Nasza podróż z Zygmuntem Pniewskim do Brazylii, do wnętrza

Transkrypt

Nasza podróż z Zygmuntem Pniewskim do Brazylii, do wnętrza
Nasza podróż z Zygmuntem Pniewskim do Brazylii, do
wnętrza kamienia, do świata żab zielonych i rogalińskich
dębów.
Wywiad z Zygmuntem Pniewskim - transkrypcja.
Hubert: Skąd wzięła się Pana pasja do fotografowania?
Pozostała mi z czasów okupacji hitlerowskiej. Miałem wtedy 10 lat. Wiele osób już wtedy
miało aparaty fotograficzne. Mój ojciec także fotografował, najczęściej wykonywał zdjęcia
rodzinne. W czasie wojny Niemcy odbierali Polakom aparaty fotograficzne, ponieważ
uważali, że mogą prowadzić działalność szpiegowską. Pewnego dnia, gdy ojciec był ze
znajomymi w Ogrodzie Zoologicznym, trafił tam na łapankę. Niemcy odebrali mu wtedy
aparat fotograficzny. Na szczęście w tym czasie w drogeriach ukazały się aparaty
fotograficzne, które mógł kupić każdy Polak, nazywały się Sida. Taki aparat mam do dziś.
Zacząłem robić nim zdjęcia i stwierdziłem, że to wspaniała sprawa, kiedy można
dokumentować rzeczywistość. Tak zaczęła się moja pasja do fotografowania. Początkowo
robiłem zdjęcia rodzinie, ale gdy wojna się skończyła, mój dalszy wujek, który był fotografem,
zachęcał mnie do robienia zdjęć i pożyczał mi swój aparat. Fotografowałem zwierzęta, choć
to nie jest wcale łatwe, ponieważ człowieka do fotografii można odpowiednio ustawić, a ze
zwierzętami nie jest taka łatwa sprawa. Umiejętności fotograficzne rozwijałem przez całe
życie.
Hubert: Jak wspomina Pan wojnę?
W czasie wojny młodzież w moim wieku strasznie ucierpiała na zdobywaniu wiedzy. W 1938
roku ukończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej, nawet do dziś mam to świadectwo.
Kiedy w 1939 r. wybuchła wojna, Niemcy pozamykali polskie szkoły i utworzyli niemieckie dla
polskich dzieci. Uczono w nich po niemiecku i tylko podstawowych rzeczy: pisania, liczenia,
czytania. Nauczyciele mówili do nas tylko po niemiecku, tak że trochę nauczyłem się języka
niemieckiego, ale ta nauka nie dawała pojęcia o wielu rzeczach, np. o historii Polski. Do tej
szkoły uczęszczałem dwa lata. Następnie przeniesiono mnie do szkoły, w której
przygotowywano polskie dzieci do zniemczenia. Ja byłem blondynem z niebieskimi oczami,
więc pasowałem Niemcom do ich wzorca. Przeniesiono mnie więc do szkoły przy ulicy
Garncarskiej, do której uczęszczała też młodzież niemiecka. Byli to rasowi hitlerowcy,
chodzili w mundurkach Hitlerjugend i mieli nas na oku. Ja nie chciałem mówić po niemiecku
i często używałem języka polskiego. Kiedyś po lekcjach ci młodzi Niemcy mnie dopadli
i pocięli mi torbę nożami. I właściwie na tym by się skończyło, ale następnego dnia, gdy
pojawiłem się w szkole, jedna nauczycielka, taka hakatystka, mówiąca doskonale po polsku,
zaczęła tłuc moją głową o ścianę, mówiąc, że mi pokaże, co się stanie, jeżeli nie będę mówił
po niemiecku. Ja w domu o tym nie powiedziałem i po prostu uciekłem z tej szkoły. W tym
czasie Niemcy zarządzili, że muszę pracować w obozie karnym w Żabikowie i codziennie tam
jeździłem do pracy przy kopaniu rowów. W obozie jeden z więźniów - zniemczony Polak,
który czymś Niemcom podpadł i dlatego trafił do obozu, zrobił mi dużą przykrość, bo ukradł
mi menażkę do zupy. Następnego dnia ustawiłem się w kolejce po zupę, ale bez menażki
i zobaczyłem, że ma ją ten chłopak; poznałem ją, bo wydrapałem sobie na niej swój
monogram. Podszedłem do niego i powiedziałem, żeby ją oddał, bo pożalę się na niego
i dostanie karę i oddał mi moją menażkę. Z Żabikowa uciekłem na wozie, którym z kuchni
wywożono różne odpadki. Jak ojciec mnie zobaczył, to zaczął myśleć, jak mnie ukryć, bo
Niemcy mogli mnie szukać. Ojciec ze względu na moje bezpieczeństwo postanowił, że będę
mieszkał w tym samym domu, ale u sąsiadów z dołu. Mieszkałem więc u takich starszych
państwa, a na piętrze w naszym domu mieszał Niemiec, który miał syna w moim wieku.
