Tytułu nie będzie
Transkrypt
Tytułu nie będzie
Tytułu nie będzie Autor: Borys Jagielski Mniej więcej dekadę temu, gdy byłem młokosem, który nie zdążył jeszcze usłyszeć o Władcy i jego Pierścieniu, w jednym z wcześniejszych numerów znakomitego (żeby nie powiedzieć: najlepszego, jakie kiedykolwiek ukazywało się w Polsce; szkoda, że nie doczekaliśmy się nigdy setnego wydania) pisma poświęconego rozrywce komputerowej — „Secret Service” — przeczytałem recenzję oraz opis przejścia (ten drugi, ponieważ napisano go prawie niczym opowiadanie) gry pt. „System Shock”. „System Shock” wyprodukowany przez firmę Origin stanowił niemałe wydarzenie na ówczesnym rynku growym i szybko uzyskał rangę hitu. Był przełomowym — i nie tylko jak na tamte czasy — połączeniem RPG ze strzelanką FPP, w którym bohater usiłował wydostać się ze stacji kosmicznej opanowanej przez sztuczną i wredną zarazem inteligencję. W naszym kraju „System Shock” zyskał dodatkowy rozgłos, będąc jedną z pierwszych całkowicie zlokalizowanych (tzn. spolszczonych) gier. Zdziwić więc może fakt, że w „System Shock” nigdy przyszło mi zagrać. Nie piszę, że „nie dane mi było zagrać”, gdyż chociaż gra jako taka zaciekawiła mnie, nie miałem jeszcze głowy do produkcji spod znaku cRPG i specjalnie nie zależało mi na położeniu łapek na tych kilku(nastu?) dyskietkach. Zdecydowanie bardziej preferowałem przygodówki (przechodzone z opisem), „czyste” strzelaniny FPP (przechodzone na cheatach) i strategie (w które grałem na najniższych poziomach trudności; i tak zdołałem ukończyć tylko nieliczne, lecz przynajmniej radziłem sobie bez dodatkowych ułatwień). Z powodu, którego nigdy nie poznam, „System Shock” mimo wszystko wrył się w głębokie rejony mojej podświadomości, by wypłynąć na powierzchnię dopiero w drugiej połowie lutego bieżącego roku. Oglądałem wtedy film pt. „Outland” („Odległy ląd” w polskim tłumaczeniu) z Seanem Connerym w roli głównej. Scenografia s-f tegoż to obrazu zadziałała niczym mentalny katalizator. „System Shock” ponownie zawitał do strefy świadomości i doszedłem do wniosku, że muszę jak najszybciej znaleźć tę grę w Internecie (na półkach sklepowych raczej by się już nie dało...), ściągnąć ją legalnie jako „abandonware” i przejść, aby nadrobić tym sposobem zaległość sprzed dziesięciu lat. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego właśnie „Outland” wywarł na mnie taki — przyznacie sami, niecodzienny — wpływ. Filmów sciencefiction oglądałem w końcu wcześniej bez liku... W trakcie oglądania „Odległego lądu” zwróciłem poza tym uwagę na to, jak względne może być pojęcie klasyfikacji gatunkowej. Akcja filmu rozgrywa się na górniczej stacji na Io, księżycu Jowisza. Connery wciela się w postać szefa służb porządkowych, który stawia sobie za cel rozwiązanie zagadki częstych przypadków samobójstw wśród pracowników. Odkrywa, że winę ponoszą narkotyki, zwiększające wydajność pracy, ale nie wpływające najlepiej na psychikę zażywających. Postanawia doprowadzić do ukarania sprawcy, który, jak to sprawca, na poddanie się zasłużonej karze specjalnej ochoty nie ma i wzywa na stację dwóch zawodowych morderców, by rozprawili się z uciążliwym szeryfem. Connery będzie musiał samotnie stawić im czoło, w finałowych sekwencjach walcząc z prześladowcami w próżni, odziany w skafander kosmiczny. Science-fiction jak się patrzy, prawda? Niestety, film zdecydowanie bardziej chyli się w stronę westernu. Connery nie kreuje w nim bowiem ani Ripley, ani Spocka, tylko dzielnego i zdeterminowanego szeryfa, któremu na pograniczu samotnie przyjdzie stawić czoło parze zabijaków. Samotnie, gdyż nikt inny na stacji, z podwładnymi włącznie, nie chce mieszać się w brudną sprawę, w której „villainami” są wysoko postawione persony. Były 007 będzie musiał uciec się do pomocy własnego sprytu i przebiegłości. Zwycięży — bo przecież sprawiedliwość na Dzikim Zachodzie (Układu Słonecznego) zatriumfować musi — ale nie obejdzie się bez pomocy nieoczekiwanego sprzymierzeńca. Western jak się patrzy, tyle tylko, że w nieziemskiej scenerii. Inspirowany „W samo południe”, można by dodać. Przyszło mi na myśl, że twórcy „Odległego lądu” pragnęli prawdopodobnie stworzyć film będący połączeniem sensacji i