Najważniejszy dzień życia Marka Lemona
Transkrypt
Najważniejszy dzień życia Marka Lemona
X Najważniejszy dzień życia Marka Lemona zapowiadał się bardzo nerwowo. Obudził się wcześnie rano, zjadł szpitalne śniadanie i pomimo ogromnego zdenerwowania sięgnął na szafkę stojącą obok jego łóżka po książkę. Chciał w ten sposób nie dać po sobie poznać, że jest zdenerwowany, i, tak jak wczoraj, zaczął czytać Zbrodnię i karę Fiodora Dostojewskiego. Wolno przesuwał wzrok po kolejnych wersach książki, nic z niej nie rozumiejąc. Myślami był już w godzinach wieczornych, kiedy to zgodnie z przez siebie ukartowanym planem w wiadomościach CNN na własne oczy miał zobaczyć nieszczęśliwy wypadek swojego brata oraz kuzyna. Podczas rutynowego obchodu lekarskiego nadal zachowywał zimną krew. Spytał tylko ordynatora oddziału, kiedy będzie mógł opuścić klinikę i powrócił do lektury Dostojewskiego. – Pewnie się teraz wybierają na lotnisko albo już lecą w kierunku kanionu – pomyślał. – Tak, chłopcy, wasz termin ważności właśnie się skończył. Nie chcieliście grać w moim filmie drugoplanowych ról, to zostaliście tylko statystami, którzy w środku filmu giną na polu walki zwanym życiem. Ja, gdybym podniósł rękę na swojego ojca, to bez zastanowienia odstrzeliłby mi łeb z tej swojej dubeltówki i nie rozmyślałby długo nad tym, że byłem jego pierworodnym synem. Rzucę jakiś ochłap waszym rodzinom, żeby z głodu nie zdechły i, niestety, 116 kokainowa milosc.indd 116 2013-10-21 17:23:11 — Kokainowa Miłość — będę wam musiał wyprawić godny pogrzeb ze stypą na paręset osób, aby się nikt nie zorientował. A najgorsze, że naprawdę będę musiał udawać, jak mi jest was bardzo żal. Najchętniej za to, co mi zrobiliście, przywiązałbym wam po kamieniu do szyi i wrzucił do oceanu. A tu jeszcze na takie dwa ścierwa będę musiał wydać tyle mojej kasy. Energicznym ruchem ręki zamknął książkę i położył na szafkę. Spojrzał w okno i na wiszący obok niego niewielki zegar. Dochodziła właśnie godzina jedenasta. Czekając na szczęśliwe rozwiązanie swego genialnego planu, pod wpływem bólu po nożu wbitym mu pomiędzy bark a klatkę piersiową przez Freda i napięcia spowodowanego tym, co ma się wkrótce wydarzyć, pewien swojej decyzji zamknął oczy i zasnął. Tymczasem Alan, siedząc za sterami sportowego samolotu, łagodnie unosił swą rozpędzoną po pasie maszynę z pasa startowego pod Los Angeles. Z boku siedział wieczny kawaler Kurt, a z tyłu żona Alana wraz z synem i ciężarną córką. Alan wzbił się na jakieś pięćset metrów i zrobił jak zawsze ostry wiraż w lewo, aby napawać się widokiem swojego rodzinnego Los Angeles. Roczny samolot sprawował się fantastycznie. Lekkie ruchy wykonywane przez Alana od razu przekładały się na prawidłowy lot awionetki. Wytapicerowany w środku naturalną jasnoczekoladową skórą pokrywającą grubą elastyczną gąbkę samolot był bardzo wygodny. Przeleciał nad miastem i obrał kurs na Wielki Kanion. Alan włączył swoją ulubioną płytę Franka Sinatry i zadowolony z siebie leciał po bezchmurnym niebie, myśląc o czekającej go rozmowie z Markiem. Kurt oparł głowę o zagłówek fotela i podziwiał, w jakim pięknym kraju przyszło mu żyć. Żona Alana jak zwykle przekomarzała się z córką o imię dla jeszcze nienarodzonego dziecka. Nudził 117 kokainowa milosc.indd 117 2013-10-21 17:23:11 Robert Gong się tylko syn Alana. Miał gdzieś tę całą wycieczkę nad Wielki Kanion; wolałby zostać w