I myśmy ze sobą rozmawiali, ja wówczas dość dobrze znałem niemiecki. Mój ojciec był
w konspiracji, a ten chłopak mi opowiadał, jak jego ojciec się przygotowuje, gdyby Rosjanie
wkroczyli, a ja te informacje przekazywałem ojcu. Ten chłopak chciał, abym go nauczył kląć
po polsku, to go interesowało najbardziej. I tak zakończyłem wojnę. Zaraz po wojnie spotkał
mnie duży zaszczyt, ponieważ ktoś mnie wytypował jako harcerza i prowadziłem kondukt
żałobny więźniów pomordowanych w obozie w Żabikowie. Mój ojciec szukał zdjęcia z tego
wydarzenia i rozmawiał z wieloma fotografami, ale oni tłumaczyli, że trudno było uchwycić
cały kondukt i małego harcerzyka na przodzie. I niestety do dziś takiego zdjęcia nie
znaleźliśmy, gdzie byłbym widoczny na początku tego konduktu. Miałem rogatywkę, chustę,
mundurek- wszystko to, co harcerz powinien mieć. Należałem do 9 Hufca na Dębcu.
Alicja: Które zdjęcie jest dla Pana najcenniejsze?
Na to pytanie bardzo trudno odpowiedzieć. Fotograf, jak robi zdjęcie, to uważa, że do
danego tematu to zdjęcie będzie najważniejsze. Jeżeli zdjęcie nie wyjdzie, to fotografuje do
skutku. Ale gdybym miał wybrać, to najważniejsze było zdjęcie zrobione przypadkiem i nie
jest to zdjęcie przyrody. Wykorzystałem taki moment, dzięki któremu stworzyłem doskonały
dokument. Już wtedy pracowałem w Zakładzie Polskiej Akademii Nauk w Poznaniu i miałem
służbowy aparat. Pewnego dnia wyszedłem do miasta coś załatwić, aparat miałem przy sobie
i nagle zobaczyłem, że zbierają się ludzie na wysokości św. Marcina. Ktoś z tłumu zażartował,
że Nikita Chruszczow przyjechał. Pomyślałem, że ten człowiek kawały opowiada. Pytam, czy
to prawda i uzyskałem odpowiedź, że z Dworca Głównego pojedzie do Komitetu
Wojewódzkiego. Na ulicy były tłumy poznaniaków. Nagle milicja zaczęła robić wolne miejsce
przez tłum, ja już miałem przygotowany aparat i pamiętam, że zrobiłem zdjęcie psa, który
biegł pomiędzy szpalerem ludzi i nie mógł się wydostać. Ludzie klaskali, śmiali się, milicja
była zaskoczona tą sytuacją. Po chwili ktoś kopnął psa, prawdopodobnie milicjant, ja stałem
w tłumie, ale zdążyłem zrobić zdjęcie. Stałem akurat pod samym Komitetem Wojewódzkim.
