Godło: Dajrot Wieś, w której żyję – wieś, w której żyć nie mogę Polną
Transkrypt
Godło: Dajrot Wieś, w której żyję – wieś, w której żyć nie mogę Polną
Godło: Dajrot Wieś, w której żyję – wieś, w której żyć nie mogę Polną drogą, przez wysokie trawy i czerwone od gliny błota, idę z dziadkiem do kościoła. Dla krótkich nóżek kilkulatki dwa kilometry zdają się być istną pielgrzymką, ale dziadek zabawia mnie opowieściami o lesie, jego ożywionych i nieożywionych mieszkańcach, a ja uważnie słucham, nie chcąc uronić ani słowa. Babcia dogania nas po chwili, sprawdza troskliwie, czy aby nie przemokły mi buty, czy nie ubrudziłam sukienki, czy nie jestem zmęczona. Dla miejskiego dziecka te wakacje na wsi są bajką, przygodą, a zwykły szlak, przez dziadka pokonywany od kilkudziesięciu lat co niedzielę, dla mnie jest wyzwaniem i ekspedycją. Już wtedy postanawiam, że gdy dorosnę, zamieszkam na wsi. Niezauważenie dla mnie zmienia się ustrój w Polsce. Na wsi Dziadków nadal pachnie poziomkami, żółtymi śliwkami i sokiem z malin. W kolejnych latach chleb z miodem smakuje tak samo, a że jedno i drugie wytwarza się w domu, to denominację ledwie zauważono – nadal kupuje się tutaj tylko to, czego nie da się wyhodować i zebrać we własnym obejściu. Życie płynie powoli, każdy dzień jest małym świętem, a ja utwierdzam się coraz silniej w przekonaniu, że tutaj chcę mieszkać, tu chcę należeć, to jest moje miejsce. Każde kolejne wakacje niosą coś nowego, dorastam, zmieniam się, mam nowe potrzeby, a cywilizacja wytwarza we mnie tych potrzeb więcej i więcej. Dziadka już nie ma, choć jego opowieści wciąż brzęczą mi w uszach w parne wieczory. I jako zbuntowana nastolatka, nie zawsze grzeczna i poprawna politycznie, wracam w to miejsce wciąż i wciąż, pewna, że jest moim. Kolejni ludzie przychodzą i odchodzą, widzę fundamenty, mury, a wreszcie i dachy nowych domów, słyszę głosy dzieci, które zastąpiły nas w gonitwie po łąkach, słyszę głosy rówieśników, mówiące dotychczasowe kwestie naszych rodziców: „nie ubrudź się, załóż czapkę, nie głaskaj pieska, bo jest brudny”. Wreszcie życie układa mi się tak, że mogę spełnić marzenie: zamieszkać na wsi! W miejscu, gdzie Dziadek opowiadał mi o szczepieniu jabłoni i hodowli królików, a Babcia uczyła robić racuszki z jabłkami. No, może nie na cały rok, ale na znaczną jego część, w dodatku tę cieplejszą i piękniejszą. Znajduję pracę, zagnieżdżam się i… po sześciu latach okazuje się, że żyć na tej wsi nie sposób, bez wybrania pomiędzy nią, a sobą samą. Dlaczego? Pozwólcie, że spróbuję to wyjaśnić, najdokładniej, jak się da. Wyobrażenia kontra rzeczywistość Pierwszym problemem było bolesne zderzenie wspomnień z dzieciństwa i wyobrażeń wakacyjnych z dorosłą rzeczywistością. „Okazało się”, że nie byłabym w stanie utrzymać się z kilkuarowej działki, uprawiając ją i hodując żywy inwentarz, gdyż w porównaniu do moich dziadków mam znacznie więcej wydatków. Oni zresztą również nie żyli wyłącznie z roli, bowiem Dziadek przed emeryturą był murarzem i kamieniarzem, a po wypracowaniu stałych paru groszy z ubezpieczenia społecznego, mógł pozwolić sobie na „odpoczynek na roli”. Praca zawodowa generowała kolejne koszty: trzeba się było ubrać odpowiednio, dojechać kilka kilometrów, coś