do nawracania
mnie na nową wiarę.
Szło mu to wyjątkowo opornie. Był on w końcu, co tu owijać w bawełnę, nie lada tumanem, więc
jego wywody dosłownie co chwila załamywały się pod wpływem moich niezbyt nawet
wyszukanych argumentów czy pytań. Wreszcie, znużony tym bezowocnym łowieniem mej
duszy, oświadczył, że na tak zatwardziałego niedowiarka jak ja potrzeba o wiele większych sił
niż on sam, lecz tak się szczęśliwie składa, że ma akurat w odwodzie grono wypróbowanych
towarzyszy, którym z pewnością uda się dokonać tego, czego on nie zdołał (tzn. przekonać
mnie do komuny), o ile oczywiście zgodzę się z nimi spotkać i podyskutować. Są to bowiem
ludzie sto razy bieglejsi od niego w marksizmie i w ogóle nadzwyczaj inteligentni, wykształceni i
ustosunkowani. Więc jeśli tylko nie mam nic przeciwko temu, aby zaaranżować takie spotkanie
z nimi, to on niezwłocznie i z radością to uczyni.
Przerażony wizją urabiania mnie przez zgraję jakichś zajadłych politruków, zacząłem się już
wymawiać od tej propozycji, nie chcąc jednak robić tego zbyt obcesowo, zapytałem —
przygotowując sobie niejako grunt — kim są ci ludzie i czym się zajmują zawodowo. Mój mentor
powiadomił mnie wtedy, iż są to krytycy literaccy redagujący jakieś pisma i publikujący w nich
swoje artykuły. Gdy usłyszałem to, z miejsca zaświtała mi pewna myśl, która rozwiała mą
zdecydowaną niechęć spotkania się z płomiennymi, jak ich sobie wyobrażałem, protektorami
Jureczka W.
Otóż pomyślałem sobie, że przy pomocy takich ludzi mógłbym opublikować jakiś artykuł (w tym
czasie miałem w głowie dziesiątki pomysłów), publikacja zaś taka, a jeszcze lepiej ich cykl
stanowiłby z kolei silne wsparcie przy kolejnym podejściu na wyższe studia, z których jednak,
mimo lekceważenia, z jakim odnosiłem się do nich na pokaz, nie zamierzałem wcale
rezygnować. W związku z tym w mej głowie błyskawicznie powstał następujący plan: na
spotkanie z protektorami Jureczka W. naturalnie się godzę; odgrywam następnie przed nimi
zagubionego w zamęcie Historii inteligenta; w ogniu dyskusji, którą z nimi odbywam, daję się z
łatwością (pozornie, rzecz jasna) nawrócić na nową wiarę; a wreszcie — już jako ich świeżo
upieczony zwolennik — przynoszę im błyskotliwy artykuł, dając zarazem do zrozumienia, że
dalsze moje zaangażowanie w Sprawę zależy poniekąd od tego, czy opublikują go w swoim
piśmidle, czy nie.
Jak pomyślałem, tak też zrobiłem, czyli oświadczyłem Jureczkowi W., że z jego czerwonymi
sokołami jak najchętniej się spotkam i podyskutuję.
Wkrótce okazało się, że „grono” towarzyszy, o którym była mowa, sprowadza się, przynajmniej
czasowo, do jednego zaledwie osobnika; okoliczność ta wszelako ani Jureczka W., ani tym
bardziej mnie, do planowanego seansu ideolo-terapeutycznego wcale nie zniechęciła.
Człowiek, z którym miałem się spotkać, jak przedstawił mi go mój Hermes, poza tym, iż był
dobrze zapowiadającym się krytykiem literackim, pełnił jakąś funkcję w Państwowym Instytucie
Sztuki, kierowanym wówczas przez Juliusza Starzyńskiego — postać znaną i wpływową. Był to
więc rzeczywiście ktoś o pewnej pozycji, w każdym razie wysokiej na tyle, że gdy — jako
Łodzianin — przyjeżdżał do Warszawy, nie mieszkał jak Jureczek W. w ZMP-owskim domu
noclegowym przy ul. Dworkowej, lecz w apartamencie Bristolu zarezerwowanym i opłaconym
przez Ministerstwo Kultury. Tam właśnie miałem wyznaczonego dnia zadzwonić, by się z
przyjezdnym umówić.
Sprawa ta, na pozór prosta, okazała się wyjątkowo trudna i gdyby nie moja determinacja, z
pewnością do spotkania by nie doszło. Najprzód o żadnej porze nie mogłem go zastać w
numerze, później zaś, gdy go nareszcie złapałem, długo nie był w stanie umówić się ze mną, nie
mogąc znaleźć stosownego okienka w swym wypełnionym szczelnie harmonogramie zajęć. Na
koniec zaproponował mi, bym zjawił się u niego w hotelu o jedenastej czy nawet w pół do
dwunastej w nocy, pytając, czy nie będzie to dla mnie za późno. Odparłem, że jeżeli o mnie
chodzi, to nie, bo ja jestem raczej nocnym markiem, więc pora ta jak najbardziej mi odpowiada,
obawiam się natomiast, jak na tę godzinę odwiedzin zareaguje służba hotelowa. Uspokoił mnie,
że wszystko załatwi, uprzedzając kogo trzeba o moim przybyciu.
Godziny dzielące mnie od wyznaczonego spotkania upłynęły mi na układaniu w myślach
różnych wariantów zaplanowanej rozmowy. Przewidywałem dziesiątki zagrań i argumentów,
którymi mógł posłużyć się mój mentor i wynajdywałem najlepsze dla mnie odpowiedzi.
Wreszcie, przygotowany — jak sądziłem — na wszystko, wymarłymi, ciemnymi ulicami ruszyłem
w kierunku hotelu Bristol.
Drzwi wejściowe były naturalnie zamknięte. Musiałem więc uciec się do pomocy dzwonka na
portiernię. Po dłuższej, emocjonującej dla mnie chwili, za szybą ukazał się starszy portier, który
surowo i podejrzliwie zmierzywszy mnie wzrokiem, uchylił drzwi i spytał przez szparę, co mnie o
tej porze sprowadza. „Jestem tu umówiony z panem Lechem Budreckim” — powiedziałem (tak
się bowiem nazywał ów wysoko ustawiony i ustosunkowany dygnitarz PIS, pod którego
opiekuńcze skrzydła zamierzałem się dostać). Portier mruknął coś pod nosem, zamknął na
powrót drzwi zostawiając mnie na zewnątrz i zniknął w czeluściach hotelu. Wkrótce okazało się,
że sprawdzał telefonicznie wiarygodność mego oświadczenia. Uzyskawszy potwierdzenie,
wpuścił mnie wreszcie, ale przekazał zaraz windziarzowi, który z kolei zawiózł mnie na któreś
tam piętro i zaprowadził pod same drzwi apartamentu.
Człowiek, który je otworzył, okazał się niewysokim blondynem, niewiele ode mnie starszym.
Gościnnym gestem zaprosił mnie do środka, po czym wskazał głęboki fotel w kącie, bym się w
nim rozsiadł. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, gdy tylko przekroczyłem próg tego pokoju, to
były blaszane pudełka z amerykańskimi papierosami Pall Mall — takie duże, pojemne pudła
mieszczące chyba ze sto, a co najmniej pięćdziesiąt sztuk. Leżały one dosłownie wszędzie —
przy łóżku, na biurku, na małym okrągłym stoliku koło mego fotela, a poza tym, w liczbie
kolejnych pięciu czy sześciu, w otwartej walizce przy drzwiach. Inną rzeczą, która zwróciła moją
uwagę, była z kolei pokaźna ilość torebek z brazylijską kawą oraz stojący na maszynce
elektrycznej imbryk, w którym ów aromatyczny napój właśnie się parzył. Wszystko to uderzyło
mnie z dwóch zapewne powodów. Po pierwsze, będąc nałogowym palaczem i miłośnikiem kawy
nie mogłem nie zareagować wręcz fizjologicznie na widok tych używek tak wysokiej jakości, po
drugie zaś, walające się pudełka z amerykańskimi papierosami oraz rząd apetycznych torebek z
„brazylijską” były ostatnią rzeczą, której bym się spodziewał we wnętrzu zajmowanym przez
człowieka, który miał mnie nawracać na nową wiarę. Były to bowiem wręcz karykaturalne
atrybuty jednostek klasowo obcych — kosmopolitów, nihilistów, słowem, wszelkiej maści
dekadentów i wyrzutków Historii. Wysoko postawiony propagator nowej wiary natomiast — i to
nawet w mojej świadomości — jawił się jako surowy, fanatyczny asceta, gardzący wszelkimi
używkami i zbytkiem, a jeśli już ulegający pokusom tytoniu, to tylko najpośledniejszego i
najmocniejszego zarazem, w postaci najtańszych papierosów takich jak Mocne czy Tryumf lub
w najlepszym razie, grubych rosyjskich Biełamorów z ustnikiem. Tu, jak widać, wszystko było
inaczej.
— No więc co pan czytał? — tak oto, bez żadnych wstępów rozpoczął naszą rozmowę L. B.,
stawiając przede mną filiżankę świeżo zaparzonej „brazylijki” i wyciągając do mnie otwarte
pudełko Pall Malli.
Byłem przekonany, że chodzi mu o klasyków marksizmu-leninizmu i całą fachową literaturę z
tym związaną oraz ewentualnie o jakieś dzieła rewizjonistyczne czy nawet antykomunistyczne,
skoro przez Jureczka W. zostałem mu zapewne przedstawiony jako ideologicznie „chwiejny”, o
ile nie wręcz „staczający się na wrogie pozycje”. Na wszelki jednak wypadek, a zarazem żeby
zyskać trochę na czasie (rozpoczynanie zasadniczego sporu tak od razu, bez należytego
rozpoznania partnera, wydawało mi się ze wszech miar nierozważne), zapytałem, o jaką
dziedzinę piśmiennictwa mu chodzi.
— Oczywiście o literaturę piękną — odparł — no i ewentualnie, filozoficzną.
Zaskoczony nieco, lecz głównie zadowolony z pomyślnego dla mnie obrotu rzeczy, zacząłem mu
z moich lektur zdawać sprawę, przy czym wymieniałem zasadniczo autorów i dzieła z klasyki
światowej; zresztą nie z jakiejś ostrożności czy nieufności, lecz po prostu dlatego, iż takie
właśnie było podówczas moje oczytanie. Gdy zbliżałem się w swym sprawozdaniu do jakiegoś
dwudziestego czy trzydziestego nazwiska czy tytułu, przerwał mi i lekko zniecierpliwionym
tonem powiedział:
— No, ale coś współczesnego, coś z XX wieku…
Wybąkałem, że znany mi jest, na przykład, Proust (chociaż nie w całości); czytywałem również
Romain Rollanda, Anatola France’a, Hamsuna i Shawa; z zakresu filozofii wymieniłem wreszcie
mego nieśmiertelnego Durkheima. Niestety, żadne z tych nazwisk nie zdołało w najmniejszej
mierze ożywić mego interlokutora. W dalszym ciągu zniecierpliwiony, a nawet już z dozą irytacji
rzucił:
— No, a Kafka, Musil, Sartre, Camus? No a Faustus Tomasza Manna? A Hemingway i
Faulkner? A Joyce i Gide? Czyżby te nazwiska nic panu nie mówiły?
Wskutek tego, iż mój rozmówca, chcąc zorientować się w zakresie i poziomie mojej wiedzy,
operował hasłami, które sprowadzały się, przynajmniej na razie, do samych nazwisk pisarzy,
jego indagacja przypominała trochę przyciskanie podejrzanego podczas przesłuchania, by
przyznał się do kontaktów i wydał swoich wspólników. Ponieważ zaś serię tych nazwisk
wypowiedział tonem będącym mieszanką rozdrażnienia i retorycznego niedowierzania, zrodziło
się we mnie przypuszczenie, iż w tych to właśnie osobnikach widzi on hersztów intelektualnej
deprawacji, której i ja padłem ofiarą. Wszak cały czas zakładałem, czy byłem wręcz przekonany,
że mam oto przed sobą marksistę, który niczym lekarz tropiący przyczynę choroby, szuka we
mnie owego bakcyla, co spowodował zepsucie. „Czyżby oni uważali, że wszystko co złe,
pochodzi od Sartre’a, Musila i Joyce’a?” — przemknęło mi przez myśl. „Czyżby w swej paranoi
zabrnęli aż tak daleko, że w nich właśnie, ludziach w końcu, o których w Polsce nikt prawie nie
słyszał, zaczęli upatrywać owych potwornych demoralizatorów ludzkości i klasy robotniczej?”
Po czym odrzekłem — podejmując mimowolnie tę rolę opornego delikwenta, co to nie chce się
przyznać ani wydać wspólników — iż owszem, nazwiska te w większości są mi znane, ale
zaledwie ze słyszenia, bo dzieł tych autorów, nie tłumaczonych przecież na polski, nie miałem
okazji ani możności czytać w oryginałach, a o istnieniu Kafki, na przykład, to w ogóle nie mam
pojęcia.
— Co?! Nie słyszał pan o Kafce? — zawył zdesperowany L. B., i był to pierwszy moment,
kiedy dotarło do mnie, że jego niedowierzanie nie jest formą nieufności i podejrzliwości, lecz
autentycznym zgorszeniem.
