Nasza podróż z Zygmuntem Pniewskim do Brazylii, do wnętrza
Transkrypt
Nasza podróż z Zygmuntem Pniewskim do Brazylii, do wnętrza
Nasza podróż z Zygmuntem Pniewskim do Brazylii, do wnętrza kamienia, do świata żab zielonych i rogalińskich dębów. Wywiad z Zygmuntem Pniewskim - transkrypcja. Hubert: Skąd wzięła się Pana pasja do fotografowania? Pozostała mi z czasów okupacji hitlerowskiej. Miałem wtedy 10 lat. Wiele osób już wtedy miało aparaty fotograficzne. Mój ojciec także fotografował, najczęściej wykonywał zdjęcia rodzinne. W czasie wojny Niemcy odbierali Polakom aparaty fotograficzne, ponieważ uważali, że mogą prowadzić działalność szpiegowską. Pewnego dnia, gdy ojciec był ze znajomymi w Ogrodzie Zoologicznym, trafił tam na łapankę. Niemcy odebrali mu wtedy aparat fotograficzny. Na szczęście w tym czasie w drogeriach ukazały się aparaty fotograficzne, które mógł kupić każdy Polak, nazywały się Sida. Taki aparat mam do dziś. Zacząłem robić nim zdjęcia i stwierdziłem, że to wspaniała sprawa, kiedy można dokumentować rzeczywistość. Tak zaczęła się moja pasja do fotografowania. Początkowo robiłem zdjęcia rodzinie, ale gdy wojna się skończyła, mój dalszy wujek, który był fotografem, zachęcał mnie do robienia zdjęć i pożyczał mi swój aparat. Fotografowałem zwierzęta, choć to nie jest wcale łatwe, ponieważ człowieka do fotografii można odpowiednio ustawić, a ze zwierzętami nie jest taka łatwa sprawa. Umiejętności fotograficzne rozwijałem przez całe życie. Hubert: Jak wspomina Pan wojnę? W czasie wojny młodzież w moim wieku strasznie ucierpiała na zdobywaniu wiedzy. W 1938 roku ukończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej, nawet do dziś mam to świadectwo. Kiedy w 1939 r. wybuchła wojna, Niemcy pozamykali polskie szkoły i utworzyli niemieckie dla polskich dzieci. Uczono w nich po niemiecku i tylko podstawowych rzeczy: pisania, liczenia, czytania. Nauczyciele mówili do nas tylko po niemiecku, tak że trochę nauczyłem się języka niemieckiego, ale ta nauka nie dawała pojęcia o wielu rzeczach, np. o historii Polski. Do tej szkoły uczęszczałem dwa lata. Następnie przeniesiono mnie do szkoły, w której przygotowywano polskie dzieci do zniemczenia. Ja byłem blondynem z niebieskimi oczami, więc pasowałem Niemcom do ich wzorca. Przeniesiono mnie więc do szkoły przy ulicy Garncarskiej, do której uczęszczała też młodzież niemiecka. Byli to rasowi hitlerowcy, chodzili w mundurkach Hitlerjugend i mieli nas na oku. Ja nie chciałem mówić po niemiecku i często używałem języka polskiego. Kiedyś po lekcjach ci młodzi Niemcy mnie dopadli i pocięli mi torbę nożami. I właściwie na tym by się skończyło, ale następnego dnia, gdy pojawiłem się w szkole, jedna nauczycielka, taka hakatystka, mówiąca doskonale po polsku, zaczęła tłuc moją głową o ścianę, mówiąc, że mi pokaże, co się stanie, jeżeli nie będę mówił po niemiecku. Ja w domu o tym nie powiedziałem i po prostu uciekłem z tej szkoły. W tym czasie Niemcy zarządzili, że muszę pracować w obozie karnym w Żabikowie i codziennie tam jeździłem do pracy przy kopaniu rowów. W obozie