zjeść w ciągu dnia i pożegnać z marzeniami o kozie i kurach, które zdechłyby z głodu przy mojej 10-godzinnej nieobecności w domu. Zawód, jaki wykonywałam, był mocno wyczerpujący psychicznie. Jedyną pociechą w tych latach był powrót do domu, wywalenie cielska na tarasie i bezmyślne gapienie się na najpiękniejszy widok z okna, jaki znałam. Cisza i samotność dawały ukojenie, oddalenie od cywilizacji pozwalało udawać, że żaden z zewnętrznych problemów nie istnieje. Zapach wiciokrzewu wpadający mi w nozdrza klepał mnie jednocześnie po plecach i mówił, że jakoś to będzie, póki nie nadchodziły zimne dni i nie trzeba było rozpalać w piecu dwa razy dziennie – przed wyjściem do pracy, by nie zamarzło wszystko wewnątrz, oraz po powrocie, by nie zamarznąć razem z tym wszystkim. Na dobre z mojej słodkiej pustelni wypędzał mnie śnieg, który zasypywał do szczętu wszelkie drogi, uniemożliwiając mi tym samym dojazd do pracy. Na zimę schodziłam więc z gór na niziny, zamieszkując w bardziej ludnym miejscu. I tu właśnie moje wyobrażenia zderzały się z rzeczywistością po raz kolejny: w sferze społecznej. Czytając w młodzieńczych latach „Chłopów” Reymonta, pokochałam bohaterów tej wspaniałej powieści – zamieszkując „na wsi”, poznałam ich i miłość moja osłabła. Nagle wiedziałam, kto z kim i dlaczego, kto zdradza żonę, kto bije dzieci, a kto pokłócił się z teściową. Wszystko to, nawet nie mając czasu na spotkania z coraz mniej licznymi przyjaciółmi. Mniej licznymi, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że tematem rozmów bywam bardzo często, jako nowinka i przybysz z miasta, u którego wciąż szuka się rogów i kopyta w miejscu prawej stopy. Co jakiś czas docierały do mnie pogłoski o moim życiu, z których czasem nawet się serdecznie śmiałam, ale w końcu zaczęły irytować mnie niedorzecznością i prymitywną przyczyną: chęcią zranienia mnie i moich najbliższych. Nie znajdując radości w obmawianiu, a inicjując rozmowy o kulturze i sztuce, bądź którymś z moich licznych hobby, szybko wyleciałam z lokalnej socjety, bez żalu i pretensji zresztą. Kiedy jako nastolatka przyjeżdżałam na wczasy, podobało mi się bardzo, że na wsi zawsze coś się dzieje – podczas, gdy ja do opowiedzenia miałam jedynie własne refleksje, marzenia, przemyślenia nad filmem czy książką, moi znajomi zasypywali mnie lawiną nowinek i ciekawostek, które ledwo nadążałam notować w pamięci. Jako dorosła kobieta zrozumiałam, jak puste i prymitywne były te nowinki, dotyczące wyłącznie innych ludzi, a jak bardzo brak mi porządnej dyskusji o kinie, muzyce, polityce czy sporcie. Nie mogę powiedzieć, że takowych wcale nie było, były, a jakże! Jednak prowadzone przez mężczyzn, a moje w nie wtrącanie się postrzegano dwojako: młodszym mężczyznom nawet to imponowało i podejmowali debatę, a starsi gromili mnie wzrokiem i ignorowali, bądź dla zasady, że baba nigdy nie ma racji, przekrzykiwali mnie komunikatami wprost przeciwnymi do wygłaszanych przeze mnie. Cóż, patriarchat ukazany w dziewiętnastowiecznych powieściach nie tylko nie osłabł, ale nawet staje się coraz silniejszy, nie przez żądnych władzy mężczyzn, ale przez leniwe intelektualnie niewiasty, które wolą, by mąż decydował o wszystkim. Byłabym potwornie niesprawiedliwa, gdybym