domu i iść ze swoją dziewczyną i kolegami na mecz futbolu amerykańskiego. Jednak kategoryczne zdanie jego ojca, z którym nie mógł polemizować, przymusiło go do tej wycieczki. Siedział, patrząc beznamiętnie w okno i na zadawane pytania odpowiadał tylko „tak” lub „nie”. Po jakichś dziesięciu minutach lotu i pierwszych sprzeczkach rodzinnych silnik awionetki nagle zgasł. Nerwowe próby Alana, by go uruchomić, spełzły na niczym i w pewnym momencie pilot zdał sobie sprawę, iż ma tylko jedno wyjście z tej beznadziejnej sytuacji: musi sterować samolotem jak szybowcem i znaleźć jakąś równą drogę, na której mógłby wylądować. – Nie dasz rady, Alan – smutno oznajmił Kurt. – Dlaczego? – rzucił przerażony kuzyn. – Za dużo wzięliśmy bagażu do luków bocznych. W oczy Alana po raz pierwszy w życiu zajrzała śmierć. Kurt miał rację, pomimo manewrów Alana samolot z wysokości prawie kilometra zaczął spadać coraz szybciej, aż w końcu osiągnął prędkość zrzuconej z samolotu bomby. W kabinie awionetki rozległ się paniczny krzyk kobiet i po chwili z impetem samolot wbił się w mało uczęszczaną drogę. Z odległości paru kilometrów było widać słup ognia, a później już tylko unoszący się nad tym miejscem ciemny, duszący dym. Po parunastu minutach do miejsca wypadku przybyły wszystkie służby ratownicze na czele ze strażą pożarną. Zjawił się też szeryf miasta Los Angeles, Jim Marey, który był również w domku letniskowym po napadzie na Marka Lemona. Chodził wkoło i przyglądał się na wpół zwęglonym porozrzucanym ciałom rodziny Lemonów. Nie robiło to na nim większego wrażenia; w swojej długiej policyjnej służbie widział już takie rzeczy, 118 kokainowa milosc.indd 118 2013-10-21 17:23:11 — Kokainowa Miłość — a ten wypadek był jednym z wielu i to wcale nie najkrwawszy. Wszystkie osoby katastrofy z wielką starannością zawinięto do czarnych worków i specjalnie przystosowanym samochodem przewieziono do prosektorium na sekcję zwłok. Marey tymczasem chodził wkoło pogorzeliska i dokładnie wszystkiemu się przyglądał. – To nie jest zbieg okoliczności – pomyślał – na pewno to nie jest zbieg okoliczności – powtórzył w myślach. Nie wiem w jaki sposób ten bydlak to zrobił, ale to robota Marka Lemona. Fuck – zaklął soczyście, aż zwrócili na niego uwagę podwładni. – Znowu mam tylko przypuszczenia i nic więcej. Przecież nie pójdę do prokuratora z domysłami, bo powie mi, że chyba już czas na moją emeryturę. Powie mi też, że nikt normalny nie uwierzy, by człowiek leżący w klinice sam na siebie nasłał bezdomnego bandytę, dając się prawie zabić, z czego zresztą ledwo uszedł z życiem, a teraz, przebywając w klinice z niezagojoną dziurą w piersi w dodatku, ma coś wspólnego ze śmiercią całej swojej rodziny. Wszystkich, ale mnie nie wykiwa, choćbym miał chodzić za nim aż do śmierci, to rozwikłam tę sprawę. Bo tylko ja wiem, że to jego robota. Wściekły na fakty, które zaprzeczały jego hipotezie i wiązały mu ręce, wsiadł w radiowóz i odjechał do swojego biura. * Śpiącego Marka obudziła głośna rozmowa pielęgniarek na korytarzu pod jego drzwiami. Spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Dochodziło właśnie południe. – A może już coś wiadomo – pomyślał i leżącym na kołdrze pilotem włączył telewizor. Po chwili pojawił się obraz i zwiastun południowych informacji CNN. Atrakcyjna spikerka o długich blond włosach zaczęła 119 kokainowa milosc.indd 119 2013-10-21 17:23:11 