jeden z więźniów - zniemczony Polak, który czymś Niemcom podpadł i dlatego trafił do obozu, zrobił mi dużą przykrość, bo ukradł mi menażkę do zupy. Następnego dnia ustawiłem się w kolejce po zupę, ale bez menażki i zobaczyłem, że ma ją ten chłopak; poznałem ją, bo wydrapałem sobie na niej swój monogram. Podszedłem do niego i powiedziałem, żeby ją oddał, bo pożalę się na niego i dostanie karę i oddał mi moją menażkę. Z Żabikowa uciekłem na wozie, którym z kuchni wywożono różne odpadki. Jak ojciec mnie zobaczył, to zaczął myśleć, jak mnie ukryć, bo Niemcy mogli mnie szukać. Ojciec ze względu na moje bezpieczeństwo postanowił, że będę mieszkał w tym samym domu, ale u sąsiadów z dołu. Mieszkałem więc u takich starszych państwa, a na piętrze w naszym domu mieszał Niemiec, który miał syna w moim wieku. I myśmy ze sobą rozmawiali, ja wówczas dość dobrze znałem niemiecki. Mój ojciec był w konspiracji, a ten chłopak mi opowiadał, jak jego ojciec się przygotowuje, gdyby Rosjanie wkroczyli, a ja te informacje przekazywałem ojcu. Ten chłopak chciał, abym go nauczył kląć po polsku, to go interesowało najbardziej. I tak zakończyłem wojnę. Zaraz po wojnie spotkał mnie duży zaszczyt, ponieważ ktoś mnie wytypował jako harcerza i prowadziłem kondukt żałobny więźniów pomordowanych w obozie w Żabikowie. Mój ojciec szukał zdjęcia z tego wydarzenia i rozmawiał z wieloma fotografami, ale oni tłumaczyli, że trudno było uchwycić cały kondukt i małego harcerzyka na przodzie. I niestety do dziś takiego zdjęcia nie znaleźliśmy, gdzie byłbym widoczny na początku tego konduktu. Miałem rogatywkę, chustę, mundurek- wszystko to, co harcerz powinien mieć. Należałem do 9 Hufca na Dębcu. Alicja: Które zdjęcie jest dla Pana najcenniejsze? Na to pytanie bardzo trudno odpowiedzieć. Fotograf, jak robi zdjęcie, to uważa, że do danego tematu to zdjęcie będzie najważniejsze. Jeżeli zdjęcie nie wyjdzie, to fotografuje do skutku. Ale gdybym miał wybrać, to najważniejsze było zdjęcie zrobione przypadkiem i nie jest to zdjęcie przyrody. Wykorzystałem taki moment, dzięki któremu stworzyłem doskonały dokument. Już wtedy pracowałem w Zakładzie Polskiej Akademii Nauk w Poznaniu i miałem służbowy aparat. Pewnego dnia wyszedłem do miasta coś załatwić, aparat miałem przy sobie i nagle zobaczyłem, że zbierają się ludzie na wysokości św. Marcina. Ktoś z tłumu zażartował, że Nikita Chruszczow przyjechał. Pomyślałem, że ten człowiek kawały opowiada. Pytam, czy to prawda i uzyskałem odpowiedź, że z Dworca Głównego pojedzie do Komitetu Wojewódzkiego. Na ulicy były tłumy poznaniaków. Nagle milicja zaczęła robić wolne miejsce przez tłum, ja już miałem przygotowany aparat i pamiętam, że zrobiłem zdjęcie psa, który biegł pomiędzy szpalerem ludzi i nie mógł się wydostać. Ludzie klaskali, śmiali się, milicja była zaskoczona tą sytuacją. Po chwili ktoś kopnął psa, prawdopodobnie milicjant, ja stałem w tłumie, ale zdążyłem zrobić zdjęcie. Stałem akurat pod samym Komitetem Wojewódzkim. Po chwili wjechał odkryty samochód – czajka, z jednej strony Chruszczow, obok Wincenty Kraśko