wszystkich wrzuciła do jednego kotła, bowiem poznałam i młode, i starsze stażem pary, które doskonale wprowadzają idee partnerstwa do swoich związków, dzieląc się obowiązkami. Ale niestety nie zliczę towarzyskich spotkań, w trakcie których nie miałam okazji poznać głosu niektórych pań, bo w męskim towarzystwie kobiecie nie wypada się głośno odezwać. Rola kobiety na wsi Prawdopodobnie moja sytuacja wyglądałaby nieco inaczej, gdybym posiadała potomstwo. Jako bezdzietna mężatka miałam jednak pod górkę, gdyż część społeczności obgadywała mój egocentryzm i lenistwo, które determinują brak dziecka, a druga połowa ubolewała nad moim domniemanym schorzeniem, przez które na pewno nie mogę zajść w ciążę. Nie wdawałam się w debaty, milczeniem zbywałam wszelkie aluzje, będąc jednak coraz bardziej zmęczona wścibstwem i faktem, iż moje życie prywatne stanowi temat debaty publicznej. Jednocześnie z niedowierzaniem spoglądałam na młode i bystre kobiety, które porzucały swoje firmy i przechodziły na utrzymanie męża, zaraz po zajściu w ciążę. Pokolenie moich rodziców miało nieco łatwiej: kobiety albo miały stałą pracę w państwowych zakładach, albo od samego początku zdawały sobie sprawę, że ich powołaniem jest dom i macierzyństwo. Na wsi dodatkowo wiązało się to z uprawą roli, zatem pełen etat w domu był całkowicie uzasadniony. Współcześnie widywałam dziewczyny, które zakładały własne firmy, pracowały z mniejszymi lub większymi sukcesami przez kilka lat, by po zajściu w ciążę natychmiast działalność zlikwidować, zamknąć się w domu i tkwić w nim nadal, choć dziecko już w przedszkolu czy szkole. Nie potępiam macierzyństwa, wręcz przeciwnie – jednak tylko na wsi w jednym domu mogą mieszkać trzy zamężne kobiety, które zajmują się wychowaniem dwójki dzieci, nie uprawiają nawet warzywniaka, nie działają społecznie, nie chodzą do pracy, a czas płynie im błogo na plotkach u sąsiadek, serialach telewizyjnych i odwiedzinach w ośrodku pomocy społecznej. Nie do pomyślenia było jeszcze dwie dekady temu, by ziemia stała odłogiem – dziś próżno szukać upraw, krowa staje się rzadkością, ba, kury nawet coraz rzadziej gdaczą w obejściach, a równo przystrzyżone trawniki upstrzone są wyłącznie tujami lub kretowiskami. Wiejskie kobiety nie niosą kanek z mlekiem, a foliowe reklamówki pełne darów z Banku Żywności, podczas gdy ich ziemia, którą same nazywają „ojcowizną” czy „krwawicą”, zarasta perzem i cierniem. Co na to mężczyźni? Mało któremu to przeszkadza, wręcz niektórzy z niesmakiem spoglądali na mnie i mówili, że „ich baba nie musi się nigdzie włóczyć po ludziach, bo oni zarobią na nią”. Oni i ja, z moimi podatkami, z których finansowane są ich zasiłki rodzinne i obiady w szkołach dla ich dzieci. Cóż, musiałam przyjąć do wiadomości, że rolą kobiety na wsi jest… urodzenie dziecka i siedzenie w domu, a dopiero po wypełnieniu tych obowiązków, odchowaniu potomstwa, może zatrudnić się, najpewniej w sklepie, bo zwykle wszelkie miejsca w lokalnych urzędach są już obstawione. Przyjąć do wiadomości, ale nigdy nie zgodzić z tym i nie porzucić swoich ambicji na rzecz cudzych wyobrażeń o mojej predestynacji. Praca była kolejną rzeczą, która rozczarowała mnie koszmarnie. Mimo, iż przez lata swego życia