science-fiction, jednak mieszając wątki „daleko od cywilizacji” i „samotny szeryf” z przyspieszeniem dwóch g znaleźli się bardzo blisko tematyce kowbojskiej. Zawiniła twórcza nieudolność? Nie sądzę. Do science-fiction kinowego (abstrahuję od seriali telewizyjnych) najlepiej przystają widowiska dramatyczne i spektakularne, najlepiej z domieszką horroru i thrillera. Niemałym wyzwaniem jest natomiast dobre połączenie s-f z konwencją filmu sensacyjnego, obyczajowego bądź komediowego (w ostatnim przypadku pomijam pastisze a’la Mel Brooks, mając na myśli film, w którym akcenty humorystyczne są nierozerwalnie związane ze sztafażem fantastycznonaukowym, a nie tylko luźno do niego doklejone) w celu stworzenia produkcji nieco bardziej kameralnej, w którym oprawa s-f, choć nieodzowna, nie odgrywa pierwszoplanowej roli. By udowodnić swą tezę, rzucę w Was kilkoma garściami tytułów: „Obcy”, „Matrix”, „Gwiezdne Wojny”, „Dzień Niepodległości”, „Armageddon”, „Dzień zagłady”, „Żołnierze kosmosu”, „Piąty Element”, „Dwanaście Małp”, „Terminator”, „Jurajski Park”, „Robocop”, „Batman”, „Powrót do przyszłości”, „Blade Runner”, „Mad Max”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, „Pamięć absolutna”, „Kontakt”, „2001”, „Planeta małp”, et cetera cum conservatione. Niektóre z tych filmów są obrzydliwie hollywoodzkie („Dzień Niepodległości”), inne mniej („Dwanaście Małp”, „Kontakt”), a nieliczne stały się kultowe („Robocop”; nie, żartowałem, oczywiście „2001”). Wszystkie z nich są jednak widowiskami wykorzystującymi motywy fantastycznonaukowe do usprawiedliwienia bajońskich sum zainwestowanych w efekty specjalne. Nie tak wysokobudżetowych, lecz pomimo to bardzo ambitnych wyjątków jest jak na lekarstwo. Na myśl przychodzi mi jedynie „Cube”, „Mój własny wróg” i rodzima „Seksmisja”. (Może jeszcze „Mechaniczna pomarańcza”, ale to raczej social-fiction.) Szkoda, bo po tych wszystkich „-copach” i „-manach” chciałoby obejrzeć się coś, co nawiązuje do chlubnych tradycji sciencefiction sprzed ery „Gwiezdnych Wojen”. Właśnie, „Gwiezdne Wojny”. Zastanówcie się, ile spośród powyżej wymienionych przeze mnie filmów ma więcej wspólnego z czystym s-f niż z innym gatunkiem (horrorem, kinem katastroficznym, thrillerem, itd.). Niewiele, prawda? Superprodukcji George’a Lucasa do tego grona na bank zaliczyć nie można. „Gwiezdne Wojny” mają bowiem tyle wspólnego z sciencefiction co salamandra z jaszczurką. Przecież to przygodowe fantasy, tyle, że przeniesione w kosmos. Nie będziemy się teraz drapać po głowie i dywagować po raz n-ty nad definicjami pojęć „science--fiction” i „fantasy”. Zastanówcie się raczej, ile jest w „Star Wars” zadumy nad Wszechświatem i możliwą przyszłością rodzaju ludzkiego, a ile baśniowości typowej dla epopej fantasy. Rycerze (Jedi) walczą mieczami (świetlnymi) i posługują się Mocą (magią), stojąc na straży sprawiedliwości (w Galaktyce). Młody chłopak, który dowiaduje się, że jest Wybrańcem i który z czasem odkrywa, że Wielki Wróg to nikt inny jak jego ojciec, który z czasem przeszedł na Ciemną Stronę (Mocy) na skutek zawiedzionych ambicji (jeśli ktoś jeszcze „Gwiezdnych Wojen” nie widział i zdenerwował go powyższy spoiler, może złożyć pisemną skargę u Apepa). Planety geograficznie tak monotematyczne jak poszczególne krainy w Forgotten Realms. To ma być twarde science-fiction czy nawet space-opera? Nie przekona mnie nawet charakterystyczny pisk myśliwców TIE przemierzających kosmiczne otchłanie. Ludzie kochani, przecież sam początek „Gwiezdnych Wojen” nie powinien pozostawiać żadnych wątpliwości. „Dawno temu w odległej galaktyce.” Z jednej strony „dawno temu”, z drugiej „odległa galaktyka”, z trzeciej pierwsze skrzypce grają tu „homo sapiens”. Jak nic znaleźliśmy się w jakimś alternatywnym uniwersum. A jak alternatywne uniwersum — no to fantasy, nie ma innego wyjścia. W ramach zakończenia pragnę powiedzieć, że sam nie wiem, czemu poświęciłem swój mały felieton. Zacząłem go od zachwytu nad nieistniejącym pismem poświęconym grom komputerowym, skończyłem na snuciu podejrzanych teorii co do przynależności gatunkowej „Gwiezdnych Wojen”. Widzicie, że w grze w skojarzenia nie macie ze mną najmniejszych szans. I nie dziwcie się, że tytułu nie będzie.