Skoro zaś tak, oznaczało to dla mnie dwie możliwości: albo Kafka i pozostałe wymienione
persony zostały ostatnio uznane, o czym nie wiedziałem, mocą jakiegoś nadzwyczajnego
dekretu, za popleczników i sprzymierzeńców sprawy komunizmu (nie muszę chyba dodawać, że
to wydawało mi się absolutnie nieprawdopodobne), albo L. B. po prostu nie był tym, za kogo go
brałem.
Dalszy przebieg rozmowy potwierdził to drugie. Niebawem zeszła ona bowiem na tematy
polityczne i tu L. B. ujawnił się już nie tylko jako ktoś, kto z marksizmem i komuną niewiele ma
wspólnego, lecz kto jest ich, jeśli nie zajadłym przeciwnikiem, to na pewno bezczelnym
prześmiewcą.
— Proszę pana! — mówił zacietrzewiony, z malującym się na twarzy szyderstwem, gdy zeszło
na teorię marksistowską w ówczesnym, leninowsko-stalinowskim wydaniu. — Przecież to są
kompletne bzdury! To się nie trzyma kupy! To dobre jest dla idiotów albo dla dzieci! W każdym
razie na świecie nikt poważny tą filozofią ani się nie zajmuje, ani nie przejmuje! Co się zaś tyczy
historii ruchu rewolucyjnego, to czy pan wie — tu ściszył głos — jak został zlikwidowany
Tuchaczewski? Albo kto faktycznie zabił Kirowa? Albo kto wspierał Franco w rozgromieniu
rewolucji hiszpańskiej? Albo jak wyglądała kolektywizacja w ZSRR? Proszę pana!
Mimo że pogodziłem się już jakoś z tym, iż L. B. to zupełnie ktoś inny, niż się spodziewałem, w
dalszym ciągu nie bardzo wiedziałem, jak się wobec powyższych wypowiedzi zachować. W
owych czasach były one tak horrendalne i niebezpieczne, że gdy ktoś pozwalał sobie na coś
podobnego, zwłaszcza wobec człowieka, którego właściwie nie zna, kierował ku sobie
podejrzenie, iż jest prowokatorem. Co prawda L. B. w najmniejszej mierze nie budził we mnie
takich podejrzeń, niemniej skala rozbieżności między tym, co na podstawie zapowiedzi Jureczka
W. sobie wyobrażałem, a tym, z czym się w rzeczywistości spotkałem, była tak wielka, że
podczas tego pierwszego spotkania, a ściślej, pod jego koniec, gdy karty były już odkryte,
traktowanie mego rozmówcy jako reakcjonisty nieporównanie bardziej zatwardziałego ode mnie
przychodziło mi z niemałym trudem.
To nasze spotkanie można więc podsumować w ten sposób, że L. B. zamiast chłostać mnie za
niedostateczną znajomość marksizmu i upór w wyznawaniu poglądów, które poszły na śmietnik
Historii, zawstydzał mnie moją karygodną powierzchownością w zakresie takich prądów
filozoficznych, jak neopozytywizm, fenomenologia i egzystencjalizm, wyrzucał mi nieznajomość
podstawowych arcydzieł współczesnej literatury zachodniej i apelował o niezwłoczne zabranie
się do studiów nad takimi tuzami myśli europejskiej jak Husserl, Carnap i Sartre. A zatem
zamiast nawrócić mnie na nową wiarę (na co byłem nastawiony), przeciwnie, jeszcze bardziej
odwiódł mnie od niej i utwierdził w odrazie do niej.
Nieszczęsny, naiwny Jureczek W! Nie wiedział, co czyni, gdy w komuszym zapale kierował
mnie na lekcję do swego protektora.
Chociaż… zważywszy na pewne wypadki, które miały miejsce niewiele wcześniej, nie on jeden
dał się zwieść owej grze pozorów. Chodzi mi o następującą historię:
W owym czasie Uniwersytet Warszawski nie był jeszcze placówką całkowicie spacyfikowaną
przez czerwonego. Choć spychani na margines i coraz to złośliwie podgryzani, w dalszym ciągu
funkcjonowali tam znani przedwojenni profesorowie, tacy jak Ajdukiewicz, Kotarbiński i
Tatarkiewicz. Decydująca nagonka na nich, uwieńczona usunięciem ich z uczelni, miała dopiero
się zacząć — chyba za rok czy półtora. I wokół uczonych tych, a także wokół ich młodszych
wyznawców, jak na przykład wokół logika Jerzego Pelca (prowadzącego wówczas zajęcia na
wydziale polonistyki), gromadzili się studenci, którzy świadomie bądź instynktownie odrzucali
marksizm i całą związaną z nim duchową rzeczywistość. Intelektualny trzon tej młodzieży
stanowili ludzie, którzy w przyszłości mieli odegrać rolę liderów tzw. demokratycznej opozycji. A
więc wiodły tam prym takie indywidua jak Jan Józef Lipski, Zdzisław Najder, Jerzy Ficowski,
Jan Prokop, Janusz Stradecki i Mirosława Puchalska. Aha, no i oczywiście jeszcze… Janusz
Wilhelmi, co na pewno zdziwi obecnie niejednego. Wyjaśniam więc, że Wilhelmi —
przezwany z czasem przeze mnie Wilhelminim — późniejszy postrach intelektualistów,
pisarzy i filmowców, drapieżny komuszy publicysta i dygnitarz, sławetny redaktor tygodnika
"Kultura" i zelant generała Moczara, był w owym czasie w opozycji wobec marksizmu i grał w
tej orkiestrze jedne z pierwszych skrzypiec. Otóż cała ta grupa, skupiona wokół logika Pelca,
dumnie określała się, iż jest orientacji neopozytywistycznej, przez marksistów zaś, zwłaszcza
przez jego lokalne filary w osobach Żółkiewskiego i Schaffa, uważana była za anachroniczną
lub kosmopolityczną, a co za tym idzie, była piętnowana i tępiona (środkami, przyznać trzeba,
na razie ideologicznymi, nie administracyjnymi). No i na jakiś tam zjazd polonistów, który
rokrocznie organizowano, grupa ta przygotowała referaty na taki modny podówczas temat
(modny, oczywiście, w kręgach neopozytywistycznych) — „Psychologizm w powieści” .
Ponieważ większość przedstawicieli tej grupy to byli ludzie wyjątkowo bystrzy, oczytani i
wygadani, organizatorzy zjazdu przerazili się, że mogą oni zdominować resztę uczestników, co
byłoby istnym horrendum, skoro rzeczą pożądaną było dokładnie coś odwrotnego, to znaczy,
zepchnięcie ich do defensywy, metodologiczne przyparcie do muru i tryumfalne rozgromienie.
Niestety, siły marksistowskie, zarówno warszawskie, jak i delegowane z innych ośrodków
Polski, nawet zjednoczone i odpowiednio podszczute, były — wedle samych organizatorów
— za słabe, by stawić czoło szczwanym i czelnym neopozytywistom ze szkółki Pelca, a co
dopiero mówić o zadaniu przez nie miażdżącego ciosu. Toteż zwrócono się z tą bolączką do
jakiejś wyższej instancji, odpowiedzialnej za całość zjazdu, by udzieliła stosownych dyrektyw
lub rad jak zapobiec grożącemu niebezpieczeństwu. I tu właśnie zbliżam się do clou tej historii.
Otóż owa wyższa instancja — nie wiem niestety, kto konkretnie, ale nie ma to żadnego
znaczenia, dość że musiała to być postać, a nawet jakieś gremium, stokroć poważniejsze od
ogłupionego Jureczka W. — otóż owa wyższa instancja poradziła, by na zjazd ściągnąć
posiłki z bardzo prężnego wówczas ośrodka marksistowskiego z Łodzi, głównie w osobach
Witolda Jedlickiego, studiującego tam wtedy filozofię, a poza tym wielce aktywnego członka
partii, oraz właśnie… Lecha Budreckiego! Według rozeznania wyższej instancji, były to dwie
wschodzące marksistowskie gwiazdy, którym żadne, jakkolwiek sprzymierzone, przebiegłe i
wyrobione siły reakcji nie dałyby rady.
No i co na tym zjeździe się stało? Otóż Jedlicki i Budrecki rzeczywiście roznieśli w pył
neopozytywistyczną grupę z Warszawy, lecz wcale nie z pozycji marksistowskich, czego od nich
oczekiwano, lecz na gruncie samego neopozytywizmu! A przy tym w ich polemicznym ferworze
zdawała się pobrzmiewać nuta takiej oto pretensji czy żalu: „To jak to właściwie jest?
Przyjeżdżacie, by dzierżyć wysoko i godnie sztandar tego burżuazyjnego pięknoduchostwa, nas
marksistów wysyłają, żebyśmy dali wam szkołę i oduczyli tych niecnych praktyk, a tu się
okazuje, że wy o tym całym waszym neopozytywizmie nie macie zielonego pojęcia, że wszystko
wam się myli i że to dopiero my, zajmujący się na codzień tym, czym wy gardzicie, musimy
uczyć was podstawowych rzeczy! Wstyd doprawdy i obraza boska, by marksista
neopozytywiście nie marksistowskiej lekcji udzielał, lecz neopozytywistyczne abecadło
wykładał! ”. Jak widać, a raczej słychać z tonu owej nie wprost wyrażonej reprymendy, była ona
gorzka, ale życzliwa. I znowu, podobnie jak to było w przypadku mojego zetknięcia się z L. B.,
zderzenie tych ludzi ze sobą zamiast skończyć się takim czy innym konfliktem, zaowocowało
nieoczekiwaną komitywą. Gołębie z Warszawy znalazły w jastrzębiach łódzkich cennych
sparring-partnerów, dzięki którym umacnia się własne racje, pogłębiając wiedzę i
samoświadomość, drapieżcy z Łodzi znów, znużeni jakby nieustannym polowaniem i walką,
znaleźli w warszawskich zuchach wdzięcznych słuchaczy, z którymi mogli nareszcie poględzić
nie o myśliwskim rzemiośle. Mówiąc poważniej, dla L. B. spotkanie z grupą warszawską,
zwłaszcza jeśli istotnie miał nad nią pewną przewagę, było jak wymarzone: farbowany lis znalazł
po prostu bratnie dusze, przed którymi mógł w dodatku się mądrzyć; dla Jedlickiego zaś,
przypuszczam, było to atrakcyjną rozrywką. Wydaje mi się bowiem, iż marksizm, którego był on
nominalnym wyznawcą i propagatorem, już wówczas musiał go zdrowo zapyziać i że gdy tylko
nadarzała mu się okazja, by oderwać się od tych wszystkich prostackich sylogizmów i tautologii,
to chętnie z niej korzystał, by się trochę umysłowo pogimnastykować. Był to człowiek szalenie
inteligentny, o bardzo rozległych horyzontach, któremu sztuka bezinteresownej, intelektualnej
spekulacji sprawiała po prostu wielką frajdę.
Najzabawniejsze zaś w całej tej hecy było to, że organizatorzy, którzy tak truchleli przed
neopozytywistami i spowodowali wezwanie posiłków, nie zorientowali się nawet, co na tym
zjeździe zaszło. Byli oni tak ograniczeni i ciemni, że brawurową szarżę Łodzian wzięli za
pożądane i oczekiwane bolszewickie rozprawienie się z zakałą tej pseudonauki i nie spostrzegli,
że oto na ich oczach doszło do unii obiektywnie i subiektywnie wrogich sił.
Opowiadam o tym wszystkim nie tylko po to, by pokazać skalę owej gry pozorów, z jaką
miewało się wówczas do czynienia, lecz również dlatego, że spotkanie L. B. z warszawską
grupą neopozytywistyczną wkrótce odcisnęło na moim losie wcale niebagatelne piętno.
Wspomniałem, że na kontakt z L. B. zdecydowałem się głównie ze względu na profity, jakich się
po nim spodziewałem, a mianowicie, że utoruje mi on drogę do literackiego czy
publicystycznego debiutu, z którym wiązałem z kolei nadzieje, iż dopomoże mi w ponownej
próbie dostania się na studia. Otóż powiedzmy od razu, że z planu tego nic nie wyszło. Ani L. B.
nie był aż tak wpływowy, jak myślałem, ani ja w sytuacji prawdziwego zakolegowania się z nim
nie paliłem się zbytnio do klecenia jakiegoś dwuznacznego tekścidła. Mimo to, choć całkiem
inną drogą, swój cel (pomoc w dostaniu się na studia) osiągnąłem.
Nie trudno się domyślić, że L. B. w niedługo po owym pierwszym spotkaniu w Bristolu poznał
mnie z całą tą neopozytywistyczną ferajną i że ja z kolei, przynajmniej z niektórymi jej
przedstawicielami, zadzierzgnąłem koleżeńskie więzy. Co więcej, pod ich wpływem zmieniłem
niezachwiany dotąd zamiar ponownego zdawania na socjologię, decydując się pójść w ich
ślady, to znaczy na wydział polonistyki. Znów więc rozpocząłem intensywne przygotowania, tyle
że tym razem czyniłem to bardziej metodycznie niż poprzednio, mogąc korzystać z cennych rad
moich nowych, zaawansowanych już kolegów. No i w pewnym momencie jeden z nich
powiedział mi tak:
— Słuchaj, daj sobie spokój z tymi wszystkimi lekturami, historiami literatury i gramatykami,
przy twoim oczytaniu i tak nie będziesz miał konkurencji, weź natomiast, i to koniecznie, Wstęp
do teorii marksizmu Schaffa i tego lepiej się naucz. Bo na dobrą sprawę — to tylko się liczy.