Po chwili wjechał odkryty samochód – czajka, z jednej strony Chruszczow, obok Wincenty
Kraśko oraz Władysław Gomułka. Wymierzyłem i dosłownie z dwóch metrów
sfotografowałem wnętrze samochodu i Chruszczowa. To zdjęcie uważam za najdoskonalsze.
Zosia: W jaki sposób odkrył Pan nowy gatunek pszczoły?
To duża ciekawostka. Moją pierwszą pracę rozpocząłem w Muzeum Przyrodniczym w dziale
etymologicznym. Dyrektor muzeum przydzielił mnie do naukowca, który interesował się,
podobnie jak ja, motylami. A tak prywatnie to interesowałem się także gadami i płazami.
Interesowały mnie węże, żółwie, a z płazów trafiłem na żaby zielone. I tak z tym panem
pracowałem dziesięć lat. W tym czasie do muzeum został przyjęty młody pracownik - Leszek
Berger i z nim także pracowałem. W zakładzie miałem już wówczas pracownię
i fotografowałem również owady. Pewnego dnia trafiłem na dziwny gatunek pszczoły,
którego nie umiałem określić. Znalazłem ją w ścianie glinianego budynku, z której wychodziło
pełno rurek, a z nich wychodziły pszczoły. Kilka złowiłem i pokazałem entomologom, oni
oglądali, ale nie potrafili określić gatunku pszczoły. Pszczołowatych jest bardzo dużo, wysłano
więc moją pszczołę do Wrocławia do naukowca - specjalisty i on oznaczył tę pszczołę.
Okazało się, że w Polsce naukowcy nie znali tego gatunku pszczół. Ja na ten temat napisałem
artykuł. W tym czasie do zakładu przyjęto młodego pracownika, któremu przydzielono jako
dział, którym się miał zajmować, pszczoły. Ze względu na moje odkrycie zaczęliśmy pracować
razem. Tym człowiekiem był Józef Banaszak, dziś profesor, były rektor Uniwersytetu. Okazało
się, że jego dziadkowie mają gliniany dom na wsi i tam także znalazł ten gatunek pszczoły.
Został w ten sposób drugim odkrywcą nowego gatunku pszczoły. Napisał na ten temat pracę
magisterską, później rozbudował temat i powstała praca doktorska. Pszczołą zainteresowała
się także córka profesora, również biolog. W ten sposób pszczoła zrobiła ogromną furorę.
Profesor, gdy mnie przedstawiał, mówił, że jest moim uczniem.
Jak jesteśmy przy nauce, to opowiem jeszcze o kolejnym naukowcu, z którym pracowałem.
Wówczas to był jeszcze student, ale miał za zadanie zajmować się żabami. Dyrektor zakładu
zlecił mu, aby zbadał Wielkopolski Park Narodowy, opisał ile gatunków żab tam występuje
i w jakim środowisku żyją. Efektem jego badań była bardzo ciekawa praca Płazy
Wielkopolskiego Parku Narodowego. Ta praca była niemal doskonała, mam ją w swojej
bibliotece. Badania tak pochłonęły tego młodego człowieka, że zaczął prowadzić badania w
całej Polsce na temat żab i dowiódł, że żaby są źle oznaczone oraz że w Polsce są trzy gatunki
żab zielonych. W tym czasie przydzielono mnie jako fotografa do - już wówczas magistra Leszka Bergera. Wyjeżdżaliśmy w teren na badania, a po roku napisał pracę doktorską, która
zrobiła furorę w Europie. I tak zaczął naukową karierę prof. Leszek Berger, a ja - nie
uwierzycie - z profesorem przesiedziałem w jednym pokoju trzydzieści lat. Książka profesora
Chrońmy europejskie żaby zielone jest ilustrowana moimi fotografiami. Na zakończenie
książki profesor podziękował za współpracę różnym osobom, ale w pierwszej kolejności,
przed profesorami, wymienił mnie: Do powstanie tej książki przyczyniły się różne osoby,
którym w tym miejscu składam serdeczne podziękowania. Szczególnie dziękuję mojemu
przyjacielowi Zygmuntowi Pniewskiemu, który od 1951 roku pomagał w hodowli
i w badaniach populacji żab oraz ilustrował tę książkę i wszystkie moje prace swoimi
oryginalnymi zdjęciami. Do tego stopnia zostałem przez niego wyróżniony.
