Spalona róża

Transkrypt

Spalona róża
ANNAWALCZAK
SPALONARÓŻA
Największezłototolerowaćkrzywdę.
Platon
Kochasięzanic.Nieistniejeżadenpowóddomiłości.
PauloCoelho
Prolog
Następny dzień dobiegał końca. Kolejne mijające minuty świadczyły o beznadziejności życia.
Absurdalnieintensywneświatłozkominkaraziłomniewoczy. Klaustrofobiczny wystrój pomieszczenia
sprawiał,żeodczuwałamnatwarzyjęzykiognia.
Niedałosiętuwytrzymaćbezwody;mojegardłobyłowysuszone,paliło.Cochwiladolewałamwody
do szklanki o cienkich ściankach. Tylko człowiek siedzący naprzeciw mnie zdawał się być
przyzwyczajony do panującego tu mrocznego klimatu. Jego demonicznie czarne oczy skrywały głęboką
nienawiść. Posyłał mi wrogie spojrzenia, a ja odwzajemniałam się tym samym. Mierzyliśmy się
wzrokiem,choćmojejasnetęczówkiniknęływnienawiści.
Takwyglądałomojeżycie.Wiecznabitwazakończonaklęską.Mimożewalczyłamdoutratytchu,nie
byłamwstaniewygrać.
Atmosferawpokojuprzerastałamnie.Gęstepowietrze,unoszącysięzapacharomatycznychkadzidełi
olejków… To wszystko otumaniało moją biedną, zmęczoną głowę, tylko demon siedział spokojnie ze
wzrokiemutkwionymwemnie.
Niechciałamporazkolejnywpaśćwzłośćiwylądowaćnaizbie przyjęć. Wstałam, drżąc na całym
ciele.Wdłonitrzymałamszklankęzwodą.Zamierzałamwyjśćzsalonu.
Marzyłam o zaczerpnięciu świeżego, czystego powietrza. Nim się obejrzałam, ciepłe, delikatne ręce
spoczęły na moim nadgarstku i obróciły mnie w stronę demona. Tym razem jego oczy były martwe i
zimne.Szklankaspadłanapodłogę,aonzbliżyłsięnaniebezpiecznąodległość.
RozdziałI
Powiewzłychwspomnień
Jesień.Pochmurnaideszczowajaknigdydotąd.Anijedenpromyksłońcaniechciałsięprzebićprzez
szareniebo.
Ciemnośćunosiłasięnadwysokimibudynkamizbrudnejczerwonejcegły.
Smogzmniejszałwidoczność.Wszystkobyłoszare.Tadzielnicabyłajednąznajniebezpieczniejszych.
Domymiałypowybijaneszyby,wieleznichnosiłośladybójekipopisówgrafficiarzy.
W jednym z takich domów siedziała dwudziestotrzyletnia kobieta. Długie jasnobrązowe włosy
spływałynajejramiona,pięknezielono-niebieskieoczypatrzyłynaalbumzezdjęciami.Naglejednałza
spłynęłanabrzoskwiniowypoliczekkobiety.
Najednymzezdjęćbyłaona-siedemnastolatkaubranawniemodnączarnąspódnicęijeszcze gorszą
białąbluzkę.Nanogachmiałazamałe,obtartebutywkolorzebłota.
Obokniejstałwysokiblondwłosychłopak-ubranymodnieielegancko.Jegowzrokwbitywfotografa
wyrażałkpinę,wręczirytację.
Kobietazerwałasięzestaregofotelaizatrzasnęłaalbum,abyodrzucićzłewspomnienia.
Wszystkiemomenty,wktórychjąponiżał.Wróg, który wiedział o wszystkim. Który nie pomógł, lecz
zrównałzziemią.
-Nicniewarteśmieci!-krzyknęła.
Jejgłosmimowyczuwalnejzłościibezsilnościbyłgładkijakaksamit.
Spojrzała w okno. Pogoda nie przytłaczała jej, wręcz przeciwnie - dodawała sił i energii. Szare
chmuryibraksłońca-tobyłojejterazpotrzebne.
Spojrzała na stłuczony zegar wiszący na ścianie. Ogarnęła swoim morskim spojrzeniem cały pokój.
Wszystkobyłoutrzymanewporządku,leczciężkobyłmówićoschludności.
Starałasięutrzymywaćczystość.Niezawszejednakbyłotomożliwe.
Kochałanoc.Tobyłataporadnia,wktórejojcaniebyłowdomu.Upijałsię.Codziennie.Zwyczajnie.
Normalnie.
Szedłdobaruniedalekodomuinadranemwracałpijany.
Kiedyonabyławswoimulubionymmiejscu…
Lecz czy „ulubionym miejscem” można nazwać zapuszczony park, pełen starych gazet i puszek po
napojach?
Gdziedrzewasąuschnięte, a wychudzone psy wyżerają resztki jedzenia ze śmietnika? Gdzie zatacza
sięobdartypijak?
Pasowałatylkodotegomiejsca.
***
Naławcenadrzekąsiedziałmłodymężczyzna.Krótkie,
starannieobcięte,postawioneblondwłosynadawałyjegotwarzywyrazmłodzieńczejbystrości.Niemiał
nastulat,alewczymmutoprzeszkadzało?Tenaiwnesiedemnastolatkiitaksięwnimkochały.
Czarneoczypatrzyływnieosiągalnypunktpozawidnokręgiem,który tylko on dostrzegał. Bo widział
wspomnienia.
Te wszystkie dziewczyny pamiętał jak przez mgłę. W szkole był uznawany za najprzystojniejszego
chłopaka.Jednaknigdyniemiałtrzechdziewczynnaraz.Owszem,zdarzałomusięmiećdwie…
Albota…Jakjejtambyło…Medison?Tabrązowowłosadziewucha.Kochałsprawiaćjejprzykrość.
Dobrzewiedział, że te siniaki to nie wina upadku ze schodów. Nie omieszkał powiedzieć, kim jest jej
ojciec…Chociażtojegorodzicówzabili,hmm,przyjaciele…
Iażdoteraznicsięniezmieniło.Mimodwudziestutrzechlatnakarkuniewyrósłzgłupichrozrywek,
był niepoprawnym kobieciarzem, kochał… poniżać innych? Zrównywać ich z ziemią? W jego życiu
toczyłasięwiecznawalkaopieniądze.
Po co mu to było? Od zawsze był bogaty! Nigdy nie brakowało mu pieniędzy. Nawet nie musiał
pracowaćwtejdurnejfirmie,pozostawionejmuprzezojca.Niechciałbyćznimutożsamiany.Niez…
bandytą.
Żyłodzakładudozakładu.Żył,bowygrywał.Żył,bo…musiał!
Niebyłdraniem.Więcdlaczegotozrobił?Żebyzranićkolejną?Tylkoktórą?
Nagle z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. Odebrał go znudzony, przysięgając sobie, że przy
najbliższejokazjiwyrzucigodorzeki.
-Słucham…-rzuciłwprzestrzeń.
-SpotkajsięzemnąjutrooszesnastejnaMościePółnocnym-szybkorzuciłkobiecygłos.
Nieznałgo.Amoże…Alenieprzypominałgosobie.
-Czekaj…Kimjesteś?-zapytał,wstającgwałtownie.
Nerwy?Toniebyłowjegostylu.
-Nieważne.Przyjdź.Będęczekać-rzekłakobietainatychmiastodłożyłasłuchawkę.
Niezdążyłzapytaćonicwięcej.Poco?Itakbymunieodpowiedziała!Alecośmupodpowiadało,że
powinienpójśćnaspotkanie.Toprzecieżbyłakobieta.
Wsamąporę…
RozdziałII
ByćznienawidzonymprzezwiekiJasnybrązjejwłosów,poszarzałaceraimorskie oczy zupełnie nie
pasowałydopogodytegodnia.Poranekbyłciepłyisłoneczny.
Siedziała w fotelu i uparcie wpatrywała się w rozbity zegar. Teraz był jej stróżem. Nie mogła się
spóźnić.Tobyłajejjedynaszansa.
Jeszczerazspojrzałaprzezoknonabrudnebudynki,oświetloneblaskiemjesiennegosłońca.
Miała nadzieję, że to się zmieni. Czy się bała? Przecież wiele razy stawiała czoła przeszkodom
stojącymjejnadrodze.
Niebałasięnawetojca,którybyłzaliczanydogronanajgroźniejszychosóbwokolicy.
Więc co to było? Uczucie, którego nigdy nie doznała. Nie było to strach ani zniecierpliwienie. Nie
chciaławiedzieć.
***
Tendompasowałdootoczenia.Wielkiniczymzamek,
zbudowanyzczarnejcegły.Mroczny,zimny…
Nieczuły.Wjednymzjegopokoistałblondynoczarnychoczach.Pasowałdotegomiejsca.Wyrazjego
twarzynicniemówił.Niemożnabyłookreślić,cotenczłowiekczuje.
Spojrzałnazegarek.Byłapiętnastatrzydzieści.Miałpółgodziny.
Westchnąłcicho,narzuciłnasiebiemodnączarnąmarynarkęiwyszedłnapodwórze.
W twarz uderzyło go zimno. Poranek był ciepły niczym nadzieja. Teraz pogoda zmieniła się o sto
osiemdziesiątstopni.
Niebo było zachmurzone, padał zimny deszcz, wiatr uderzał z dziką prędkością we wszystko, co
spotkałnaswejdrodze.
MimotomężczyznaruszyłwstronęMostuPółnocnego.
Idąc,rozmyślał.Kimbyłatatajemniczakobieta, która poprosiła go o spotkanie? Czy ją znał? Czy to
któraśzjegobyłychdziewczyn?Czegoodniegochce?
Nieznałodpowiedzinatepytania.Potrząsnąłgłową,chcącwyrzucićtemyśliz głowy. Nic to jednak
niedało.
Kolejny natłok pytań sprawiał, że coraz bardziej bolała go głowa. Za dużo myślał. Nie chciał, ale
musiał.Corazwięcejpytań,żadnychodpowiedzi.
Wkońcudostrzegłcelswojejpodróży.MostPółnocnybyłjeszczebardziejponuryniżzwykle. Szare,
zardzewiałemetaloweporęczebyłymokreodnieustanniepadającychkroplideszczu,kałużetworzyłyna
ziemimętnąciecz,wodawrzecezdawałasięjeszczebrudniejsza.
Ponowniespojrzałnazegarek:byłapiętnastapięćdziesiątpięć.Rozejrzałsię:byłsam.
Znówwestchnął,oparł ręce na barierce i spojrzał w nieprzeniknioną toń rzeki. Tworzyły się na niej
małewiry,przyprawiającgoozawrotygłowy.
Wkońcupokilkudługichminutachusłyszałodgłosyzbliżającejsięosoby.
Spojrzałwkierunkuwejścianamost.
W odległości stu metrów zobaczył szarą postać. Była ubrana bardzo biednie, żeby nie powiedzieć żałośnie. Na nogach miała przemoknięte, rozwalające się półbuty, spodnie bojówki w popielatym
kolorze,bluzękhaki.Spodpodziurawionejczapkiwystawałyjasnobrązowewłosy.
Kroczyłakuniemucorazszybciej.Wkońcuznalazłasięobokniegoioparładłonieobarierkę.
Byłpewny,żetoonachciałasięznimspotkać.
-Czegochcesz?-zapytał.
Był rozczarowany. Myślał, że ten gładki głos będzie należał do jakiejś kobiety o długich nogach i
włosachblond,modnieubranej.
Tymczasemstałaobokniegojakaś…żebraczka?
-Czemuchciałaśsięzemnąspotkać?-zapytałponownieszorstkimgłosem.
Niemógłdostrzecjejtwarzy,cotrochęgoirytowało.
Chciałjużmiećzasobątospotkanie,ajednocześniepragnąłrozwiązaćzagadkę,którąpostawiłaprzed
nimtakobieta…
W końcu spojrzała na niego. Jasnobrązowe włosy okalały jej twarz. Patrzyły na niego zielono niebieskieoczy.Kobietamiałaspierzchnięte,alepełneusta.Irysyjejtwarzy…Skądśjąznał…Tylkonie
wiedziałskąd…
-Zaskoczony?-zapytała,uśmiechającsiękpiąco.
Odpowiedźspadłananiegoniczymgromzjasnegonieba.
Jakmógłodrazujejniepoznać?Tozpewnościąbyłaona.
Tensamgłos,tensamstylubieraniasię,tesameoczy…
-MedisonCarpen…-zaśmiałsię.-Nicsięniezmieniłaś.
-Tyteż.DanielBroogins,jakzawszeeleganckiipewnysiebie-odrzekła.
Zapadło milczenie. Daniel nie mógł otrząsnąć się z szoku, jaki go przed chwilą spotkał. Stała przed
nimkobieta,dawniejdziewczyna,którejszczerzenienawidził…zanic.
Jejsytuacjazpewnościąsięniezmieniła.Spojrzałnajejżałosneubranieiuśmiechnąłsiękpiąco.
-Jaktamtatuś?-zakpił.
-Dobrzesiętrzyma.Chybawidać-odrzekła.
Ponowniego zaskoczyła. W szkole mógł obrażać ją, jej ojca, śmiać się z niej, a ona nie reagowała.
Zamykałasięwłazience,nierazpłakałaprzezniegonalekcji.
Terazbeznajmniejszegozawahaniaodpowiedziałanajegopytanie.Przecieżtematjejojcazawszebył
drażliwy.
Zaskoczyłago.
-Ajednakzmieniłaśsię…-rzekł.
-Życiezmieniakażdego-odparła.
Kolejnachwilamilczenia.Napięcieiniepewność,cosięzarazzdarzy.
-Czegochciałaś?-zapytał.
Kobietaodgarnęłazczołabrązowewłosy,spojrzaławgłębokątońrzekiirzekła:-Chciałamcizłożyć
pewnąmatrymonialnąpropozycję.
-Mianowicie?-niecierpliwiłsię.
-Mianowicie:ożeńsięzemną-powiedziałaspokojnie.
Danielusłyszawszyodpowiedź,upuściłdorzekitelefon,którywłaśniewyciągał.
Wypowiedziałatesłowatakspokojnie,żeażgłupiozabrzmiały.
-Żeco?!-krzyknął.
Nieukrywałjużzaskoczeniaizdenerwowania.
-Głupijakzawsze-mruknęłatakcicho,abyjejnieusłyszał.-Ożeńsięzemną.
-Nibyczemu?-zapytał.
Byłotonajgłupszepytanie,jakiekiedykolwiekmógłzadać.
-Samwiesz,żeniemaszwyjścia-zaśmiałasię.
Zdenerwowanie Daniela sięgało zenitu. Czy ona o wszystkim wiedziała? Od kogo? Czemu się tu
zjawiła?Jednakspostrzegł,żesytuacjajestsprzyjająca.Zreflektowałsięizapytał:-Czemuchceszwyjść
akuratzamnie?
-Niezadawajgłupichpytań-zirytowałasię.Jeszczeniewiedział?
Spojrzała
naniego.
Wyglądał
nazdezorientowanego.Westchnęła.Tak,najwyraźniejniewiedział.
-Ślubztobąbędzieświetnąokazjąnawzbogaceniesię…
Jeślimogętotakująć.
-Twojasytuacjaażtakbardzosiępogorszyła?-zaśmiałsię.
-Tak,mojasytuacjapogarszasięzdnianadzień…Myślę,żedoskonaleotymwiesz-zakpiła.
Rozmowazaczynałagojużdenerwować.Tamałażebraczkazadużosobiemyślała.
-Słuchaj,Carpen,niepozwalajsobie-zacząłznudzonymtonem.-Powiedz,czemuakuratmiskładasz
takąpropozycję?
-Nieudawaj-żachnęłasię.-Sytuacjasprzyjanamobojgu…Myślisz,żeniewiemotymzakładzie?zaśmiałasię,widzączdziwieniemalującesię na jego twarzy - A więc widzisz, twój przyjaciel bardzo
głośnomówiłwpubie,żezpewnościąwygrazakładztobą,ponieważniechceszsięustatkować.Myślę,
żemojapropozycjaniejestażtakazła.
Danielpatrzyłnanią.Musiałprzyznać,żejejpropozycjaniebyłazła.Byłpewien,żetakiemałżeństwo
bezzobowiązańniebędzieprzysparzałomukłopotów.
-Iżenibyjawygramzakładibędęcięutrzymywał?-zakpił.
-Mniejwięcejcośwtymstylu…-westchnęłakobieta.
Jegogłupotaprzekraczaławszelkiegranice.
Nastałakolejnachwilamilczenia.
Patrzylisobiewoczy.Onwjejmorskie,idealniepasującedobrzoskwiniowejceryijasnobrązowych
włosów.Onawjegoczarne,puste,kontrastującezbladącerąiblondwłosami.
Żadneznichniechciałoprzerwaćtegomilczenia.
Wrogowieodzawszeinazawsze…Aterazmałżeństwo?
Fikcyjne.Tomógłbyćnajlepszyintereswjegożyciu.
Podjąłdecyzję.Spontanicznąinieprzemyślaną.Byłjednakpewny,żewłaściwą.
-Zgoda-rzekł,patrzącnanieokreślonypunktnadrzeką.
-Słucham?-zapytałaMedison.
-Jakzwyklewolnomyślisz,Carpen-zaśmiałsięDan.
Spojrzał na jej twarz, którą teraz oblał rumieniec. A jednak coś zostało z dawnej Medison. Znowu
poniżona,znowuonieśmielona…
-Niesądziłam,żetakszybkosięzgodzisz-rzekładrżącymgłosem.
- Ach… - westchnął - Wiesz, to może być najlepsza inwestycja w moim życiu. Dostanę pieniądze
praktyczniezaNIC.
-Niepodkreślajtegosłowa,bozmojąpomocąsamtakskończysz-warknęła.
- Wydaje mi się czy mi grozisz? - zachichotał. - Nieważne - uciął, gdy kobieta już otwierała usta. Widzimysięjutro-wtymsamymmiejscuotejsamejporze.
Inieczekającnaodpowiedź,odszedł.PozostawiłMedisonCarpensamąnatleszaregonieba.
RozdziałIII
W mej duszy będziesz tylko kamieniem Chodziła w kółko po pokoju. Gdy kładła nogi na szarym
dywanie, wzbijały się niemrawe obłoczki kurzu. Ten dzień stanowił kompletne przeciwieństwo
wczorajszego. Na niebie nie było ani jednego białego obłoczka, błękit był niczym przezroczysty woal,
słońcenatomiastświeciłozzaskakującąsiłą.Jakbychciałododaćludziomotuchy…
W końcu usiadła na fotelu. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co stało się wczoraj. To poszło tak
łatwo…Załatwo…Musibyćjakiśhaczyk…
Zawsze dopatrywała się w dobrym czegoś złego. Ale czy to było dobre? Związać się na zawsze z
człowiekiem…Z
TYMczłowiekiem.Zwrogiem.
On,którykochakobiety,którynapewnospodziewałsiępięknejblondynki, a ujrzał ją… Dziewczynę
wprzykrótkichspodniach,starejkurtce,szarejchuścieiwytartejczapce…Bezmakijażu,którymnigdy
niesplamiłaswojejtwarzy,będącejwstaniegorszymniżnędzny.Ajednakzgodził się… Czy wiedział,
nacosiępisze?Czyzdawałsobiesprawę,żetozobowiązanienacałeżycie?Wyraźniesłyszała,cootym
zakładziemówiłjegoprzyjaciel:„Nacałeżycie,uwierzysz?!