oraz Władysław Gomułka. Wymierzyłem i dosłownie z dwóch metrów sfotografowałem wnętrze samochodu i Chruszczowa. To zdjęcie uważam za najdoskonalsze. Zosia: W jaki sposób odkrył Pan nowy gatunek pszczoły? To duża ciekawostka. Moją pierwszą pracę rozpocząłem w Muzeum Przyrodniczym w dziale etymologicznym. Dyrektor muzeum przydzielił mnie do naukowca, który interesował się, podobnie jak ja, motylami. A tak prywatnie to interesowałem się także gadami i płazami. Interesowały mnie węże, żółwie, a z płazów trafiłem na żaby zielone. I tak z tym panem pracowałem dziesięć lat. W tym czasie do muzeum został przyjęty młody pracownik - Leszek Berger i z nim także pracowałem. W zakładzie miałem już wówczas pracownię i fotografowałem również owady. Pewnego dnia trafiłem na dziwny gatunek pszczoły, którego nie umiałem określić. Znalazłem ją w ścianie glinianego budynku, z której wychodziło pełno rurek, a z nich wychodziły pszczoły. Kilka złowiłem i pokazałem entomologom, oni oglądali, ale nie potrafili określić gatunku pszczoły. Pszczołowatych jest bardzo dużo, wysłano więc moją pszczołę do Wrocławia do naukowca - specjalisty i on oznaczył tę pszczołę. Okazało się, że w Polsce naukowcy nie znali tego gatunku pszczół. Ja na ten temat napisałem artykuł. W tym czasie do zakładu przyjęto młodego pracownika, któremu przydzielono jako dział, którym się miał zajmować, pszczoły. Ze względu na moje odkrycie zaczęliśmy pracować razem. Tym człowiekiem był Józef Banaszak, dziś profesor, były rektor Uniwersytetu. Okazało się, że jego dziadkowie mają gliniany dom na wsi i tam także znalazł ten gatunek pszczoły. Został w ten sposób drugim odkrywcą nowego gatunku pszczoły. Napisał na ten temat pracę magisterską, później rozbudował temat i powstała praca doktorska. Pszczołą zainteresowała się także córka profesora, również biolog. W ten sposób pszczoła zrobiła ogromną furorę. Profesor, gdy mnie przedstawiał, mówił, że jest moim uczniem. Jak jesteśmy przy nauce, to opowiem jeszcze o kolejnym naukowcu, z którym pracowałem. Wówczas to był jeszcze student, ale miał za zadanie zajmować się żabami. Dyrektor zakładu zlecił mu, aby zbadał Wielkopolski Park Narodowy, opisał ile gatunków żab tam występuje i w jakim środowisku żyją. Efektem jego badań była bardzo ciekawa praca Płazy Wielkopolskiego Parku Narodowego. Ta praca była niemal doskonała, mam ją w swojej bibliotece. Badania tak pochłonęły tego młodego człowieka, że zaczął prowadzić badania w całej Polsce na temat żab i dowiódł, że żaby są źle oznaczone oraz że w Polsce są trzy gatunki żab zielonych. W tym czasie przydzielono mnie jako fotografa do - już wówczas magistra Leszka Bergera. Wyjeżdżaliśmy w teren na badania, a po roku napisał pracę doktorską, która zrobiła furorę w Europie. I tak zaczął naukową karierę prof. Leszek Berger, a ja - nie uwierzycie - z profesorem przesiedziałem w jednym pokoju trzydzieści lat. Książka profesora Chrońmy europejskie żaby zielone jest ilustrowana moimi fotografiami. Na zakończenie książki profesor podziękował za współpracę różnym osobom, ale w pierwszej