Profesor został światowej sławy herpetologiem i niewiele brakowało, aby dostał Nagrodę
Nobla. Niestety profesor zmarł dwa lata temu.
Kuba: Którą ze swoich wystaw uważa Pan za najważniejszą?
Tak dyplomatycznie odpowiem, że każdą. Jedną mógłbym wyróżnić - Brzegiem Kanału
Mosińskiego, wystawa dotyczy naszych terenów i byłem z niej dumny. Ale wymienię inną pt.
Otwieram kamienie, ta wystawa została najlepiej odebrana. Wystawiałem ją kilka razy.
Zacząłem fotografować kamienie, ich barwę, kształt, kamienie przecięte, oszlifowane, tak,
aby pokazać ich niezwykłe piękno. Długo zastanawiałem się nad tym, jaki tytuł nadać
wystawie i wpadłem na pomysł tytułu Otwieram kamienie, bo znajduję kamień, przecinam
go, szlifuję, poleruję i powstaje piękny obraz. Po raz pierwszy wystawę pokazałem
w Poznaniu i zebrała bardzo pozytywne opinie. Profesor Hałas umieścił w Księdze
pamiątkowej wpis, że wystawa jest genialna, ja aż się zawstydziłem. No skoro sam profesor
tak ją ocenił, to mogę ją pokazywać wszem i wobec. Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy,
aby pokazać piękno kamienia wewnątrz. Tak więc wystawę Otwieram kamienie uważam za
najważniejszą, została najlepiej odebrana. Wystawiałem ją kilka razy: w Muzeum
Regionalnym w Kościanie, na Międzynarodowych Targach Poznańskich, jeszcze teraz
przygotowuję ją, aby pokazać w Palmiarni. Obecnie pracuję nad wystawą, w której chcę
połączyć zdjęcia Kanału Mosińskiego ze zdjęciami z Kościana, ponieważ Kanał Kościański
łączy się z Kanałem Mosińskim aż do ujścia do Warty. Dzisiaj mamy coraz ładniejsze brzegi
Kanału Mosińskiego, zmienia się też architektura nad Kanałem, no i mamy bobry, które
ścinają drzewa. Ja to wszystko dokumentuję.
Fryderyk: Jak Pan otwierał kamienie?
Kamienie, z wyjątkiem wapiennych, są bardzo twarde. Aby otworzyć kamień, trzeba go
przeciąć. I już jest otwarty, ale żeby wydobyć z niego piękno, to trzeba w to trochę pracy
włożyć. Kamień trzeba wyszlifować oraz wypolerować przy użyciu specjalnych tarcz z filcu.
Wówczas kamień pokazuje cały swój urok i jest to widok piękny dla oka. Wystarczy już tylko
ustawić, fotografować i podziwiać.
Hubert: Kiedy przeprowadził się Pan do Mosiny i co się tutaj Panu spodobało?
Ja jestem rodowitym poznaniakiem, żona także pochodzi z Poznania. Gdy wzięliśmy ślub,
pojawiło się pytanie, gdzie zamieszkamy. W Poznaniu nie mogliśmy znaleźć mieszkania, ale
miałem znajomego w Puszczykowie, który użyczył nam swojego lokum. Znajomy mieszkał
w Poznaniu, ale pracował w Muzeum Przyrodniczym w Puszczykowie i z tej racji miał przy
muzeum mieszkanie służbowe. Za zgodą dyrektora muzeum zamieszkałem tam z żoną. Tam
też urodzili się nasi synowie, w muzeum, tak. No i dalej staraliśmy się o własne mieszkanie.