Daniel i jakaś kobieta całe życie w jednym domu! Jak tylko któraś ze stron złoży pozew o rozwód,
Danieloddajemipieniądze!Ach,wydajemisię,żejużniedługobardzosięwzbogacę…”.
Spojrzałanazegarek.Zbliżałasięgodzinaspotkania.
Powoliwstałazmiejsca.Podeszładoszafyiotworzyłają.
Byłaniemalpusta.Wisiaływniejtrzyparyspodni.
Wyciągnęłajedneznich,te,któreuważałazanajschludniejsze.Byłytoszerokie,bezkształtnedżinsyw
jasnymodcieniubłękitu.Dotegozałożyła białą bluzkę z krótkim rękawem i czerwoną bluzę. Następnie
spojrzałaprzezoknoiwyszłazdomu.
Niemalnatychmiastpożałowaławyboruubrania.Choćsłońcezdawałosięświecićmocno,jegoblask
byłchłodny,aostre,zimnepowietrzeprzechodziłoprzezcienkimateriał bluzy i dotkliwie kąsało każdy
skrawekjejciała.Objęłasięramionamiikrzywiącsięzzimna,ruszyławkierunkuMostuPółnocnego.
Kałużezalegałynatłocznychulicachodpoprzedniegodnia.Pomimomrozuludziewychodzilizdomów
iszlidomiastanaspotkania,zakupyiinneprzyjemności.Czyonakiedykolwiekmyślałao zakupach? O
przyjemnościach,jakieniosłyzesobąspotkaniazeznajomymi?Niemiałaprzyjaciół.
Uczucie chłodu pogłębiło się. Czy ona, Medison Carpen, naprawdę jest taka niepozorna, szara, że
wszyscy o niej zapominają? Nie dostrzegają jej w tym kolorowym świecie, niepoprawnie
optymistycznym.
Tyle się słyszy o katastrofach, o dzieciach umierających z głodu, o samobójstwach… A ludzie idą
sobiespokojnieulicą,wdychającświeżyzapachjesieni.Czytylkojejoczysąszerokootwarte?Czytylko
onadostrzegauderzającąniesprawiedliwość?
Rozmyślając,niemalżeominęłamiejscespotkania.
Weszłanamosttąsamądrogącowczoraj.Dostrzegłaczłowiekawczarnejkurtce,któryzeznudzeniem
opierałręcenabarierce.Dłuższekosmykijegoblondwłosówunosiłysiępodwpływemwiatru.Czarne
oczypatrzyłynatakczystądziśwodę.
Stanęłaobokniego,niespojrzawszymuwoczy. Nie wiedziała, co będzie dalej. Nie śmiała nawet o
tymmyśleć.
Jeszczedobrekilkaminutstalitak,niewiedząc,corobić.
WkońcuDanielspojrzałnanią.Jegooczyzwęziłysię.
Zmierzyłjąwzrokiemirzuciłszorstko:-Idziemy.
Iodszedłwolnymkrokiem.
Medisonstałajeszczekilkaminut,poczymruszyłazanimszybkimkrokiem.Wkońcuzrównałasię z
Danielem.Szliwmilczeniu.Nicniemówili.Niedlatego,żeniewiedzieli,copowiedzieć.Niechcielize
sobąrozmawiać.NawetdlaDaniela,takbezwzględnego,tasytuacjabyładośćdziwna,abyuznaćjąza
podejrzaną.
-Gdzieidziemy?-zapytaławkońcuMedisonzewzrokiemutkwionymwchodniku.
-Dosklepu-odrzekłkrótkoDaniel.
-Jakiego-chciaławiedziećMedison.
-Naprawdęjesteśtaktępaczytylkoudajesz?-zakpił,poczymjeszczeraznaniąspojrzał.
Popatrzyłnajejcienkączerwonąbluzę,westchnąłiposzedłdalej.Medisonchcącniechcąc,ruszyłaza
nim.
Dopierogdyzatrzymalisięprzeddużymsklepemjubilerskim,zrozumiała,ocomuchodziło.
-Jużteraz?-zdziwiłasię.
-Niemamzamiarurobićceregieliztegonaszego„układu”-warknął.-Zdejmujbluzę.
-Co?!-krzyknęłaMedison.
- Nie krzycz tak - obejrzał się nerwowo przez ramię. - To elegancki sklep i nie obchodzi mnie, czy
będzie ci zimno, czy nie, masz dorównywać mi wyglądem. Albo chociaż przypominać człowieka.
Czesałaśdzisiajteswoje…włosy?Tabiałabluzkajeszczejakośwygląda…
Medisonzmrużyłaoczy,zacisnęłaszczękiipowolnymiruchamizaczęłazdejmowaćbluzę.
Łzystanęłyjejwoczach,gdyukazałamałyskrawekgołejręki.Krótkirękawbiałejbluzkibyłlekko
naderwany.Mimotozdjęłabluzęiwrzuciłajądomalejtorby.
Danielspojrzałkrytycznienajejmałą,skurczonąpostać.
Gęsiaskórkaiłzywoczachniezrobiłynanimwiększegowrażenia.Uchwyciłspojrzeniemnaderwany
rękawjejbluzki,ponowniewestchnąłiobjąłjąramieniem,zasłaniająctymsamymdefekt.
Medison przeszły lekkie dreszcze. Na początku poczuła jeszcze gorszy chłód, materiał kurtki był
lodowaty.Zczasemjednakrobiłosięjejcorazcieplej.
-Niemusiszsiętakpoświęcać-warknęła.
-Niepoświęcamsiędlaciebie-odparł.-Maszsięzachowywaćkulturalniei nie odgrywać żadnych
scen.Mamzamiarzałatwićtoszybko,tożadnaprzyjemność.
Nadalobejmującjąramieniem,wszedłdosklepu.
Byłotamgorąco,cosprawiło,żepocieleMedisonprzeszłydreszcze.RazemzDanielempodeszłado
lady sklepowej, za którą stała ekspedientka w średnim wieku, ubrana w szary kostium. Na jej twarzy
malowało się zmęczenie, co nadawało jej surowy wygląd. Medison nie wiedziała, co ta kobieta może
sobiepomyślećojejubraniu.
Jednak ekspedientka uśmiechnęła się na ich widok. Rysy jej twarzy stały się bardziej zaokrąglone,
twarzwypogodniała.
-Wczymmogępaństwupomóc?-zapytała.
-Chcielibyśmykupićpierścionekzaręczynowy…-zaczął
Daniel.
-Hmm…Większośćmężczyznchce,abytobyłaniespodziankadlaukochanej…- zaczęła, ale Daniel
przerwałjej.
-Mojadziewczynama…wysokiewymagania.
-Rozumiem. A która z nas ich nie ma, prawda? - uśmiechnęła się jeszcze szerzej ekspedientka. - W
takimrazieproszęzamną.
Kobietaporuszałasięwkostiumiesztywno,alezgracją.
Manewrowałamiędzykolejnymiregalamiznaszyjnikamiibransoletami.Wkońcustanęłaprzystoliku,
w którym pod szybą leżały poukładane w równych szeregach złote pierścionki. Chwilę patrzyła na
szczupłepalceMedison,poczymwyjęłaczterypierścionkioodpowiedniejśrednicy.
- To edycja limitowana. Każdy z nich został wyprodukowany tylko raz, więc są wyjątkowe. Mogę
zagwarantować,żeniespotkapanidrugiejosobynoszącejtakipierścionek.
Medison popatrzyła ze zmrużonymi oczyma na cztery wyjątkowe pierścionki. Każdy wydawał się
skrywaćtajemnicę.Każdywyjątkowynaswójsposób,każdyinny.
-Którycisiępodoba…kochanie?-zapytałDaniel,szybkododającostatniesłowo.
-Wszystkiesąwyjątkowe-odrzekłaMedison.-Możetywybierzesz?
Mogłaby przecież wybrać najdroższy albo jeszcze długo marudzić, ale nie robiła tego. Wbrew
pozorombyłabardzodobrzewychowana.Leczczyotojejchodziło?
Nie znała się na biżuterii. Może chciała uniknąć krępujących pytań, jakie mogłaby jej w tej sprawie
zadaćekspedientka.Niechciałazaprzepaścićjedynejszansy…Tuchodziłoojejinteres.
Danielprzezchwilęmrużyłoczy,poczymwybrałpierścionekzmałymczarnymoczkiem, oplecionym
biało-zielonąmasą,któratworzyłaminiaturowelistki.
-Myślę,żetenbędzienajodpowiedniejszy-odparł.
-Będziepasowałdopanipięknychoczu-uśmiechnęłasięekspedientka.
-Tak.Jestpiękny-szepnęłaMedison,gdyDanielwsunąłgonajejpalec.
Tobyłdrogipierścionek.Bardzodrogi.Niewiedziała,dlaczegowybrałakurattaki.
-Chciałemszybkozałatwićtęsprawę-odpowiedziałobojętnymtonem,gdywyszlizesklepu.-Ico,
jużniejestcizimno?
Zaabsorbowanaoglądaniempierścionka,Medisonnieodczuwałazimnaanilodowategowiatru.
-Nie-odrzekła,całyczasoglądającpierścionek.Daniel,zobaczywszyto,prychnąłmimowolnie.
-Skręcamy-mruknąłipociągnąłjąwjakąśbocznąuliczkę.
-Gdziemnieznowuciągniesz?-zapytałaMed.Nieodpowiedział.
-Zadałamcipytanie-powtórzyłapochwili.
Itymrazemnieodpowiedział.Otworzyłnatomiastdrzwipewnejobskurnejkafejkiiwszedłpierwszy.
„Anikrztykultury”-pomyślałaMedison,zamykajączasobądrzwi.Następniedosiadłasiędostolika
Daniela.
-Pocotuprzyszliśmy?-niecierpliwiłasię.
-Żebyobgadaćszczegółynaszego…„związku”-odrzekł
Daniel.
-WTAKIMmiejscu?Niemogłeśwybraćczegoś…odpowiedniejszego?-wydusiła.
-Chciałem,żebyśsiępoczułajakusiebiewdomu-zaśmiałsię.-Poproszędwiekawy- powiedział
domłodejkelnerki.Mrugnąłdoniej,akobietazarumieniłasięipotknęłaowłasnenogi.
-Nietrzeba-wycedziłaMedison.
-Darujsobie-odparłznudzony.-Miałaśnierobić przedstawień. To publiczne miejsce. Nikt cię nie
nauczył,jaktrzebasięzachowywaćwtakichmiejscach?Mniejszaztym-uciął.-Czegooczekujesz?
-Niczegowielkiego-rzekłaMedison.-Dachunadgłowąipieniędzy.
- Pieniędzy… które zawsze traktowałaś z przymrużeniem oka… - zakpił. - Nie podejrzewałem, że
usłyszęodciebie:„Potrzebujępieniędzy”…
-Teraztotysobie…daruj-wycedziła.-Aty?Czegooczekujesz?
Danielupiłtrochękawyzfiliżanki,poczympowiedział:-Maszsięniemieszaćwmojesprawyinie
przynosićmiwstydu.Ichociażudawaćidealnążonę.Resztęwytrzymam.
Twojąobecność…Wkońcuślubztobąprzyniesiemidużezyski.
- Więc… kiedy mam się wprowadzić? - zapytała. Bała się zadać to pytanie. Jednak nie chciała
dopuścićdosiebiemyśliostrachu.MedisonCarpen,któraboisięślubu?Wjejsłownikuniebyłosłowa
„strach”.Poprostu…Nieznosiłaswojejniepewności…Niewiedziała,jakąodpowiedźusłyszy.
- Jak najpóźniej - odrzekł Daniel. - Teraz możesz codziennie do mnie wpadać, żebyśmy sprawiali
wrażenie „zakochanej pary”. Na nieszczęście mam wścibskich sąsiadów - w tym miejscu prychnął
ironicznie. - Za kilka dni wydam małe spotkanie dla moich przyjaciół, żeby się dowiedzieli, że się
pobieramy.Oficjalniezamieszkaszumniewdniuślubu.
-Czytoprzyjęciejestkonieczne?-zdziwiłasię.
Chociażczytobyłozdziwienie?Tonjejgłosuzaskoczyłjąsamą.Załamywałsię.Czemu?
-WedługmnieTAK-wycedził.-Jeślicito nie odpowiada, nie przychodź. Chociaż będzie to wtedy
trochędziwniewyglądało…
-Niemartwsię-odpowiedziała.-Niemamzamiarupopsućtakdobregointeresu.
Wstałazkrzesła,zostawiającnastolenietkniętąkawę.
Podbiegładodrzwiiwyszłazkafejki.
RozdziałIV
Plamabrudnejkrwi
Jakietochore…Jakieto…Nienormalne…Jeszczepięćdnitemuchowałasięprzedpijanymojcem,
trzymającymwdłoniszczątkifiliżanki.Jeszczeczterydnitemusiedziałanastrychuswojejkamienicy z
paczkąchusteczekwręku.Wykręcanedłoniejeszczejąbolały,chociażpręginiebyłyjużwidoczne.
Tydzieńtemuleczyłarozciętąwargę.Dwatygodnietemuzdjęlijejszwyzeskroni.
Wszystkogoiłosięzaskakującoszybko,niezostawiającżadnejpamiątki.
Jużniedługojejżyciemiałosięzmienić.Miałaprzestaćuciekać.Jużniedługomiałażyćwbogactwieubokuwroga…
Ale czy to było teraz takie ważne? Nie przejmowała się, że będzie mieszkać pod jednym dachem z
człowiekiem, który zawsze ją poniżał. Za dużo przeszła, aby pozwolić na to kolejnemu mężczyźnie.
Zmieniła się. Życie nauczyło ją wielu nowych rzeczy. Nie była już tą samą nastolatką z przeszłością,
zostawioną przez matkę na pastwę losu. Dziewczyną, która litowała się nad biednymi. Teraz każdy jej
krokbyłprzemyślany.
„Teraz możesz codziennie do mnie wpadać, żebyśmy sprawiali wrażenie zakochanej pary” powiedziałDaniel.
Hmm…Agdybytakodwiedzićnarzeczonego?
Spojrzała na piękny pierścionek. Czarne oczko mieniło się w blasku słońca, którego promienie
wpadałyprzezokno.Białelistkitakpiękneznimkontrastowały.Lubiłasięwniegowpatrywać…
Czemubyniespróbować?
Wyjrzałaprzezokno.Ach,tenklimatpółnocnejAnglii…
Prawiecodzienniewpatrywałasięwszarechmury,wprzejrzystekropledeszczu.Codzienniesłyszała
odgłosmałychkropelek,którezhałasemuderzałyodachkamienicy.
Codzienniedreptałapokałużach w przemokniętych, podartych butach. Dzisiaj nie chciała krążyć bez
celu.
Zamierzałaodwiedzićdomswojego„ukochanego”.
Szybkonarzuciłanasiebiekurtkę,założyłabutyiwyszłanaszareuliceswojegomiasta.Porazkolejny
poczułaniemiłekąsaniawiatru.Szczelniejotuliłasiękurtką,poczymtruchtemruszyładrogą.
Często chodząc po mieście, zapuszczała się w tę najbogatszą okolicę. A mieszkanie swojego wroga
rozpoznałabyodrazu,wkońcutakczęstowidywałajewgazetach…
DomDanielastałwznacznejodległościodkamienicyMedison.Dziewczynapółgodzinyszłapustymi
ulicami,zanimujrzałapiękny,dużydom,zpewnościąnależącydozdrajcy.
Jakbardzoróżniłsięodjejniechlujnejkamienicy!Tutajchodnikbyłśnieżnobiały, spływające strużki
deszczu nie zostawiały na nim żadnej skazy. Medison powoli po nim przeszła, delikatnie stawiając na
każdej płytce stopy, tak jakby chodnik mógł się w każdej chwili złamać. Przy drzwiach spojrzała na
marmurowe kolumny podtrzymujące taras. Szary dom był mroczny, ale zadbany, po obu jego stronach
rosła niewiarygodnie zielona o tej porze roku trawa. Medison spojrzała na piękne czarne, rzeźbione
drzwi.Podłuższejchwiliwahania nadusiła dzwonek przy drzwiach. Rozległ się przerażający, mrożący
krewwżyłachodgłosgongu.
Chwilępóźniejdrzwiotworzyłastarszakobieta.Jejtwarzbyłagładka,tylkonaczolemajaczyłokilka
wąskichzmarszczek.Czarnewłosyzsiwymiodrostamizwiązałaztyłuwciasnykoczek.
-Czymmogęsłużyć?-zapytałaspokojnie.
-Japrzyszłam…do…-zająknęłasięMedison.
Samabyłazdziwiona,żesięjąka.Nigdynieokazywałaniepokoju,jednaktenwystawnydomnapawał
jąniepewnością,przerażeniem.
-Do…-kontynuowała.
Strasznie niezręcznie się czuła. Stała w drzwiach tego domu, przed nią była kobieta, najwyraźniej
służąca,aonaniepotrafiłapowiedzieć,dokogoprzyszła!
-Ach,toty,Carpen-usłyszałaaksamitnymęskigłos.
Danielbłyskawiczniepojawiłsięzaplecamisłużącej.-Wpuśćją,Olivio.
-Tak,już-odpowiedziałakobieta,poczymzesztywnąminąwpuściłaMedisondośrodka.
Niepewnieprzekroczyłaprógdomu.Gdypostawiłanogęnaciemnymdywanie,natychmiastogarnęłają
atmosferabogactwainienormalnejwręczelegancji.
Wszystko było tu obce, nieprzyjazne. Pokojówka, mierząca ją nienawistnym, pełnym pogardy
spojrzeniem, najwyraźniej stała się jej wrogiem numer dwa. Wygląd domu był tak smutny,
przytłaczający…
Białe marmurowe ściany na korytarzu pokryte były ogromną liczbą dzieł znanych artystów. Czarny
dywanwyraźnierysowałsięnatlebiałychmarmurowychkafelków.
Dokładnie na środku tego pomieszczenia wisiał czarny żyrandol. Pięknie rzeźbiony, nadawał temu
pomieszczeniujeszczebardziejzłowrogiwygląd.Czarnobiałemasywneschodyprowadziłynagórę.Ztej
perspektywyMedisondostrzegłajeszczekilkanaścieparinnychdrzwi,znajdującychsięnapiętrze.
-Ażtakcięzatkało?-zakpiłDaniel.-Możelepiejwezwękaretkę,zanimdoznaszjakiegośwstrząsu?
Zaciskajączęby,Medisonprzestałapodziwiaćkolejnezdobieniażyrandola.Obróciłasięnapięciew
stronęDaniela,poczymposłałamupełnenienawiścispojrzenie.
-Więcprowadź-syknęła.
Danielwykrzywiłustawkpiącymuśmiechu.
-Takwięczamną,Carpen.Tylkosięniezgub.
Poczymszybkim,pełnymgracjikrokiemprzeszedłprzezkorytarziotworzyłtrzeciedrzwipoprawej.
WMedisonwszystkowrzało.Spojrzałajeszczeraznasłużącą,którejtwarzwykrzywiałpełenpogardy
uśmiech.Niemogącdłużejznieśćtegowidoku,weszłazaDanielemdo-jaksięokazało-salonu.
Byłtopokójowielemniejszyodkorytarza,wktórymprzedchwiląsięznajdowali.Ciemnogranatowe
ściany zlewały się z podłogą w tym samym kolorze. W czarnym kominku trzaskały płomienie, rzucając
ciepłą poświatę na ciemny drewniany stół. Na stole stał piękny kasztanowy wazon ze sztucznymi
czarnymiróżamiwśrodku.Szareskórzanefotelebyłynajjaśniejszymfragmentemtegopomieszczenia.