kolejności, przed profesorami, wymienił mnie: Do powstanie tej książki przyczyniły się różne osoby, którym w tym miejscu składam serdeczne podziękowania. Szczególnie dziękuję mojemu przyjacielowi Zygmuntowi Pniewskiemu, który od 1951 roku pomagał w hodowli i w badaniach populacji żab oraz ilustrował tę książkę i wszystkie moje prace swoimi oryginalnymi zdjęciami. Do tego stopnia zostałem przez niego wyróżniony. Profesor został światowej sławy herpetologiem i niewiele brakowało, aby dostał Nagrodę Nobla. Niestety profesor zmarł dwa lata temu. Kuba: Którą ze swoich wystaw uważa Pan za najważniejszą? Tak dyplomatycznie odpowiem, że każdą. Jedną mógłbym wyróżnić - Brzegiem Kanału Mosińskiego, wystawa dotyczy naszych terenów i byłem z niej dumny. Ale wymienię inną pt. Otwieram kamienie, ta wystawa została najlepiej odebrana. Wystawiałem ją kilka razy. Zacząłem fotografować kamienie, ich barwę, kształt, kamienie przecięte, oszlifowane, tak, aby pokazać ich niezwykłe piękno. Długo zastanawiałem się nad tym, jaki tytuł nadać wystawie i wpadłem na pomysł tytułu Otwieram kamienie, bo znajduję kamień, przecinam go, szlifuję, poleruję i powstaje piękny obraz. Po raz pierwszy wystawę pokazałem w Poznaniu i zebrała bardzo pozytywne opinie. Profesor Hałas umieścił w Księdze pamiątkowej wpis, że wystawa jest genialna, ja aż się zawstydziłem. No skoro sam profesor tak ją ocenił, to mogę ją pokazywać wszem i wobec. Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, aby pokazać piękno kamienia wewnątrz. Tak więc wystawę Otwieram kamienie uważam za najważniejszą, została najlepiej odebrana. Wystawiałem ją kilka razy: w Muzeum Regionalnym w Kościanie, na Międzynarodowych Targach Poznańskich, jeszcze teraz przygotowuję ją, aby pokazać w Palmiarni. Obecnie pracuję nad wystawą, w której chcę połączyć zdjęcia Kanału Mosińskiego ze zdjęciami z Kościana, ponieważ Kanał Kościański łączy się z Kanałem Mosińskim aż do ujścia do Warty. Dzisiaj mamy coraz ładniejsze brzegi Kanału Mosińskiego, zmienia się też architektura nad Kanałem, no i mamy bobry, które ścinają drzewa. Ja to wszystko dokumentuję. Fryderyk: Jak Pan otwierał kamienie? Kamienie, z wyjątkiem wapiennych, są bardzo twarde. Aby otworzyć kamień, trzeba go przeciąć. I już jest otwarty, ale żeby wydobyć z niego piękno, to trzeba w to trochę pracy włożyć. Kamień trzeba wyszlifować oraz wypolerować przy użyciu specjalnych tarcz z filcu. Wówczas kamień pokazuje cały swój urok i jest to widok piękny dla oka. Wystarczy już tylko ustawić, fotografować i podziwiać. Hubert: Kiedy przeprowadził się Pan do Mosiny i co się tutaj Panu spodobało? Ja jestem rodowitym poznaniakiem, żona także pochodzi z Poznania. Gdy wzięliśmy ślub, pojawiło się pytanie, gdzie zamieszkamy. W Poznaniu nie mogliśmy znaleźć mieszkania, ale miałem znajomego w Puszczykowie, który użyczył nam swojego lokum. Znajomy mieszkał w Poznaniu, ale pracował w Muzeum Przyrodniczym w Puszczykowie i z tej racji miał przy muzeum mieszkanie służbowe. Za zgodą dyrektora muzeum zamieszkałem tam z żoną. Tam też urodzili się nasi synowie, w