na wsi miałam zawsze stałe zatrudnienie, było ono tak niepewne, że wpędzało mnie wiecznie w depresję i lęk o jutro. Nie tylko mogłam zostać zwolniona za czyjeś pomówienie (co za mojej „kadencji” zdarzyło się kilku osobom), to jeszcze czasowe umowy, przedłużane co jakiś czas, nie dawały ani zdolności kredytowej, ani świadomości, co będę robić za rok i gdzie. Widząc możliwości zatrudnienia, które ścierały się odwiecznie z oszczędnościami, nie mogłam pogodzić się z takim stanem rzeczy. Skłamałabym mówiąc, że brak pracy wygnał mnie do miasta: zrobił to brak pracy dającej jakąkolwiek szansę na stabilizację, pewnej, długotrwałej, bezpiecznej. Umowy śmieciowe zdominowały strefę budżetową i dziś nikt nie może czuć się pewnie – o ile w mieście z jednego sklepu można przenieść się do drugiego, o tyle na wsi, przy znacznie mniejszej ilości ludzi i zakładów pracy, jest to znacznie trudniejsze. Niezrozumiałe lenistwo Powróćmy na chwilę do kwestii leżącej odłogiem ziemi, który to nie dawał mi spokoju przez wszystkie lata spędzone na wsi. Sama nie prowadziłam gospodarstwa, nie uprawiałam działki, nie miałam zwierząt – owszem, przyznaję się do winy. Na swe usprawiedliwienie: nie miałam również własnej ziemi, a praca zawodowa oraz coraz to nowe zobowiązania i podejmowane przeze mnie zlecenia, skutecznie zajmowały mi cały czas poza snem. Spotykając się jednak z całą rzeszą bezrobotnych, niejednokrotnie ubezpieczonych w KRUS kobiet, zastanawiałam się, czemu, choćby z nudów, nie hodują świń na własny użytek, kur, kaczek, nie mają ogródka warzywnego, czy kilku zagonów ziemniaków, ot tak, tylko dla swojej rodziny. Przecież ich matki, babki, prababki, oraz wszystkie inne antenatki parały się właśnie tą pracą, przekazując wzorzec zachowania kolejnym pokoleniom! Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że to okrutna globalizacja negatywnie wpłynęła na małe gospodarstwa rolne, których jeszcze u schyłku minionego millenium było mnóstwo w naszym kraju. Skuszeni przedstawianymi w telewizji i kolorowej prasie wizjami, potomkowie rolników zapałali wstrętem do obornika, brudu za paznokciami, potu i znoju wlewanego w niewdzięczną ziemię, a zapragnęli białych koszulek, perfum, tipsów i czystych paneli podłogowych. Krowa i kury zaczęły kojarzyć się z brudem, ubóstwem, zaściankowością własnych ojców, a mieszkańcy wsi (bo już nie rolnicy) w tych właśnie atrybutach upatrywać zaczęli negatywnych aspektów wsi i przyczyny, dla której mogli być przez mieszczuchów traktowani z góry, lub wyśmiewani. Dziś, całkiem paradoksalnie, uciekający na wieś „miastowi” nader chętnie uczą się uprawy sadu, ogrodu, zboża, hodują kozy i owce, króliki i kury, nawet samodzielnie dokonując uboju i z dumą jedząc wyhodowane na własnym zbożu kurczęta na niedzielny obiad. Wieś ponownie rozminęła się z miastem, na niedzielny obiad wybierając galerię handlową, czy przydrożnego McDonalds’a, a w hektarowym obejściu kosząc jedynie trawę, w dodatku przed spodziewaną kontrolą z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Odejście od drobnego rolnictwa stało się dla urodzonych w latach 70-90-tych swoistym buntem wobec wartości wyznawanych przez ich rodziców, kontestacją wiejskiego stylu życia w znanej do „ich” czasów