Robert Gong szybkim głosem podawać najnowsze wiadomości z zachodniego wybrzeża. – Dzień dobry, państwu – rozpoczęła jak co dzień – dzisiejsze południowe wiadomości zaczynamy od bardzo smutnej informacji: o godzinie jedenastej piętnaście dwadzieścia kilometrów na wschód od Los Angeles z niewiadomych przyczyn rozbiła się ośmioosobowa awionetka należąca do Alana Lemona, od niedawna właściciela firmy farmaceutycznej „Oxeon”. Samolotem leciał też jego kuzyn, Kurt Lemon, oraz żona i dzieci Alana Lemona. Wszyscy zginęli na miejscu. To kolejna tragedia w rodzinie państwa Lemonów. Przypominam, iż parę dni temu na najstarszego z rodziny Lemonów, Marka, napadł w celu rabunkowym bezdomny Fred Lee, który tępym narzędziem zadał mu cios w głowę, a następnie ugodził nożem w klatkę piersiową. Dzisiaj szef kliniki, profesor Bert, mówi, iż po długiej rehabilitacji pan Mark Lemon powróci do zdrowia. Mark wyłączył telewizor, zamknął oczy i z ulgą pomyślał: – Od razu widać, że z tego gościa to zawodowiec. Od teraz będę miał wiernego pieska od mokrej roboty. „Z niewiadomych przyczyn” – powiedziała, czyli niezły z niego fachowiec, skoro te tępe policyjne łby nie wiedzą, co się stało. I tak już pozostanie. Teraz muszę bez przesadnej histerii udawać żałobnika. A nawet jeżeli bym trochę przesadził, to przecież straciłem całą swoją rodzinę, do tego sam też jestem ofiarą napadu. Mark zamknął oczy, pomyślał o najgorszych dnia ze swojego ciężkiego dzieciństwa i resztkami sił zdołał sztucznie wykrzesać łzy, które wolno spływały mu po policzkach. Drzwi od jego pokoju otworzyły się i stanął w nich szef kliniki, sam profesor Bert. Mark uniósł na tyle, ile mógł, rękę, wskazał na telewizor i powiedział: 120 kokainowa milosc.indd 120 2013-10-21 17:23:11 — Kokainowa Miłość — – Wiem, ale proszę mnie, profesorze, teraz pozostawić samego. – Oczywiście, jak pan sobie życzy, jednak gdyby pan czegoś potrzebował, to proszę nacisnąć guzik, a zaraz ktoś z personelu się zjawi. Mark nic nie odpowiedział, zamykając oczy, a po policzkach nadal leciały mu łzy. Profesor zgodnie z życzeniem Lemona wycofał się z jego pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Poszedł do dyżurki pielęgniarek i wydał polecenie, aby bezzwłocznie podano Markowi kroplówkę i zastrzyk z silnym środkiem nasenno-uspokajającym. Doświadczona pięćdziesięcioletnia siostra Emi Morgan weszła do pokoju Lemona, założyła mu wenflon, do którego podłączyła kroplówkę i dożylnie podała mu silny środek uspakajający zgodnie z poleceniem szefa kliniki. Mark przez chwilę jeszcze walczył z coraz cięższymi powiekami, aż w końcu gałki oczne przewróciły mu się do góry i zapadł w głęboki sen. * Tego dnia w biurze szeryfa Los Angeles panowała żelazna dyscyplina. Każdy z pracowników biura szeryfa wiedział, że Mareyowi coś się nie zgadza i od czasu jego przyjazdu z miejsca wypadku nikt nie odważył się odezwać do niego ani słowem. Znali go od lat i doskonale wiedzieli, że nic nie ma, a nawet wszystko układa się przeciwko niemu, ale też zdawali sobie sprawę, że jego policyjny nos nigdy go jeszcze nie zawiódł. Do biura wszedł stary przyjaciel Mareya, Henry King, wybitny specjalista od wypadków lotniczych. – Witaj, Jim – rzucił od wejścia i zwrócił się do policjantów: 121 kokainowa milosc.indd 121 2013-10-21 17:23:11 Robert Gong – No macie chłopaki przechlapane. Mam złą wiadomość dla waszego szefa. – W ręce trzymał