Więc jak dobrze odpowiesz z Schaffa, to nie ma takiej siły, żeby cię nie przyjęli! Cóż było robić!
Wypożyczyłem czy może nawet kupiłem ten Wstęp (był tani jak barszcz) i zacząłem go czytać.
Nie będę opisywał wrażeń, jakie mi podczas tej lektury towarzyszyły, powiem tylko, że choć nie
miałem specjalnego przygotowania antymarksistowskiego (ograniczało się ono do znajomości
książki Bertranda Russella Wiek XX, wydanej jeszcze przed wojną, gdzie w jakimś rozdziale
atakował on tę doktrynę), coraz to zachodziłem w głowę, jak można wypisywać podobne
brednie, a co gorsza, poważnie je wyznawać. Te sławetne przykłady zmiany ilości w jakość
(woda gotująca się w czajniku, -1 x -1 = +1 itp.), ta panosząca się wszędzie klasowość i
partyjność wszystkiego, wreszcie sam język owych tytanów myśli, zwłaszcza Lenina i Stalina,
oraz ich apostołów i egzegetów, właśnie w rodzaju Schaffa, język najeżony głównie
inwektywami i pogróżkami pod adresem dosłownie wszystkich, którzy ośmielają się choćby
rozważać cokolwiek innego niż zagadnienia materializmu dialektycznego, nie mówiąc już o tych,
którzy otwarcie występują albo występowali w przeszłości przeciw tej koncepcji filozoficznej,
język zarazem pełen niebywałego samochwalstwa — wszystko to tworzyło mieszankę
komiczno-makabryczną. Czytając to, nie można się było powstrzymać od śmiechu (przynajmniej
ja nie mogłem), jednocześnie zaś ogarniało przerażenie, iż podobne szalbierstwo, uwłaczające
godności ludzkiego umysłu, święci oto takie tryumfy, i to nie tylko u obłąkanych Kacapów oraz
w krajach przez nich podbitych, lecz i w wielu miejscach świata cywilizowanego.
No ale żeby dobrze opanować podręcznik Schaffa, wszystkie te uczucia i myśli musiałem,
przynajmniej na chwilę, odłożyć na bok. Na szczęście, dzięki mojej zdolności przyswajania
sobie wiadomości, terminów, całych partii tekstu niejako fotograficznie, bez konieczności
rozumienia ich, nie kosztowało mnie to zbyt wiele. Nauka szła mi wartko i jakby w znieczuleniu.
Idiotyzmy, które wbijałem sobie do głowy, potrafiłem zneutralizować, unieszkodliwić.
Wchłaniałem je wyłącznie jako informacyjne „bity” i nic ponadto.
Egzamin pisemny nie nastręczał specjalnych trudności i poszedł mi gładko. Główną przeszkodą
był egzamin ustny. Na nim to właśnie dokonywano zasadniczego odsiewu; to tu decydowały się
ludzkie losy. Toteż udawałem się nań nie bez pewnej tremy. Gdy dowiedziałem się, iż komisji
egzaminacyjnej, przed którą miałem zdawać, przewodniczy akurat tego dnia ni mniej, ni więcej,
tylko sam wielki Stefan Żółkiewski, temperatura mego niepokoju znacznie wzrosła. Cóż to
bowiem oznaczało? Oznaczało to — takie przynajmniej miałem wtedy przeświadczenie —
że jeśli będę pytany z marksizmu, to nie będą to, niestety, pytania elementarne, na które z
dziecinną łatwością odpowiedziałbym wulgarnymi formułkami Schaffa, lecz pytania o wiele
subtelniejsze, na które odpowiedziałby może sam Schaff, lecz na pewno nie ktoś, kto
marksizmu uczył się z jego podręcznika. A zatem, że jestem oto nagle zagrożony nie jako
reakcjonista, wsteczniak, marksistowski nieuk, lecz przeciwnie, jako prostacki zelota, nadający
się raczej na janczara do gminnego wydziału propagandy, niż na studia kształcące przyszłych
inżynierów dusz. No i rzeczywiście, po jakimś banalnym i pro forma raczej zadanym pytaniu z
literatury, na które bez trudu odpowiedziałem, Żółkiewski, osobiście, zwraca się do mnie w
następujące słowa:
— Czy mógłby nam pan coś powiedzieć o metodologii humanistycznej?
Pytanie to było w istocie zupełnie niewinne, mnie jednak, ze względu na osobę pytającego,
wydało się podstępne, to znaczy podejrzewałem, iż jest to właśnie owo kluczowe, tyle że
zawoalowane i wyrafinowane pytanie z marksizmu, czy — ściślej — o marksizm zatrącające,
czy — jeszcze ściślej — takie, na które odpowiedź bez nawiązania do marksizmu nie będzie
uznana za prawidłową. Podejrzenie to, choć mylne, paradoksalnie naprowadziło mnie na trop
odpowiedzi. Odesłało mnie ono bowiem, niejako automatycznie, do podręcznika Schaffa, a tam,
o dziwo, znajdował się pewien detal, na którym mogłem się całkiem solidnie oprzeć. Otóż
Schaff, wspominając gdzieś o metodologii humanistycznej, zresztą bardzo zdawkowo, na
marginesie czegoś innego, odnotował w przypisie u dołu stronicy, iż była to koncepcja
idealistyczna, a więc reakcyjna, a twórcami jej i czołowymi przedstawicielami byli dwaj
niemieccy filozofowie, Wilhelm Windelband i Henryk Rickert; wymieniał tam również po
niemiecku tytuły ich głównych prac oraz podstawowe zagadnienia, którymi się zajmowali. Tego
rodzaju szczegółowe wtrącenia, uchodzące na ogół uwagi kogoś, kto uczy się do egzaminu, w
mojej małpiej pamięci pozostawały z dokładnością nieomal co do wyrazu. Toteż gdy Żółkiewski,
chcąc mnie ośmielić, dorzucił jeszcze do swego pytania, bym wymienił ewentualnie nazwiska
jakichś reprezentantów tej szkoły, bez zająknienia wyrecytowałem całą zawartość przypisu
Schaffa, nie ujawniając oczywiście źródła. Żółkiewski aż wytrzeszczył na mnie oczy:
— Słyszał pan o Windelbandzie i Rickercie?! No, no, no!
— Nie tylko słyszałem, panie profesorze — ciągnąłem dalej bez zmrużenia oka — lecz i
czytałem ich, na przykład Kulturwissenschaft und Naturwissenschaft Rickerta albo Geschichte
der neueren Philosophie Windelbanda. I co się tyczy, powiedzmy, głośnego idiografizmu nauk
historycznych, to …
— Wystarczy, wystarczy — przerwał mi rozpromieniony Żółkiewski. — Widzę, że w zakresie
europejskiej myśli humanistycznej orientuje się pan bardzo dobrze. Więc może dla odmiany
wymieniłby pan teraz jakiegoś rodzimego przedstawiciela tego nurtu…
To zadanie nie przedstawiało już dla mnie najmniejszych trudności. Wiedziałem, że chodzi o
Kleinera, którego Żółkiewski zwalczał, a na ten temat miałem akurat bardzo wiele do
powiedzenia. Co prawda, moja wiedza pochodziła z niezbyt naukowego źródła, bo z
przedwojennych Wiadomości Literackich, których całe roczniki znalazłem niegdyś na strychu i
w których się rozczytywałem, niemniej jak na potrzeby egzaminu, zwłaszcza u Żółkiewskiego,
była ona wprost idealna. Jak wiadomo bowiem, na łamach tego pisma szalała cała plejada
postępowców z Boyem na czele, którzy bezceremonialnie naigrywali się z rozmaitych
staroświeckich świętości, a w tej liczbie, i to ze szczególnym upodobaniem, z poczciwego
Kleinera. Nie umiałbym powiedzieć, na ile te ich kpiny były uzasadnione i wyważone, na pewno
jednak mieli oni sporo racji, a w każdym razie uprawiali tę krytykę z dużym wdziękiem i
humorem. I zapewne dzięki tym właśnie cechom, a zwłaszcza: wielce zabawnym i pomysłowym
epitetom, w których się prześcigali, w ogóle to zapamiętałem. No więc kiedy Żółkiewski zwrócił
się do mnie ze wspomnianą wyżej kwestią, natychmiast przypomniały mi się te wszystkie
kpiarskie określenia i zacząłem odpowiadać mniej więcej tak:
— Ach, chodzi panu profesorowi o tego nieszczęsnego „duchologa” i „wpływologa” Kleinera?
No cóż, trudno doprawdy traktować poważnie ten jego panbiografizm i panpsychologizm,
natomiast ów sławetny emocjonalizm i intuicjonizm w podejściu do dzieła jest tak nieznośny, że
albo irytuje, albo po prostu śmieszy…
Żółkiewski na dźwięk tych słów dosłownie się rozpłynął.
— Doskonale, doskonale! — powtarzał swym tubalnym głosem, po czym rzekł tak: — Ja
osobiście więcej pytań nie mam. Myślę, że komisja egzaminacyjna — tu spojrzał władczo na
towarzyszące gremium — także nie. A zatem możemy przejść do sprawy następnej. Pan jest,
oczywiście, przyjęty, i to z wynikiem celującym. No i właśnie dlatego, że zdał pan tak dobrze,
mam dla pana pewną propozycję. Pan zadeklarował tu chęć studiowania filologii polskiej.
Bardzo ładnie, ale przy pana zdolnościach, przy pana oczytaniu i wiedzy, na co to panu? Chce
się pan nudzić? I wkuwać te wszystkie gramatyki historyczne i staro-cerkiewno-słowiańskie?
Bezsens! Pan powinien szybować wyżej. I ja mam dla pana taką perspektywę. Otóż
uruchamiamy właśnie na Uniwersytecie Warszawskim nowy wydział, wydział o kolosalnej
przyszłości, wydział, który będzie gromadził najlepszych. Chodzi o wydział rusycystyki. Ja
byłbym za tym, żeby pan znalazł się właśnie tam.
Propozycja ta była dla mnie co najmniej dziwaczna. Przede wszystkim nie znałem rosyjskiego,
a poza tym nie przejawiałem specjalnych zainteresowań w tym kierunku. Sądziłem więc, iż są to
wystarczające powody, by oferta nie mogła być przyjęta. Okazało się jednak, iż znacznie
przeceniam kultywowaną wówczas obiektywność danego stanu rzeczy (tzn. brak chęci i
podstawowych kwalifikacji), nie doceniam zaś zwalczanej z kolei i potępianej arbitralności w
postępowaniu czynników sprawujących władzę (w danym wypadku: komisji egzaminacyjnej).
Albowiem gdy tylko oświadczyłem, iż język rosyjski jest mi niestety nieznany, otrzymałem taką
mniej więcej ripostę:
— Ach, to nie ma żadnego znaczenia! To nawet jeszcze lepiej, bo przynajmniej nauczy się pan
czegoś nowego!
A gdy z kolei wydusiłem z siebie, iż mimo nieocenionych zalet rusycystyki, o których nie wątpię,
wolałbym jednak studiować o ileż nudniejszą polonistykę, dano mi do zrozumienia, bym przestał
się wreszcie upierać, bo dalszy upór w tej sprawie może się dla mnie skończyć tak, iż zamiast
na Warszawskim, wyląduję na Uniwersytecie… Wrocławskim, bo tam akurat są niedobory i
przede wszystkim tam trzeba polonistykę zasilić.
W tym momencie stało się dla mnie jasne, że propozycja Żółkiewskiego jest z tych, jak to się
dziś mówi, „nie do odrzucenia”, a więc że sprawa jest przesądzona. Bynajmniej mnie to jednak
nie przejmowało. Fakt, że w ogóle dostałem się na wyższą uczelnię, że mam nareszcie ów
upragniony status studenta, był dla mnie tak zasadniczy, że to, iż będę studiował rusycystykę
zamiast polonistyki, nie miało właściwie żadnego znaczenia i w niczym nie przyćmiewało mego
szampańskiego nastroju.
Z lekkim sercem, z poczuciem spełnienia czy też dopięcia swego, wracałem do domu,
błogosławiąc w duchu wszystkich mimowolnych współtwórców mojego sukcesu. A więc
Jureczka W. — za kontakt z L. B.; L. B. — za wprowadzenie do „kółka neopozytywistów”;
neopozytywistów — za radę, by przestudiować dokładnie podręcznik Schaffa; Schaffa — za
wiadomy przypis; wreszcie Żółkiewskiego — za pytanie, dzięki któremu mogłem zabłysnąć.
Świat znów stał przede mną otworem i iskrzył się tysiącem możliwości.
Wykłady uczonych radzieckich na Uniwersytecie Warszawskim
Zanim przejdę do finału moich zmagań z komisjami dyscyplinarnymi, czyli do definitywnego
wydalenia mnie ze studiów, chciałbym jeszcze opowiedzieć o pewnych wydarzeniach —
uważanych w owym czasie za epokowe bez mała — jakimi były występy na Uniwersytecie
Warszawskim dwóch uczonych radzieckich.