muzeum, tak. No i dalej staraliśmy się o własne mieszkanie. Pewnego dnia dyrektor muzeum oświadczył nam, że mieszkanie, które zajmujemy, jest potrzebne dla pracownika i musimy się wyprowadzić. Znałem się z dyrektorem Wielkopolskiego Parku Narodowego, który poinformował mnie, że w leśniczówce na Pożegowie jest wolne mieszkanie i tam zamieszkaliśmy. W tym czasie mój zakład miał możliwość przydzielenia mieszkania i mojej rodzinie przydzielono mieszkanie na peryferiach Poznania. Nam to mieszkanie nie podobało się i postanowiliśmy zamienić je na mieszkanie w Mosinie. Udało się i mieszkamy w blokach przy ulicy Sowinieckiej w Mosinie już trzydzieści lat. Sąsiadujemy z Wielkopolskim Parkiem Narodowym i wdychamy świeże powietrze. Alicja: Co zrobiło na Panu największe wrażenie w Brazylii? Wszystko. To taka szczera odpowiedź. Wszystko było inne, ludzie, kraj, klimat, otoczenie. Widziałem największego motyla świata, Agrypinę, niestety nieżywego, leżącego na ulicy. Rozpiętość skrzydeł tego motyla to 42 cm. Motyle są moją wielką pasją, podobnie jak Arkadego Fiedlera. Do Brazylii pojechaliśmy łowić motyle - taki był jeden z celów tej wyprawy. Z Fiedlerem połączyły mnie właśnie motyle. Alicja: Jak rozpoczęła się Pana przygoda z Arkadym Fiedlerem? Moja przygoda z Fiedlerem ma swój początek w książce Ryby śpiewają w Ukajali. Gdy miałem pięć lat, ojciec czytał mi tę książkę, a ja z pasją oglądałem umieszczone w niej obrazki. Interesowały mnie opisane tam zwierzęta oraz życie Indian. Gdy nauczyłem się czytać, sam zacząłem poznawać książki Fiedlera. No ale wszyscy wówczas mówili, że Fiedler wyjechał i na pięć lat trafił do Anglii. Po wojnie rozeszła się w Poznaniu fama, że Fiedler wrócił. Ojciec przeczytał w gazecie, że Fiedler będzie miał spotkanie w auli Uniwersytetu, no i na to spotkanie poszedłem. Do auli przyszły tłumy ludzi, ale udało mi się wejść, posłuchałem Fiedlera i byłem nim oczarowany. Po jakimś czasie spotkałem Fiedlera na ulicy, poznałem go i powiedziałem dzień dobry. Fiedler uśmiechnął się, odpowiedział przywitaniem i poszedł dalej. Za jakiś czas znów zobaczyłem Fiedlera na ulicy i pomyślałem, że musi gdzieś niedaleko mieszkać. Ja mieszkałem wówczas na ulicy Strzałowej. Innym razem Fiedler przyszedł do Muzeum Przyrodniczego, w którym pracowałem i wówczas podróżnikowi przedstawił mnie dyrektor muzeum. Tak się poznaliśmy. Fiedler mnie zapamiętał i po pewnym czasie skontaktował się ze mną i zapytał mnie, czy umiem fotografować. Następnie powierzył mi zdjęcia do wykonania i powiększenia. I tak zaczęła się nasza znajomość. Później Fiedler wpadał do muzeum, wyciągał mnie na kawę i rozmawialiśmy o wspólnych zainteresowaniach, znajomych, dębach rogalińskich. Jednym słowem znaleźliśmy wspólny język. Umawialiśmy się w Rogalinie albo u niego w pracowni. W czasie naszych spotkań Fiedler mnie poznawał oraz moje fotograficzne umiejętności, chyba już wtedy planował, że zabierze mnie do Brazylii. Fiedler bardzo cenił pracę, a z mojej był zadowolony. Pewnego dnia zapytał, czy nie wybrałbym się z nim w podróż do Brazylii jako