papierową teczkę, którą położył Mareyowi na biurko. – Niestety, na 99 procent to był wypadek. Moi ludzie muszą to jeszcze w laboratorium potwierdzić, ale ja nie mam wątpliwości. – Dupa, nie wypadek! – wrzasnął na całe biuro Jim i zajrzał do teczki. – Wiem, że słowo „wypadek”, jeszcze u Marka Lemona, to dla ciebie gorzej niż trzecia wojna światowa, ale niestety będziesz się chyba musiał z tym pogodzić. – A więc jak to się stało? – zapytał wściekły Marey. – Dziecinnie prosto. To lotnisko, jak sam wiesz, jest niewielkie i służy tylko paru bogatym rodom z Los Angeles. Tego dnia, czyli dzisiaj, pierwszy lot był przewidziany na godzinę piętnastą. Tak więc wszystkie cztery cysterny przywożące paliwo lotnicze wyjechały po zaopatrzenie. Nagle rano zjawił się Alan Lemon z całą swoją rodziną i chciał jak najszybciej wystartować. Na lotnisku była tylko obstawa, pracownik czasami zastępujący kierownika i zupełnie nowy pracownik, który w dniu dzisiejszym rozpoczął tam właśnie pracę. Lemon tak się uparł, że zadzwonił do kierownika i wymusił na nim natychmiastowe tankowanie. Z boku hangaru Lemona stoi od lat stara cysterna z paliwem lotniczym, które głównie służy do czyszczenia części przy konserwacji maszyn. A że kierownik był jeszcze wczorajszy, słysząc odgrażanie Lemona, że zmieni lotnisko, kazał temu młodemu chłopakowi nalać do baku z tej właśnie cysterny. – No to mam go – krzyknął podekscytowany Marey. – Kogo masz? – zapytał zdumiony King. 122 kokainowa milosc.indd 122 2013-10-21 17:23:11 — Kokainowa Miłość — – Tego chłopaka – powiedział i zatarł ręce. Henry z politowaniem pokiwał głową i wyjaśnił: – Jego akta masz w tej teczce. Chłopak jest czysty jak łza. – To dlaczego samolot spadł? – spytał zaczepnie Marey. – Bo cysterna, z której tankował Lemon, ma ze trzydzieści pięć lat, a w jej środku jest pełno brudu i rdzy i to właśnie musiało zatkać przewód paliwowy. Teraz już rozumiesz? – King nie widząc reakcji Mareya, po chwili sam sobie odpowiedział. – Widzę, że nie. Wstał ze stołka i głośno powiedział: – Teraz to wam naprawdę wszystkim serdecznie współczuję – i wyszedł. Marey usiadł za biurkiem, wypił łyk kawy i otworzył szarą teczkę, którą przyniósł mu King. Wziął parę głębokich oddechów i uspokoił się. Chociaż był święcie przekonany, że Mark Lemon maczał w tym wypadku lotniczym swoje brudne łapy, to po wizycie Henry’ego zaczął mieć małe wątpliwości. Znali się z Kingiem ponad trzydzieści lat i Marey nie pamiętał, aby Jim kiedykolwiek się w swojej ocenie pomylił. Z drugiej zaś strony za dobrze znał ojca Marka i jego samego, aby tak bez dogłębnego sprawdzenia uwierzyć w nieomylność Kinga. Ojciec Marka zbił swoją fortunę przed drugą wojną światową w latach prohibicji na przemycie alkoholu z Meksyku i Kanady, a później uczył swojego najstarszego syna, jak być powszechnie szanowanym gangsterem w białych rękawiczkach. Był to najcwańszy bandzior, jakiego znał Marey. Zaraz po wojnie w dla nikogo niezrozumiały sposób zalegalizował swój olbrzymi majątek i stał się powszechnie szanowanym biznesmenem. Marey przypomniał sobie, jak ojciec mówił mu, że nawet Al Capone, który trzymał cały rynek przemytu alkoholu do Stanów, nie miał nic do ojca Marka, bo nie potrafił udowodnić mu, że on 123 kokainowa milosc.indd 123 2013-10-21 17:23:11 Robert Gong się też tym zajmuje. Ojciec Marka podstawiał mu jakichś baranów, którzy chcieli podczas