Jak wiadomo, były to czasy (rok 1950-1951), gdy za szczyt — niekwestionowany szczyt —
nauki światowej uchodziła nauka radziecka. To ona właśnie odkrywała wszelkie najgłębsze
prawdy, ona torowała drogę zbłąkanej ludzkości rozświetlając swym prometejskim światłem
nieprzeniknioną dotąd tajemnicę bytu. To nowatorstwo nie sprowadzało się wyłącznie do
objawiania nowych, nieznanych dotąd prawd, formułowania śmiałych, rewolucyjnych twierdzeń
w każdej nieomal dziedzinie; w dużej mierze polegało ono na obalaniu teorii i poglądów
przedstawicieli nauki zachodniej, czyli burżuazyjnej. W Krótkim słowniku filozoficznym, który
wówczas wydano, z dziecinną łatwością rozprawiano się, na przykład, z teorią względności
Einsteina jako służącą imperializmowi, a w nowo powstałym periodyku "Myśl Filozoficzna" na
przemian ukazywały się to miażdżące krytyki nie-marksistowskich przedstawicieli nauki i filozofii,
to znów peany na cześć tytanów myśli radzieckiej.
W tym zakresie prym wiedli młodzi adepci różnych nauk, tacy ówcześni intelektualni
hunwejbini, którzy zachęcani czy namawiani wręcz do publikacji przez swych starszych
duchowych przewodników, wprawiali się w chlubnym rzemiośle bezkompromisowej
marksistowskiej polemiki. By zilustrować to jakimiś przykładami, przypomnę, co pisali o
rodzimych przedwojennych luminarzach nauki, jak Ossowscy czy Kotarbiński.
Jak wiadomo, Ossowska zajmowała się w dużej mierze etyką, a Ossowski estetyką. Oboje
jednakże zajmowali się tymi dyscyplinami nie po marksistowsku, a więc z gruntu błędnie. Toteż
sfora filozoficznych janczarów kąsała ich niemiłosiernie, pisząc, że oni — tymi swoimi teoriami
moralności i piękna — dążą w istocie do tego, aby człowieka (a człowiekiem był wówczas
głównie, jeżeli nie wyłącznie, proletariusz), więc by owego Człowieka-Proletariusza ogłupić, a
następnie, otumanionego już, obalić na cztery łapy, i dalej — mając go już w tej pozycji
czworonoga — poprzez uwłaczające godności ludzkiej behawioryzmy i relatywizmy cofnąć
zasadniczo w rozwoju, a wówczas — mając go wreszcie już całkowicie zezwierzęconego —
pchnąć cynicznie do nowej wojny światowej, którą z wysokiej loży swej klasy wyzyskiwaczy
obserwowaliby z zimnym, okrutnym uśmieszkiem i zacierając ręce, tak jak czynią to kibice walki
kogutów, tej zwyrodniałej rozrywki burżuazyjnego świata.
Z kolei z Kotarbińskim rozprawiano się w ten sposób:
Nawet pobieżna analiza jego poglądów filozoficznych, a więc przede wszystkim jego sławetnej
teorii zwanej reizmem, wykazuje, że wydatnie służyły one faszyzmowi. Wszak na takich to
właśnie pożywkach kiełkowała i wzrastała ideologia nazistowska. Lecz Kotarbiński był
człowiekiem niezwykle przebiegłym i, żeby odwrócić uwagę od obiektywnej, jedynie prawdziwej
funkcji swych prac, przybierał przed wojną postawę antyprawicowca i filosemity. Jego niecne
rachuby okazały się wyjątkowo skuteczne, bo ową grą udało mu się wreszcie sprowokować
rodzimych faszystów — ONR-owców — by obrzucili go kałamarzami. Gdy się to stało, zaczął
chodzić w glorii męczennika-lewicowca, a o nic innego mu właśnie nie chodziło, albowiem
stanowiło to doskonałą maskę dla jego dywersyjnych działań na polu filozofii, które służyły
teoretycznemu podbudowywaniu ideologii imperialistycznej w jej najskrajniejszej postaci, jaką
był faszyzm. Oto w jaki sposób stronnicy faszyzmu, z jednej więc strony ONR-owcy, a z drugiej
profesor Kotarbiński, chytrze podawali sobie ręce, odgrywając przed społeczeństwem komedię
pozorów.
No, ale to było rodzime podwórko, podczas gdy zasadnicze spory i polemiki rozgrywały się na o
wiele wyższym i — rzekłbym: jedynie ważnym piętrze, tzn. w skali: nauka radziecka kontra
reszta świata. Lwią część każdego numeru "Myśli Filozoficznej" zajmowały artykuły omawiające,
jak to nauka i filozofia radziecka, w każdej nieomal dziedzinie, zadaje miażdżące ciosy nauce
zachodniej, oraz teksty oryginalne, czyli tłumaczenia z rosyjskiego — najtęższych głów
narodu, który dał światu rewolucję proletariacką. Częstymi bohaterami lub autorami tych
studiów byli legendarni biolodzy: Łysenko, który zacięcie i zwycięsko zwalczał genetykę, oraz
Olga Lepieszyńska, propagująca z kolei zbawcze, a jakże proste zarazem kąpiele w sodzie.
Teorie Łysenki podziwiali i wychwalali nie tylko uczeni i specjaliści; peany na ich część układali
również pisarze i poeci. Pamiętam, na przykład, taki urywek pewnej ody:
Po miczurinskoj darogie sam Łysjenko nas wiediot!
Wajsmanistam, Morganistam oduraczit' nie dajot! *
W swym zapale rozprawienia się z idealizmem wszelkiej maści i w każdej dziedzinie
marksistowscy uczeni dobrali się nawet do tak abstrakcyjnej dyscypliny, jaką jest matematyka.
W artykułach na ten temat o matematyce, rzecz jasna, nie było ani słowa, zwalczano tam
wyłącznie matematyków zachodnich, którzy jakby a priori hołdowali tendencjom idealistycznym.
Zakończenie jednego z tych artykułów pamiętam bardzo dobrze do dzisiaj. Brzmiało ono mniej
więcej tak:
„W tym grząskim bagnie idealizmu subiektywnego, wśród zatrutych kwiatów fideizmu i
klechostwa, przechadzają się filozoficzne ichtiozaury w rodzaju Bertranda Russella”.
Jak więc widać, nauka radziecka była w owym czasie istną legendą, czymś mitycznym w swym
tytanizmie, jakąś niedościgłą czy niedosiężną dla zwykłych śmiertelników mocą duchową. Nic
też dziwnego, że gdy któregoś dnia obwieszczono uroczyście, iż oto z wyżyn naukowego
Olimpu zjeżdża do nas, w niskie progi Uniwersytetu Warszawskiego, dwóch przedstawicieli
nauki radzieckiej, zapanowało niesłychane podniecenie i gorączka przygotowań. Wszystko to
oczywiście było sterowane odgórnie, bo — co tu gadać — studenci w dużej mierze podśmiewali
się z tego w duchu, i gdyby nie nahajka, którą cały czas czuli nad głowami, niechybnie
zlekceważyliby całą imprezę.
Wizytę uczonych radzieckich celebrowano z pompą godną cara Mikołaja I. Najpierw, zanim
fizycznie zjawili się na terenie Uniwersytetu, nieomal z godziny na godzinę informowano o ich
krokach na polskiej ziemi. Oto pociąg przybył na dworzec; oto zostali powitani przez ministra
oświaty; oto podjęto ich obiadem; oto odwiedzili Polską Akademię Nauk; oto już się zbliżają, już
nadchodzą.
W chwili, gdy rzeczywiście na dziedziniec Uniwersytetu wjechały czarne limuzyny, wszyscy —
spędzeni — siedzieliśmy na zajęciach, tak iżby czcigodni goście, zwiedzając Uniwersytet, co
krok mogli się natykać na studiującą pilnie młodzież. Ponieważ, jak już wiadomo, studiowałem
rusycystykę, miałem zaszczyt jako jeden z pierwszych poznać przybyłych tytanów myśli,
albowiem oprowadzanie ich po Uniwersytecie rozpoczęto, rzecz jasna, od tego właśnie
wydziału. Głównym oprowadzającym był Stefan Żółkiewski, rytuał zaś spotkania z pracującą
młodzieżą wyglądał mniej więcej tak:
Drzwi otwierały się nagle, do sali — otoczeni świtą oprowadzających — wkraczali
majestatycznie uczeni radzieccy, w tym momencie wszyscy studenci entuzjastycznie zrywali się
z miejsc, Żółkiewski przedstawiał gości, rozlegały się długo nie milknące brawa, wreszcie uczeni
zadawali jakieś kurtuazyjne pytania prowadzącemu zajęcia i studentom, dotyczące przebiegu
studiów i omawianego aktualnie problemu. Sprawę referował, z jednej strony, prowadzący
zajęcia, a z drugiej, wyznaczony do tego celu student z pierwszej ławki, taki Michcik z
Syzyfowych prac, po czym z ust uczonych padała zachęta do dalszej wytężonej pracy, życzenia
sukcesów — plus, na okrasę, jakiś cytat z Lenina lub Stalina. Znowu następowały gromkie
brawa, po czym delegacja majestatycznie, tak jak była wkroczyła, wolno opuszczała salę. My
zaś, wbrew przekazanym nam dopiero co zaleceniom, by jak najpilniej oddawać się nauce, nie
wracaliśmy już do zajęć, i to, jak na ironię, nie z naszego powodu, lecz z powodu wykładowcy
oraz owych „Michcików” z pierwszych ławek, czyli najbardziej zagorzałych ZMP-owców, którzy
nie mogąc ochłonąć z wrażenia, jakie wywołał w nich już sam kontakt z przedstawicielami
przodującej nauki, uznali za stosowne resztę czasu poświęcić na wyrażanie swych podniosłych,
pełnych entuzjazmu uczuć.
Kulminacyjnym punktem odwiedzin uczonych radzieckich w Warszawie były wykłady, z którymi
wystąpili oni na Uniwersytecie. Wykłady odbyły się, oczywiście, w jednej z największych sal (w
sali Instytutu Historycznego), tak by możliwie największa liczba słuchaczy mogła bezpośrednio
czerpać z tej krynicy wiedzy i mądrości.
Profesorowie radzieccy reprezentowali takie dyscypliny, jak historia filozofii i
literaturoznawstwo. Literaturoznawca nazywał się Żurko, to pamiętam dokładnie, filozof zaś…
bodajże Konowałow, lecz za to nie dałbym już głowy. I on to właśnie wystąpił jako pierwszy.
Wykład Konowałowa otworzył Żółkiewski, po czym tłumacząc się, że ma mnóstwo spraw na
głowie, natychmiast się wymknął, co — mimo jego ówczesnej pozycji — spotkało się z
powszechnym zdumieniem, albowiem było nie do pomyślenia, że nawet taki Żółkiewski może
czuć się na tyle pewnie, by nie potrzebować bezpośredniego kontaktu z arcyźródłem wszelkiej
mądrości i wiedzy. Tymczasem Konowałow rozpoczął taki gigantyczny, dwuczęściowy wykład,
który miał wykazać bezapelacyjną wyższość filozofii rosyjskiej i radzieckiej nad zgniłą filozofią
zachodnią.
Zasadnicza struktura wykładu była jakby żywcem wzięta ze znanych mi już z "Myśli
Filozoficznej" rozpraw autorów radzieckich. Najprzód więc miażdżąca krytyka wszystkiego, co
zachodnie oraz przedrewolucyjne, a następnie dytyramb na cześć filozofii i nauki radzieckiej
oraz wszystkiego, co rosyjskie w tym zakresie — jako prowadzące dialektycznie do
obecnego złotego wieku. Konowałow z długich dziejów filozofii nie oszczędził prawie nikogo.
Poczynając od Platona, poprzez Kartezjusza, a na Kancie kończąc, wszystko było
niepoprawnym idealizmem służącym kolejno: niewolnictwu, feudalizmowi i kapitalizmowi, czyli
ustrojom złowrogim i przegranym. Drobne wyjątki uczynił jedynie dla materialisty Demokryta i
Spinozy, ale i wobec nich odniósł się nie bez zastrzeżeń: Demokryt mianowicie był materialistą
wulgarnym, a taki materializm należało jak najusilniej zwalczać, zasługi Spinozy zaś
sprowadzały się wyłącznie do jego negatywnej oceny religii, natomiast jako twórca swego
dzieła głównego, Etyki, był — wedle Konowałowa — kompletnym mętniakiem i fantastą.
Najbardziej jednak znęcał się Konowałow nad św. Augustynem. Obrzucił go, doprawdy, lawiną
wyzwisk w rodzaju: mrakabies, obskurant, fideista, zatwardziały i przewrotny klecha, zaciekły
wróg ludu, degenerat drapujący się w szaty świętoszka, obmierzły zboczeniec (prawdopodobnie
sodomita), no, słowem, samo dno i bagno. I przeciwstawił mu czystego, bo wywodzącego się z
ludu, Iwanuszkę Duraczka z bylin [starych rosyjskich baśni ludowych] z jego piękną,
optymistyczną filozofią, proroczo zapowiadającą obecną etykę marksistowską i opartą na niej
moralność nowego człowieka radzieckiego, który świeci przykładem całemu światu. Oczywiście
w tym skrótowym ujęciu dziejów filozofii osobne i niejako główne miejsce zajmował Karol Marks.