formie. W okresie zmian ustrojowych mogliśmy obserwować znaczącą zmianę tego wiejskiego stylu życia, z wykopków i rannego udoju, do sobotniej dyskoteki, tuningowanych samochodów i koncertów disco polo. Kaszkiety ojców zamieniono na żel we włosach, a chustki matek na tlenione blond pasemka. Wiejska młodzież uległa złudzeniu, że cywilizacja jest telewizorem, samochodem i luksusem, a wraz z nimi czeka ich splendor i stanie się „światowymi”. Boli mnie, jako rozdartą między dwoma realiami, iż nie potrafili nigdy docenić, że sami stanowią świat, są jego integralną i nierozerwalną częścią, a będąc samowystarczalni (jak moi Dziadkowie), pozostawiają durne miasto daleko w tyle. Zawsze powtarzałam, że ubóstwo jest rzeczą miejską. Na wsi nie ma ubóstwa, a jest wyłącznie lenistwo. Jego skala zdumiała mnie, gdy ujrzałam rodziny ustawiające się w kolejce po… mleko z Banku Żywności. Nie zdziwiłyby mnie osoby samotne i starsze, niepełnosprawne, które nie są w stanie same zadbać o zaspokojenie swych potrzeb. Ale młode matki, właściciele kilkuhektarowych gospodarstw, wysiadujący na ławeczkach pod sklepem bezrobotni budzili we mnie irytację i frustrację. Gdy byłam dzieckiem, każdy uprawiał ziemię, a zaniechanie tego traktowane było niemalże jak grzech. Z domu wyniosłam przyzwyczajenie do sielskich obrazków i wspomnienia żniw, młócki, jesiennych wykopków, które wyznaczały rytm życia i harmonogram pracy. Obecnie zetknęłam się tylko z pobłażliwym uśmiechem, na moje sugestie o uprawie roli, oraz hasłem przewodnim mieszkańca wsi: „nie opłaca się”. Och, czegóż to nie opłaca się dziś na wsi! Uprawiać roli, hodować zwierząt – to naturalnie rozumie się samo przez się. Do pracy na etat nie opłaca się pójść, bowiem wtedy urząd obcina zasiłki i stypendia, a obiady w szkole trzeba płacić samemu. Nie opłaca się zapisać dziecka do: szkoły muzycznej, klubu sportowego, na kurs tańca, języka, do kółka zainteresowań w lokalnym domu kultury, bo pracy w tym kraju i tak nie ma dla nikogo. Nie opłaca się narobić przetworów na zimę, skoro tyle wszystkiego stoi po sklepowych półkach. Do kina i teatru się nie opłaca, same głupoty puszczają, w dodatku drogo. Nawet na festyn gminny się nie opłaca pójść, chyba, że na kilka piw. Dziw bierze, że wstać rano się opłaca! I do kościoła w niedzielę pójść, oraz rodzinę zakładać, skoro wszystko nieopłacalne, beznadziejne i drogie. W tym wszystkim właśnie dwie ostatnie rzeczy wydają się być tak trwałe, że niemal niezniszczalne, niezmienne od wieków, pokoleń i epok – kościół i rodzina. Obie równie powierzchownie traktowane, równie „na pokaz”, równie bezrefleksyjnie i sztampowo pojmowane. W jednej i drugiej sferze mogą być nadużycia, patologie, nieszczęścia i dramaty ludzkie, ale trzeba w nich tkwić do końca, na zewnątrz szczycąc się przynależnością do jednego i drugiego. Cóż, z drugiej strony przynajmniej to pozostało niezmienne od czasów mego dzieciństwa! Równaj krok! Kolejne problemy zaczęły się w chwili, gdy z nudów poczęłam tworzyć. Bóg poskąpił mi talentów malarskich, rzeźbiarskich, czy rękodzielniczych, ale wlał w palce kapkę polotu i pozwolił pisać. Gdy moje teksty zaczęły zdobywać uznanie, a kolejne tytuły sięgały po nie i publikowały na swych łamach, byłam najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi! Spełniło się moje marzenie z dzieciństwa! O ile sama nie dzieliłam się swym szczęściem z postronnymi, o tyle rodzina, w dobrej wierze, z dumy i radości, pochwaliła się szerszemu forum. Już po kilku tygodniach usłyszałam, że należy na mnie uważać, gdyż skoro piszę w poczytnych przez pewne grupy społeczne periodykach, mogę również… pisać donosy, anonimy i pisma urzędowe, z zemsty. Jak gdyby do tego potrzebna była koniecznie publikacja, a nie wystarczyła ledwo szczątkowa znajomość alfabetu… (Na marginesie, ciekawa jestem, co rzeczony plotkarz mi uczynił, że miałabym się na nim za to mścić?! Mój Boże, jak wielu rzeczy nigdy się nie dowiem…) To pozorne narzekanie to jednak coś więcej – to przykład dla zobrazowania zawiści, która wieś polską toczy, niby rak. Sąsiad otworzył warsztat? Okradł poprzedniego pracodawcę! Młoda od „TychTamtych” dostała pracę w urzędzie? Ho, ho, a skąd „Ten-Tamten” miał na łapówkę, jak to takie dziady? Ktoś inny dostał się na prestiżową uczelnię? Pewnie za pół krowy… Nawet społecznikom się nie przepuści, dopatrując usilnie interesu, jaki mają na swej społecznikowskiej pracy. Nieufnie i prześmiewczo traktowany jest każdy, kto choć trochę odstaje, ma choć ciut inne zainteresowania i pasje, spełnia się w swej aktywności i czerpie z tego radość i satysfakcję. Brak na wsi „pozytywnie zakręconych” – są tylko „podejrzanie zdziwaczali”. Jeśli twórczość, to tylko ludowa i to w lekkostrawnej postaci, byle zbytnio nie trzeba było główkować nad treścią i kontekstem. Główkowanie wprowadza niepotrzebny zamęt i wątpliwości, na które nie ma miejsca w dobrze zorganizowanej społeczności wiejskiej. Czy aby na pewno? Nowa grupa społeczna, do której również nie należałam Wieś moich Dziadków była uporządkowana: mieliśmy rdzennych mieszkańców, którzy rodzili się, żyli i umierali na roli, tych spośród nich, którzy wyemigrowali za chlebem do miasta, ale wracali na wczasy, oraz letników i działkowiczów, którzy mieszkali w mieście, z niego pochodzili, ale rekreacyjnie wypadali do zaznajomionych gospodarstw w odwiedziny. Należeli do nich często myśliwi, przyjeżdżający na kilkudniowe polowania do raczkującej agroturystyki, lub pracownicy wysyłani na „wczasy pod gruszą” przez swoje zakłady pracy. Nie wchodzili w społeczność lokalną, nie wtrącali się w wiejskie zwyczaje, przyjaźnili się nierzadko całymi latami ze swymi „gospodarzami”, a przyjaźni te przechodziły z pokolenia na pokolenie. Wraz z nowym millenium pojawiła się nowa grupa społeczna, czyli roboczo przeze mnie nazwani „mieszkańcy wsi”. Są to ludzie wychowani w mieście, którzy po dorobieniu się kilku złotych (lub bajońskich kredytów), zamieniły M-3 w bloku w centrum miasta na mały biały domek, z równie przyciętym trawnikiem i modnym psem (dominuje głównie labrador). O wsi nie mają zielonego pojęcia, rolnik i jego obornik powodują u nich atak furii i bezwarunkowy telefon na miejscowy komisariat policji, a ich dom jest tylko ich domem, podwórko ich podwórkiem, a trawa ich trawa, i niech Was ręka Boska broni przed przekroczeniem ich granic! Mieszkańcy wsi nie interesują się niczym z nią związanym, nie biorą udziału w lokalnych biznesach, polityce, a nawet wydarzeniach