fotograf. Zaproponował mi wyjazd na rok, no ale ja pracowałem. Na szczęście dostałem bezpłatny urlop, a Fiedler zapewnił środki do życia mojej rodzinie, przelewając na moją książeczkę równowartość mojej rocznej pensji. W ten sposób moja rodzina uzyskała materialne zabezpieczenie na czas mojej podróży do Brazylii. No ale pytanie, po co my jedziemy do Brazylii? Fiedler miał w planach napisanie książki Piękna, straszna Amazonia i stąd pomysł na Brazylię. Ja miałem fotografować, wspólnie mieliśmy zbierać materiał do książki oraz szukać Indian. Około roku przygotowywałem się do wyprawy. Fiedler dał mi adres swojego lekarza Mariana Abrama, który zrobił mi wszystkie badania i pod względem zdrowotnym przygotował mnie do wyprawy. Do Brazylii płynęliśmy statkiem handlowym trzy tygodnie w jedną stronę. Dla mnie to była niesłychana przygoda i niezwykła lekcja geografii. Podróż bywała też niebezpieczna, szczególnie gdy przychodziły sztormy. W drodze powrotnej na naszym statku wybuchł pożar i musieliśmy przerwać podróż na kilka dni. Płynąc oceanem, widzieliśmy latające ryby oraz przepiękne delfiny. W Brazylii zaprzyjaźniłem się z delfinem białym, widziałem go często, kiedy spacerowałem nad brzegiem oceanu. Przed wyjazdem Fiedler obiecał w Kuratorium Oświaty, że przywiezie z Brazylii motyle i obdaruje sto szkół poznańskich gablotami z motylami i słowa dotrzymał. Ja zostawiłem sobie dwie gabloty z motylami, abym miał co pokazać swoim dzieciom i wnukom. Przywieźliśmy jednego z najpiękniejszych motyli Morpho. Przywiozłem również pająka ptasznika - największego pająka na świecie. Pająki łowiły nam indiańskie dzieci, one wiedziały, gdzie je można spotkać i przynosiły nam już otrute. Przywieźliśmy około pięćdziesięciu takich pająków, które później preparowałem. Przywiozłem również mrówkę największą na świecie i bardzo niebezpieczną, ponieważ ma, tak jak pszczoła, żądło. Ukąszenie przez tę mrówkę może skończyć się tragicznie. Ja o tym nie wiedziałem i schwytałem taką mrówkę do pudełka i kiedy pokazałem miejscowym dzieciom, te zaczęły krzyczeć i uciekać, bo wiedziały, jak bardzo jest niebezpieczna. Zosia: Który motyl jest dla Pana najpiękniejszy? Najpiękniejszy dla mnie jest Morpho, on fascynuje. Tych motyli przywieźliśmy z Brazylii najmniej. Ale co ciekawe, w Rio widzieliśmy w sklepach z pamiątkami obrazy wykonane ze skrzydeł tych motyli. Bardzo podobnego motyla można zobaczyć w Mosinie, to Paź Królowej. Co roku zbieram na ogrodzie gąsienice tego motyla, żeby ich ptaki nie zjadły, zabieram do mieszkania i wypuszczam dopiero, kiedy się wylęgną. Podczas wyprawy do Brazylii szczególnie ważne były dla mnie motyle. Warto jednak wspomnieć, że próbowałem też sfotografować najmniejszego ptaka świata- kolibra. Te ptaki zachowują się zupełnie jak motyle, siadają na kwiatach i żywią się nektarem roślin. I tutaj opowiem ciekawą historię. Brazylijskie dzieci, które widziały mnie na co dzień biegającego z siatką na motyle, mówiły mi żebym złapał kolibra. Kiedy zauważyły kolibra wolały do mnie Zigmunto- barboletas (koliber) ja wówczas próbowałem go