Ciemność napierała na oczy Medison, a kontrast pomiędzy granatowymi ścianami a światłem z
kominka sprawił, że rozbolała ją głowa. Pocierając oczy, bez słowa usiadła na jednym ze skórzanych
foteli.
- Tak - zaśmiał się Daniel. - Czuj się jak u siebie w domu… Ale czy to możliwe, jeśli całe życie
mieszkałosiępraktyczniewśmietniku?
-Ach,Daniel,Daniel-westchnęła.-Zawszebyłeśmistrzemciętejriposty,prawda?
-Cóż,czyniepowinnaświedziećotymnajlepiej?-zapytał,udającwielkiezdziwienie.
Nie odpowiedziała, ponieważ zauważyła piękny, kosztowny zegar stojący na kominku, przed którym
właśnie siedziała. Rzeźbienia przedstawiały różne sceny z życia człowieka - przeciętnego człowieka,
którym ani Medison, ani Daniel nie byli. Chrzest - nie mogła pamiętać wydarzenia sprzed dwudziestu
trzechlat.Tylkomamaopowiadałajej,jakabyławtedygrzeczna,wszyscy podziwiali jej „piękną, małą
córeczkę”.
Pierwsza Komunia Święta - tu poczuła niemiły skurcz w żołądku. Właśnie w ten dzień, dzień
PierwszejKomuniiŚwiętej,opuściłająmama.Wtedycałejejżyciesięzawaliło.
Bierzmowanie - do dzisiaj pamięta te szydercze uśmiechy kolegów i koleżanek, gdy przyszła z
podbitymokiem.
Pierwszyraz,odkądsytuacjawdomusiępopsuła-pierwszyrazoddnia,wktórymzostawiłająmama,
dostaławtwarzodpijanegoojca.
Gdy patrzyła na sakramenty małżeństwa i śmierci, zaschło jej w gardle. Żołądek podszedł jej do
gardła, nie mogła wydusić słowa. Dopiero teraz poczuła, jak do jej suchych oczu cisną się łzy. Przez
chwilęmiałaprzedoczamiczarnekropki.
Aby nie zemdleć w tym dusznym pomieszczeniu, wzięła kilka głębszych oddechów. Przeszło, ale
zakręciłojejsięwgłowie.
-Czymogęnapićsięwody?-zapytała.Sercewciążwaliłojejjakmłot.
-Tak-odrzekłoschle-Olivio!Przynieśszklankęwody…zkranu-uśmiechnąłsięszyderczo.
Medisonjeszczerazspojrzałananiego,usiłujączabićgowzrokiem.
-Wybacz-odpowiedziałnajejspojrzenie.-Chcę,żebyśnaprawdęczułasięjakwdomu.Niechcęcię
peszyć.
Wtymsamymmomencie do pokoju wkroczyła Oli - via ze szklanką z wodą. Uśmiechała się jeszcze
szerzej, co sprawiało, że jej oczy były małe jak szparki, a wokół ust powstały głębokie zmarszczki.
PostawiławodęnastoleprzedMedisoniwyszłazsalonu.
-Niekrępujsię-powiedziałDaniel.-Pij.Mieszkającwtakiejdziurze,napewnopiłaśgorszerzeczy
niżnormalnawodazkranu.
Oczy Medison ciskały gromy. Miała swój honor, nie chciała znów być poniżana, a jednak w tym
klaustrofobicznym pomieszczeniu czuła się bardzo źle. Nie miała siły wstać i iść do kuchni. Przecież
nawet nie wiedziała, gdzie znajduje się to pomieszczenie! Pozostawało tylko wypić tę wodę, mając
nadzieję,żesłużącaniedosypałapodrodzejakiejśtrującejsubstancji.
Powoli podniosła szklankę. Szkło było tak cienkie, jakby miało za moment się rozkruszyć. Gdy
Medisonpoczuławustachzimnypłyn,dreszczprzeszedłjejpoplecach.
Natychmiastpoczułasięlepiej,wróciłajejenergia.
-Powiedzmi,Carpen,jakcisiępodobamójdom?-zapytałDaniel.-Czytwójrozumzdołałogarnąć
tedwapomieszczenia,takabynastępnymrazemsięniezgubić?
Wiesz, dziwię się, że w ogóle zdołałaś tu dotrzeć. To jedna z lepszych dzielnic w tym mieście, nie
wiedziałem,żepotrafisztudojść…
-Niewysilajsięjuż-powiedziałaspokojnieMedison,chociażbyłabardzozdenerwowana.
-Och,nie,mówienieprawdyniejestdlamniewysiłkiem-zachichotał.- Chcę tylko powiedzieć, że
część znajomych wie już o mojej decyzji, mianowicie - o zamiarze zawarcia małżeństwa. Nie wiedzą
tylko,kimmabyćmojażona.Takwięczajakieśdwatygodnieurządzęmałeprzyjęcie…
-Zadwatygodnie?-przerwałamuprzerażonaMedison.
- …I zaproszę większość gości. Chociaż pomyślałem, że lepiej ograniczyć się do minimum, bo po
pierwsze,chybazbytbycięonieśmielaliswojąklasą,którejty-nieoszukujmysię-niemasz-zaśmiał
się,aMedisonpoczuła,jaksercezaczynajejszybciejbić,akrewwrzeć.-Apodrugie,niechciałbym,
żebytyleosóbwidziało,żemojażonapokazujesięwtakich-spojrzałnajejubranieiwykrzywiłtwarz
wpodłymuśmiechu-szmatach.
Medisonczuła,żezarazniewytrzymatychobelg.Naglezaschłojejwgardle.Mocniejzacisnęłaręce
naszklancei…
-Ała!-wrzasnęłazbólu.
Zacisnęłaręcenaszklanceztakąsiłą,żecienkieszkłopękło.Jejdłońzaczęłaobficiekrwawić,krew
wypływała spod mocno zaciśniętych pięści i spadała na jasne fotele. Ostre odłamki wbijały się coraz
głębiejwjejskórę,leczonamocniejzaciskałarękę.
- Idiotka! - syknął Daniel, po czym podszedł do niej i siłą rozwarł jej dłoń. Aż syknęła z bólu, gdy
przypadkowonacisnąłnajedenzodłamkówszkła,wbijającgomocniejwranę.
Ponownie na niego spojrzała. Teraz znowu prawie nie czuła bólu. Krew wypływała szybko z
otwartychran,dająculgęjejnerwom.
-Idziemy-powiedziałDaniel,poczymmocnopociągnąłjązarękę.
Chcącniechcąc,Medisonposzłazanim.
Gdy wyszli z salonu na korytarz, jej policzki musnęło chłodne powietrze. Wzięła głęboki wdech i
natychmiastpoczułaostrybólwprawejdłoni.
Szli szybko przez korytarze, po schodach, mijając kolejne drzwi, aż w końcu Daniel pchnął jedne z
nich i pociągnął za sobą Medison. Byli w kuchni. Natychmiast odkręcił zimną wodę i wsadził rękę
Medisonpodkran.Wodazabarwiłasięnaróżowoodciemnoczerwonejkrwi.
-Olivia!-krzyknął.-Olivia!
Niktsięnieodezwał.
-Oddanejsłużącejniema?-zakpiłanerwowoMedison.
Patrzyła,jakkrewwypływa,niezwalniająctempa.
-Zamknijsię-warknął.
Ponowniepoczułaprzypływagresji.Wyciągnęłaspodkranuobficie krwawiącą rękę i zamierzyła się
naniego,gotowadouderzenia.Danielzauważyłtoichwyciłjejrękę,gdybyławpołowiedrogidojego
policzka.
-Jesteśchorapsychicznie-wycedziłprzezzaciśniętezęby.
-Bardzomożliwe.Zwariowałamprzezciebie!-odparła.
Wtymmomenciedrzwidokuchniotworzyłysię.
Stała w nich kobieta ubrana tak samo jak Olivia, tyle że to nie była ona. Twarz tej służącej była
łagodniejsza, pokryta licznymi zmarszczkami. Na jej twarzy przez cały czas błąkał się miły, matczyny
uśmiech.
-Oliviiniema,skończyłaswojązmianę-powiedziała.Wczymmogępomóc?
-Zetrzyjkrewzpodłogi,Rebeko-odpowiedział.-Mójgośćzrobiłsobiekrzywdę.
Kobieta spojrzała na rękę Medison, po czym przekręciła głowę na bok. Pomiędzy jej brwiami
pojawiłasięmałazmarszczka.
Medisondopieroterazzauważyła,żejejdłońbyłacałaczerwona,anadmiarkrwiobficie spływał na
czarnyrękawkoszuliDaniela.Onrównieżtozauważyłiszybkopuściłjejrękę.
-Myślę,żeteranętrzebaopatrzyć-powiedziałaRebeka,anajejtwarzypojawiłasiętroska.-Nie
wyglądatoładnie.
- Nie mam teraz czasu na jeżdżenie po szpitalach - warknął na nią Daniel. - Zajmij się nią, jeśli
potrafisz.Jawychodzę.Mamspotkanie.
Patrzączobrzydzeniemnapoplamionykrwiąrękawkoszuli,wyszedłzkuchni.
- Niech pani pokaże tę rękę - powiedziała Rebeka z troską w głosie. Delikatnie ujęła dłoń Medison
niemalprzezroczystymidłońmiisyknęła:-Tusięnieobejdziebezszwów.
- Nie! - krzyknęła Med. Ci wszyscy chirurdzy za dobrze ją znali. - Nie… To niepotrzebne. Jeśli ma
panijakiśbandaż,chusteczkę…
-Proszęmimówić„Rebeka”-odrzekłazuśmiechem.-Inaprawdęmyślę,żetęranętrzebaopatrzyći
założyćszwy.
Jestdośćgłęboka.
Medisonwestchnęła.Byłowidać,żeRebeka,razemzeswojąmatczynatroską,niepoddasiętakłatwo.
-Proszętylkoochusteczkę-powiedziałatwardo.-Itakmuszęjużiść,przejdęsiędotegochole…do
szpitala.
RebekawestchnęłaipodałaMedisoncałąpaczkęchusteczekhigienicznych.
-Dziękuję-Medisonjeszczerazspojrzałanatwarzkobiety,całąpooranązmarszczkami.Cośskłoniło
jądouśmiechu.-Dowidzenia.
-Dowidzenia-odrzekłaRebeka.
Medisonszybkoopuściłakuchnię.Dowyjściakierowałasięśladamikrwi,wyraźnierysującymisięna
białejmarmurowejposadzce.Czułakłuciewręce,wiedziała,żezakilkanaścieminutbędzieprzeżywała
katorgiwszpitalupodczasusuwaniaszkła.Starającsięotymniemyśleć,zeszłazeschodówizdjęłaz
wieszaka kurtkę. Ponownie spojrzała na rękę. Krew przesiąkała już przez chusteczkę. Zamknęła oczy,
zacisnęłapięśćistarającsięniewydaćjękubólu,wsunęłarękęprzezrękawkurtki.
W końcu wyszła na dwór. Pogoda ani trochę się nie zmieniła. Na niebie pojawiło się tylko jeszcze
więcejszarychchmur,zwiastującychponownąulewę.MedisonszybkimkrokiemopuściłaterenDanielai
udałasięwstronęszpitala.
Ileżtojużrazytambyła…Coterazpowielekarzowi?Żebyłaunarzeczonego,któryprzezcałyczasją
poniżał?Żezezłościgołymirękomazdusiłaszklankę,aonnieodwiózłjejdoszpitala,bomiałspotkanie
biznesowe?
Wkońcuznalazłasięprzeddrzwiamiszpitala.Otworzyładrzwiinatychmiastpoczułaznajomyzapach
lekarstwibutlizkroplówkami.Przyprawiałjąomdłości.Czuła,żepustyżołądekskręcasięzgłodu,ale
itakbyłojejniedobrze.
Podeszładorecepcjonistkiijużotwierałausta,aletamtatylkospojrzałananią,jejrękę zawiniętą w
chusteczkę,poczympodniosłatelefonipowiedziała:-DoktorzeHogans,paniCarpenprzyszła.Czymoże
zejśćpannadół?
Chwilępóźniejodłożyłasłuchawkę.
-DoktorHogansjużidzie.
-Dziękuję-bąknęłaMedison.
Usiadłanajednymzbiałych krzeseł. Spojrzała na czerwoną już chusteczkę i zastanowiła się, co tym
razem powie jej ten miły doktor Hogans. Można by powiedzieć - jedyny przyjazny jej człowiek w jej
otoczeniu.
Chwilę potem zauważyła go. Mężczyzna przed pięćdziesiątką szedł w białym fartuchu, niosąc pod
pachą grubą czarną teczkę. Krótko ostrzyżone brązowe włosy, broda tego samego koloru i szare oczy
nadawałyjegotwarzywyrazwyższości.Pewniewyglądałbynaważniaka,gdybynieten uśmiech - teraz
takpodobnydouśmiechuRebeki.
Doktor Hogans niemal od razu dostrzegł Medison. Położył teczkę na ladzie recepcji, po czym
uśmiechnąłsięjeszczeszerzej.
- Witamy naszego stałego gościa - zachichotał. - Medison, co tam dzisiaj? Spadłaś ze schodów czy
jeździłaśnarolkach?
-Nicztego-odrzekła.GdyzobaczyładobrodusznegodoktoraHogansa(którydoskonalewiedział, w
jakiejjestsytuacji,alenierozmawiałzniąnatendrażliwytemat),jejhumorpoprawiłsię.-Tymrazem
tojatroszkęzawiniłam.
Iwyciągnęłakuniemurękę.
-Ojojoj,nocotypowiesz-zacmokałdoktor,delikatniezdejmujączakrwawionąchusteczkęzjejdłoni.
Gdy zobaczył ranę, lekko się skrzywił. - TROSZKĘ zawiniłaś? Hm… Chodź, trzeba to porządnie
opatrzyć.Pełnotuszkła.
Medisonniechętniepoczłapałazanimdojegogabinetu.
Zapach szpitala był tam jeszcze intensywniejszy. Niechętnie usiadła na krześle. Czuła, jak doktor
Hoganszaciskanajejprzedramieniupasek.Terazspodziewałasięnajgorszego.
-Jaktosobiezrobiłaś?-zapytał,uciskającniektóremiejscanajejręce,ażMedisonsyknęłazbólu.Przepraszam.
Chodziłaśnarękachposzkle?Dotegopotrzebnesąlatawprawy!
-Nie,ja…-zawahałasię-zamocnozłapałamszklankę…
AŁA!
Wtymsamymmomenciecałąjejrękę,począwszyodśrodkadłoni,przeszyłból,jakbyktośprzepuścił
przez nią prąd elektryczny. Łzy same napłynęły jej do oczu. Wiedziała, że będzie boleć. Ale żeby tak
bardzo…?
-Nocóż-zamyśliłsiędoktor-chybapowinienemdaćcicośznieczulającego.
-Aniedałmipan?!-ażkrzyknęłaMedison.
-Słońce,nietakierzeczyprzecierpiałaś!Pamiętasz,jakoczyszczałemcitęranęnaprzedramieniu?Nie
dość,żeznajdowałysięwniejkawałkiszkła,tojeszczebyłastraszniezabrudzonaziemią!
Medison westchnęła. Nie było sensu przypominać mu, że była wtedy nieprzytomna. Następne, co
poczuła,towbijanieigływrękęipowolnedrętwieniedłoni.
-Ico?Terazcośczujesz?-zapytałdoktor.
-Nie-westchnęłaizamknęłaoczy.
-Awięctonie…twójojciec?
-Nie…Chybazrobiłsobiewolne-zachichotałanerwowo.
Mijały kolejne minuty. Znieczulenie powoli słabło, lecz Medison i tak nic nie czuła poza
nieprzyjemnymmrowieniemwręce.
- No i gotowe! - powiedział doktor po dziesięciu minutach. - Szwy złożone. Przyjdź za tydzień do
kontroli,za dwa tygodnie pewnie je zdejmiemy. I może lepiej wybieraj plastikowe kubeczki. Nie mają
takiejtendencjidotłuczeniasiępodwpływemsiły.
- Niech będzie - odrzekła, zupełnie pozbawiona sił. Czuła już pieczenie w ręce, a to był dopiero
początek.
-Maszwdomujakieśtabletkiprzeciwbólowe?-zapytał.
- Ja… Yyy… - i zanim zdążyła dokończyć, doktor Hogans wcisnął jej w zdrową rękę jedno
opakowanietabletek.
-Potraktujtojakoprezenturodzinowy…Dolatajeszczedużoczasu,ale…
- Dziękuję - burknęła Medison i czym prędzej wyszła z gabinetu. Po drodze spojrzała na
recepcjonistkę.Tauparciepisałacośnaklawiaturzekomputera,cochwilazerkającnaMedison.
Nadworzetymczasemrozpętałosięprawdziwepiekło.
Zaczęłolać,zerwałsiępotężnywiatr, co jakiś czas mała kuleczka zamarzniętego deszczu spadała na
głowęMedison.
Niechcączabardzoprzemoknąć,zaczęłabiecdodomu.
Pół godziny później stała przed swoją kamienicą. Szare kałuże przy śmietnikach były o wiele
brudniejsze niż te w centrum miasta. Po czerwonej cegle spływała tania farba graffiti. Jak bardzo to
otoczenieróżniłosięoddomuDanielaBrooginsa!Medisonzaczęławstydzićsięswojegomieszkania.
Pochwiliwahaniaweszładociemnej,brudnejklatkischodowej.Planowałapoczytać książkę, zrobić
sobiecośnakolację.Dzisiajojciecpewnieznowuwrócinadranem,okołosiódmej.Onazdążyjużsię
wyspać.Jakiemarnetożycie…
Niewielemyśląc,pchnęładrzwi.Nieweszłajednakdopustegomieszkania.Zdążyłwrócić…
RozdziałV
MojemiejscenaZiemi
Stała sparaliżowana na korytarzu. Drzwi do mieszkania były uchylone. Słyszała skrzypienie
podłogowychdesek,niewidziałajednak,ktoponichchodzi.Aletomogłabyćtylkojednaosoba.
Jaktomożliwe?Otejporzenigdyniebyłogowdomu.
Czyniepowiniensiedziećterazwpubie,awrócićdopierowpołudnie?Cosięstało?
Medison nie mogła się poruszyć. Czuła nieprzyjemną woń papierosów. Nie miała wyjścia. Nie było
dokąduciec.
W końcu zebrała się w sobie i otworzyła drzwi. Zamiast świeżego powietrza z zewnątrz wdychała
smródalkoholuipapierosów.Mieszkaniebyłozadymione.Szarechmurydymuunosiłysięw powietrzu,
ograniczając widoczność. Woń alkoholu nieprzyjemnie drażniła nozdrza. W końcu pośród bałaganu
Medisondostrzegłaczłowieka.Onjeszczejejniewidział.
Mężczyzna był przystojny, ale bardzo zaniedbany. Miał na sobie brudne i porozdzierane w kilku
miejscach ubranie. Jego brązowe włosy były rozczochrane, na twarzy widniały szarawe zacieki od
deszczuzmieszanegozbrudem.Oczybyłyzamglone,patrzyływjedenpunkt.Wdłoniodługich,brudnych
paznokciachmężczyznatrzymałniedopałekpapierosa.
SamuelCarpen,człowiek,któryzniszczyłżyciesobieiswojejcórce.Nienawidziłagozcałegoserca.