Pewnego dnia dyrektor muzeum oświadczył nam, że mieszkanie, które zajmujemy, jest
potrzebne dla pracownika i musimy się wyprowadzić. Znałem się z dyrektorem
Wielkopolskiego Parku Narodowego, który poinformował mnie, że w leśniczówce na
Pożegowie jest wolne mieszkanie i tam zamieszkaliśmy. W tym czasie mój zakład miał
możliwość przydzielenia mieszkania i mojej rodzinie przydzielono mieszkanie na peryferiach
Poznania. Nam to mieszkanie nie podobało się i postanowiliśmy zamienić je na mieszkanie
w Mosinie. Udało się i mieszkamy w blokach przy ulicy Sowinieckiej w Mosinie już trzydzieści
lat. Sąsiadujemy z Wielkopolskim Parkiem Narodowym i wdychamy świeże powietrze.
Alicja: Co zrobiło na Panu największe wrażenie w Brazylii?
Wszystko. To taka szczera odpowiedź. Wszystko było inne, ludzie, kraj, klimat, otoczenie.
Widziałem największego motyla świata, Agrypinę, niestety nieżywego, leżącego na ulicy.
Rozpiętość skrzydeł tego motyla to 42 cm. Motyle są moją wielką pasją, podobnie jak
Arkadego Fiedlera. Do Brazylii pojechaliśmy łowić motyle - taki był jeden z celów tej
wyprawy. Z Fiedlerem połączyły mnie właśnie motyle.
Alicja: Jak rozpoczęła się Pana przygoda z Arkadym Fiedlerem?
Moja przygoda z Fiedlerem ma swój początek w książce Ryby śpiewają w Ukajali. Gdy
miałem pięć lat, ojciec czytał mi tę książkę, a ja z pasją oglądałem umieszczone w niej
obrazki. Interesowały mnie opisane tam zwierzęta oraz życie Indian. Gdy nauczyłem się
czytać, sam zacząłem poznawać książki Fiedlera. No ale wszyscy wówczas mówili, że Fiedler
wyjechał i na pięć lat trafił do Anglii. Po wojnie rozeszła się w Poznaniu fama, że Fiedler
wrócił. Ojciec przeczytał w gazecie, że Fiedler będzie miał spotkanie w auli Uniwersytetu, no
i na to spotkanie poszedłem. Do auli przyszły tłumy ludzi, ale udało mi się wejść, posłuchałem
Fiedlera i byłem nim oczarowany. Po jakimś czasie spotkałem Fiedlera na ulicy, poznałem go
i powiedziałem dzień dobry. Fiedler uśmiechnął się, odpowiedział przywitaniem i poszedł
dalej. Za jakiś czas znów zobaczyłem Fiedlera na ulicy i pomyślałem, że musi gdzieś niedaleko
mieszkać. Ja mieszkałem wówczas na ulicy Strzałowej. Innym razem Fiedler przyszedł
do Muzeum Przyrodniczego, w którym pracowałem i wówczas podróżnikowi przedstawił
mnie dyrektor muzeum. Tak się poznaliśmy. Fiedler mnie zapamiętał i po pewnym czasie
skontaktował się ze mną i zapytał mnie, czy umiem fotografować. Następnie powierzył mi
zdjęcia do wykonania i powiększenia. I tak zaczęła się nasza znajomość. Później Fiedler
wpadał do muzeum, wyciągał mnie na kawę i rozmawialiśmy o wspólnych
zainteresowaniach, znajomych, dębach rogalińskich. Jednym słowem znaleźliśmy wspólny
język. Umawialiśmy się w Rogalinie albo u niego w pracowni. W czasie naszych spotkań
Fiedler mnie poznawał oraz moje fotograficzne umiejętności, chyba już wtedy planował,
że zabierze mnie do Brazylii. Fiedler bardzo cenił pracę, a z mojej był zadowolony. Pewnego
dnia zapytał, czy nie wybrałbym się z nim w podróż do Brazylii jako fotograf. Zaproponował
mi wyjazd na rok, no ale ja pracowałem. Na szczęście dostałem bezpłatny urlop, a Fiedler