Prawdziwa filozofia zaczynała się dopiero od niego, ale właśnie zaczynała, bo w stadium swego
apogeum weszła dopiero dzięki Leninowi, a swój złoty wiek przeżywa oto za naszych dni —
zasilana duchem takiego mocarza, jakim jest Józef Stalin.
Druga część wykładu prawie całkowicie poświęcona była Łomonosowowi. No, ten Łomonosow
— w ujęciu Konowałowa — był, doprawdy, jakąś gigantyczną figurą! Był to po prostu
największy uczony wszechczasów. Czegóż to on nie wymyślił! Poza wszystkimi co ważniejszymi
prawami fizyki, wynalazł elektryczność, węgiel kamienny, światło, a nawet zorzę polarną! Mało!
Już w końcu XVIII wieku skonstruował on samolot, podczas gdy na Zachodzie w tym czasie
ledwo co balonem wznoszono się nad ziemię; nic w tym zresztą dziwnego, skoro zajmował się
tym ciemny kler w rodzaju księdza Lana czy księdza de Gusmao. Wieść, iż na terenach
obecnego Związku Radzieckiego latano samolotem już w XVIII wieku, zelektryzowała salę.
Pierwsze rzędy, zajęte przez „Michcików”, przeszedł dreszcz entuzjazmu, w rzędach ostatnich
zaś rozległy się nieśmiałe pochrząkiwania i chichoty. Wówczas skonsternowany tym nieco
Konowałow powiedział, że jeśli kto nie wierzy, to on się może powołać na świadectwo pewnego
185-letniego Gruzina, który razem z Łomonosowem na tym aeroplanie fruwał i który do
dzisiejszego dnia żyje gdzieś na Kaukazie; znane jest miejsce jego zamieszkania, tak że w
każdej chwili można się tam do niego udać i zapytać. Do niego więc kieruje wszystkich
niedowiarków.
Następnie Konowałow przeszedł do tego, jak wredni uczeni zachodnioeuropejscy — zawsze
burżuazyjni, bez względu na epokę — okradali naukę i filozofię rosyjską, jak podszywali się pod
cudze zasługi ogłaszając prawa wynalezione przez Rosjan jako swoje. Taki los nie ominął,
niestety, i Łomonosowa. Prawo zachowania materii, na przykład, przypisuje się powszechnie
Antoine’owi Lavoisierowi. Tymczasem nic bardziej mylnego. Prawo to faktycznie odkrył
Łomonosow. No, ale jak doszło do tego skandalicznego szalbierstwa? Otóż Łomonosow,
człowiek z natury otwarty i szczery — w odróżnieniu od uczonych zachodnich, ludzi w gruncie
rzeczy podłych, skrytych i strzegących zapamiętale swych wynalazków jak jakiegoś skarbu,
zamiast czym prędzej udostępniać je strudzonej ludzkości — otóż Łomonosow ledwo odkrył to
prawo, zaraz zakomunikował o tym w liście pewnej niemieckiej księżnej, z którą się był
przyjaźnił. Tymczasem traf chciał, że z księżną tą przyjaźnił się również chytry Lavoisier.
„Przyjaźnił” zresztą to nie to słowo. Jako rozwiązły, rozpustny Francuz był po prostu jej
ordynarnym kochankiem, a jako kochanek ujawniał z kolei inną ohydną cechę, jaką jest
chorobliwa zazdrość. No i wskutek tej zapiekłej podejrzliwości i zazdrości nie cofał się przed tak
bezwstydnym procederem, jak czytanie po kryjomu wszystkich listów, które księżna
otrzymywała. W owym czasie, jak wiadomo (choć zupełnie nie wiadomo dlaczego),
korespondencję prowadzono w języku francuskim. Była to jakaś niepojęta moda, no bo cóż
właściwie takiego mądrego wniosła do kultury światowej mała, głupiutka Francja! No i ten
przebiegły jak wąż Lavoisier dobrał się do listu Łomonosowa, przeczytał go (a istnieje nawet
poszlaka, iż go skopiował) i wkrótce potem ogłosił prawo zachowania materii jako swoje. Należy
przy tym podkreślić, że chcąc zapobiec zarzutom czy podejrzeniom o plagiat, poprzekręcał
prostą formułę Łomonosowa, która, jak wiadomo, miała piękne, krystaliczne brzmienie: „Gdy w
jednym miejscu materii ubywa, to w drugim przybywa”, przez co na wiele, wiele lat, póki prawda
nie wyszła w końcu na jaw, zamętnił całą sprawę.
Gdy Konowałow tak perorował i grzmiał obwieszczając, jak to było naprawdę, nagle z bocznego
miejsca podniósł się jakiś staruszek — nie wiem, czy siłą tam zapędzony, czy też przybyły z
własnej woli, wiedziony ciekawością — i donośnym głosem oświadczył:
— Bardzo przepraszam, ale podobnych bzdur to ja dłużej już słuchać nie mogę! — Po czym
ostentacyjnie opuścił salę, głośno trzaskając drzwiami.
Zapanowała grobowa cisza. Konowałow po prostu osłupiał. Wreszcie któryś z „Michcików” z
pierwszego rzędu zaczął nerwowo wyjaśniać, iż człowiek ten jest niespełna rozumu, że winni
wpuszczenia go na salę zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, a wszystkim jest
niezmiernie przykro z powodu tego incydentu.
Konowałow doszedł jakoś do siebie i ze zdwojoną energią kontynuował wykład. Większość
słuchaczy była jednak już myślami gdzie indziej, tym bardziej że zza drzwi coraz to dochodził
donośny a piskliwy głos staruszka, który przed chwilą opuścił był salę, a teraz wykrzykiwał coś
niezrozumiale.
Owym niespełna rozumu staruszkiem był wybitny znawca prawa rzymskiego, uczony
europejskiej sławy, słynny profesor Taubenschlag.
Profesor Taubenschlag był w tym czasie mocno już zdziwaczały, a nawet nie będzie przesadą,
jeśli się powie, że zdrowo sfiksowany. W każdym razie krążyły o nim — jak to zwykle w takich
wypadkach bywa — dziesiątki anegdot, jak choćby ta, że gdy studenci przychodzą do niego na
egzamin, to on zadaje im pytania w języku starogreckim, po czym wścieka się, że oni baranieją,
nic nie rozumiejąc, i nie udzielają żadnej odpowiedzi. Jednakże fiksacja profesora
Taubenschlaga wiązała się przede wszystkim z nauką, której sam ponoć był twórcą, a która
miała za swój przedmiot badanie pod różnym kątem starożytnych papirusów i ochrzczona
została przez profesora mianem papirologii. Otóż w tejże papirologii miał profesor
Taubenschlag groźnego antagonistę, pewnego uczonego chińskiego, który nazywał się chyba
Wu Fu czy coś w tym rodzaju, zresztą nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia, dość że ów
przebiegły Chińczyk zawzięcie zwalczał teorie papirologiczne Taubenschlaga, co naszego
profesora doprowadzało do furii, stając się w końcu istną jego obsesją. Choć Chińczyk Wu Fu
dawno już nie żył, Taubenschlag bądź o tym nie pamiętał, bądź też w ogóle nie przyjął tego
nigdy do wiadomości, dość że bezustannie z nim polemizował, dosłownie w każdej wolnej
chwili, mówiąc coś do siebie (to znaczy: do niego) w swoim gabinecie i na korytarzach. Sam
słyszałem wielokrotnie, jak wielce zirytowanym tonem, w różnych europejskich językach — po
francusku, angielsku i niemiecku — zbijał zaciekle horrendalne teorie Wu Fu, odnosząc się do
nich ze straszliwym sarkazmem, przejawiającym się między innymi w głośnym szyderczym
śmiechu. „Ha ha ha! Ha ha ha!” rozlegało się nieraz na korytarzach i był to znak, że
przechodzący gdzieś profesor Taubenschlag zadał właśnie Chińczykowi kolejny morderczy
sztych.
Tak, to niewątpliwie na tle tej obsesji stary Taubenschlag popadł w stan, iż przestał rozróżniać
rzeczywistość faktyczną od urojonej, którą sam w swej świadomości intensywnie przeżywał. Jak
widać jednak, miało to i swoje dobre strony, bo pozwalało mu się tak zachować, jak się
zachował, podczas gdy ludzie przy zdrowych zmysłach nigdy by się na coś podobnego nie
zdobyli.
Trudno powiedzieć, czy androny, jakie plótł Konowałow, zbulwersowały Taubenschlaga w swej
dosłowności, czy też jako pewna bzdura in abstracto, nieuchronnie łącząca się w jego
świadomości z herezjami Wu Fu, w każdym razie, gdy tylko opuścił był z hałasem salę,
niezwłocznie przystąpił do kolejnej rundy sporu ze swoim nieustępliwym adwersarzem, i owe
piskliwe pokrzykiwania, przerywane od czasu do czasu gromkim śmiechem, które zaczęły
dochodzić zza drzwi, były właśnie odgłosami oracji, jaką po raz nie wiadomo już który powalał
na kolana nieszczęsnego Chińczyka, a w jego osobie — przynajmniej dla mnie i moich
sąsiadów z ostatnich ławek, a więc studentów o kpiarskim nastawieniu — tuza radzieckiej
filozofii: Lwa Michajłowicza Konowałowa.
Łatwo się domyśleć, że o ile Konowałow przeprowadzał tezę o wyższości filozofii i nauki
rosyjskiej i radzieckiej nad filozofią i nauką zachodnią, to jego towarzysz, literaturoznawca
Żurko, dowodził dokładnie tego samego, tyle że w zakresie literatury pięknej.
No więc największymi pisarzami wszechczasów byli Puszkin i Tołstoj. Ci byli jakby w ogóle
poza konkurencją; nie umywali się do nich ani Homer, ani Dante, ani Szekspir z Goethem
razem wzięci. Natomiast nawet ci pomniejsi, jak Gogol, Czechow, Turgieniew, SałtykowSzczedrin, w dalszym ciągu byli jeszcze wysoko-wysoko ponad rówieśnymi pisarzami
zachodnimi. Przerastali ich o co najmniej kilka klas, i to zarówno pod względem talentu, jak i
głębi myśli, a nawet interpunkcji. Oczywiście złoty wiek literatury rosyjskiej, podobnie jak
wszelkich innych dziedzin, zaczął się wraz ze zwycięstwem Rewolucji Październikowej, wydając
tak wspaniałe owoce, jak Majakowski i Gorki. Wykład Żurki, choć w sumie mniej agresywny niż
Konowałowa, był z kolei tak nudny, że gdyby nie znów pewien incydent, to nie wiem, czy
dotrwałbym do końca nie zasnąwszy.
Otóż w pewnym momencie, gdy Żurko, po raz nie wiem już który, piał na temat Puszkina
wynosząc go pod niebiosa, z pierwszego rzędu podniosła się czyjaś ręka. Należała ona, jak się
zaraz zorientowałem, do jednego z pomniejszych ZMP-owców, takiego, rzekłbym,
podrzędniejszego „Michcika”, który na ogół siedział cicho i nie dawał się specjalnie we znaki.
Toteż tym dziwniejsze wydało mi się jego zachowanie. Tymczasem on, gdy tylko Żurko udzielił
mu głosu, wystąpił — ku zdumieniu wszystkich — z polemicznym twierdzeniem, że jeszcze
większym od Puszkina poetą jest… Adam Mickiewicz. W pozostałych „Michcików” jakby kto
gromem uderzył. Zaczęli syczeć i machać rękami, by usiadł i się zamknął, a między sobą
wymienili natychmiast uwagi, że oto ujawniło się tu nagle słynne odchylenie prawicowonacjonalistyczne.
Trzeba w tym miejscu przyszłym pokoleniom objaśnić, że w owym czasie uznanie
jakiegokolwiek zjawiska czy rzeczy za lepsze od rosyjskiego, a zwłaszcza radzieckiego,
uchodziło za przejaw złowrogiego nacjonalizmu, nacjonalizm zaś tożsamy był z reakcją i
prawicą, a te z kolei — ze światowym imperializmem dążącym do rozpętania trzeciej wojny
światowej. Natomiast uznawanie wszystkiego, co rosyjskie i radzieckie, za najlepsze na świecie
nie dość że z żadnym nacjonalizmem nie miało nic wspólnego, to jeszcze, przeciwnie, było
wyrazem jedynie słusznej postawy internacjonalistycznej, albowiem wszystko, co rosyjskie,
prowadziło dialektycznie do tego, co radzieckie, a wszystko, co radzieckie, jako oczyszczone w
ogniu pierwszej światowej rewolucji proletariackiej, było wolne od charakteru narodowego,
posiadało walor uniwersalny i stanowiło wzór dla wszystkich narodów świata. Tak więc
Mickiewicz jako przedstawiciel narodu, którego dzieje dialektycznie nie prowadziły do rewolucji
proletariackiej, choćby nie wiem jakim był geniuszem, a nawet prekursorem marksizmuleninizmu, w żaden sposób nie mógł się równać z Puszkinem, który spełniał ów podstawowy
warunek, iż jako Rosjanin nieuchronnie — dialektycznie — przyczyniał się do wybuchu
Rewolucji Październikowej.