Wkońcuodwróciłtwarzwjejstronę.Dostrzegłją,stojącąwdrzwiach.Gdyzobaczyłprzerażeniena
twarzycórki,uśmiechnąłsięszyderczo.
-Jesteś-powiedziałochrypłymgłosem.-Ukrywaszsięprzedemną?
Nieodpowiedziała.Nie mogła w to uwierzyć. Bardzo uważała, żeby nie spotkać się z nim w domu,
obiecałasobie,żeniezrobijejkrzywdy.Ateraz…Stałprzednią.Wściekły,uśmiechniętynamyślotym,
żemożesięnakimśwyżyć.
-Myślałem,żemoja córka będzie w domu i zrobi mi obiad - jego głos przez cały czas przypominał
charkot rozwścieczonego psa - a ciebie nie ma… Nie czekasz na swojego ojca. A ja stoję tu już od
godziny…Chybaniepostąpiłaśrozważnie,prawda?
Złowróżbny ton jego głosu sprawił, że przez jej ciało przeszły dreszcze. Chciała się ruszyć, ale nie
mogła.Nigdyprzednimnieuciekała,czekała na cios, po którym to on uciekał, aby ponownie się upić.
Terazteżniewybiegłazdomu.Niepozwoliłajejnato…duma?
Samuel podszedł do niej wolnym krokiem. Czuła coraz intensywniejszą woń papierosów. Od dymu
zaczęłyjejłzawićoczy.
-Acotytammasz…?-zapytałispojrzałnajejlewąrękę,naktórejznajdowałsię…
„Nie.Błagam,tylkonieto”-myślała.Niestety,byłozapóźno.Zauważyłdrogocennypierścionek.
Jakmogłabyćtakgłupia?Wiedziała,żejestwmieszkaniu,byłapewna,że jeśli zobaczy pierścionek,
wpadniewszał.Czemugoniezdjęła?
Zanimzdążyłazaprotestować,podniósłjejrękęizacząłoglądaćdrogiprzedmiottkwiącynajejplacu.
- No, no, no… Co ty nie powiesz… - zamruczał, chociaż nie odezwała się ani słowem. - Ukrywać
przedtatusiemtakiecudo…Nieładnie…
Samuelwykręciłjejrękę.
Krzyknęła.Łzypopłynęłyjejpopoliczkach.
-Cwanasięzrobiłaś,co?-warknął,usiłujączdjąćpierścionekzjejręki.-Alezemnątonieprzejdzie.
O,nie…
Postanowiłazrobićcoś,cojeszczenigdysięjejnieudało.
Podniosłaprawą,wolnąrękę,poczymzcałejsiłyuderzyłaojcawtwarz.
Oszołomionymężczyznacofnąłsięokilkakroków.
Chociaż bandaż na ręce Medison sprawił, że uderzenie nie było mocne, policzek Samuela zrobił się
czerwony. Przez chwilę wpatrywał się w tak samo zdziwioną córkę. Jej umysł nie pracował teraz
trzeźwo.Czułasięjakponarkotykach,zemocjiniemogłaoddychać.
Chwilępotemdotarłodoniej,żemoże,awłaściwiemusiuciekać.Tobyłojedynewyjście.
Przezotwartedrzwiwypadłanakorytarziczymprędzejwybiegłazkamienicy.Wiedziała,żewkażdej
chwilimożejądogonić,biegławięc,niezwalniając.Jejsercewciążmocnobiło.Nogi strasznie bolały
odnieustannegochodzeniapomieście.Niezważałanato.Biegła.
Niewiedziała,gdziebędzienocować,niemyślałateraz,żenikogoniezna.Oprócz…Daniela.
Nie!Niemogłasiędoniegoudać.Niewtakimstanie!
Choćbymiałanocowaćnaławcewparku…
Wkońcuniemiałajużsiły.Zaczęłatrzeźwomyśleć.
Zimne,ostrepowietrzeuderzyłojąwtwarz.Ajednak.
Znajdowałasięwparku.
Dopieroterazzrozumiała,żeniemożewrócićdodomu.
Nieteraz.Jużnierazojciecodgrażałsię,żejeśliucieknie,to…
Aonawiedziała,żejestdotegozdolny.
Stałateraz,cienkoubrana,wparku.Zkażdejstronyotaczałająciemnośćnocy,każde drzewo rzucało
na zaśmieconą aleję złowrogie cienie. Wszystko wydawało się większe, straszniejsze. Usiadła na
pobliskiejławeczce,podciągnęłanogipodsamąbrodęizczystejbezsilnościzaczęłapłakać.
Jejłkaniebrzmiałostorazygłośniejwtejpustejalei.
Obokniebyłonikogo.Niktniemógłjejpomóclubdobić.
Byłojejprawieobojętne,cosięzniąstanie.Możenawettrochęchciałaumrzeć,przestaćcierpieć.Ból
w rozciętej dłoni był nie do zniesienia, Do tego wykręcona ręka dawała o sobie znać. Zimno coraz
boleśniejkąsałojejskórę,zdawałojejsię,żełzypowolizamarzają.
Dotegonagleuświadomiłasobie,żejeststraszniegłodna.
Opróczmałegośniadaniaiszklankiwodyodrananiemiałaniczegowustach.
Nagle przestała płakać. Spojrzała wilgotnymi oczyma na niebo. Była pełnia. Księżyc świecił tak
jasno…Jednakrobiłosięcorazciemniej.Ciemnośćnapierałanajejoczy,chociażksiężycbyłwyjątkowo
jasnyiświeciłzniezwykłąmocą.
Powieki ciążyły, więc zamknęła je. Położyła głowę na zimnej ławce, skuliła się i drżąc z zimna,
utonęławotaczającejjąnocnejciszy.
***
Niezwykłajasność,nietypoweotejporzerokuciepło
wypełniałopark.Przyjemnyciepływiatrporuszałlekkoliśćmidrzew,trawazdawałasiębyćzieleńsza
niżzazwyczaj.
Wszystkieelementyjesiennegokrajobrazupasowałybydosiebie,gdybyniejedenszczegół…
Byłanimpostaćdziewczynyskulonejnabrązowejławce.
Jejjasnobrązowewłosyopadałynaramiona.Miałazamknięteoczy.MedisonCarpenciąglespała,nie
mogącpodziwiaćpięknategoporanka.
***
Obudziłasię.Zezdziwieniemstwierdziła,żezamiastw
swoimłóżkuleżynaławcewparku.Poranekbyłciepły,liścienadrzewachkołysałysięjednakpod
wpływemwiatru.
Rozprostowałanogi,poczymusiadłanaławeczce.Nagledotarłydoniejszczegółyostatniegodnia…
Ostatniejnocy…
Jego rozwścieczona twarz, oczy ciskające błyskawice i ten nadrealistyczny zapach tytoniu… Zbyt
prawdziwy…
Nim spostrzegła, stało przy niej sześciu chłopaków w wieku około piętnastu lat. Każdy z nich miał
bluzęzkaptureminiskoopuszczonespodnie.Prymitywnetwarzewyglądałyspodkapturów.Widaćbyło
łysegłowy.
Nagle jeden z nich chwycił ją za obolałą rękę i przygwoździł do drzewa. Medison zaczęła się
wyrywać,oszołomionanagłympojawieniemsięchłopców.Gdyjedenznichwyjąłnóż,ugięłysiępodnią
nogi…
Zaczęła ich gryźć, kopać, pluć, byle tylko uciec. Nagle zapragnęła żyć. Powoli zaczęły opuszczać ją
siły.Nieprzestawałajednakwalczyć.Widziałachłopakaznożem,któryzbliżałsiędoniejzszyderczym
uśmiechem.Krzyczała,łzyspływałypojejpoliczkach,niktjednaknienadchodził.
Częśćjejświadomościmówiła,żepowinnapogodzićsięzlosem,drugakazałajejwalczyćdokońca.
Zimnymetalprzyłożonydoskroniotrzeźwiłją.Nanowopodjęławalkę.Niepoddawałasię,ponownie
gryzłaikopała.
Jużprawieudałosięjejuwolnićprawąrękę,gdyotrzymałabolesnyciospięściąwbrzuch…
Nagleopuściłyjąresztkisił.Poczuła,jaknóżrozcinajejskóręnaskroni,nieczułajednakbólu.Ciepłe
krople krwi spływały po jej skroniach, policzkach i wpływały do ust. W końcu oszołomiona kolejnym
ciosemwżołądek,upadłanaziemię.
Przez na wpół przymknięte powieki widziała nastolatków, którzy śmiejąc się i lekko popychając
nawzajem, odeszli, podczas gdy ona wykrwawiała się na śmierć. Czuła ciepło na brzuchu, twarzy.
Zdawałasobiesprawę,żenadchodzijej koniec. Nagle zaczął padać deszcz. Mieszał się z krwią na jej
twarzy.Corazbardziejoddalałasięodsiebie.Czyumierała?
WkońcuzimnekropledeszczuobudziłyMedison.
Popięknymporankuniebyłośladu.Zerwałsięwiatr,trawajakbyściemniała.Byłomglisto,rozpadało
się.
Nabrązowejławcesiedziała,całaizdrowa,aleprzemoczonaMedison.Bezśladukrwinaskroniach,
bezciemnejczerwonejplamynabrzuchu.
Tobyłtylkosen.
Jednaknieczutasiętubezpiecznie.Choćbyłopusto,miaławrażenie,żezachwilęzzakrzakówwyłoni
sięszóstkanastolatkówwkapturach…
Nietracącczasunaoswajaniesięzchłodem,wstałazławki.Otrzepałaubraniezkurzuipodążyław
stronęwyjściazparku.
Niewiedziała,dokądmasięudać.Wolałanieryzykowaćwracaniadodomu,wobawie,żejejojciec
będzietamnaniączekał.Możeuważał,żeprzyjdzie,abysięogrzać,awtedypierścionekbędziejego?
Mogłaby iść do szpitala… Jednak obawiała się, że doktor Hogans w końcu przestanie tolerować
zachowaniejejojcaizadzwoninapolicję.Wtedybędzieponiej.
Jedyne,comogłaterazzrobić,toalbowędrowaćbezcelupomieście,alboudaćsiędoDaniela.Mgła
gęstniała,achmurystawałysięcorazcięższe.Perspektywamarznięciawtymmiejscuwydawałasięjej
conajmniejodpychająca,biorącpoduwagęostatniąnoc.Iznowu,takjakweśnie,walczyływniejdwie
części jej świadomości: jedna, opiekuńcza, radziła jej iść do Daniela, ogrzać się i uspokoić. Druga,
ogarniętadumą,nakazywałapodnieśćwysokogłowęiiśćprzedsiebie.
Nagleusłyszałagłosy.Szybkoobróciłagłowęwkierunkumiejsca,zktóregonadchodziły.Zobaczyła
grupęnastolatków.
Mielitesamebluzy,tesametwarze,byliwtymsamymwiekucooprawcyzesnu.
Jej nerwy napięły się do granic możliwości, krew odpłynęła z twarzy. Czuła, jak nogi się pod nią
uginają, więc usiadła na ławce. Pusty żołądek zaczął się buntować i skręcać z głodu. Bynajmniej nie
pomogłojejto.Jednakgrupa „oprawców ze snu” przeszła obok niej obojętnie. Nikt nie spojrzał na jej
postać,bladąiwycieńczoną,siedzącąnaławce.
Jakbybyłapowietrzem.
Medisonodetchnęłazulgą.„Czyjawariuję?”-zapytałasiebiewmyślach.
Jednak była pewna, że każdy byłby oszołomiony i zdenerwowany po nocy spędzonej samotnie pod
gołymniebem,zjednąrękąnaznaczonąpręgami,adrugąowiniętąbandażem.
NagleMedisonpoczułaprzypływ sił. Postanowiła, że pójdzie tam, gdzie chociaż w pewnym stopniu
będziebezpieczna.Wyszłazparkuiskierowałasięwstronęulicy,naktórejmieszkałDaniel.Po chwili
na nowo zaczął jej doskwierać ból w zranionej ręce. Włożyła ją do kieszeni. Nie było tam tabletek
przeciwbólowych.Musiaływypaśćzkieszeni,gdybiegła…
Po kilkudziesięciu nieszczęsnych minutach, podczas których wiatr niemiłosiernie smagał jej twarz, a
kropledeszczupadałycorazgęściej,dotarładocelupodróży.Domstał,byłtakijakostatnio,nicsięnie
zmieniło.Wodaspływałazjasnychkafelków,niepozostawiającnanichżadnegośladu.
Medison podeszła do ciężkich, czarnych drzwi i zadzwoniła. Niemal natychmiast usłyszała kroki, a
chwilę potem drzwi otworzyły się. W progu stała wrogo nastawiona do niej służąca. Spojrzała na nią
przymrożonymioczymaiuśmiechnęłasiękrzywo.-DopanaDaniela?-zapytałagłosempełnymjadu.
- A co? Że niby do pani? - warknęła Medison. Szyderczy uśmiech znikł z oblicza Olivii. Teraz jej
twarzbyłanapięta.
Wyglądała,jakbyzałożyłananiąmaskę.
Oliviauchyliłaszerzejdrzwi.Medisonweszłaprzeznie.
Myślała, że w środku będzie cieplej niż na dworze, jednak myliła się. Srogie ściany korytarza nie
dawałyciepłaaniciału,anioczom.Porazpierwszyzapragnęłaznaleźćsięwprzytulnymsaloniku.
-Zarazkończęzmianę.Rebekapowinnatubyćzajakieśdziesięćminut.Mamnadzieję,żepanisobie
poradzi…-OliviaponowniezmierzyłaMedisonodstópdogłów.
Ton jej głosu świadczył jednak o tym, że chciałaby, aby gość wylał na siebie garnek z gorącą wodą
albo lepiej - spadł ze stromych schodów z kubkiem wrzątku w ręce. Nie umknęło to uwadze Medison.
Założyłaręcenapiersiiodpowiedziała:-GdzieDaniel?
-PanDANIEL-Oliviapodkreśliłatoimię,jakbyMedisonniewolnobyłozwracaćsięna„ty”do…
przyszłegomęża-jestwsalonie.Przeglądaważnenotatkiiniechce,abymuprzeszkadzano.
-Chybazepsujęmuplany-powiedziałaMedison.
-Amożeniebędzieszmusiała?-rozległsięzaniąmęskigłos.
Na korytarzu stal Daniel i z ciekawością przyglądał się Medison. Ściślej mówiąc - ze złośliwą
ciekawością. Patrzył na jej ubranie z uniesionymi brwiami. W jego oczach widać było wręcz
politowanie.
-Widzę,żeupodabniaszsię do tego mieszkania - zaśmiała się Medison. - Zmieniasz się w demona?
No, no, no… Czarne oczy, blada cera… Jeszcze pofarbuj sobie włosy na czarno, a zacznę się ciebie
bać…
-Więcjeszczeniezaczęłaś?-szczerzezdziwiłsięDaniel.
Ponowniespojrzałnajejbluzę,która-terazMedisontozauważyła-nosiłanasobieśladyniedawnego
zmaganiasięznaturą.-Cojatuwidzę?Wybrałaśsięwczorajnabiwak?
-Jakidowcipny…-wycedziłaMedison.-Byłampewna,żebiznesmeniwykazująsięwiększąkulturą
wobecswoichgościizapraszająichdosalonu,zamiastdręczyćnakorytarzu.
Kpiącyuśmiechnieschodziłzjegotwarzy.Nadalmiałuniesionebrwi.
- Trafne spostrzeżenie, ale ta zasada dotyczy tylko ludzi na poziomie, a nie tych z marginesu
społecznego-zakpił.
-Nieposuwajsięzadaleko,ty…
-Dokończ,śmiało!Chcęusłyszeć,kimjestem-zaśmiałsię.
-PanieDanielu-powiedziałaOlivia,udaremniającdokończeniewypowiedziprzezMedison. - Moja
zmianajużsięskończyła.Czymogęwyjść?
-Tak,idź.
-Dowidzenia,panieDanielu-zaszczebiotałasłodko,takjakbyMedisonwogóleniebyłowpokoju.
Oliviazdjęłazwieszakaohydnypłaszczkolorubrudnejżółciizałożyłago.Niespojrzawszynawetna
Medison,wyszła.Zatrzasnęłazasobąpotężneczarnedrzwi.
Medisonstałapośrodkukorytarzai patrzyła na znienawidzoną twarz blondyna. Myślała, że gdy będą
samnasam,łatwiejbędziejejzadaćtopytanie.Terazjednakczuła,jakcorazbardziejpiekąjąpoliczki.
NieuszłotouwadzeDaniela.Przekrzywiłlekkogłowę,uważniesięjejprzyglądając.
-Mamprośbę-rzekła,awłasnygłoswydałsięjejdziwnieobcy.
Miałanadzieję,żeDanielzrozumie,ocojejchodzi,ibezsłowapowiejej,gdziemaiść.Nicjednak
niewskazywałonato,żedomyśliłsię,zczymdoniegoprzyszła.
Gdy już miała go zapytać, drzwi wejściowe ponownie się otworzyły i weszła przez nie Rebeka. Jej
płaszcz miał ten sam krój co nakrycie Olivii, był jednak blado różowy. Rebeka w niczym nie
przypominała służącej, bardziej wyglądała jak pani tego domu. Jej szczupła sylwetka i matczyna twarz
takbardzoróżniłysięodpostaciOlivii,którabyłapotężnaizdawałasiębyćprzeznaczonądosłużeniaw
choćbynajmniejszejposiadłości.
- Dzień dobry - powiedziała Rebeka, uśmiechając się dobrotliwie do Medison i Daniela. - Pan
wybaczy,żesięspóźniłam.
-Nicsięniestało-odparłsztywnoDaniel.
- Zaraz zrobię drugie śniadanie, na pewno są państwo głodni - odrzekła. Następnie spojrzała na
Medison i wyczytała z jej twarzy, jaki ma problem. Nietrudno było się domyślić, biorąc pod uwagę
szarawybandażibrudneubranie.Danielmusiałudawać,żeoniczymniewie.-Możezechciałabypani
wziąćkąpielprzedśniadaniem?Wyglądapaninazmęczoną.
- Chętnie - Medison spojrzała na Daniela, który z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Patrzył
gdzieśnaścianę,akącikijegoustlekkodrgały.
-Zaprowadzępanią-zaproponowałaRebeka.Przeszłaprzezkorytarz,aMedisonruszyłazanią.
Czarnydywantłumiłichkroki.Wkońcuweszłynapiętropoczarno-białychmarmurowychschodach,
po czym skręciły w prawy korytarz. Było tam pełno kwiatów i obrazów w ponurych barwach. Czarne
ściany korytarza wyglądały, jakby opłakiwały nieczułe serca mieszkańców tego domu. Białe kwiaty
jaśminuzdawałysiędawaćnadziejęnalepsząprzyszłość.
-Totutaj-powiedziałaRebeka,uchylającbiałe,kontrastująceześcianądrzwi.-Zarazprzyniosępani
nowyręcznik.Proszęsięczućjakusiebie.
-Dzięki-szepnęłaMedisoniweszładołazienki.
Drzwisamezatrzasnęłysięzanią,a ona stała sparaliżowana, z szeroko otwartymi ustami, wpatrując
sięwniezwykłerozmiaryłazienki.
Byłaonawielkościconajmniejjednegosalonu.Kafelkinaścianachinapodłodzebyłybarwyciemnej,
niemalże czarnej zieleni. Takiego samego koloru była wielka okrągła wanna z prysznicem. Obok niej
wisiał biały grzejnik, na którym nie było ani jednego ręcznika. Pod czarną umywalką leżał dywan tego
samegokoloru,ledwowidocznynatleciemnozielonychkafelków.Nadumywalkąwisiałaszafkakoloru
zgniłejzieleni.