zapewnił środki do życia mojej rodzinie, przelewając na moją książeczkę równowartość mojej
rocznej pensji. W ten sposób moja rodzina uzyskała materialne zabezpieczenie na czas mojej
podróży do Brazylii. No ale pytanie, po co my jedziemy do Brazylii? Fiedler miał w planach
napisanie książki Piękna, straszna Amazonia i stąd pomysł na Brazylię. Ja miałem
fotografować, wspólnie mieliśmy zbierać materiał do książki oraz szukać Indian. Około roku
przygotowywałem się do wyprawy. Fiedler dał mi adres swojego lekarza Mariana Abrama,
który zrobił mi wszystkie badania i pod względem zdrowotnym przygotował mnie
do wyprawy. Do Brazylii płynęliśmy statkiem handlowym trzy tygodnie w jedną stronę. Dla
mnie to była niesłychana przygoda i niezwykła lekcja geografii. Podróż bywała też
niebezpieczna, szczególnie gdy przychodziły sztormy. W drodze powrotnej na naszym statku
wybuchł pożar i musieliśmy przerwać podróż na kilka dni. Płynąc oceanem, widzieliśmy
latające ryby oraz przepiękne delfiny. W Brazylii zaprzyjaźniłem się z delfinem białym,
widziałem go często, kiedy spacerowałem nad brzegiem oceanu. Przed wyjazdem Fiedler
obiecał w Kuratorium Oświaty, że przywiezie z Brazylii motyle i obdaruje sto szkół
poznańskich gablotami z motylami i słowa dotrzymał. Ja zostawiłem sobie dwie gabloty
z motylami, abym miał co pokazać swoim dzieciom i wnukom. Przywieźliśmy jednego
z najpiękniejszych motyli Morpho. Przywiozłem również pająka ptasznika - największego
pająka na świecie. Pająki łowiły nam indiańskie dzieci, one wiedziały, gdzie je można spotkać
i przynosiły nam już otrute. Przywieźliśmy około pięćdziesięciu takich pająków, które później
preparowałem. Przywiozłem również mrówkę największą na świecie i bardzo niebezpieczną,
ponieważ ma, tak jak pszczoła, żądło. Ukąszenie przez tę mrówkę może skończyć się
tragicznie. Ja o tym nie wiedziałem i schwytałem taką mrówkę do pudełka i kiedy pokazałem
miejscowym dzieciom, te zaczęły krzyczeć i uciekać, bo wiedziały, jak bardzo jest
niebezpieczna.
Zosia: Który motyl jest dla Pana najpiękniejszy?
Najpiękniejszy dla mnie jest Morpho, on fascynuje. Tych motyli przywieźliśmy z Brazylii
najmniej. Ale co ciekawe, w Rio widzieliśmy w sklepach z pamiątkami obrazy wykonane ze
skrzydeł tych motyli. Bardzo podobnego motyla można zobaczyć w Mosinie, to Paź Królowej.
Co roku zbieram na ogrodzie gąsienice tego motyla, żeby ich ptaki nie zjadły, zabieram do
mieszkania i wypuszczam dopiero, kiedy się wylęgną. Podczas wyprawy do Brazylii
szczególnie ważne były dla mnie motyle. Warto jednak wspomnieć, że próbowałem też
sfotografować najmniejszego ptaka świata- kolibra. Te ptaki zachowują się zupełnie jak
motyle, siadają na kwiatach i żywią się nektarem roślin. I tutaj opowiem ciekawą historię.
Brazylijskie dzieci, które widziały mnie na co dzień biegającego z siatką na motyle, mówiły mi
żebym złapał kolibra. Kiedy zauważyły kolibra wolały do mnie Zigmunto- barboletas (koliber)
ja wówczas próbowałem go schwytać, ale mi się to nigdy nie udało. Te dzieci doskonale
wiedziały, że kolibra nie da się schwytać i miały ze mnie niezły ubaw.