Trzeba przyznać, że profesor Żurko jak na przedstawiciela przodującego ustroju i świadomego
internacjonalistę zachował się o wiele tolerancyjniej niż „Michcikowie” z pierwszych rzędów,
albowiem w odróżnieniu od nich nie zdyskwalifikował, jak mógł czy nawet powinien był zrobić, a
priori wypowiedzi naszego ZMP-owca, lecz podjął z nim łagodną polemikę, w której przy
pomocy argumentów czysto literackich usiłował przekonać go, jak dalece się myli. Nasz ZMPowiec nie dawał jednak za wygraną. Zaczęli przerzucać się cytatami. Żurko deklamował:
Oniegin, dobryj moj prijatiel
rodiłsja na briegach Niewy ... **
tamten znów:
Litwo! ojczyzno moja!…
(nawiasem mówiąc, nie najszczęśliwszy w tym sporze argument). No i tak to trwało i trwało, aż
wreszcie zniecierpliwiony już Żurko zwrócił się do niego w te słowa:
— Daragoj młodyj czieławiek! Jeśli te wszystkie primiery, citaty i argumenty nie trafiają do
was, jeśli was wciąż nie przekonują, to posłuchajtie, co teraz wam powiem: jest u nas takij
pisatiel, katoryj nazywajetsa Dostojewski. Jest to właściwie oczeń miernyj pisatiel, on przez nas
nie jest ceniony, to reakcjonist, pesimist, a daże nihilist. No i smatritie: wielikij francuskij pisatiel,
Andre Gide, to on skazał, szto etot nasz małyj, malusjeńkij Dostojewskij, którego my nie cenimy
zupełnie, to on jest największy pisatiel świata! No to teraz pomysltie, szto by on skazał o
Tołstoju, a zwłaszcza o Puszkinie! A o Mickiewiczu, widitie, to on niczewo nie skazał!
Wydawałoby się, że po takim dictum nasz ZMP-owiec uspokoi się wreszcie i — efektownie
pokonany — usiądzie. Tymczasem nic podobnego. Niejako dla porządku zwrócił się do Żurki z
pytaniem, co mianowicie Gide powiedział o Puszkinie, skoro fakt, iż nic nie powiedział o
Mickiewiczu, miał stanowić ów koronny dowód niższości naszego wieszcza. Tego było już dla
Żurki za wiele. Zirytowany zaapelował do logiki upartego studenta:
— Czy wy nie panimajetie etoj prostoj zależnosti? Jeśli Gide o małym, malusieńkim
Dostojewskim skazał, szto eto największy pisatiel świata, to bez względu na to, czy powiedział
coś, czy nie powiedział o Puszkinie, jasne jest, że uznałby go za jeszcze większego! Czy
naprawdę to takie trudne?
Ale i ten niebywały cios Żurki nie powalił jeszcze naszego odchylonego nacjonalistycznie
ZMP-owca. Głosem nabrzmiałym ni to zdumieniem, ni skargą zapytał:
— No dobrze, ale dlaczego nagle francuski pisarz, Gide, reprezentant bądź co bądź świata
burżuazyjnego, ma być dla nas wyrocznią?
Na to Żurko nic już nie odpowiedział widząc, że nie dojdzie z nim do ładu, tylko machnął na
niego ręką i tak się to mniej więcej skończyło.
Więc tak oto w przybliżeniu wyglądało moje pierwsze i jedyne chyba tak intensywne spotkanie
z przedstawicielami przodującej nauki radzieckiej.
Jak zostałem poetą satyrycznym
W roku 1964, z okazji zbliżającego się dwudziestolecia Polski Ludowej, idąc za wzorem
Czerwonych, którzy, jak wiadomo, zawsze dla uczczenia swych świąt organizują akademie „ku
czci”, postanowiłem i ja taką akademię zorganizować — dla grona moich znajomych. W tym
celu napisałem kilka utworów (potem weszły one w skład nieplanowanej jeszcze wówczas
Opery). Były to, o ile dobrze pamiętam, Drugi hymn Cichych, Aria Strzelczykowskiego, Pieśń
Nowej Klasy i jeszcze coś, ale nie pamiętam już co. Akademia odbyła się oczywiście 22 lipca, a
same utwory niespodziewanie zyskały sobie szalony aplauz publiczności, która zaczęła się ode
mnie domagać, bym nie poprzestał na tym, lecz napisał dalsze teksty, które złożyłyby się w
końcu właśnie w rodzaj opery. Inaczej mówiąc, bym, idąc śladem Bogusławskiego, autora
Krakowiaków i Górali, stworzył dzieło pod tytułem Cisi i Gęgacze.
Cóż było robić? Przystąpiłem do pracy. Początkowo szło mi to powoli, ale w pewnym momencie
„bania z poezją” rozbiła się i dosłownie w ciągu tygodnia napisałem całą resztę. Od tej chwili
operę wykonywałem na różnych spotkaniach towarzyskich. W środowisku intelektualnym i
literackim Warszawy cieszyła się ona niesłychanym powodzeniem, tak że byłem po prostu
rozrywany: co chwila ktoś mnie zapraszał, żebym przyszedł i zaprezentował ten utwór.
Na jednym z takich spotkań poznałem Ninę Karsov i Szymona Szechtera. Moja opera
spodobała im się do tego stopnia, że postanowili urządzić kolejne spotkanie, na którym
planowali dokonać jej nagrania na magnetofon. W tym mniej więcej czasie rzecz była już dość
głośna, przynajmniej na tyle, że "Wiadomości" londyńskie doniosły, iż po Warszawie krąży
szopka satyryczna nieznanego autora pt. Cisi i Gęgacze, która cieszy się olbrzymim
powodzeniem. Zresztą sam zacząłem odczuwać, że atmosfera wokół mnie jakby się zagęściła.
Wiele wskazywało, że utworem tym, poza wdzięczną publicznością, interesuje się również
służba bezpieczeństwa. Mimo to jednak nic poważniejszego mi jeszcze wówczas nie groziło. Bo
może oni i znali to już z jakichś tam przyjęć, ale z całą pewnością nie mieli w ręku pełnego
tekstu. Zdobyli go, jak to na ogół bywa, zupełnie przypadkowo.
Było to tak: któregoś dnia, kompletnie bez forsy, a jednocześnie oczekując na wypłacenie mi
pewnego honorarium z PIW, udałem się do kawiarni Związku Literatów, by spotkać tam jakichś
znajomych, którzy postawiliby mi kawę. Nie miałem bowiem nawet tych mizernych, drobnych
kwot, żeby zafundować sobie ową małą, poranną czarną kawę, do której byłem tak
przyzwyczajony i przywiązany. No i rzeczywiście, ledwo się tam zjawiłem, zaraz natknąłem się
na grupę młodych poetów, którzy ucieszywszy się z tego spotkania, natychmiast zaprosili mnie
do swojego stolika. Po pewnym czasie, jak na młodych poetów przystało, doszli oni do wniosku,
że spotkanie nasze nie powinno jednak skończyć się na małej kawie, lecz co najmniej na małej
wódce. Powiedziałem im:
— No, moi drodzy, ja bardzo pochwalam, a nawet popieram tę myśl, lecz co do mnie, jestem
bez grosza, więc się do tego nie dołożę.
— Ach, nie! — oni na to. — Szpocie, jesteś naszym gościem! Wszystko zakupimy sami i
pojedziemy do mieszkania jednego z kolegów.
Tak się też stało. Ponieważ panowała wówczas moda na Hemingwaya, młodzi poeci grali role
silnych mężczyzn, silnych ludzi, toteż zamiast zwykłej wódki zakupili spirytus. Jednakże, jak
przyszło co do czego, to okazało się, że spirytusu to oni pić nie umieją, ja natomiast —
doskonale (co zresztą, nawiasem mówiąc, można wydedukować z tekstu Carycy). Otóż spirytus
pije się w ten sposób, że po wchłonięciu kieliszka z jego zawartością wydaje się ów
charakterystyczny chuch, żeby nie poparzyć sobie języka i jamy ustnej. O tym elementarnym
sposobie nie mieli oni zielonego pojęcia, a spirytus poza tym taką ma jeszcze właściwość, że
działa uderzeniowo, to znaczy, że kiedy się go pije, człowiekowi wydaje się, że nic go nie bierze,
że cały czas jest trzeźwy, a później następuje nagle to słynne spirytusowe uderzenie, po którym
na ogół całkowicie traci się świadomość, spada się pod stół i budzi się dopiero następnego dnia
rano z potwornym bólem głowy. Tym razem jednak nie doszło do tego: oni się dokądś spieszyli,
więc nie siedzieliśmy w tym mieszkaniu do oporu, lecz w jakimś momencie wyszliśmy stamtąd
na ulicę. Na rogu pożegnałem się z nimi i odtąd wszystko już, do dzisiejszego dnia, rysuje mi się
wyłącznie w formie takich większych lub mniejszych plam.
Głównie były to plamy szaroniebieskie, pod którymi, jak się nietrudno domyśleć, kolejno kryli się
milicjanci, radiowóz i komisariat. Na komisariacie wtrącono mnie tradycyjnie do takiego
wieloosobowego lochu, a gdy następnego dnia obudziłem się, pierwsze, co dotarło do moich
uszu, to były wymawiane przez wszystkich dookoła jakieś cyfry, których znaczenia zupełnie nie
pojmowałem: 2-5-9, 7-5, 8-4 itp. Oczywiście, jak się wkrótce o tym dowiedziałem, były to ową
swoistą konwencją wypowiadane nazwy artykułów kodeksu karnego. W pewnym momencie
jeden z moich towarzyszy niedoli, jakiś złodziejaszek czy chul, zapytał mnie:
— No a ty to za co właściwie siedzisz?
Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że miałem zatarg z milicjantem. Na co on znowu:
— A czy spadła mu przy tym czapka?
Ja:
— No, nie pamiętam.
Na co on:
— No, bo jeśli spadła: pięć, a jeśli nie spadła, to minimum trzy z bomby.
Wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałem się o istnieniu trybu przyspieszonego, to znaczy,
że można zasadzić delikwenta nieomal bezpośrednio po samym zajściu, bez całego
postępowania przygotowawczego, bez adwokata, na podstawie zeznań wyłącznie świadków
oskarżenia czy — w danym wypadku — milicjantów. Nie wróżyło to niczego dobrego.
Pomyślałem sobie: „Ładna historia! Niezłe perspektywy…”
No i rzeczywiście, po pewnym czasie wzywają mnie na górę na przesłuchanie, które, jak się
okazuje, prowadzą dwie milicyjne damy. Przesłuchanie, jak wiadomo, zawsze zaczyna się od
pytań o personalia, z których jedno, poniekąd najważniejsze, dotyczy wykonywanej profesji. No
i dochodzi wreszcie do tego arcypytania o zawód. Odpowiadam na nie:
— Literat.
Na to druga z przesłuchujących mnie dam podnosi na mnie zgorszony wzrok i kiwając z
politowaniem głową, powiada:
— Literat! A takich plugawych słów używa!
Na co ja:
— A jakich to? Jakich?
Na co ona znów:
— Mnie to nawet przez gardło nie przejdzie.
Można tu tytułem dygresji wtrącić, że prawie identycznego sformułowania użył później Jan
Szydlak, polemizując w Sejmie z Jerzym Zawieyskim, który stawał w mojej obronie. Szydlak
mówił tam mniej więcej tak: „ Mnie przez gardło nie przeszedłby ten tekst [Opery]. Wstydzę się
i nie mogą me usta powtórzyć pornograficznych, płynących z dna rynsztoku ulicy słów, których
używa Szpotański dla określenia narodu, władzy i partii ”.
No, ale wracając do przerwanej historii, ja nie ustępuję i domagam się, by mi owe „plugawe
słowa” mimo wszystko odczytano. No i ona, w odróżnieniu od Szydlaka, który o odczytanie
stosownych fragmentów Opery zwrócił się do Zawieyskiego, bo sam, jak twierdził, nie był w
stanie tego zrobić, zaczęła w końcu własnymi ustami cytować. A stało tam mniej więcej tak:
„Więc wtedy powiedział do mnie: — to znaczy, niby ja do tego milicjanta — «ty ch…, własna
matka powinna się ciebie wyrzec, że wysługujesz się temu ch… Gomułce!»”
No więc ja, usłyszawszy to, mówię:
— Proszę pani, to jest zupełnie niemożliwe, żebym ja coś takiego powiedział, jestem literatem,
jak pani wie, człowiekiem kulturalnym, ja prawdopodobnie mówiłem po angielsku, pewnie
zadawałem pytanie „Who is who”, a on to niewłaściwie zrozumiał… Ale o co tutaj tak naprawdę
chodzi? Bo co do mnie, to ja absolutnie nic nie pamiętam z tego zajścia, wobec czego
odmawiam na razie wszelkich zeznań, a jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że kompletnie nie
pojmuję, w jaki sposób znalazłem się w więzieniu. To na pewno jest wynik jakiegoś
piramidalnego nieporozumienia. No, a co pani sądzi? Co będzie dalej?