Medison podeszła do lustra stojącego obok wanny. Jego brzegi były ozdobione szmaragdowymi
kamieniami. Dopiero teraz zobaczyła, jak żałośnie wygląda. Na czerwonej bluzie, którą założyła, były
czarne smugi z ziemi, spodnie wyglądały tak samo. Buty całkiem się porozklejały i były rozerwane w
kilku miejscach. Na twarzy Medison widać było szare zacieki od deszczu, jej włosy natomiast były
potargane,zwisałyżałośnie,układającsięniedbalenaramionach.
WtymmomenciedrzwiłazienkiotworzyłysięiweszłaprzeznieRebeka.Niosłaciemnoszaryręcznik,
mydłoiszampondowłosów. Medison zastanawiała się, skąd w tym domu damskie środki higieniczne.
PodeszładoRebekiizabrałaprzyniesioneprzezniąrzeczy.
- Za pół godziny będzie drugie śniadanie, więc proszę się skierować do jadalni. To pomieszczenie
usytuowane obok małego salonu na parterze. W razie problemów proszę mnie zawołać. Życzę miłej
kąpieli-Rebekarecytowałatesłowajakwiersz,któregonauczyłasięnapamięć.
-Niemasprawy.Askądtutenszampon?-Medisonniemogłasiępowstrzymaćprzedzadaniemtego
pytania.
Rebeka spuściła na chwilę głowę, a potem popatrzyła na Medison udręczonym wzrokiem, jakby
szukającwłaściwejodpowiedzinatopytanie.Nagleuśmiechnęłasięiodpowiedziała:
-Totakieniezbędnerzeczy,zawszesięmogąprzydać,prawda?
Uśmiechnieschodziłzjejtwarzy,jakbybyłwyuczony.
Medison zastanawiała się przez chwilę, czy wiecznie szczęśliwa postawa nie jest określona w
regulaminiepracysłużącychwtymdomu,apotemodpowiedziała:-Jasne.Poradzęsobie.
Poczekała,ażRebekawyjdzie,izaczęłazrzucaćzsiebieubrania.Napuściładowannygorącejwodyi
wlałatrochęmydła.Wodazaczęłasiępienić,wydobywający się z niej zapach wanilii stawał się coraz
intensywniejszy.Wkońcuwannabyłapełna.Medisonweszładoniejizanurzyłasięposzyjęwgorącej
wodzie.Wszystkiemięśniejejciałarozluźniłysię,zapomniałaobólu,otroskach,ożyciu.Terazczuła
tylko ciepło wody, wdychała przyjemny zapach wanilii. Zamknęła oczy. Jeśli tak miało wyglądać jej
życie,tozgadzałasięnawetnanajgorszedocinkiDanielaiOlivii.
Minąłkwadrans,zanimMedisoncałkowiciesięodprężyła.
Szybkoumyławłosymigdałowymszamponemiwyszłazwanny.Niemalżenatychmiastpoczułachłód
atakujący każdy skrawek jej ciała. Nadpływał z każdej strony od ciemnozielonych kafelków. Medison
owinęłasięszczelnieręcznikiem,osuszyłainałożyłastareubranie.Mimo że było brudne, po kąpieli w
gorącejwodziepoczułasięowielelepiej.
Wytarła mokre włosy ręcznikiem, wypuściła wodę z wanny i wyszła z łazienki. Uderzył ją w oczy
kontrast pomiędzy białymi drzwiami a czarną ścianą. Przeszła przez korytarz i zeszła po schodach.
Środkowe drzwi prowadziły do salonu, więc te z prawej albo lewej strony są do jadalni. Otworzyła
pierwsze,znajdującesięniedalekoschodów.Byłyonewykonanezjasnegodębowegodrewnairzeźbione
podobniedodrzwiwejściowych.
Medisonznalazłasięwowalnympomieszczeniu,którenatychmiastuznałazajadalnię.Ścianyniebyły
tu już tak ciemne jak w pozostałych częściach domu. Na każdej z nich wisiał obraz przedstawiający
owocelubśredniowieczneuczty.
Paneleskrzypiałylekko.ZdziwiłotoMedison.Zarazjednakzauważyła,żetoniepanele,ajejrozdarte
buty wydają tak dziwne odgłosy. Zwróciły one uwagę Daniela, który siedział na jednym z krzeseł przy
kolistymstole.Spojrzałnaniąznadpapierów,któreprzeglądał.Przyjrzałsięjejbutomiprychnął.
-Siadaj-warknął.
Medisonbezsłowausiadłanaprzeciwległymkrańcustołu.
Mebeltenbyłwykonanyzdrewnatakiegosamegokolorucościany,podłogaikrzesła.
Minuty dłużyły się nieznośnie; zdawało się, że zegar wiszący naprzeciwko Medison stanął, a jego
wskazówki nie zamierzają drgnąć. W końcu po pięciu minutach, które wydawały się jej wiecznością,
weszłaRebeka,niosącnadużejtacydwatalerzewypełnionepobrzegijedzeniem.Jedenznichpostawiła
przedMedison,adrugiprzedDanielem,poczymwyszłazjadalni.Pochwiliwróciła,niosącfiliżanki z
herbatą.
-Gdybypaństwoczegośpotrzebowali,proszęzawołać-porazkolejnyuśmiechnęłasię.
-Możeszjużiść-warknąłDaniel.Rebekaznikłazadrzwiami.
-Nareszcie-wycedziłDaniel,zabierającsiędojedzenia.
-Mamjużdośćtychjejsłodkichuśmieszków.
- Cóż, to, że przeszedłeś tyle operacji plastycznych i masz problemy z mimiką twarzy, nie jest już
niczyjąwiną-zakpiłaMedison,patrzączzazdrościąnajegobladą,gładkątwarz.
Zdawałasobiesprawę,żenieprzeszedłżadnegozabieguupiększającego.
- Carpen, zachowuj się - zachichotał. - Wiem, że jakość tego jedzenia musiała cię wprawić w stan
głębokiegoszoku,jednakżechciałbym,abyśwmojejobecnościzachowywałasiękulturalnie.
- Chyba będę musiała wcześniej u ciebie zamieszkać - wypaliła natychmiast, czując, jak palą ją
policzki.
Naglewpomieszczeniuzrobiłosiędziwnieduszno,powietrzezgęstniało.
Danielzakrztusiłsięporcjąsałatki,którąwłaśnieprzełykał.
-Co?-wykrzyknął.-Ustaliliśmy,niezamieszkasztuniewcześniejniżprzedślubem.
-Toniemojawina-warknęła.-To…
Daniel popatrzył na rękę, którą podniosła, aby napić się herbaty. Rękaw bluzy zsunął się, ukazując
czerwonepręgi.
NagleciszęprzerwałśmiechDaniela.Śmiałsiętakmocno,żemusiałoprzećsięostół,bojegokrzesło
zaczęłosięniebezpiecznietrząść.Medisonczuła,jakogarniajągniew.
-Awięcjednak-śmiałsięnadal,ledwomogącmówić.Awięcjednak.
Wkońcuuspokoiłsię,otarłzoczułzyśmiechuimówiłdalej:
-Więcnocowałaśpozadomem?
-Spostrzegawczyjesteś-wycedziła.
-Nocóż,napoczątkumyślałem,żepoprostustraciłaśrównowagęiwpadłaśwbłoto-wyjaśnił.-A
potemzaświtałomiwgłowie…Chociażniesądziłem,żeupadnieszażtaknisko…A gdzie nocowałaś?
Powiedz…Umieramzciekawości…
-Cóż…-Medisonpostanowiła,żeniebędzieniczegoukrywała.-Wparku.
-Ach…Niematojakdobraszkołażycia-westchnąłiwyglądałnarozmarzonego.
-Którejtynigdyniemiałeś-wycedziła.
-Nienarzekamnaswojeżycie-zmrużyłswojeczarneoczyiponowniezabrałsiędojedzenia.
Medisonpostanowiłanierezygnować.
-Więcco?-zapytała.
-Co:co?-zdziwiłsięDaniel.
-Naprawdęjesteśtakgłupi,najakiegowyglądasz?Medisonspojrzaławymowniewsufit.
TerazDanielspojrzałnaMedisonztakąagresjąwswoichczarnychoczach,żeodruchowocofnęłasię
nakrześle.Mebelzacząłsięniebezpiecznietrząść.Mroczne,gniewnespojrzenieDanielanietraciłona
intensywności,przeciwnie,widaćwnimbyłocorazwięcejagresji.
-Niejestemgłupi,Medison-odrzekł.
-Naprawdętakciętozabolało?-zdziwiłasięMedisonipoczułamściwąsatysfakcję.
- Jest mi obojętne, kiedy się tu wprowadzisz, bylebyś nie wchodziła mi w drogę, rozumiemy się? warknął.
Medisonponownieodskoczyła,zaskoczonatąnagłązmianą.
-Jeszczeprzedchwiląmówiłeś…-zaczęła,aleprzerwałjej.
- Mam ci coś do pokazania - złowrogi ton jego głosu zawibrował w powietrzu. - Rebeko! Przynieś
proszęprezentdlaMedison.
-Jakipre…-zaczęła,alechwilępotemdrzwiotworzyłysięiweszłaprzeznieRebeka.
-Proszę-powiedziała,całazarumieniona.Medisonsiedziałazbiałympudłemnakolanach.
Cotobyło?
-Nodalej,Carpen,otwórz-ponowniezaśmiałsięDaniel.
-Nieugryziecię.Najwyżejdoznaszgłębokiegoszoku.
Medisonponowniespojrzaławteczarneoczy,kontrastującezblondczupryną,iotworzyłapudło.
RozdziałVI
Niechczarneperły…
Przezkażdąkomórkęjejciałaprzepłynąłprąd.Czułasię,jakbywszystkiejejnerwyzamarzły.
Cotomiałobyć?!
Siedziałanapięknymdrogimkrześleprzy stole z jedzeniem. Obok niej stała staruszka, jeszcze przed
chwilą tak szczęśliwa, uśmiechnięta. Teraz szczęście ustępowało miejsca ni to zdziwieniu, ni to
przerażeniu. Naprzeciwko niej siedział blondyn, którego czarne oczy wyrażały pogardę, usta były
wykrzywionewszyderczymuśmiechu,którytakczęstouniegoobserwowała.
Anajejkolanachwbiałympudle,któregobrzegizdobiłyzłotelitery, spoczywała suknia z czarnego
materiału.Tak,tonapewnobyłasuknia.
-Cotomabyć?!-zapytała,wcaleniezdziwionatym,żejejgłosdrży.
Danielwzruszyłramionami.
-Zobaczsama-odparł.
Cały czas patrzyła w czarne oczy swojego wroga. Były jak zawsze zimne, obojętne. Martwe,
niewyrażająceżadnychemocji.Przezchwilęmiałaochotęrzucićsięnaniego,wydrapaćmuteoczy,aby
ichmiejscezajęłaciepłaczerwieńkrwi.Oparłasiępokusie.Wstałaiwyciągnęłasuknięzpudła.
Niemogła zaprzeczyć, że była piękna. Lśniąca, czarna, sięgająca do kostek, Ramiączka pokryte były
małymiczarnymiperełkami,podobniejakdekoltidółsukienki.Nabiodrachmiałaczarnypasek.
-Czarna-wyjąkała.
Nie była w stanie niczego powiedzieć. Po raz kolejny w tak krótkim okresie czasu walczyły w niej
dwa uczucia. Jedno mówiło, aby podziękowała - suknia była piękna i na pewno bardzo droga. Drugie
nadal uważało Daniela Brooginsa za nędzną szumowinę, której jedynymi celami w życiu były chęć
zdobywaniapieniędzyidręczenieludzi.
-Pięknykolor,nieprawdaż?-westchnął,przypatrującsięsukni.
- Będzie odzwierciedlał twój charakter - wycedziła Medison. Ponownie spojrzała na dekolt
wyszywanyczarnymiperłami.Poczułauciskwsercu.
-Perłytołzy-starałasięniepatrzećmuwoczy.Namyślosukniczułaupokorzenieismutek.
-Tak…-przyglądałsięsuknizrozmarzeniem.-Aczarneprzynosząnieszczęście.
-Dość!-moc,zjakąMedisonwypowiedziałatosłowo,zadziwiłająsamą.Niemogładłużejoglądać
tegouśmiechu.
- Ten dzień to będzie spełnienie moich marzeń - wyszeptał, a jego oczy nagle się rozszerzyły. - Nie
potrafię sobie wyobrazić tak zabawnego widoku. Medison Carpen w wieczorowej czarnej sukni
wyszywanejczarnymiperłami.Ktobypomyślał,Carpen,ktobypomyślał…
Patrzyłnaniąoczamipełnymizłośliwejsatysfakcji.
Czarnetęczówki były jeszcze zimniejsze, płynął z nich złowrogi magnetyzm. Nikt nic nie mówił. Do
oczuMedisoncisnęłysięłzyzłości,dooczuDaniela-łzyśmiechu.
Jakdziwniemusiaławyglądaćtascena!Dwiepostacienadwóchkońcachowalnegostołu,wrogodo
siebienastawione.
Pośródnichnicnieznaczącastaruszka,patrzącatowjedną,towdrugąstronęz zatroskaną, niepewną
miną.Powietrzegęstniałoniebezpiecznieszybko,mgłazdawałasięunosićwpowietrzu,zatykającpłuca.
- To ja… Ja może odniosę… - Rebeka podeszła i zabierała się za zbieranie z podłogi lekkiego
materiałusukni,któryprzedchwiląwypadłzrękiMedison.
-Nie,nie,Rebeko!-Danielniemrugałoczyma,zdawałsięteżnieoddychać.-Przynieśjeszczebuty.
TeraztoMedisonwstrzymałaoddech.Buty?Jejprzerażeniesięgnęłozenitu.Jużwyobrażałasobiebuty
nawysokim,dziesięciocentymetrowymobcasie,wykonanezlekkiegojaksuknia,czarnegomateriału,na
czubkachktórychlśniłyczarnełzy.
-Nie,nieprzynoś-powiedziałabezemocjiMedison.-
Niematakiejpotrzeby
Pochwiliznowuusiadłanakrześle.Dopieroterazzauważyła,żenogitrzęsąsięjejjakgalareta.
-ChciałabymomówićzDanielempoprzedniąsprawę.
-Jużmówiłem-Danielteżponownieusiadł.ChoćMedisonbyłaterazbiałajakścianynakorytarzu,on
wyglądał,jakbynicsięniestało.-Jestmiobojętne, kiedy tu zamieszkasz, bylebyś mi nie wchodziła w
drogę.Inawetnieważsięwchodzićdosalonu,gdyktośumniebędzie-naglepoczułprzerażenienamyśl
otym,żeMedisonmogłabyznaleźćsięwtymsamympomieszczeniucoonijegogoście.
-Niemamzamiaruprzeszkadzaćtobieitymludziomwinteresach-warknęła.
-Todobrze.Mamnadzieję,żeniebędęcięczęstooglądał.
-Jaciebieteż!
Jej wyobraźnia pomknęła jak szalona. W myślach ukazał się pokój o kasztanowych ścianach, na
którego drewnianej, ogrzewanej podłodze leżał lśniący czerwony dywan. Na ścianach wisiały drogie,
piękne obrazy, parapet obstawiony był kwiatami. Przez okno wlewały się strumienie zimnego słońca
północnejAnglii…
Lecznagledelikatnygłossprowadziłjąnaziemię.
-Jamożepokażę…Pokój…-wyszeptałaRebeka.
Medisonniedałaposobiepoznać,jakjestzaskoczonabądźzszokowana.„Załatwoposzło”-myślała.
-„Czytuniemajakiegośhaczyka?”.Szybkozganiłasięwduchuzatakiemyślenie.DanielBrooginsjest
człowiekiembezwzględnym,lubiącymznęcaćsięnadinnymi.Parędnigoniezbawi,wykorzystaje,aby
jągnębić.
Parędni…
Wstałazkrzesła-nawetnietknęłajedzenia.Byłaśmiertelniegłodna,aleniechciaładaćtegoposobie
poznać.
Wiedziała, że w końcu jej organizm zaprotestuje, będzie rozpaczliwie domagał się porcji sytego
posiłku. Żołądek już zaczynał skręcać się z głodu. Jednak z kamienną twarzą przeszła przez jadalnię.
Medison miała wrażenie, że jest ona większa, przestronniejsza - w każdym razie wydało się jej, że
dojściedopięknychdrewnianychdrzwizajęłojejwięcejczasuniżprzedtem.
Zdążyłaprzyzwyczaićsiędocieplejszegowystrojujadalni,więcsrogieścianynakorytarzuwywołały
nieprzyjemne dreszcze na plecach. Była pewna, że nigdy nie przyzwyczai się do zimna, które biło od
ścianiczekałonaofiarę,pragnączaatakowaćkażdynieosłoniętyskrawekjejciała.
PoczłapaławrozklejonychbutachzaRebeką.Drogaposchodachbyłaterazstraszniemęczącaijakby
dłuższa.
Postanowiłajużnigdyniechodzićpotymdomuopustymżołądku.
Za Rebeką skręciła w lewo. Ku jej uldze korytarz był cały biały, na tle ścian wyróżniały się tylko
czarne drzwi. Korytarz też wydawał się - a może był - niezmiernie długi. Kroki odbijały się od jasnej
podłogi,gdymijaładziesiątezkoleiczarnedrzwi.PrzedjedenastymiRebekazatrzymałasię.
-Tenchybabędzienajodpowiedniejszy-stwierdziła,niepatrzącnaMedison.
Medison zdziwiło to, że wyboru jej pokoju dokonała Rebeka, a nie pan domu. Widocznie był zbyt
zajęty,niemiałczasunapodejmowanietakbłahychdecyzji.
Rebekaotworzyładrzwiiweszładopokoju.ZaniąostrożniewkroczyłaMedison.Wszystkiemarzenia
prysływjakiśdziwny,nieokreślonysposób.
Obszerny pokój był całkowitym przeciwieństwem tego z jej marzeń. Ściany były ciemnozielone,
drewno,poktórymterazstąpała,lśniące,błyszczące,koloruciemnychkasztanów.
Nanimleżałczarnydywan-wznosiłsięnadnimuroczyzapachnowości,takjakbyniktnieodwiedzał
tegopokoju,nikttuniezaglądał…Iletakichpomieszczeńmusiałobyćwtymwielkim,mrocznymdomu?
Naścianach,owszem,wisiałyobrazy-niemalkażdymiałczarnetło,nanajwiększymnamalowanybył
szarywazonpełendorodnych,błyszczących,czarnychlilii.
Jednaktak jak w całym domu, panował tu kontrast pomiędzy meblami a kolorystyką ścian i podłogi.
Duże,podwójnełożebyłobiałe,okryteświecącąsrebrnąkołdrą.
Tego samego koloru poduszki leżały na fotelach stojących na środku pokoju przy białym stoliku do
kawy.Półkanaksiążki,stojącaprzydrzwiach,byłapusta,obokniejszafanaubrania,którabyłajedynym
ciemnymmeblem-jednak gdy Medison podeszła bliżej, zauważyła, że jest ona po prostu zbudowana z
grubegoszkła,przezktórewidocznebyłyściany.
Oknonadłóżkiemnieprzepuszczałopromienisłonecznych,widaćbyłotylkoczarne,ciężkiechmury wychodziłonawschód.WtejczęściAngliirzadkozdarzałosię,abyporanekbyłsłoneczny.