schwytać, ale mi się to nigdy nie udało. Te dzieci doskonale wiedziały, że kolibra nie da się schwytać i miały ze mnie niezły ubaw. Kuba: Jakie miasto jest na tym zdjęciu? To najpiękniejsze miasto świata, drugie co do wielkości w Brazylii - Rio de Janeiro z przepiękną plażą Copacabana i ogromnym posągiem Chrystusa Odkupiciela na górze Corcovado. Podczas naszej pierwszej nocy w Brazylii było trzęsienie ziemi i podobno posąg Chrystusa był w wielkim niebezpieczeństwie. Celem naszej podróży było spotkanie Indian, ale to nie było łatwe zadanie, aby do nich dotrzeć. Niektórzy okazali się niebezpieczni. Indiański kacyk Uatau był bandytą, kiedyś wyprowadził grupę geografów do puszczy i oni już nie wrócili. Któregoś dnia wybraliśmy się z Fiedlerem nad rzekę i zauważyliśmy płynące canoe. Fiedler powiedział, że to wódz Uatau z synem i mam zrobić zdjęcie. Kiedy canoe przypłynęło do brzegu, wódz pozwolił sobie zrobić zdjęcie, po czym zażądał zapłaty. Fiedler podał mu banknot, ale ten go wyrzucił i zażądał więcej. Po chwili podbiegł do mnie, wyrwał mi aparat z ręki i rzucił do canoe. Przestraszyłem się, to był rolleilfex, nasz najdroższy sprzęt. Fiedler zaczął głośno krzyczeć, zbiegła się miejscowa ludność, zrobiło się zamieszanie. Uatau, bojąc się konsekwencji napaści, oddał aparat. Sytuacja była jednak niebezpieczna, ponieważ syn, który siedział w canoe, miał siedmiostrzałowy karabin wysokiej klasy i w każdej chwili mógł go użyć. Na co dzień Indianie chodzą ubrani jak inni ludzie, w swoje stroje ubierają się tylko jak są jakieś festyny. Byliśmy też w dzielnicy biedy w Rio de Janeiro, które nazywane są favelami. Domy sklecone z desek, tektury, blachy, ludzie żyjący w dużej ciasnocie. Mimo tak trudnych warunków życia, mieszkańcy faveli nie chcą się stamtąd wyprowadzić. Obecnie w favelach w Brazylii mieszka ponad 20% ludności tego kraju. Kiedy byliśmy w Rio de Janeiro rząd wybudował dla najbiedniejszej ludności osiedle, ale oni się nie przeprowadzili. Miałem w faveli niebezpieczną sytuację, mogłem stracić życie. Z biegiem czasu coraz odważniej zapuszczałem się do faveli, ponieważ niezbyt przyjemny zapach, który tam był, wabił owady i chodziłem je fotografować. Któregoś dnia napadł na mnie jeden z mieszkańców i zagroził mi nożem, żądając ode mnie zegarka. Wystraszyłem się, ale Fiedler przygotował mnie na taką sytuację i wg jego wskazówek zacząłem krzyczeć policja i udało się, ten mężczyzna uciekł. Tak, podróż do Brazylii była pełna przygód, także tych niebezpiecznych. Jeszcze taka ciekawostka dotycząca kawy, w Brazylii pije się czarną, mocną i gorzką kawę. W kawiarni nie podawano do kawy cukru ani mleka. Fryderyk: Na czym polegała fotografia mikroskopowa? Miałem okazję pracować z profesorem Romanem Pachlewskim, który był wybitnym specjalistą z dziedziny mikrobiologii. Zajmował się także mikoryzą, czyli symbiozą roślin i grzybów. Dowiedziałem się przypadkowo, że ten człowiek prowadzi badania na temat współzależności między grzybem a drzewem. W tym celu hodował próbki w odpowiednim pojemniku ze stałą temperaturą. Profesor chciał, abym