Kuba: Jakie miasto jest na tym zdjęciu?
To najpiękniejsze miasto świata, drugie co do wielkości w Brazylii - Rio de Janeiro
z przepiękną plażą Copacabana i ogromnym posągiem Chrystusa Odkupiciela na górze
Corcovado. Podczas naszej pierwszej nocy w Brazylii było trzęsienie ziemi i podobno posąg
Chrystusa był w wielkim niebezpieczeństwie. Celem naszej podróży było spotkanie Indian,
ale to nie było łatwe zadanie, aby do nich dotrzeć. Niektórzy okazali się niebezpieczni.
Indiański kacyk Uatau był bandytą, kiedyś wyprowadził grupę geografów do puszczy i oni już
nie wrócili. Któregoś dnia wybraliśmy się z Fiedlerem nad rzekę i zauważyliśmy płynące
canoe. Fiedler powiedział, że to wódz Uatau z synem i mam zrobić zdjęcie. Kiedy canoe
przypłynęło do brzegu, wódz pozwolił sobie zrobić zdjęcie, po czym zażądał zapłaty. Fiedler
podał mu banknot, ale ten go wyrzucił i zażądał więcej. Po chwili podbiegł do mnie, wyrwał
mi aparat z ręki i rzucił do canoe. Przestraszyłem się, to był rolleilfex, nasz najdroższy sprzęt.
Fiedler zaczął głośno krzyczeć, zbiegła się miejscowa ludność, zrobiło się zamieszanie. Uatau,
bojąc się konsekwencji napaści, oddał aparat. Sytuacja była jednak niebezpieczna, ponieważ
syn, który siedział w canoe, miał siedmiostrzałowy karabin wysokiej klasy i w każdej chwili
mógł go użyć. Na co dzień Indianie chodzą ubrani jak inni ludzie, w swoje stroje ubierają się
tylko jak są jakieś festyny. Byliśmy też w dzielnicy biedy w Rio de Janeiro, które nazywane są
favelami. Domy sklecone z desek, tektury, blachy, ludzie żyjący w dużej ciasnocie. Mimo tak
trudnych warunków życia, mieszkańcy faveli nie chcą się stamtąd wyprowadzić. Obecnie
w favelach w Brazylii mieszka ponad 20% ludności tego kraju. Kiedy byliśmy w Rio de Janeiro
rząd wybudował dla najbiedniejszej ludności osiedle, ale oni się nie przeprowadzili. Miałem
w faveli niebezpieczną sytuację, mogłem stracić życie. Z biegiem czasu coraz odważniej
zapuszczałem się do faveli, ponieważ niezbyt przyjemny zapach, który tam był, wabił owady
i chodziłem je fotografować. Któregoś dnia napadł na mnie jeden z mieszkańców i zagroził mi
nożem, żądając ode mnie zegarka. Wystraszyłem się, ale Fiedler przygotował mnie na taką
sytuację i wg jego wskazówek zacząłem krzyczeć policja i udało się, ten mężczyzna uciekł.
Tak, podróż do Brazylii była pełna przygód, także tych niebezpiecznych. Jeszcze taka
ciekawostka dotycząca kawy, w Brazylii pije się czarną, mocną i gorzką kawę. W kawiarni nie
podawano do kawy cukru ani mleka.
Fryderyk: Na czym polegała fotografia mikroskopowa?