Chociaż pokój stanowił przeciwieństwo tego z jej marzeń, był na swój mroczny sposób piękny. Na
początkukontrastpomiędzybiałymimeblamiaczarnymiścianamiipodłogąbyłniedozniesienia, teraz
jednak białe elementy wystroju zdawały się jaśnieć w ciemnościach, kolor ścian uspokajał, dając
wrażeniebezpieczeństwa.
-Tujestpięknie-Medisonniemogłapowstrzymaćsięprzedwypowiedzeniemtychsłów,zarazjednak
pomyślała,żetoobelgadlajejhonoru.
-Rozdwojeniejaźni?-zapytałaRebekamiłymtonem.
Musiaławyczućwjejsłowachmieszaninęzachwytuizłościnasamąsiebie.
„Najprawdopodobniej”-pomyślałaMedisoniznowuzganiłasięwduchu.
Chciałausiąśćnapięknymłóżku,bałasięjednakpobrudzićpięknąsrebrną pościel. Gdy spojrzała na
półkęnaksiążki,dotarłodoniej,żeniemaprzysobieniczego-żadnychubrań,przedmiotów.
-Mogępanipomócprzynieśćnajpotrzebniejszerzeczy-zaproponowałaRebeka.
„Czyonaczytawmyślach?”.
-Mogęprzynieśćwszystkosama-zaoponowałaMedison.
Zanicwświecieniemogładopuścićdotego,abyRebekaposzłazniądojejdomu.Popierwsze:nie
pozwoliłaby,abytawątłastaruszkaniosładotegodomujejrzeczy-nawetjeślijużjestmieszkankątego
domu,aRebekasłużącą.Podrugie:chybaspaliłabysięzewstydu.Tamtendommiałbyćnieprzyjemnym
wspomnieniem,
októrym
powinnazapomnieć.Jużnigdywięcejniebędzieoglądaćbrudnychkoszynaśmieci,ścianpomazanych
graffiti,wychudzonychszczurów,chowającychsięwstudzienkach.
-Idęsama-oświadczyłazmocąiwybiegłazpokoju.
Dopiero z tej odległości zobaczyła, jaki ten korytarz jest długi - dziesięcioro drzwi mocno
wybijających się na ścianach optycznie go wydłużało. Medison zaczęła powoli przemierzać korytarz.
Gdy usłyszała, że Rebeka nie podąża za nią, puściła się biegiem. Przeleciała przez korytarz - czarne
drzwi przelatywały jej przed oczami jak ciemne pociski. Zbiegła szybko po schodach, przeskoczyła
ostatnie dwa stopnie i miękko wylądowała na czarnym dywanie. Dopadła do drzwi i wybiegła na
zachmurzonepodwórze.Zdałasobiesprawę,żebluza,którąmiałanasobie,zostaławjadalni.Niemiała
jużjednakczasu,abywrócić.Powietrzebyłowilgotne,chmuryciężkie,ladachwilamógłspaśćdeszcz.
Ponowniezaczęłabiec,alejużwpołowiedrogidodomustraciłasiły.Przemierzaławięculicemiasta
wolnym krokiem, czekając na pierwsze krople deszczu. Los jednak był dla niej łaskawy i pozwolił
przejśćcałądrogędodomuwolnymkrokiemiwsuchychubraniach.
Wkońcuznalazłasięprzedznienawidzonąkamienicą.
Ściany, jak zwykle pomazane graffiti, napawały ją coraz większym obrzydzeniem. Po cudach, które
zobaczyła w domu Daniela Brooginsa, nie mogła patrzeć na bluźnierstwa wypisane różnymi kolorami.
Oczyzaszłyjejłzamiodtejjaskrawejmieszaninyżółci,różui zieleni. Zaczęła się zastanawiać, czy już
zawszebędziewidziałakolorytylkonaczarnoibiało.
Drzwiotworzyłysięzprzerażającymzgrzytem, jakby zapraszając ją do środka. Szła teraz niepewnie
po skrzypiących schodach. Nie pomyślała, że zaraz może zejść po nich mężczyzna, który jeszcze
kilkanaściegodzintemupozostawiłwyraźneczerwoneśladynajejnadgarstku.
Kamienicawyglądałajednak,jakbywymarła.
W końcu znalazła się przed drzwiami numer trzy. Były one uchylone. Z ciężkim sercem weszła do
zadymionegomieszkania.
Pośród kłębów dymu tytoniowego zauważyła ciemną postać na kanapie. Na chwilę serce w niej
zamarło,anaczołowystąpiłyzimnekroplepotu.JednakSamuelCarpennieruszałsię.Medisonpodeszła
doniegonapalcach,ażnieprzyjemnyzapachstałsięniedozniesienia.Zebrałasięwsobieiszturchnęła
gowramię.Nieporuszyłsię.Spał.
Wszystkowskazywałonato,żeprześpicałydzieńinoc.
Jednakwkażdejchwiliszczęściemogłosięodniejodwrócić.
Szybkimkrokiemprzeszładomałego pomieszczenia, które odkąd pamiętała, było jej pokojem. Teraz
jednak pomieszczenie to wydawało się jej zupełnie obce. Mdły kolor ścian i łóżko przypominające to
szpitalne…
Szybkimkrokiempodeszładoszafki,wktórejznajdowałysięjejubrania. Wyciągnęła stamtąd szarą,
połataną torbę podróżną i zaczęła pakować potrzebniejsze rzeczy. Dwie pary spodni na razie jej
wystarczą-wkońcuniedługostaniesiężonąDaniela,awedługukładubędziemiałapełnydostępdojego
fortuny. Wrzuciła jeszcze cztery bluzki z krótkim rękawem i dwie z długim. Prawie zapomniała o
książkach - jedynych przyjaciołach w tym miejscu. Były już bardzo wysłużone. Pozostały jednak
nieodłącznymelementemjejżycia.
Do torby wrzuciła jeszcze spodnie od dresu oraz podkoszulek na ramiączkach, w którym spała, i
zamszowe brązowe półbuty. Rozejrzała się po raz ostatni po tym pokoju - nie czuła jednak smutku czy
żalu,tylkoulgę.
Zapięłaszybkozamektorbyizarzuciłająsobienaramię.
Przez chwilę zdawało jej się, że słyszy skrzypienie kanapy w saloniku. Serce podskoczyło jej do
gardła.Cichymkrokiemzciężkątorbąnaramieniuprzeszłaprzezswójpokójiuchyliładrzwi.Wsalonie
nakanapieniebyłonikogo…
Czuła,żekrewodpływajejztwarzy.Zsunęłapierścionekzpalcaiwłożyładokieszenispodni.Skoro
niebyłogowsalonienakanapie,aniezmierzałrównieżdojejpokoju,musiałznajdowaćsięwkuchni,
gdziesączyłwodęiprzeklinałbólgłowy.Niewiedziałajednak,ilejużtamsiedział.Niebędziejednakw
nieskończonośćczekaławpokoju.
Wyszła,ajejwłasnekrokinatejposadzcewydałysiębardzogłośne.Podłogaskrzypiałaprzeraźliwie
- a może to tylko wyczulone zmysły sprawiały, że słyszała każdy szmer, skrzypnięcie dziesięć razy
głośniej…Nagledotarłydoniejodgłosykrokównalinoleumwkuchni.Stawałysięcorazgłośniejsze…
Każdy jej nerw napiął się do granic możliwości, wszystkie kończyny zesztywniały. Zapomniała o
czterech kilogramach obciążenia na ramieniu, kuchenne drzwi skrzypnęły, a ona pokonała salon trzema
szybkimi krokami, po czym z hukiem wyskoczyła na korytarz. Biegła po schodach, omal nie tracąc
równowagi. W końcu otworzyła wyjściowe drzwi kamienicy, potknęła się o próg i upadła na zimny
chodnik.
Podniosłasięniezdarnieipoczułapiekącybólwnodze,agdyspojrzaławdół,zobaczyła,żespodnie
rozdarłysięnakolanie,ukazującstróżkękrwispływającązotarcia.
Przeklinającsięwduchu,poprawiłatorbę na ramieniu i odeszła ze swojego domu z nadzieją, że już
nigdydoniegoniewróci.Szczęściejużjejniedopisywało,pierwszeciężkiekropledeszczuspadłynajej
włosy.Chwilępotemrozpadałosięnadobre,bólwkolaniewzmagałsię,atorbanaramieniusprawiała,
żeMedisonledwoutrzymywałarównowagę,pochylającsięniebezpiecznienabok.
Omiatałakrótkimspojrzeniemdomy,akażdykolejnyzdawałsiębyćschludniejszyodpoprzedniego.W
końcu mijała wille, które roztaczałyby nad poprzednimi wielkie cienie, górowałyby niczym zamki nad
chatami zwykłych śmiertelników. Każdy był mroczniejszy od poprzedniego, jakby zamieszkiwał go
jeszcze groźniejszy demon. W końcu dotarła do „swojego” nowego domu i natychmiast pomyślała, że
wchodzidopaszczylwa.
***
Czarnechmurywisiałynadmiastem.Chwilępotem
pierwszabłyskawicaprzecięłaniebo.Ciemneścianypokojunaglepojaśniały,rozległsięhuk.Deszcz
zacząłbębnićoparapet,wystukującgłośnąmelodię,cojakiśczasprzerywanąkolejnymgrzmotem.
MedisonCarpenwydawałosię,żeżyciewtymdomujestzbytproste.Wcałejwillibyłobardzocicho,
ciemneścianyjejpokojudawałyklaustrofobicznewrażeniebezpieczeństwa.Niebyłożadnychkrzyków,
odgłosówbójek,któreprzezwielelatstanowiłytłodźwiękowejejżycia.Spokójiciszaprzezpierwsze
kilkadniwydawałysięjejniedozniesienia.
Pierwszekilkadni…
Pierwszydzieńwnowymdomuminąłzaskakującoszybko.Medisonwróciłaociekającadeszczemize
zgrozązauważyła,żewdomujestjeszczezimniejniżnazewnątrz.
Stojącnaczarnymdywanie,drżałazzimna.Oglądałapięknebiałemarmuroweściany,akropledeszczu
spływałypojejplecach.Niezważającnato,żejejbutysąbrudne,wbiegłaposchodach.Pędziładługim
korytarzem i zatrzymała się przy jedenastych drzwiach. Lekko je pchnęła. W nowym pokoju właśnie
krzątałasięRebeka.Czyściłaitakjużlśniąceszafki,odkurzałaszczotkąobrazy.
Kobieta obróciła się, usłyszawszy lekkie skrzypnięcie drzwi. Spojrzała z troską na przemoczoną
postaćMedisoniwyszłazpokoju.
Medison weszła do pomieszczenia, położyła torbę na podłodze i usiadła na łóżku. Mokre ubranie
kleiłosięjejdoskóry.Czuładziwną,wręczdzikąradość,zmieszanązniepewnością,strachem…
Wstałairozpięłazamekbłyskawicznytorby.Wyjęłapierwszelepszedżinsyiczerwonąbluzkę. Czym
prędzejzdjęłaprzemoczoneubranieizastąpiłajenowym.Suchespodnieibluzkaprzyjemnieogrzewały
jejciało.Mokrerzeczyrzuciłanałóżko,apozostałezaczęławyjmowaćztorby.
Wkrótce na pięknych półkach szklanej szafy pojawiły się ubrania. Zwykłe ubrania, zupełnie
niepasujące swoją prostotą do szafy i wystroju pomieszczenia. Wyglądały niemalże głupio na tle
ciemnozielonejściany.Książkiułożonenapółceprzydrzwiachidealniezgrałysięzkolorystykąpokoju.
Nagleusłyszałacichepukaniedodrzwi.Jeszczeprzezkilkasekundnieodrywaławzrokuodpięknego
pokoju.
Pukaniestawałosięjednakcorazbardziejnatarczywe.
Zamyślonaotworzyładrzwi.StaławnichRebekazpudłemwręce,wktórymmusiałaznajdowaćsię
suknia.NamyśloniejMedisonponownieodczułaniskątemperaturępanującą w pomieszczeniu, jednak
gdydobiegłdoniejzapachciepłegojedzenia,ślinkanapłynęłajejdoust.
Natacypostawionejnapudleznajdowałysięprzeróżnepotrawy.
-PanDanielpowiedział,żebymprzyniosłapanicośdojedzenia.Nietknęłapanidrugiegośniadania.I
mamtujeszczecoś-niepewniespojrzałanaMedison.Przeszłaprzezpokójipostawiłananimpudłoz
tacą.-Jakbycoś,toproszęwołać.
Medisontylkoskinęłagłową.GdyRebekawyszła,szybkopodeszładotacyzjedzeniem.Możliwe,że
togłódspowodował,iżjedzeniebyłotakiepyszne,amożepoprostuwtymdomuwszystko miało być
wyjątkowe,lepsze?Jużpopięciuminutachodstawiłapustytalerznastolikdokawy.
Niepewnieusiadłanałóżkuiotworzyłapudło,wktórymleżałasuknia.
Piękny, lśniący materiał ponownie ją oszołomił. Dziwiła się, że coś może być lub wyglądać tak
idealnie. Zamknęła oczy; chciała wyobrazić sobie siebie w tej sukni schodzącą po schodach. Jednak
żaden obraz nie powstał. Nie mogła tak poruszyć swojej wyobraźni, aby zobaczyć siebie w jasnym
świetle.Wszystkiejejwyobrażeniabyłyprzygnębiająceismutne.
Trzymała w dłoniach chłodny czarny materiał. Przyłożyła go do policzka - ponownie oszołomił ją
swojądelikatnością.
Byłtaklekki,takprzyjemnywdotyku…Jakbymógłzarazzmienićsięwczarnąmgiełkęirozpłynąćw
powietrzu…
Po chwili wstała i podeszła do szafki, w której leżały jej ubrania. Zawiesiła suknię i omal nie
wybuchła śmiechem, zobaczywszy kontrast między elegancją wieczorowego stroju a swoimi podartymi
szmatami. Usiadła na fotelu. Skrzywiła się; był sztywny, tylko cienkie obszycie pozwalało usiedzieć w
nim dłużej niż pół minuty. Podciągnęła nogi pod brodę i zaczęła wpatrywać się w ściany. Dopiero po
dłuższejchwilidostrzegławnichzieleń.Zawszewydawałyjejsiętylkozimne,czarne…
Wszystkiemyśliodpływały,otaczałająbłogacisza,przyjemnienapierającanauszy.Ciemnośćopadała
na jej oczy niczym lekki czarny woal. Spojrzała w okno i zauważyła, że zapadł zmrok. Chwilę potem
ciszęrozproszyłczyjśskrzekliwygłos.
-Kolacja…paniCarpen.
Lekkosięuśmiechnęła,usłyszawszyswojenazwisko.
Oliviabardzozmuszałasiędowypowiadaniago.
„Jużniedługoniebędziemusiała”-pomyślałaMedison.
Zarazjednakzbeształasięzatęmyśl-onazawszebędzieMedisonCarpen.
Wstałazfotelaiprzeciągnęłasię.Całeciałozesztywniało,niewiedziała,przezilegodzinwpatrywała
sięwścianę.
Pchnęładrzwiiwyszłanabiałykorytarz.Niemalprzebiegłapopodłodze,zostawiajączasobągłuche
odgłosystóp.
Zatrzymała się przed schodami - była tam rozlana kałuża wody, jakby ktoś przed chwilą je mył.
Rzeczywiście - schody lśniły w blasku światła z żyrandola intensywniej niż kiedykolwiek. Ostrożnie
zeszłanadół,otworzyładrzwidojadalniiweszładopomieszczenia.
Tym razem jadalnia była pusta, tylko przy jednym z krzeseł postawiony był talerz. Wyczuła zapach
pieczonych jabłek, cynamonu i olejku waniliowego. W filiżance obok talerza była gorąca czekolada.
Niepewnie zasiadła do wieczerzy. Kobieta stojąca w rogu pomieszczenia, której twarz była gładka,
nienaznaczonażadnązmarszczką,byławstanienaplućdojedzeniabeznajmniejszegozawahania.
Oliviajakbywyczułatęniepewność.Uśmiechnęłasiękrzywoipowiedziała:
-Toniejaprzygotowałamkolację.Rebekająprzyrządziła,jadopierozjawiłamsięwdomu.
-Todobrze-odetchnęłazulgąMedison.Zarazjednakcośprzyszłojejdogłowy:-Naschodachjest
rozlanawoda.
-Wiemotym-jadwjejgłosiezdradzał,jakbardzożałuje,żeMedisonniesturlałasiępo stopniach.
Przecieżstarciekrwizbiałejpodłogiizniszczeniedowodówzbrodniniezajęłobywieleczasu.-Zaraz
siętymzajmę.
Medison nadziała na widelec kawałek jabłka, gdy kolejne pytanie samo wyszło z jej ust: - A gdzie
Daniel?
-Naważnymspotkaniu.Wrócipóźno.
Medison uznała, że jej głowy nie zaprząta już więcej pytań, na które już dzisiaj chciałaby poznać
odpowiedź.
Wzięła do ust kęs pieczonego jabłka - przyjemny zapach wanilii i cynamonu uspokoiły ją, delikatne
oświetleniepomieszczeniapozwalałozapomniećokobieciestojącejwrogu.Jedzenie było wyśmienite,
ciepłowypełniałożołądek.
Gdyzjadławszystko,wypiłaczekoladę.Niechciałojejsięwstać,ponowniewchodzićposchodachi
zmierzaćdługimkorytarzemdoswojegopokoju.Marzyłatylkootym,abyjakimścudemnagleznaleźćsię
wciepłymłóżku…
Ztrudempodniosłasięzkrzesła.Spojrzałanamiejsce,wktórympowinnastaćOlivia-służącatkwiła
tam,nadalwyprostowana.Jejtwarzbyłapozbawionawyrazu,napięta.
Medisonuśmiechnęłasiędosiebieiwyszłazjadalninakorytarz.Powolizaczynałaprzyzwyczajaćsię
dosrogiegowystrojutegodomuizimnabijącegoodkażdejściany.Naschodachnadalbyłakałużawody.
Weszła ostrożnie, trzymając się poręczy. Snuła się po korytarzu, aż dotarła do czarnych drzwi swojego
pokoju. Lekko je pchnęła. Ponownie uderzył ją zapach nowości, choć teraz już mniej intensywny;
stanowiłtylkotłodlaciemnozielonychścian.Medisonwyjęłakoszulkęispodnieoddresu,któresłużyły
jejzapiżamę.
Przebrała się, lecz z każdym kolejnym ruchem czuła się coraz bardziej pobudzona. Zimno odgoniło
senność,powiekiprzestałybyćciężkie.Mimotopołożyłasiępodsrebrnąkołdrą.
Łóżko zdawało się być twarde, było jednak miękkie i przytulne. Cienka kołdra nie dawała jednak
dostatecznej ochrony przed zimnem panującym w pokoju. Medison objęła nogi rękoma i po chwili
przestałasiętrząść.
Przezdwiegodzinyprzewracałasięzbokunabok,niemogączasnąć.Kołdraprzejęłajużciepłoodjej
ciała,więcniebyłojejzimno.Wtymdomubyłozbytcicho,zbytspokojnie.
Żadnychodgłosówzzewnątrz,takjakbyznajdowałasięwcentrumjakiejśczarnej dziury, całkowicie
odciętaodświata.