wielkiego kryzysu zarobić parę dolarów, aby mówili Alowi, że ma konkurencję i wystawiał mu swoją konkurencję. I tak nie wchodząc w drogę wielkiemu Alowi Capone, jego rękami wybił swoich wrogów, czego później nauczył swojego najstarszego syna Marka. Wertując papiery z teczki Kinga zauważył, że wszystko było tak, jak mówił przed chwilą jego stary przyjaciel Henry. Jednak policyjny nos wciąż nie dawał mu spokoju. Włożył papiery z powrotem do teczki, wolno dopił kawę i cały czas próbował rozeznać się w tej całej układance. Nagle wstał i bez słowa opuścił biuro szeryfa. Wyszedł przed budynek, podszedł do samochodu i po szelmowsku uśmiechnął się sam do siebie. – Ciekawe, jak się zachowa na mój widok i na to, że przy tej sprawie węszę. – Wsiadł do samochodu i zadowolony, że ma się chociaż czegoś złapać, wolno ruszył wprost do kliniki, gdzie leżał Mark. Przez cały czas myślał, czym zaskoczyć Lemona, aby chociaż miną, gestem czy słowem zdradził się, że to jego robota. W końcu podjechał pod klinikę, zaparkował samochód i rozluźniony, ale bardzo skupiony, wkroczył do środka. Zapukał i znalazł się w pokoju Lemona. Mark leżał na plecach z podłączoną kroplówką i patrzył w okno. Wejście szeryfa nie wzbudziło w nim reakcji, której spodziewał się Marey. – Witaj, Mark. Lemon skinął głową i nic nie odpowiedział. – Pewnie już wiesz, co się stało? Mark powtórzył gest i nadal się nie odzywał. – Pomimo wszystko najszczersze kondolencje. – Jak to, pomimo wszystko? – obruszył się Mark. – Pomimo wszystko – powtórzył szeryf. – Bo kogo jak kogo, ale mnie na ten numer nie nabierzesz. 124 kokainowa milosc.indd 124 2013-10-21 17:23:11 — Kokainowa Miłość — – Jesteś tu prywatnie czy służbowo? – udając wzburzonego zapytał Mark. Szeryf roześmiał się niestosownie, prowokując dalej Lemona i powiedział: – Przecież znasz prawo i bardzo dobrze wiesz, że prywatnie. W twoim stanie zdrowia nie mam prawa cię przesłuchiwać i sarkastycznie dodał: – Czyżby cię twój szlachetny tatuś tego nie nauczył? – To wynoś się stąd, bo zamiast na emeryturę pójdziesz do pierdla za nękanie, a jak trochę podkoloryzuję, to za pobicie. – Mark nacisnął przycisk dzwonka i już po chwili do sali weszła pielęgniarka z zapytaniem: – Tak, słucham, panie Lemon. – Proszę o mój telefon komórkowy, gdyż chcę zadzwonić do swojego prawnika. Pielęgniarka zaskoczona spojrzała na szeryfa, skinęła głową i wyszła. – A jednak się nie myliłem, to ty zabiłeś swoją całą rodzinę. – Wynoś się, bo to jest nękanie. – Odstawili cię od korytka, to sfingowałeś ten wypadek. – Wynoś się, Marey! – krzyczał na całą klinikę Lemon. Szeryf raz jeszcze się roześmiał. – Za tydzień odchodzę na emeryturę, ale wreszcie cię mam. Warto było służyć w policji przez całe życie, aby cię w końcu dopaść. Niestety, Mark, zdradził cię ten telefon do prawnika. Człowiek naprawdę pogrążony w żałobie, który nie miałby z tym nic wspólnego, po prostu by mnie opluł i kazał się wynosić. Do zobaczenia, Mark, spotkamy się niedługo, jak będę zakładał ci osobiście kajdanki na ręce. Po tych słowach pewny siebie szeryf Marey opuścił pokój Marka. Kiedy zadowolony wszedł do swojego biura, wszyscy 125 kokainowa milosc.indd 125 2013-10-21 17:23:11 Robert Gong jego podwładni siedzieli z opuszczonymi głowami, udając iż są bardzo pochłonięci pracą. Ze swojego pokoju wyszedł zastępca Mareya i ze smutkiem oznajmił: – Jim, musimy natychmiast porozmawiać. – Nie