Na co ona:
— To się dopiero okaże. Albo będzie pan sądzony w trybie przyspieszonym, to znaczy, zaraz
się pana zawiezie do sądu i tam osądzi, albo wytoczy się panu normalną sprawę, a wtedy
oczywiście będzie pan odpowiadał z wolnej stopy.
Po przesłuchaniu sprowadzają mnie z powrotem do loszku, lecz na niedługo, bo wkrótce znów
zjawiła się ta moja dama, i to w towarzystwie dwóch eleganckich panów, w których ja
nieomylnie rozpoznaję funkcjonariuszy wydziału śledczego i MSW, i oświadcza mi:
— Jedziemy do pana na rewizję.
— Na rewizję? — ja na to. — Na jaką rewizję? Przecież jestem podejrzany o obrazę milicjanta,
więc jaki może mieć z tym związek rewizja w moim mieszkaniu?
— Z tym związku może i nie ma — ona na to — na pewno jednak ma z tym, że niezależnie od
podejrzenia o obrazę milicjanta ciąży na panu jeszcze podejrzenie, iż przechowuje pan w domu
przedmioty pochodzące z przestępstwa.
— Przestępstwa? — ja na to. — Jakiego znów przestępstwa?
Ale ona nie zamierza już dalej ze mną dyskutować, tylko wręcza mi prokuratorski nakaz rewizji,
czym praktycznie zamyka mi usta.
No i jedziemy. I gdy tak jedziemy, to ja sobie uświadamiam, że to jednak zupełny już klops,
albowiem moja opera, przepisana na maszynie, leży w tekturowej teczce u mnie na biurku — po
prostu na samym wierzchu.
Wchodzimy wreszcie do mieszkania, oni rozpoczynają rewizję, no i, jak to bywa w złych
komediach, szukają wszędzie, tylko nie tam, gdzie leży ta teczka. Buszują w szafie, wertują
książki, zaglądają do łóżka. Wreszcie, kiedy już wszystko sprawdzili, sięgają po tę nieszczęsną
teczkę. Następuje moment podpisania protokołu rewizji. W dokumencie tym nie widzę jednak
żadnej wzmianki, że cokolwiek znaleziono i zakwestionowano, więc podpisuję. Odjeżdżamy.
Następnego dnia wiozą mnie do prokuratora, który daje mi sankcję, czyli, po pierwsze,
zatwierdza to, że ja w czasie dotychczasowych czynności śledczych byłem aresztowany, oraz,
po drugie, nakazuje pozostawienie mnie w areszcie przynajmniej przez miesiąc. Na odsiedzenie
sankcji przywożą mnie do więzienia w Białołęce, gdzie na dzień dobry znów odbywa się ów
rytuał z personaliami, to znaczy, trzeba odpowiadać na listę pytań podstawowych, w tym na
słynne arcypytanie o zawód. Znowu więc z moich ust pada odpowiedź:
— Literat.
Na to przyjmujący mnie w rejestr więźniów oficer służby więziennej odzywa się w te słowa:
— Ach, jaka szkoda, że zjawia się pan tak późno! Dopiero co mieliśmy tu pana kolegę, pana
Iredyńskiego, to taki sympatyczny człowiek, no ale niestety nie ma go już tu, więc nie spotkają
się panowie.
To jego nad wyraz serdeczne przywitanie nie było właściwie niczym dziwnym. Bo z pewnością
była to dla nich sensacja: więzienie, do którego przywożą na ogół chuliganów albo
złodziejaszków, zaczyna nagle gościć ludzi pióra — najpierw poetę Iredyńskiego, teraz literata
Szpotańskiego. Toteż po dwóch dniach mego siedzenia w celi zbiorowej władze więzienne
wzywają mnie i proponują:
— Co pan będzie siedział stale pod kluczem! Proponujemy panu, by pracował pan w
więziennej księgowości. Będzie pan miał otwartą celę, chodził sobie na telewizję itp.
Ja na to:
— Nie mam nic przeciwko temu, chyba że stawiacie panowie jakieś warunki.
— Ale skąd! — oni na to. — Żadnych warunków.
No to się zgodziłem i już począwszy od trzeciego dnia, zacząłem pracować w tej księgowości,
lecz nade wszystko uczęszczać na telewizję, nawiązywać rozliczne kontakty i znajomości,
spacerować do woli.
W tym miejscu warto opowiedzieć o takiej jeszcze rzeczy: otóż kiedy siedziałem, to była akurat
wiosna i wypadł l maja. I gdy oglądałem telewizję, dowiedziałem się nagle, iż słynna książka
generała Moczara Barwy walki została właśnie zaadaptowana dla potrzeb widowiskowych i
zaprezentowana na placu Defilad w formie… baletu. Wiadomość ta szalenie podziałała mi na
wyobraźnię. Wizja baletowych pedałów poubieranych w mundury żołnierzy Ludowego Wojska
Polskiego, hopsających i wyjących partyzanckie piosenki w stylu Dziś do ciebie przyjść nie
mogę, była do tego stopnia elektryzująca i pobudzająca, że z czasem zainspirowała mnie do
stworzenia kolejnej opery. Zacząłem ją pisać zaraz po wyjściu z więzienia, nie dokończyłem
jednak nigdy, powstały zaledwie fragmenty, które w późniejszych wydaniach weszły w skład
Cichych i Gęgaczy.
Ów pierwotny pomysł, który zaświtał mi w głowie jeszcze w więzieniu pod wpływem wiadomości
o balecie Moczara, był taki: sława, jaką zdobywa autor Barw walki po sukcesie baletu na placu
Defilad, staje się przyczyną straszliwej zawiści Gnoma, to znaczy, Gomułki, który postanawia go
przebić, pisząc z kolei operę, a następnie polecając wystawić ją na ulicach Warszawy z jeszcze
większym przepychem. Opera Gnoma miała nosić tytuł Targowica, a jej tematem była, z jednej
strony, zdradziecka postawa reakcyjnego i ciemnego kleru, a z drugiej, bezkompromisowa
walka z nim szlachetnych i postępowych czerwonych.
Jak się nietrudno domyśleć, temat opery Gnoma wiązał się z niedawną sprawą listu biskupów
polskich do biskupów niemieckich, który tak straszliwie rozsierdził Gomułkę. Ale moja opera nie
ograniczała się wyłącznie do przedstawienia opery Gnoma i okoliczności jej wystawienia na
ulicach Warszawy. To przewidziane było dopiero w trzecim akcie, to miało być dopiero
ukoronowaniem i pointą pewnej akcji, która rozgrywała się w dwóch pierwszych aktach. Otóż
akt pierwszy, zatytułowany W pałacach Gnoma, miał się rozgrywać w więzieniach i ukazywać
panujące tam nastroje. Ponieważ cała rzecz dzieje się w przededniu Millennium, wszyscy
więźniowie spodziewają się amnestii. Pod koniec aktu okazuje się jednak, że nadzieja ta się nie
spełnia: przybyły naczelnik więzienia oświadcza, że żadnej amnestii nie będzie, natomiast
łaskawość władz przejawi się w tym, iż więźniowie pod jego batutą odśpiewają specjalnie dla
nich napisane oratorium Gnom.
Drugi akt opery rozgrywać się miał „w pałacach czerwonych” (taki też był tytuł tego aktu) i
przedstawiać różne znane wówczas osobistości partyjne, które namawiają Gnoma, by napisał
dla nich operę.
No i wreszcie akt trzeci, Targowica (ten tytuł, jak już wspomniałem, był zarazem tytułem całej
opery), najpierw miał przedstawić polowanie, jakie w owym czasie urządziły władze na
podróżujący po Polsce, z okazji Millennium, święty obraz z Częstochowy, a następnie zwycięski
festyn uliczny w stolicy, którego szczytowym punktem miało być właśnie prawykonanie
Targowicy — wielkiego dzieła Gnoma, bezwzględnie i ostatecznie rozprawiającego się z
brużdżącym, reakcyjnym klerem.
Muzyczny pomysł tej części polegał na tym, że czerwoni i cisi śpiewają na melodie liturgiczne
Gnom, na przykład, swą arię:
A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud,
Plandeką przykryję, i skończy się cud.
ze słynnym refrenem:
Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę,
Pałami ich zaraz, zaraz uraczę.
śpiewa na melodię Godzinek); natomiast reakcyjny kler — na melodię pieśni rewolucyjnych,
na przykład, na melodię Na barykady, ludu roboczy śpiewano:
Na kazalnice, księża prałaci!
Cudowny obraz do góry wznieś!
Tyle więc o tej drugiej, niedokończonej nigdy operze, której pomysł zrodził się w więzieniu.
Teraz możemy jechać dalej.
No więc gdy się tylko w tym więzieniu znalazłem, zaczęły się różne próby, aby mnie stamtąd
wydostać. Jedną z nich podjęli moi znajomi ze środowiska szachowego. Jak wiecie, sporą
część swego życia poświęciłem grze w szachy, a nawet zdobyłem w tej dziedzinie tytuł
mistrzowski. Nic więc dziwnego, że miałem w tym środowisku znajomych, wiernych kibiców, a
nawet wielbicieli. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że jest wśród nich pewien bardzo wysoko
postawiony pułkownik milicji. Otóż moi przyjaciele szachiści udali się właśnie do niego z prośbą
o interwencję w mojej sprawie. Powiedzieli mu, że miałem zatarg z milicjantem.
— O, to głupstwo! — rzekł pułkownik. — Nawet gdyby go dźgnął nożem, z dziecinną łatwością
wyciągnę go stamtąd w przeciągu 24 godzin. Przyjdźcie do mnie jutro.
Kiedy jednak szachiści przybyli następnego dnia o umówionej porze, pułkownik rozłożył ręce i
powiedział:
— Moi drodzy, sprawa jest w gestii MSW. Ja nic nie mogę zrobić.
Z więzienia udało mi się ostatecznie wydostać na „wolną stopę” dopiero po jakichś dwóch
miesiącach, dzięki stosunkom mojego adwokata.
Gdy tylko się na tej „wolnej stopie” znalazłem, od razu powiedziałem sobie, że teraz to już tak
łatwo Czerwony ze mną nie zapajacuje i bardzo się będzie musiał natrudzić, żeby mnie z
powrotem zagnać do kozy czy choćby jakąś grzywnę wydrzeć.
Cóż zrobiłem? Otóż napisałem do sądu pismo, w którym postawiłem wniosek o powołanie
świadków obrony, na nich zaś wyznaczyłem kilku najbardziej zajadłych wówczas Czerwonych,
między innymi Jerzego Putramenta, Janusza Wilhelmiego i Andrzeja Lama. Sąd oczywiście
odrzucił ten wniosek, co w prawniczym języku kancelaryjnym wyrażone zostało w ten mniej
więcej sposób: „odrzucić wniosek o powołanie świadków z tej sprawy i tej strony protokołu”.
Formuła ta okazała się dla mnie zbawienna. Albowiem gdy maszynistka przepisywała ów
protokół na maszynie, to tak się jakoś dziwnie a szczęśliwie dla mnie złożyło, że na
wyszczególnionej przez sąd stronie znalazły się nazwiska zaledwie kilku pośledniejszych
świadków obrony, których powołałem, podczas gdy wiadoma trójka asów, czyli Put, Wilhelmini i
Lam, znalazła się już na stronie następnej, a więc nie podlegającej surowemu zastrzeżeniu
sądu. W ten sposób, dzięki Opatrzności, wcielonej tym razem w biurokrację, moje pierwsze
posunięcie obronne zostało uwieńczone sukcesem: sąd mimowolnie uznał wyjątkowo
niewygodnych dla siebie świadków.
Jak się zresztą miało okazać, zasadniczą zaletą tych świadków — dla mnie, nie dla sądu, dla
sądu była to wada — wcale nie była ich pozycja polityczno-społeczna, lecz taka mianowicie
cecha, iż żadnemu z nich ani śniło się przychodzić na rozprawę, i to znów nie ze względu na
moją osobę, lecz po prostu z braku czasu tudzież z totalnego „olewnictwa”.
Tak więc sprawa była wciąż odraczana. Wreszcie rozsierdzony sędzia, który ją prowadził,
polecił doprowadzić ich przez milicję. Jednakże i to na nic się nie zdało, natomiast w aktach
sprawy znalazła się taka np. notatka: „Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej nie mogli
doprowadzić na salę rozpraw świadka Janusza Wilhelmiego z uwagi na to, iż w wyznaczonym
dniu o godzinie 6 rano nie zastali go w zamieszkiwanym przez niego lokalu.”
W tej sytuacji zarządzono, że pierwsze posiedzenie, do którego wciąż nie mogło dojść z powodu
chronicznego niestawiennictwa świadków obrony, odbędzie się bez ich udziału. Ale i tę rafę
udało mi się sprytnie wyminąć dzięki sprzyjającym okolicznościom.
Otóż wyznając zasadę wyrażoną lapidarnie w znanym przysłowiu: „kto rano wstaje, temu Pan
Bóg daje”, w wyznaczonym dniu udałem się do sądu odpowiednio wcześniej, by znaleźć salę,
na której miałem być sądzony, i w ogóle by się jakoś do tej rozgrywki przygotować psychicznie.