Ciemnośćiciszabyłyniedozniesienia,wiedziała, że nie zaśnie. Szybkim ruchem ściągnęła z siebie
kołdrę i zeszła z łóżka. Dreszcze przeszły po całym jej ciele. Objęła się tylko ramionami, przeklinając
swojągłupotę:dlaczegoulichaniewzięłaczegościeplejszego?!
Szczękajączębami,otworzyładrzwiiwyszłanakorytarz.
Byłotujeszczezimniej.Spojrzałanadziesiątkidrzwi i ogarnęła ją ciekawość: co jeszcze może kryć
sięwtakwielkimdomu?
Podeszładodrzwiusytuowanychobokjejpokoju.
Wyróżniałysięnabiałymtle,lecz mniej wyraźnie niż w dzień. Otworzyła je i z zaciśniętymi zębami
weszładośrodka.
Jej oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia, a usta rozwarły na całą szerokość. Była to sypialnia,
która jednak w niczym nie przypominała jej pokoju. Poczuła się, jakby weszła do jakiegoś lochu w
średniowiecznymzamku.
Echo jej stóp rozchodziło się po kamiennej posadzce, odbijało od szarych kamiennych ścian. Na
środku pokoju wisiała czarna lampa, bardzo podobna do żyrandola wiszącego na dole. Łóżko również
byłozkamienia,podobniejakmeble:szafy,regały,komodyistół.Tylkoczarnasofawyróżniałasięnatle
surowegokamienia.Nakażdejścianiewisiałyświece-terazzgaszone,jednakbyłowidaćzastygływosk.
Pokój przerażał nie tylko wystrojem, ale również temperaturą - było tu zimniej niż w reszcie domu.
Poza tym był duży - większa jego część była pusta, meble stały przy ścianach. Medison podeszła do
jednegozregałów,naktórymstałyoprawionewczarnąibordowąskóręksiążki.Czyżbytenpokójktoś
już zajmował? Nie unosił się tu zapach nowości, jaki mogła jeszcze wyczuwać w swoim pokoju.
Bardziejpachniałoturóżamiidrogimimęskimiperfumami.
Tuż obok niej było okno. Unoszący się tu zapach i adrenalina sprawiły, że nie czuła już chłodu.
Otworzyłaokno.
Odrazuuderzyłjązapachświeżegopowietrzapodeszczu.
Przed nią rozpościerał się wspaniały krajobraz - taki, jakiego nie było jej dane oglądać z żadnego
innegopomieszczeniawtymdomu
Pięknyogród,terazpogrążonywciemnościachnocy,otoczonyzkażdejstrony różami. Pośrodku stało
wiekowe drzewo. Dreszcz przeszedł jej po plecach - drzewo sprawiało wrażenie umierającego pozbawione liści, spróchniałe gałęzie uginały się pod powłoką czasu. Pod nim stała ławka - piękna,
wykonanazczarnego(aprzynajmniejciemnego)drewna.
W oddali dostrzegła coś, co przeraziło ją jeszcze bardziej niż umierające drzewo, ciemność i
majaczącywoddalilas.
Przypłociepośródróżpoobustronachdrogiegofotelastałydwanagrobki…
Wpatrywała się w groby, pod którymi leżały szczątki nieżywych ludzi. W tej samej chwili usłyszała
skrzypienieotwierającychsiędrewnianychdrzwi…
RozdziałVII
Spójrzmiwoczy,apowiemci,kimjesteśPokójnachwilęrozmyłsięjejprzedoczami.Przezułamek
sekundywidziałatylkorozmazanekamienneściany,apotemwszystkowróciłodonormy.Opierałasięo
parapetprzyoknie,awdrzwiachstałniektoinny,jakDanielBroogins.
Ubranybyłwbiałąkoszulęiciemnobeżowespodnie,jakbywłaśniewracałzespotkania. Włosy były
w zwykłym nieładzie, lekko rozczochrane. W świetle księżyca jego cera wyglądała na siną, oczy miał
lekko podkrążone. Wyglądał jak postać z filmu grozy, jak wampir. Pomyślała, że powinien napawać ją
przerażeniem,jednaknieczułastrachu.Nadalbyłbardzoprzystojny.
Wiedziała,żestwierdziłabytakkażdazdrowanaumyślekobieta,zganiłasięjednakzatakąmyśl.
Danielzatrzymałsięwdrzwiach.Przezchwilęna jego twarzy było widać zdziwienie. Zmrużył oczy.
Byłowidaćtylkoczarnetęczówki.
-Cotyturobisz?-zapytałszorstko.
Naglezimnepowietrzenanowo zaczęło atakować jej nagie ramiona. Całe poczucie bezpieczeństwa,
któreniosłazesobąciemność,całeciepłoulotniłosię,gdywdrzwiachstanąłjejdemon.
-Niemogłamzasnąć-wyjawiłaszczerze.Jejgłostrochędrżał.-Totwójpokój?
Byłotobardzorzeczywiste,ajednocześnieirracjonalne.
PokójDanielamógłwłaśnietakwyglądać-zimnytakjakon,mroczny.Zoknamógłpodziwiać ogród
rodem z horroru, patrzeć na te dwa nagrobki… Z drugiej strony - jego pokój obok pokoju Medison
Carpen?
-Nie-jegotwarzponowniewykrzywiłszyderczyuśmiech;pewniepomyślałotymsamym.-Alelubię
tuprzebywać.
Przeszedłobokniejobojętnieiusiadłnaczarnejsofie.
Dopiero teraz zauważyła tacę z kryształowymi szklankami i butelkę bursztynowego alkoholu. Daniel
nalał sobie trunku na spód szklanki, po czym upił odrobinę. Medison śledziła każdy jego ruch; były
płynne,jakbycodziennietupił.NiemogłajednakwyobrazićsobieDanielapijanego.Byłapewna,żejest
jednym z tych, którzy piją eleganckie alkohole tylko dla towarzystwa lub w stresie. Zataczający się
Daniel Broogins nie mógł dostać się do jej wyobraźni - gdy podnosił szklankę do ust, jego ruchy były
eleganckie,chociażwydawałsiębyćzmęczony.
- Piękny ogród, prawda? - zaśmiał się. Nie miała jednak wątpliwości, że to z niej się śmieje: z jej
skupienianajegoruchachiprzerażenia,którewywołałojegonagłepojawieniesię.
-Tak-odparła,nadalspięta.-Czyjetogroby?Tam,natyłachogrodu…
Danielponownieprychnął,zamknąłoczy,rozkoszującsięsmakiemalkoholu.Odpowiedziałdopieropo
dłuższejchwili:-Moichrodziców-tonjegogłosubyłkpiący,pozbawionyszacunku.
Danielspojrzałnajejzszokowanywyraztwarzizaśmiałsiępodle:
- Taak… Dwójka snobów… Nie ma to jak wypełnianie ich ostatniej woli… Nie znieśliby, gdyby
pochowanoichnazwykłymcmentarzu,pośródnormalnychśmiertelników…
Przecieżonibylinadludźmi,tyledokonali…
Szydził z nich, w jego słowach wyczuwało się jednak gorycz i żal. Medison po raz pierwszy
pomyślała,żeDaniel ma uczucia, chociaż były one tak głęboko ukryte, że wydobycie ich na zewnątrz i
ukazanieświatujestniemożliwe.
Niechciałajednakdaćposobiepoznać,żeodkryłanowyfragmentjegoduszy,więczakpiła:-Atynie
uważasz siebie za nadczłowieka? Zacisnął szczęki i spojrzał na nią. Jego oczy przepełnione były
wściekłością,gniewemoraznieschowanąjeszczenutążalu.
Medison nabrała głośno powietrza, teraz już naprawdę przerażona. Jeszcze nigdy nie widziała go
takiegowściekłego,takbardzopodobnegodopotwora,mordercy.
-Lepiejidźspać,Carpen,inauczsię,żeżycietobardzocennydar-warknął.
Medison jeszcze przez chwilę stała, sparaliżowana strachem i jego groźbą. Miała nadzieję, że nie
urzeczywistnisięonawrealnymżyciu,jednakpatrzącnajegotwarz,niebyłategopewna.
Wyszłazpokoju,czując,żeżyciewtymdomumożeniebyćtakmelancholijneinudne,jakbysięmogło
zdawać.
***
Mrocznekorytarze,mrocznepokoje,samotność…Dotego
wszystkiegozdążyłasięjużprzyzwyczaić.ZDanielemwidywałasiętylkopodczaswspólnychposiłków,
zdarzałosięjednak,żeoświciewychodziłzdomunaspotkaniebiznesowe,awracałzniegopodrugiej
wnocy.
Onarównieżznalazłaswojeulubionemiejscewtymdomulub-mówiącściślej-najegoterenie.Gdy
tylko kończyła posiłek, wychodziła do mrocznego ogrodu. Chociaż trawa po obu stronach domu była
niewiarygodnie,absurdalniewręczzielona,tawogrodzieprzypominaładrzewostojącepośrodku-była
ciemnaiposzarzała,sprawiaławrażenieumierającej.
Według Medison efekt ten był zamierzony. Sama zaczęła się zmieniać pod wpływem otoczenia.
Polubiłaszare,ciemnekolory,
czasamisiadała
bibliotece
(osobnym pomieszczeniu, w którym lubiła przebywać nocami) i wpatrywała się w umierające
spróchniałedrzewo-zoknabibliotekiniebyłowidaćgrobów.
Gdyszłakorytarzemzzamiaremponownegoudaniasiędomrocznegoogrodu,dotknęłarękąpoliczka.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że jej ręce są chłodne, wręcz nienaturalnie lodowate. To głupie, o czym
terazpomyślała,ale
bałasię,że z czasem coraz bardziej - jak Daniel - zacznie przypominać demona: jej oczy zrobią się
ciemnejaknoc, a sama posiądzie mroczny, czarny charakter. Prawda była jednak taka, że nieprzespane
noce i chłód bijący od ścian sprawiły, że przyzwyczaiła się do zimna, nie odczuwała więc, iż jej
organizm-wtymtakżedłonie-broniąsięprzedotoczeniem.
Otuliłasię mocniej żakietem - w jej pokoju pojawiły się kupione przez Rebekę (na prośbę Daniela)
noweubrania.Wszklanejszafieniebyłojużwytartychdżinsówibluzek,terazleżaływ niej, starannie
poukładane,rzeczynajwyższejjakości.
- Pan Daniel kazał kupić pani ubrania - powiedziała Rebeka, gdy wczoraj wchodziła do jej pokoju,
obładowanatorbami.-Wzięłamrozmiarzpanirzeczy…PanDanielchce,żebyjegonarzeczona…nosiła
lepszeubrania.
MedisonnatychmiastujrzaławswojejwyobraźniDanielamówiącego:„KupCarpenkilkanormalnych
rzeczy. Chodzi w szmatach, gdyby przypadkiem ktoś ją zobaczył, musiałbym tłumaczyć, że przeżyła
poważnyszok,związanyzjakimśwypadkiem”.
Spojrzałanawewnętrznączęśćdłoni.Wczorajbyłanazdejmowaniuszwów,ranyjużprawieniebyło
widać.
Pozostałatylkojednamałaróżowablizna.W zamyśleniu pchnęła drzwi - wielkie, czarne, na których
wyrzeźbionabyłaśredniowiecznawięziennakrata-iweszładoogrodu.
Nie mogła powstrzymać westchnienia zachwytu. Za każdym razem, gdy tu przychodziła, nie była w
stanie oderwać wzroku od krwistoczerwonych róż. Przeszła obok drzewa i wzdrygnęła się, czuła się,
jakbyprzechodziłaobokzwłokumarłego,któregoduszawciążbłąkasiępootoczeniu.Wkońcuusiadła,
tamgdziezawsze-nafotelupomiędzydwomapięknyminagrobkami.
Obawykonanebyłyzkamienia,takiegosamego,jakipokrywałścianyowegopokoju,zktóregobyłna
nietakdobrywidok.Nakażdymznichleżałpękkrwistoczerwonychróż,awwazoniestałysztuczne,lecz
wyglądającejakprawdziwe,czarneróże.Nanagrobkupojej prawej stronie wyrzeźbiona została twarz
kobiety.Przywodziłanamyślsurowądamę,sztywnotrzymającąsięzasadpanującychwjejświecie.
Jednakgdyspojrzałosięwjejoczy-martwenakamieniu,aleprzypominająceoczyżywegoczłowieka
-możnabyłodostrzecsmutekisamotność.Nadrugimnagrobkurównieżwyrzeźbionabyłatwarz.Oblicze
mężczyzny,naktórewolałaniepatrzeć.Byłatatwarzsurowa,bezwzględna,gniewna.
Oblicze przystojnego mężczyzny, bardzo podobne do twarzy jego syna. Spojrzała na napis na grobie
kobiety.
OrchideaBroogins
Ur.w1953roku
Zm.3VII2006roku
„Życiewiecznejestnamprzeznaczone”
Wzdrygnęłasię,zobaczywszycytatpoddatąśmiercimatkiDaniela.Terazwiedziała,dlaczegomówił,
żeonaijejmążuważalisięzanadludzi.Zerknęłananapisynagrobiemężczyzny.
ArmandBroogins
Ur.w1951roku
Zm.3VII2006roku
„Życiewiecznejestnamprzeznaczone”
Ten sam napis, ta sama data śmierci… To, jak umarli, nie było dla Medison żadną tajemnicą.
Oryginalne, stare imiona, wzbudzające szacunek… Tak, z pewnością uważali, że są przeznaczeni do
władzy, do sprawowania pieczy nad nieudacznikami. Dopiero gdy przekroczyli cienką granicę, gdy
zaczęli posuwać się do oszustw, a nawet dokonywać aktów zła na bezbronnych, opierających się ich
decyzjiludziach,stalisięzwykłymśmiertelnikami.
Medisonwstałazfotelaipodeszładoklomburóż.Niemogłauwierzyć,żepomimorychłegonadejścia
zimy kwiaty nie więdną. Ich łodygi powinny być już nagie, ale puszyste płatki róż chyba nie miały
zamiaru opaść w najbliższej przyszłości. Czy powinna być zdziwiona? Tak bogaci ludzie musieli mieć
tajemnice, swoje własne sposoby na zachowanie nienagannej estetyki otoczenia. Nawet przeczące
prawomnatury.
Wyciągnęła z kieszeni żakietu nożyczki, znalezione w kuchni ponad tydzień temu, i ucięła kilka
czerwonychkwiatów.Uklękłaipołożyłajenagrobach.Ciludzienicdlaniejnieznaczyli,nie powinni.
Czułasięjednaktaksamotnajakichszczątkiprzykryteziemią,zabezpieczone przed zimnem. Nie mogła
siępowstrzymaćprzedzłożeniemnagrobachtejdrobnejofiary.
Wstała z zamiarem wrócenia do domu. Nad lasem gromadziły się już czarne chmury, zapowiadające
kolejnąwichurę.Zmierzałyzzawrotnąprędkościąwstronędomu,przeganiałjeostrywiatr.Las,takjak
drzewo, wyglądał na wymarły. Iglaste drzewa były ciemne, liściaste sprawiały wrażenie umarłych.
Medison odwróciła się w stronę domu i natychmiast zauważyła na tle okna - okna owego kamiennego
pokoju - twarz. Strach chwycił ją za serce - oblicze to było białe niczym twarz trupa, czarne oczy
wybijałysięostronajejtle…
Odetchnęła z ulgą, dostrzegłszy blond włosy. Powinna była się domyślić, że to tylko Daniel. W jej
wyobraźniukładałysięjednakcorazgorszesceny,rodemzhorrorów,wktórychdomtenbyłnawiedzony
przez żądne krwi duchy i trupy. Biorąc pod uwagę wystrój willi, nie byłoby w tym nic dziwnego…
Gdybynieto,żeMedisonstąpałatwardopoziemi…„Noiczegosięboisz,idiotko?”-pytaławduchu
samą siebie, gdy idąc w nocy ciemnym korytarzem, usłyszała ciche szmery. - „To tylko głupie odgłosy
materii”.
Danieluważniejąobserwował.Niewiedziała,odkiedy-czyzauważył,jakobcinakwiatyikładzieje
nagrobach,czyteżmożedopieropodszedłdookna,abytakjakonaobserwowaćnadchodzącąburzę?A
możeprzezcałyczasstałwoknie,niezauważony?
Nie chciała dłużej się nad tym zastanawiać, otuliła się szczelniej żakietem. Słychać już było ciche
grzmoty,jękiwiatru,
powietrzewilgotniało
zkażdąsekundą.
Przemaszerowałaprzezogród,wzdrygającsię,jakzawsze,przyumierającymdrzewie. Z ulgą weszła
dodomu,któryterazwydał się jej dziwnie ciepły. Dotarła do schodów, skakała po dwa stopnie naraz.
Pobiegła korytarzem do swojego pokoju i pchnęła czarne drzwi. Sama nie wiedziała, dlaczego tak się
śpieszyła,wręczmiaławrażenie,żeucieka.
Usiadłazdyszanana miękkim łóżku i zaczęła głęboko oddychać. Jej spojrzenie na chwilę zatrzymało
sięnaszafie,wktórejpołyskiwałaniezałożona dotąd suknia. Odwróciła od niej wzrok, czując niemiły
skurczwżołądku.
Jużjutro…
***
Nieprzyjemnechwile,to,czegosięboimy,zawsze
przychodziszybciej.Świadomość,żetoitaksięstanie,posuwawskazówkizegarazzawrotną
prędkością.
Jeszczewczorajskładałaśkwiatynagrobachnieznanychludzi,dzisiajstoiszwswympokoju,ubrana
wpięknąsuknię…
MedisonCarpenstaławswympokojuniczymsłupsoli.
Porazpierwszyzałożyłasuknię,wedługniejprzeklętą.Czerńbyłatakgłęboka,żeodpatrzeniananią
bolałyjąoczy.SamaMedisonczułasięwniejniepewnie.Materiałbyłtaklekki,jakbyrozpływałsięw
powietrzu.Jakbydelikatna,czarnamgiełkaokalałajejciało.Całetowrażenie,uczuciebłogości,tłumił
bólwstopach.
„Głupiebuty”-przeklęłaMedison w duchu. Ich siedmiocentymetrowe obcasy napawały ją głębokim
przerażeniem.Każdyjejkrokbyłniepewny,mógłoznaczaćupadek,złamaniekręgosłupa,czyliparaliżlub
śmierć.ChoćdlaosobystojącejzbokustrachMedisonmógłbybyćpowodemdośmiechu,jejsamejłzy
cisnęłysiędooczu,gdypomyślała,żemazejśćwtychbutach,wtejsukni(takdługiej,żei bez butów
mogłabysięwniejzabić)postromychmarmurowychschodach.
Jeszczechwilępatrzyławoknoniewidzącymwzrokiem.
Wkońcuusłyszałacorazmocniejszepukaniedodrzwi.
Podeszładonichiotworzyła.StaławnichRebeka.Trzymaławrękachjakąśszkatułkę.
-Przyniosłamkosmetyki-powiedziała.Byłacałarozpromieniona.
„Kosmetyki”-Tosłowobyłokroplą,któraprzepełniłaczaręgoryczy.Medisonwpadławhisterię.
-Kosmetyki?!-wrzasnęła.-Nigdysięniemalowałam!
Jej przerażenie sięgnęło zenitu. Nie dość, że miała zejść po schodach w tych koszmarnych butach i
czarnejsukni,tomusiałasięjeszczeumalować!Jeśliniewłożysobietuszudorzęsdookainiepołknie
szminki,staniesięcud.
- Niech się pani nie martwi - Rebeka nadal była uśmiechnięta, jednak twarz miała spiętą. Przyprowadziłamprofesjonalistkę.