Miałem okazję pracować z profesorem Romanem Pachlewskim, który był wybitnym
specjalistą z dziedziny mikrobiologii. Zajmował się także mikoryzą, czyli symbiozą roślin
i grzybów. Dowiedziałem się przypadkowo, że ten człowiek prowadzi badania na temat
współzależności między grzybem a drzewem. W tym celu hodował próbki w odpowiednim
pojemniku ze stałą temperaturą. Profesor chciał, abym wyhodowaną cząsteczkę
sfotografował. Wówczas w Polsce nikt nie potrafił wykonać fotografii mikroskopowej, kiedy
preparat był jeszcze zamknięty w szkle. Profesor powiedział, że mikoryzy nie da się
sfotografować, bo jak wyjmie się próbki z urządzenia, to one w ułamku sekundy się
rozpadają. Jeździłem do profesora zazwyczaj w niedzielę i przez dwa lata fotografowałem
mikoryzę, wykonując zdjęcia mikroskopowe. Wykonałem kilka tysięcy zdjęć. Profesor
prowadził te badania na zlecenie firmy z Francji. Co jakiś czas naukowcy z Francji przyjeżdżali
sprawdzać wyniki prac. Kiedy przyjechali i zobaczyli moje zdjęcia, powiedzieli, że to jest
niemożliwe, że tego nie da się sfotografować, a próbowali we Francji wielokrotnie. Poprosili,
abym im pokazał, jak to zrobiłem. Problem polegał na tym, że fotografując lampa wydziela
ciepło i wówczas obiektyw mikroskopu zachodzi mgłą i obraz jest nieczytelny. Ja zacząłem
kombinować, do zdjęcia światło musi być i to do zdjęcia mikroskopowego dosyć silne.
Państwo Jadwiga i Roman Pachlewscy patrzyli na mnie jak na wariata, bo powiedziałem, że
przywiozę zabawkę mojego syna - aparacik do wyświetlania przezroczy. Przywiozłem takie
dwie lampy i mówię, że one nie dają ciepła i je wykorzystałem do zdjęć mikroskopowych.
Naukowcy z Francji powiedzieli, że to kuchenna robota i że oni poczekają na rozwój nauki.
Ale efektem byli zachwyceni. Ja tą drogą zdobyłem zawód fotografa. W zakładzie
powiedziano, że muszę mieć jakieś papiery uprawniające mnie do wykonywania zawodu
fotografa. Dzięki temu wynalazkowi zdobyłem dyplom mistrzowski z fotografii, pokazując
moje odkrycie. Dostałem zadanie, aby pokazać, jak wykonuję zdjęcia mikroskopowe, ale
innych obiektów.
W książce Romana i Jadwigi Palewskich opublikowałem pierwszych trzysta fotografii
mikroskopowych. Książka ta ukazała się tylko w języku angielskim.
Beata Buchwald: Powoli zbliżamy się do końca naszego wywiadu. Nasze spotkanie trwa już
ponad trzy godziny. Opowiada Pan niezwykle ciekawie. Pana pasja do przyrody
i fotografowania jest niezwykła. Dziękujemy, że przyjął Pan nasze zaproszenie. Uczniowie
dokonali trafnego wyboru, proponując Pana jako swojego bohatera do Encyklopedii. Jest Pan
Niezwykłym Człowiekiem. Bardzo Panu dziękuję, dla mnie spotkanie z Panem było niezwykle
interesujące. Pokazał nam Pan, że w życiu warto mieć pasję i można nią dzielić się z innymi.
Dziękujemy za niezwykłą podróż, w którą wyruszyliśmy z Panem do Brazylii, do świata żab
zielonych, mikoryzy i rogalińskich dębów.
Hubert, Zosia: Dziękujemy Panu za wspaniały wywiad, dowiedzieliśmy się od Pana wielu
ciekawych rzeczy. Jesteśmy dumni z tego, że właśnie Pan jest naszym bohaterem.
Zygmunt Pniewski: Żałuję, że nie mogę Wam jeszcze więcej opowiedzieć, ale i tak się dzisiaj
niesamowicie rozgadałem. Gdybyście chcieli się więcej dowiedzieć, polecam książkę Piękna,
straszna Amazonia. Ja w tej szkole prowadziłem przez cztery lata kółko fotograficzne.
Alicja: Mój tata chodził do Pana na zajęcia kółka fotograficznego.
transkrypcja wywiadu:
Alicja Chmielewska, Zofia Maćkowiak, Beata Buchwald

Podobne dokumenty