Gdy dotarłem tam w końcu, na drzwiach zastałem kartkę z zawiadomieniem, że moja sprawa,
która według wcześniejszych ustaleń rzeczywiście miała się toczyć na tej właśnie sali, z jakichś
ważnych przyczyn przeniesiona została do innej, takiej to a takiej. Nie namyślając się długo, nie
widziany przez nikogo, zdarłem czym prędzej kartkę, podarłem na strzępy i wrzuciłem do kosza,
po czym spokojnym, wolnym krokiem, długimi korytarzami, udałem się pod tę nowo wyznaczoną
salę. Tam oczywiście poza mną nikt inny nie dotarł. Świadkowie oskarżenia czekali pod salą
wyznaczoną pierwotnie (później za niestawiennictwo tego dnia chciano ich karać grzywną),
mnie zaś sąd okazał nawet pewnego rodzaju współczucie: tyle już razy zjawiam się na próżno!
Wreszcie, za dziewiątym czy którymś razem, sytuacja wydawała się już nie do uratowania.
Stawili się wszyscy — świadkowie oskarżenia, czyli milicjanci, oraz świadkowie obrony, z trójką
pisarzy włącznie. Ale nawet tym razem nie opuściło mnie szczęście. Wszyscy otrzymali
wezwania na godzinę dziesiątą rano. O tej właśnie godzinie miała się rozpocząć moja sprawa i
dokładnie w tym czasie wszyscy się zebrali.
Sprawa moja była jednakże trzecia z wokandy, pierwsza zaś, wyznaczona na godzinę
dziewiątą, okazała się wyjątkowo trudna i skomplikowana, tak że wciąż jeszcze się toczyła i nic
nie wskazywało, by szybko dobiegła końca. Trójka moich asów zaczęła się niecierpliwić, a
nawet irytować. Wilhelmi zwrócił się do mnie:
— No wiesz, stawiasz mnie w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji, dlaczegoś nie zadzwonił do mnie
od razu, na samym początku, ja bym to z miejsca załatwił u… — jakiegoś Dobieszaka czy nieDobieszaka, nie pamiętam już nazwiska, w każdym razie chodziło o jakąś bardzo ważną figurę u
milów w owym czasie — wystarczyłby jeden telefon.
Putrament zaś wręcz szalał.
— Nie będę przecież bez końca wysiadywał na korytarzach sądowych! — wykrzykiwał. — Mój
czas jest drogi! Co oni sobie właściwie myślą!
Ja na te okrzyki specjalnie nie zważałem, chodziłem sobie po korytarzu i kątem oka
kontrolowałem sytuację. Aż w pewnym momencie podchodzi do mnie jeden z tych milów
świadków-oskarżenia i szalenie nieśmiało mnie pyta (nieśmiałość ta płynęła stąd, że po tym
permanentnym niestawianiu się w sądzie ciążyły na nich nagany, upomnienia, a nawet wnioski
o grzywnę, byli oni już kompletnie skotłowani, i to raczej ja byłem dla nich postrachem, a nie oni
dla mnie), więc pyta:
— Przepraszamy pana bardzo, jak pan sądzi, długo jeszcze trzeba będzie czekać na tę naszą
sprawę?
To ja na to:
— No, sam pan widzi. Toczy się dopiero sprawa pierwsza, potem będzie druga, ale spójrzcie
panowie, jaka tam jest lista świadków! To potrwa dobrych kilka godzin.
Na co on do mnie:
— To jak pan sądzi, zdążymy jeszcze przed rozpoczęciem pójść z kolegą na kawę?
— Ależ proszę pana! — ja na to — nie tylko na kawę! Zdążycie panowie na cały obiad i to z
dużą wódką!
Po tych zapewnieniach, bardzo uradowani, dziarskim krokiem oddalili się. Ledwo poszli, drzwi
sali otwierają się i słyszymy, że ta pierwsza sprawa nareszcie się kończy. W tej sytuacji
podchodzę niezwłocznie do Putramenta i ni stąd, ni z owąd, nawiązując do jego wcześniejszych
wyrzekań, które puszczałem niby mimo uszu, mówię:
— Panie Jerzy, rzeczywiście to jest nie do pomyślenia, aby pan tyle czasu czekał z powodu
ich głupich opóźnień! Pana czas jest bezcenny! No, ale w końcu jest pan człowiekiem na
świeczniku, więc może by pan tak wszedł do pokoju sędziowskiego i poprosił, aby zmieniono
porządek, to znaczy, żeby osądzono teraz naszą sprawę, zamiast tę drugą.
Na to Putrament:
— Sądzi pan, że oni się zgodzą?
— No, jak pan ich poprosi — ja na to — to nie będą mieli wyjścia!
No i Putrament wdarł się do pokoju sędziowskiego, po czym rozradowany stamtąd wyszedł
wołając:
— A teraz sprawa Szpotańskiego! Proszę, proszę!
I wszystkich zaczął zapędzać na salę sądową. Oczywiście z wyjątkiem świadków oskarżenia,
których zapędzić nie mógł, bo ci w najlepsze konsumowali akurat wtedy swoje piwko, na które
się byli udali.
I w ten sposób sprawa znów została odroczona, tym razem, jak się okazało, na czas już
nieograniczony.
Tymczasem dojrzewała sprawa z Operą. Otóż, jak już mówiłem, w chwili, gdy Opera nabrała
rozgłosu i stała się dosyć popularna, Nina Karsov i Szymon Szechter zaproponowali mi, abym
na przyjęciu, które zamierzali wydać, nagrał ją całą na magnetofon. Chętnie przystałem na tę
propozycję i rzeczywiście Opera została w całości nagrana.
Było to jakoś w przededniu wakacji, w każdym razie Karsov i Szechter wkrótce potem wyjechali
w góry, zabierając oczywiście ze sobą świeże nagranie, by delektować się nim w ciszy górskiej
u jakiegoś zaufanego juhasa. Tymczasem byli oni już wtedy dość poważnie obstawieni przez
UB. I któregoś pięknego ranka wpadło tam do nich, w to górskie zacisze, ze dwunastu cichych.
Karsov i Szechter zostali aresztowani, taśma z Operą zaś zarekwirowana.
W tym momencie bezpieka miała już nareszcie komplet: maszynopis znaleziony u mnie na
biurku podczas rewizji, a teraz taśmę magnetofonową z moim głosem. I prokurator, który miał
oskarżać w sprawie Karsov-Szechter, powiedział mojemu adwokatowi, że będzie się właśnie
ustalało autorstwo Opery, że obecnie nie będzie już z tym najmniejszych trudności, a wtedy
zrobi się natychmiast kolejną sprawę. I rzeczywiście zmontowali ją wkrótce.
Aresztowany zostałem w święto Trzech Króli 1967 roku, przy czym cichych, którzy po mnie
przyszli, nie było trzech, jak można by się spodziewać, lecz chyba i piętnastu. Znów zrobili
rewizję, tyle że tym razem zabrali już całe góry papierów, całą moją korespondencję, wszelkie
notatki i zapiski, a nawet niektóre książki. Mnie zaś osadzono w więzieniu na Mokotowie.
Z tą rewizją wiąże się pewna wyjątkowo zabawna historia. Otóż wśród zarekwirowanych mi
listów znajdował się jeden — od znanego i wybitnego adwokata warszawskiego, Michała
Brojdesa. Był to list zupełnie niewinny, zapraszający mnie, zdaje się, na jakieś przyjęcie, a
kończący się słowami: „Z serdecznym gęganiem — Michał Brojdes”.
Na tej właśnie podstawie wezwano Brojdesa w charakterze świadka. No i ten przesłuchujący,
jakiś kapitan MO… nie, to już był prokurator — no więc ten prokurator pyta Brojdesa:
— Panie mecenasie, zna pan niejakiego Szpotańskiego?
— No oczywiście, że znam — na to Brojdes — i to dobrze.
— A wie pan — ciągnie dalej prokurator — że jest on aresztowany i za co aresztowany?
— Oczywiście — na to Brojdes. — Jest to dosyć głośna sprawa w sferach sądowych:
aresztowano go pod zarzutem napisania opery Cisi i Gęgacze.
— No właśnie — na to prokurator — a więc stwierdza pan, panie mecenasie, że autorem
opery o tym tytule jest Janusz Szpotański.
Na co Brojdes:
— Panie prokuratorze, ja niczego takiego ani nie stwierdziłem, ani nie zamierzam stwierdzić.
— No dobrze — na to prokurator — to w takim razie z innej beczki: czy pan wie, panie
mecenasie, kto to właściwie są ci Gęgacze?
Brojdes:
— Oczywiście, że wiem. Termin ten powstał i przyjął się w okresie, gdy istniał jeszcze Klub
Krzywego Koła: tak mianowicie nazywano zapalonych dyskutantów w tym klubie, którzy
domagali się głównie, by szanować ich prawa obywatelskie gwarantowane konstytucyjnie.
— No, to chyba niezupełnie tak — na to prokurator — ale mniejsza z tym. A kto to są w takim
razie, według pana mecenasa, Cisi?
— To z kolei, panie prokuratorze — powiada na to Brojdes — byli tacy panowie, którzy równie
gorliwie i często przychodzili na zebrania Klubu Krzywego Koła, tyle tylko, że w odróżnieniu od
Gęgaczy raczej w ogóle nie zabierali głosu w dyskusji, natomiast wyjątkowo uważnie słuchali.
— No tak — powiada wtedy prokurator — wie pan, kto to są Cisi, wie pan, kto są
Gęgacze, mało tego, zna pan osobiście Szpotańskiego, i jak to, nie wie pan, kto napisał operę
Cisi i Gęgacze?
— Panie prokuratorze! — na to Brojdes. — A czy pan wie, kto to są Krakowiacy?
— No pewnie, że wiem, ale co to ma do rzeczy?
— No, a Górale, też pan wie?
— No oczywiście, że wiem, ale raz jeszcze pytam, co to ma wspólnego ze sprawą?
— A czy wie pan, kto napisał operę Krakowiacy i Górale?
Prokurator szalenie się zdumiał: — To jest taka opera?
— A jakże! — na to Brojdes. — No i widzi pan: wie pan, kim są Górale, wie pan, kto to
są Krakowiacy, wie pan już teraz, że jest opera pt. Krakowiacy i Górale, i mimo to nie wie pan,
kto ją napisał. A ode mnie pan żąda, bym wiedział, kto napisał Cichych i Gęgaczy.
Chociaż mieli mnie nareszcie już w tej ciupie, długo jednak jeszcze nie mogli udowodnić mi
autorstwa Opery ani tego, że ją rozpowszechniałem. Dopomogło im w tym czy wręcz umożliwiło
dopiero kilku świadków którzy, pytani na tę okoliczność, czy wykonywałem mianowicie Operę
na przyjęciu w pewnym mieszkaniu, ze szczegółami potwierdzili ten fakt. Nie będę tutaj
wymieniał ich nazwisk, zresztą sprawa jest powszechnie znana.
Chcę natomiast przypomnieć w tym miejscu inną osobę, która również była obecna na owym
przyjęciu i która także była później przesłuchiwana. Chodzi o pewną starszą, bardzo czcigodną
damę — księżnę Radziwiłł. Otóż kiedy ją właśnie przesłuchiwano w mej sprawie i zadano to
kluczowe pytanie, czy śpiewałem tam jakieś piosenki, to ona odpowiedziała tak:
— Może on i coś tam śpiewał, ale ja nic nie zapamiętałam, bo to nie było o ludziach z
towarzystwa.
No i wreszcie odbyła się rozprawa, oczywiście przy drzwiach zamkniętych, ze względu na
pornograficzne obrzydliwości, jakie występują w Operze, i zostałem w jej wyniku skazany na
3 lata więzienia. Byłem jeszcze sądzony z tak zwanego małego kodeksu karnego, który za takie
rzeczy przewidywał karę od 3 do 15 lat więzienia, tak więc można powiedzieć, że do końca
miałem szczęście, bo zostałem przecież możliwie najłagodniej potraktowany.
Podczas odsiadywania przeze mnie wyroku miały miejsce pamiętne „wydarzenia marcowe”,
które znów mnie szalenie zainspirowały, tak że napisałem tam dwa kolejne utwory: Balladę o
Łupaszce i Rozmowę w kartoflarni. Co prawda, oba te utwory zaraz po ich napisaniu wpadły,
bo mnie ktoś zakapował. Na widzeniu z adwokatem jednak odtworzyłem je z głowy, adwokatowi
zaś tak się one spodobały, że z miejsca opanował je na pamięć i w ten sposób utorował im
drogę w świat.
Ostatecznie całych trzech lat nie odsiedziałem, bo z okazji 25-lecia PRL-u, czyli tzw. srebrnego
wesela, które wypadło w tym czasie, darowano mi na mocy amnestii 5 miesięcy Tak więc
odsiedziałem zaledwie 2 lata i 7 miesięcy. Na wolność wyszedłem jesienią 1969 roku.
No więc tak to mniej więcej zaczęła się moja kariera satyryka.
*
По мичуринской дороге сам Лысенко нас ведет!
Вейсьманистам, Морганистам одурачить не дает!
**
Онегин, добрый мой приятель,
Родился на брегах Невы…
Janusz SZPOTAŃSKI

Podobne dokumenty