kulturalnych, gdyż nadal żyją w mieście – tam najczęściej pracują, w domach spędzając jedynie wieczory, a z rzadka weekendy. Próbowałam dogadać się z tą grupą, widząc w niej nadzieję na życie towarzyskie. Jednak zbyt długo byłam wychowywana na wsi, by nie widzieć bufonady i nadęcia „mieszczuchów”, irracjonalnych zachować względem wielowiekowej „wiejskiej” tradycji, oraz silnej woli wprowadzenia własnych zasad na cudzym terenie, które to wszystkie powyższe kwestie drażniły mnie niepomiernie. Ja sama zostałam zawieszona między dwoma światami – nie chciałam wybierać żadnej spośród grup, nie chciałam wchodzić w żadną obiema nogami, dostrzegając racje i błędy każdej z nich. Bywały chwile, w których samą siebie winiłam za brak elastyczności, niezdecydowanie, głupie sentymenty i naiwną dobrotliwość. Choć doświadczyłam plotek, zawiści, złośliwości, nie chciałam odpłacać tym samym i nieraz broniłam „wsi” przed „miastem”. Walczyłam sama ze sobą, usiłując dostosować się, zrozumieć, pojąć, nagiąć się nawet, byle wreszcie zostać zaakceptowaną. Po kolejnej porażce, kolejnej burzy w szklance wody (o moją fryzurę, lub po raz wtóry o brak potomstwa, któż by to pamiętał?), skonstatowałam, iż albo ja, albo wieś. Efekt finalny jest taki, że … wróciłam do miasta. Zamieszkałam w najbardziej wiejskiej jego dzielnicy, gdzie ptaki budzą mnie rano, żaby kołyszą do snu, a dziki przemierzają trawniki pod mymi oknami. Jednocześnie nikt nie ingeruje w moje życie, nie docieka, nie wypytuje, nie wścibia nosa i nie ocenia. Moja praca, aktywność, działalność, a nawet mój strój i fryzura nie są uzależnione od sąsiadów i nie podlegają niczyjej ocenie. Mogę znów założyć kusą spódnicę albo dres w grochy, a włosy pofarbować choćby na różowo , nie bojąc się o przyszłość swoją i swej rodziny z pracy za takie błahostki nikt mnie zwalniał nie będzie. Dla moich sąsiadów mogę pochodzić z Księżyca, być łysa i zielona, a okażą mi tą samą chłodną uprzejmość, co znanej od czterdziestu lat Pani Eli spod „ósemki”. W tej chwili i tym momencie życia, w którym się obecnie znajduję, jest to dla mnie okładem na poszarpaną duszę i ukojeniem nie tylko nerwów, ale też osobistych, podeptanych przez zazdrość ludzką ambicji. Obecnie wiem, że lwią część winy za moje niedostosowanie do wsi ponoszę ja sama. Pozwoliłam wspomnieniom i wyobrażeniom zdominować rzeczywistość, oczekiwałam spełnienia marzeń, podróży do świata przeszłości i swojej prywatnej utopii, egoistycznie nie godząc się na zastane realia. Gdybym brała ślub z wsią, na rozprawie rozwodowej przyczyną rozkładu pożycia byłoby niedopasowanie, tak przecież dziś popularne. Wiem również dobrze, że powrócę na wieś. Na wieś moich Dziadków, do słodkiej pustelni, z dala od ludzi, gdzie uczyłam się świata natury i ciężkiej pracy. Siedząc na tarasie, wdychając zapach wiciokrzewu i chłonąc najpiękniejszy na świecie widok z okna, będę wspominać swoje życiowe decyzje. I z pewnością nie będę żałowała ani porzucenia miasta dla wsi, ani swego do miasta powrotu po kilku latach. Z Bożą pomocą mogłam wybrać między wsią, a sobą – wybierając siebie, zrobiłam najlepszy krok w swoim życiu, tak dla siebie, jak i dla tej wsi. Najlepszy dotychczas, a kto wie, ile jeszcze kroków przede mną…?