wyhodowaną cząsteczkę sfotografował. Wówczas w Polsce nikt nie potrafił wykonać fotografii mikroskopowej, kiedy preparat był jeszcze zamknięty w szkle. Profesor powiedział, że mikoryzy nie da się sfotografować, bo jak wyjmie się próbki z urządzenia, to one w ułamku sekundy się rozpadają. Jeździłem do profesora zazwyczaj w niedzielę i przez dwa lata fotografowałem mikoryzę, wykonując zdjęcia mikroskopowe. Wykonałem kilka tysięcy zdjęć. Profesor prowadził te badania na zlecenie firmy z Francji. Co jakiś czas naukowcy z Francji przyjeżdżali sprawdzać wyniki prac. Kiedy przyjechali i zobaczyli moje zdjęcia, powiedzieli, że to jest niemożliwe, że tego nie da się sfotografować, a próbowali we Francji wielokrotnie. Poprosili, abym im pokazał, jak to zrobiłem. Problem polegał na tym, że fotografując lampa wydziela ciepło i wówczas obiektyw mikroskopu zachodzi mgłą i obraz jest nieczytelny. Ja zacząłem kombinować, do zdjęcia światło musi być i to do zdjęcia mikroskopowego dosyć silne. Państwo Jadwiga i Roman Pachlewscy patrzyli na mnie jak na wariata, bo powiedziałem, że przywiozę zabawkę mojego syna - aparacik do wyświetlania przezroczy. Przywiozłem takie dwie lampy i mówię, że one nie dają ciepła i je wykorzystałem do zdjęć mikroskopowych. Naukowcy z Francji powiedzieli, że to kuchenna robota i że oni poczekają na rozwój nauki. Ale efektem byli zachwyceni. Ja tą drogą zdobyłem zawód fotografa. W zakładzie powiedziano, że muszę mieć jakieś papiery uprawniające mnie do wykonywania zawodu fotografa. Dzięki temu wynalazkowi zdobyłem dyplom mistrzowski z fotografii, pokazując moje odkrycie. Dostałem zadanie, aby pokazać, jak wykonuję zdjęcia mikroskopowe, ale innych obiektów. W książce Romana i Jadwigi Palewskich opublikowałem pierwszych trzysta fotografii mikroskopowych. Książka ta ukazała się tylko w języku angielskim. Beata Buchwald: Powoli zbliżamy się do końca naszego wywiadu. Nasze spotkanie trwa już ponad trzy godziny. Opowiada Pan niezwykle ciekawie. Pana pasja do przyrody i fotografowania jest niezwykła. Dziękujemy, że przyjął Pan nasze zaproszenie. Uczniowie dokonali trafnego wyboru, proponując Pana jako swojego bohatera do Encyklopedii. Jest Pan Niezwykłym Człowiekiem. Bardzo Panu dziękuję, dla mnie spotkanie z Panem było niezwykle interesujące. Pokazał nam Pan, że w życiu warto mieć pasję i można nią dzielić się z innymi. Dziękujemy za niezwykłą podróż, w którą wyruszyliśmy z Panem do Brazylii, do świata żab zielonych, mikoryzy i rogalińskich dębów. Hubert, Zosia: Dziękujemy Panu za wspaniały wywiad, dowiedzieliśmy się od Pana wielu ciekawych rzeczy. Jesteśmy dumni z tego, że właśnie Pan jest naszym bohaterem. Zygmunt Pniewski: Żałuję, że nie mogę Wam jeszcze więcej opowiedzieć, ale i tak się dzisiaj niesamowicie rozgadałem. Gdybyście chcieli się więcej dowiedzieć, polecam książkę Piękna, straszna Amazonia. Ja w tej szkole prowadziłem przez cztery lata kółko fotograficzne. Alicja: Mój tata chodził do Pana na zajęcia kółka fotograficznego. transkrypcja wywiadu: Alicja Chmielewska, Zofia Maćkowiak, Beata Buchwald