teraz – zbył zastępcę i wszedł do swojego pokoju. Po niespełna minucie drzwi Mareya otworzył Denis Douglas i pewnym krokiem wszedł do środka. – Mówiłem ci, Denis, że nie teraz – rzucił nerwowo Marey i ręką pokazał swojemu zastępcy, aby opuścił biuro. – Jim, przykro mi, że to ja muszę ci powiedzieć, ale natychmiast mamy zgłosić się u gubernatora w biurze FBI. – Coo? – Wrzasnął Jim. – U gubernatora? – Tak, Jim, i to natychmiast, bo on już od dziesięciu minut nas oczekuje. Nie wiem, co narozrabiałeś z Lemonem, ale kiedy gubernator dzwonił do mnie, to nie był w zbyt dobrym nastroju. Tak więc zbieraj się i jedziemy. Marey czerwony ze złości wstał zza biurka, spojrzał na Denisa i prawie krzyknął: – Widzisz, nieważne są fakty, tylko kto ma lepszych prawników, ale ja i tak Lemona dopadnę albo jeszcze jako glina, albo jako emerytowany pies. Mężczyźni wyszli z pokoju i udali się do samochodu przed biuro szeryfa. Po krótkiej jeździe znaleźli się przed dużym gmachem siedziby FBI stanu Kalifornia. Szybko wysiedli i weszli do środka. Denis zapukał do sekretariatu i usłyszał oschły głos kobiecy: – Proszę. – Gdy weszli, sekretarka ponowiła zaproszenie: – Proszę wejść do gabinetu, pan gubernator panów już oczekuje. Wchodząc do środka, zobaczyli uśmiechniętego gubernatora i szefa policji stanu Kalifornia. Gubernator wstał zza biurka, a wraz z nim wstał szef policji. 126 kokainowa milosc.indd 126 2013-10-21 17:23:12 — Kokainowa Miłość — – Witam pana, szeryfie – powiedział, uśmiechając się do Jima. – Dzień dobry, panie gubernatorze – odpowiedzieli przybyli goście. Gubernator podał rękę Jimowi i Denisowi. – Ponieważ nie mam dzisiaj za dużo czasu, przejdę od razu do meritum. – Oczywiście, panie gubernatorze – powiedział przygnębiony Jim. – W imieniu wszystkich mieszkańców stanu Kalifornia i oczywiście własnym dziękuję panu za tak przykładną służbę dla bezpieczeństwa publicznego przez tyle lat. Za równy tydzień, jak poinformował mnie obecny tutaj szef policji, odchodzi pan na w pełni zasłużoną emeryturę. Ma pan jeszcze zaległy urlop, który proszę sobie bez większych skrupułów od dnia jutrzejszego wykorzystać, a od dzisiaj szeryfem miasta Los Angeles zostaje pan Denis Douglas. Nominację, panie Douglas, przekaże panu jeszcze dziś szef policji stanu Kalifornia, zaś co do pana, szeryfie Marey, powiem w zaufaniu, iż za dwa tygodnie w siedzibie głównej policji w Los Angeles zostanie zorganizowane specjalne pożegnanie i otrzyma pan medal za wybitne osiągnięcia i wzorową, bezkompromisową walkę z przestępczością. Gubernator uścisnął raz jeszcze ręce Mareya i Douglasa. – Na dzisiaj to wszystko, gdyż za kwadrans mam spotkanie na uniwersytecie. Żegnam panów – i stojąc przed nimi z uśmiechem na twarzy czekał, aż opuszczą gabinet. Kiedy wyszli przed budynek, Marey zapytał szefa policji: – George, dlaczego tak? – Jim, został ci już tylko tydzień, a dla mnie sprawa jest jasna – rozmawiałem z Kingiem, a on daje głowę, że to był wypadek. Zostaw to już, bo narobisz sobie jeszcze kłopotu. 127 kokainowa milosc.indd 127 2013-10-21 17:23:12 Robert Gong Ty już w życiu swoje zrobiłeś, teraz korzystaj z emerytury i jedź w spokoju połowić ryby. Podał Mareyowi rękę, wsiadł do samochodu i odjechał. Douglas opuścił głowę, postał chwilę z Jimem w milczeniu, uścisnęli sobie ręce i odjechali w dwóch różnych kierunkach. kokainowa milosc.indd 128 2013-10-21 17:23:12