Zzadrzwiwychyliłasięjakaśkobietazmocnowytuszowanymirzęsamiijaskraworóżowąszminkąna
ustach.
Jejpaznokciemiałytakisamkolorcoszminka,cienienapowiekachbyłyżółto- fioletowe, czerwona
kreskazrobionaeyelinerem…Medisonjeszczenigdyniespotkałatakdziwnejpostaci.Jeślionazakilka
minutrównieżbędzietakwyglądać…
Kosmetyczka weszła śmiało do pokoju. Dotknęła twarzy Medison palcami zakończonymi długimi
paznokciami(Medisondałabysobiegłowęuciąć,żetotipsy)icmoknęła.
-Tuniemadużoroboty.Tylkolekkooczyiusta…Noipaznokcie- skrzywiła się, gdy spojrzała na
poobgryzanepaznokcieMedison.-Zajmiemitonajwyżejpiętnaścieminut.
Piętnaścieminut!Apodobno„niematudużodoroboty”!
Wtakimrazieiletrwaprofesjonalniewykonanymakijaż,wktórym„jestdużodoroboty”?
Coraz bardziej zdenerwowana Medison usiadła na swoim łóżku, a kosmetyczka usadowiła się ze
szkatułkązkosmetykaminaprzeciwniej.
- Proszę obrócić głowę w stronę światła - powiedziała, delikatnie obracając twarz Medison w
kierunkuokna.Cudownie.
Nie
trzebakłaśćpodkładu,żadnychniedoskonałości…Tylkopudertransparentny…Rzęsywytuszujemy,a
powiekilekkomuśniemygrafitowymcieniem,ustanaczerwono…Pokażząbki,kochanie…Och,ślicznie.
DoMedisonniedocierałonic,comówiłakosmetyczka.
Patrzyła nieprzytomnie w okno, podczas gdy kobieta dotykała jakąś gąbeczką jej twarzy. Ciemne
chmury znów zbierały się nad miastem, teraz były już prawie czarne. Ciężkie obłoki, przykrywające
błękit nieba… Tak jak teraz grafitowe cienie na powiekach, które zasłaniały ich naturalny odcień… Z
zawrotną prędkością przesuwały się w stronę domu, tworząc nad nim spiralę… Jakby chciały
powiedzieć,żeniedługonadejdąciężkieismutneczasy.
-Gotowe!-okrzykkosmetyczkiwyrwałjązzamyślenia.
- Cudnie, muszę powiedzieć, że jestem z siebie bardzo zadowolona! Wygląda pani ślicznie! Proszę
tylkospojrzeć!
PodałaMedisonlusterko.
Zpoczątkuchciałakrzyczeć.Patrzyłananiązupełnieinnatwarz-napierwszyrzutokaobliczeobcego
człowieka, bo wciąż była to twarz Medison Carpen. Teraz jednak jej rzęsy były czarne, pogrubione i
wydłużone,spojrzeniewydawałosięgłębsze.Grafitowecienienałożonenapowiekibyłybardzociemne,
idealnie pasowały do sukni. Kolor ust przypominał krwistą czerwień róż, które złożyła na grobach
Orchidei i Armanda Brooginsów. Delikatny, transparentny puder sprawił, że cera Medison była trochę
jaśniejszaniżwrzeczywistości,nieprzybrałajednakniezdrowego,białegoczysinegokoloru.
Możepowinnabyłasięwystraszyć?Nawetgdybychciała,nieudałobysięjejto.Samaprzedsobąnie
mogławyjśćzzachwytu.
Podczas gdy ona wpatrywała się w swoje odbicie, kosmetyczka rozczesywała jej włosy, które
miękkimifalamizaczęłyopadaćnajejnagieramiona.
-Rozpuszczonebędądobre-mruknęładosiebiekosmetyczka.Wstałaischowałalustrodoszkatułki.Mamnadzieję,żesiępanipodoba.
- Tak… - mogłaby powiedzieć „bardzo”, ale to słowo dziwnym trafem nie chciało przejść jej przez
gardło.
Kosmetyczka wyszła, urażona. Medison jeszcze przed kilka dobrych minut siedziała w pokoju.
Spojrzała na zegar wiszący na ścianie. Był jej koloru, więc Medison w pierwszej chwili go nie
zauważyła.Terazjednakwpatrywałasięwniegouparcie.Czasmijałszybko…Zbytszybko.
Zsercembijącymjakszalonewstałazłóżkainamiękkichnogachwyszłazpokoju. Nie pomyślała o
tym,żenakorytarzu,gdziemajązDanielemwitaćgości,będziebardzozimno.Suknianaramiączkachnie
stanowiładobrejochronyprzedpanującymtuklimatem.
UstópschodówstałjużDaniel.Ubranywczarnygarnitur,jeszczebardziejprzypominałdemona.Czerń
takbardzopasowaładojegojasnejceryiczarnychoczu…Tylko blond włosy zdawały się bardziej niż
zwyklekontrastowaćzjegoubiorem.
Wkońcupodtrzymującsięnaporęczy,Medisonzaczęłaniepewnieschodzićposchodach.„Niemyślo
butach”-powtarzałasobiewmyślach.-„Niemyślobutach…”Irzeczywiście,kiedyprzestałamyślećo
tym,żestąpaposchodachwbutachna siedmiocentymetrowych obcasach, mogła iść swobodnie. Zeszła
po schodach i rzuciła Danielowi Brooginsowi wściekłe spojrzenie, które natychmiast ustąpiło miejsca
zdziwieniu.
DanielBrooginsstałobokniejjakzawszewyprostowany,jednakwjegoszlachetnejpostawiemożna
byłosiędopatrzećtrochęznudzenia,luzu.AlenietoprzykułouwagęMedison.
Danielniepatrzyłnaniąznienawiściąaninieuśmiechałsięszyderczo.Ba,niebyłtożadenzeznanych
jej wyrazów twarzy. Zero kpiny, gniewu, złości, chęci mordu. Nie wiedzieć czemu jego rzęsy stały się
jakbydłuższe(aleniepociągnąłichtuszem!O,nie!),spojrzeniegłębsze.Tęczówkijegooczu,takczarne,
żezlewałysięwjednozeźrenicami,byłyzagubione.
Kryłosięwnichtrochęzdziwienia,szoku,czegoś,czegoniepotrafiłaokreślić,i…zdezorientowania?
I…OBoże-podziwu!
Halo!Daniel,toja!MedisonCarpen,nieEvaMendes!
Nie docierało do niej żadne racjonalne wytłumaczenie jego zachowania. Nie.. Jedno docierało, ale
byłotakśmieszne,żeMedisonmusiałazacisnąćzęby,abysięnieuśmiechnąć.
Wtedytoonmógłbyźleodebraćjejzachowanie.
Stałajaksparaliżowana,jużniejegozachowaniem, a mocą, magnetyzmem jego czarnych oczu. Oczu,
którezawszeuważałazadiabelskie,aktóreterazwydałysięjejniezwyklepociągające.
Lekkosiędoniejzbliżył.Jejserceprzyśpieszyło.
„Spokojnie” - uspokajała się - „spokojnie”. Jednak gdy poczuła silny i - nie mogła uwierzyć, że tak
właśniemyśli-niezwykleprzyjemnyzapachjegoperfum,warknęłaostrzegawczo:
-Iczegosiętakgapisz?
Wyrazjegotwarzyzmieniłsiędiametralnie.Zagościłnaniejtak dobrze jej znany szyderczy uśmiech.
Złośliwiezmrużyłoczy.
-Cóż,niemasięcołudzić-szepnął,aonapoczułajegodziwniegorącyoddechnaswoimpoliczku.MedisonCarpenzawszepozostanieTYLKOMedisonCarpen.
Topowiedziawszy,odsunąłsięodniej.
A ona nadal stała sparaliżowana, zapomniawszy o chłodzie, o tym, że jest ubrana tylko w zwiewną
czarnąsuknięnacienkichramiączkach.Jegozachowaniebyłoconajmniejdziwne,jej-karygodne.
Medison coraz dotkliwiej odczuwała zimno panujące na korytarzu. Surowa biel tylko potęgowała to
wrażenie.Gdybyścianybyływcieplejszychodcieniach…
Tym razem czas niemiłosiernie się ciągnął. Wskazówki zegara powieszonego nad drzwiami zdawały
sięstaćwmiejscu.Gdyupłynęłodwadzieściaminut(araczejpięć,jakwynikałozpołożeniawskazówek
zegara),wkońcurozległsiępierwszydzwonekdodrzwi.
Odgłosgongutakjakzapierwszymrazemsprawił,żepoplecachMedisonprzeszłyniemiłe dreszcze.
Choćniebyłtoodgłosprzypominającydrapaniepaznokcipotablicy,wywoływałtakiesamewrażenia.
Oliviapodbiegładodrzwi,niezważającnaRebekę(którapełniładziśrazemzniąobowiązkisłużby)
kierującąsięjużwichstronę.Zeleganckimuśmiechem, lekko zniekształconym przez jej napiętą twarz,
otworzyłaizaprosiładośrodkaparęeleganckoubranychludzi.
Kobieta wyglądała na około trzydzieści lat, ubrana była w bordową suknię, wyszywaną drogimi
czarnymikamieniami.
Jej ubiór przykuwał uwagę, tak więc Medison dopiero po chwili dostrzegła, jak piękna jest
właścicielka stroju. Miękkie kręcone włosy o miodowym odcieniu opadały schematycznie na ramiona.
Bordowaszminkanaustachkobietyodcinałasięodjejbrzoskwiniowejcery,napowiekachmiałazłotobeżowe cienie. Szła z nieludzką wręcz gracją, choć na nogach miała (jak Medison zauważyła przez
przejrzystydółsukni)butynadziesięciocentymetrowychobcasach.
Jej partner mniej rzucał się w oczy. Miał opaloną cerę, włosy w tym samym odcieniu co jego
partnerka. Ubrany był w ciemnobeżowy garnitur. Szedł sztywny i wyprostowany. Nie był ani trochę
podobnydoDaniela,którystałobokMedisonjakzawszeeleganckiiwyluzowany.
Goście podeszli do Medison i Daniela. Ich uśmiechy były eleganckie i wyniosłe. Było widać, że to
jedyniegra.Sztucznamaskazakrywającaichprawdziwe,zapewnemroczneoblicza.
-Witampaństwa-powiedziałDanielaksamitnymgłosem,poczymdelikatnie pocałował wyciągniętą
rękękobiety.-Medison,poznajpaństwaNoble.
Jego głos był nadal tak niepokojąco aksamitny, tak miły dla uszu, że Medison nie mogła się
powstrzymać,abyniespojrzeć,jakąmaskęmanatwarzy.PatrzyłnapaniąNobletakjakuprzednionanią
- ani cienia wrogości, zero szyderczego uśmiechu… W tym świetle jego czarne oczy nabrały nowego,
magnetycznegowyrazu.
Z niechęcią zwróciła twarz ku państwu Noble. Próbowała przybrać taki wyraz twarzy jak kobieta:
wyniosły uśmiech, powaga, pewność siebie w oczach. Była niemal przekonana, że z tym makijażem
wyszłojejtobardzodobrze.PaniNoblepierwszawysunęłakuniejdłoń.Medisonuścisnęłająkrótko;
rękakobietybyłaszczupłaiwiotka,apomalowanenabordowopaznokcie-ostrozakończone.
- Eleanor Noble - przedstawiła się. Jej głos, tak jak twarz, był sztuczny i poważny. - Miło mi cię
poznać,Medison.
Nawetniewiesz,jakimszokiemjestdlamnietowydarzenie.
Jednakwidzę,żebędzieszdlaDanieladobrążoną…
- Taak… - westchnęła Medison. „Z pewnością będę wymarzoną żoną” - pomyślała. W końcu która
tolerowałabyskokiwbokiponiżenia,jaknieMedisonCarpen?
-Mójmąż-powiedziałaEleanorNoble,wskazującnaswojegozłotowłosegotowarzysza,którylekko
musnął wargami jej dłoń. - Oboje jesteśmy zaszczyceni, że możemy być na tym przyjęciu. Podobno
Danielniezaprosiłzbytwielugości…
-Nie-odrzekłDaniel.-Chciałem,abytobyłaskromnauroczystość.
-Teżtakuważam-przytaknęłaEleanortakimgłosem,żeMedisonzrobiłosięniedobrze-tylebyłow
nimsłodyczy.
ChwilępotempodeszładonichOlivia.Jejtwarzbyłarozpromieniona,leczpoważna;zapewnechciała
dostosowaćsiędosytuacji.
-Możezaprowadzępaństwadosalonu?-zaproponowała.
-Tak,zaprowadźpaństwa,Olivio-rzekłDaniel.-Jaimojanarzeczonamusimyprzywitaćpozostałych
gości-dodał,bowtymsamymmomencierozległsięogłuszającyodgłosgongu.
Medisonzdziwiło,żeprzyjęcieodbędziesięwsalonie.
Danielmusiałzaprosićnaprawdęniewielugości,samoprzyjęciezapowiadałosięwedługniejbardzo
nieciekawie.Comożnarobićprzezkilkagodzinwciasnymsaloniku?
Zanimjednakzdążyłarozważyćtenproblem,Rebekaotworzyładrzwi.Weszłanowa para. Kobieta w
kremowejsuknisięgającejkostek,zezłotymibransoletaminaopalonychnadgarstkach,przypominała jej
Kleopatrę.Włosymiałaczarne,niesięgająceramion.Dotegoprostagrzywkaioczyobwiedzioneczarną
kredką.Wrażeniepotęgowałazłotabiżuteria:bransolety,naszyjniki,pierścionki,kolczyki…
O ile kobieta wyglądała młodo, miała może dwadzieścia pięć lat, jej towarzysz był co najmniej
dziesięćlatstarszy.
Miałbrązowewłosyibystreoczytegosamegokoloru.
Równieżbyłsztywny-takjakjegopoprzednikubranywciemnygarnitur.
OniteżpodeszlidoMedisoniDaniela.Kobietauśmiechałasięszeroko,trudnobyłoprzypuszczać, że
jesttouśmiechwymuszony.Twarzjejtowarzyszabyłanatomiastznudzona,takprzymrużyłoczy,żebyło
widaćtylkobrązowetęczówki.
Tak jak poprzednio, Daniel lekko pocałował dłoń kobiety i przywitał się z mężczyzną. Medison
zauważyła,żeoczytejpanisączarne,niemająjednaktakiejmocyjakoczyDaniela.
-TosąpaństwoGrave-aksamitnygłosDanarozniósłsięcichymechempokorytarzu.- Pragnę wam
przedstawićmojąnarzeczoną,Medison.
-Jakmiłociępoznać!-głoskobietybyłlekkozachrypnięty.Byłownimcośserdecznego,dziecięcego.
-Taksięcieszę…Danieltakdługobyłsam…Toznaczy…-lekkosięzająknęła,jakby powiedziała o
jednosłowozadużo.
Chwilowe zmieszanie na jej twarzy szybko ustąpiło miejsca radości. - Och, Medison… Wybacz mi
śmiałość,jestemMadeleine!Tomójmąż,Christopher-ten,znudzonyizażenowanypostawąswojejżony,
skinąłlekkogłową.Wydajesz się taka pogodna, wprost idealna dla Dana! Nie mogę się doczekać, kiedy poznam twoich
rodziców!Będątutaj?
BezpośredniośćMadeleine,któranapoczątkuucieszyłaMedison,terazstałasiękłopotliwaidlaniej,i
dlaDana.„Nie,mojamatkauciekładoinnegokraju,jesttambardzoszczęśliwa,aojciecwłaśnieleżyw
domupijanyalbowymiotuje.Nie,raczejnieprzyjdą”-Medisonkorciło,żebytakodpowiedzieć,aleani
jej,aniDanielowiniewyszłobytonadobre.
-Niestety,rodziceMedisonzginęlitrzylatatemu-wyjaśniłDanielnadaltymsamymgłosem,wktórym
jednak kryła się nutka napięcia. - Nie chcielibyśmy rozmawiać na ten temat. Moja narzeczona nadal
cierpinadichstratą.
-Och,oczywiście,przepraszam!-MadeleinelekkoobjęłaMedison,którątenfakttakzaskoczył,żeaż
otworzyłausta.
Opamiętałasięjednakiodpowiedziała:-Tak,bardzomitrudno…
Awięcjejrodzicezginęlitrzylatatemu… Historyjka wymyślona przez Daniela była tak straszna, że
poczuładreszcze.Tak,nienawidziłaswojegoojca,domatkiteżnieczułanicspecjalnego…Ot,kobietai
mężczyzna,którzyzmienilijejżyciewpiekło.Jednakfakt,żemoglibynieżyć,przestaćistnieć…Tamyśl
raniłajejsercejaksztylet.
- Widać, że jesteście sobie przeznaczeni! Przyszłość kryje się w gwiazdach, a one muszą wam
sprzyjać!Widać,jaksiękochacie!-szczebiotałaMadeleineswoimzachrypniętymgłosem.
„Tak, gwiazdy rzeczywiście sprzyjają mi od urodzenia” - kolejna myśl, którą zapragnęła
wypowiedziećMedison,utknęłajejwgardleiwywołałauśmiechnatwarzy.WtymsamymczasieDaniel
objąłjąwtalii.
-Tak,niespotkałemdrugiejtakiejosobyjakMedison-jegoaksamitnygłosmiłoocierałsięojejuszy,
takbardzopasowałdotejabsurdalnejsytuacji.
„Tak,zpewnościąniepoznałeśdrugiejtakiejosoby”.
KącikiustMedisonlekkodrgały,gdyotymmyślała.
-Zaprowadzępaństwadosalonu-zaproponowałaRebeka,któranaglesięprzynichznalazła.
- Chodźmy - Madeleine jeszcze raz uścisnęła Medison i razem ze swoim mężem, który patrzył na
Medison,jakbychciałjąwtensposóbzabić,poszłazaRebekądosalonu.
Gdyzniknęlizadrzwiami,Danielprychnął.
-Niepoprawnaoptymistka-zakpił.
-Chybanajnormalniejszazcałegotowarzystwa-odgryzłasięMedison.
Bardzo szybko okazało się, że ma rację. Reszta gości - około sześćdziesięciu osób (Medison nie
wiedziała,jakpomieszcząsięwmałymsaloniku)-byłasztywnaipoważna.
Wszystkie nazwiska miały podobne znaczenie, tak samo jak wyszukane imiona. Poznała już dwie
Eleonory,trzyElizabeth,pięćAlice,jednąFrancescęiprzynajmniejpięćKatherine.
Męskie imiona nie odbiegały od damskich: wszędzie roiło się od Christopherów, Edwardów,
Benjaminów,Williamów, Isaaców i Aaronów. Wszyscy tak samo sztywni, tylko jeden samotny chłopak
byłzcharakterupodobnydoMadeleine.
Michael, przystojny szatyn o intensywnie zielonych oczach i lekko śniadej cerze jako jedyny zaczął
rozpływaćsięnadjejurodąiszczęściem,jakiespotkałoDaniela.Napoczątkutrudnobyłoustalić,czyto
uprzejmość, czy kpiny, potem jednak Medison uznała, że ma on duszę kobieciarza. Oprócz Michaela
zapamiętałajeszczejednegomężczyznę:MaxaMercuriala,tęgiegotrzydziestolatka,bliskiegoprzyjaciela
Daniela („Jeśli ktoś taki jak on może mieć przyjaciół” - pomyślała Medison). Był to ów człowiek,
któregowidziaławpubieizktórymzałożyłsięjejprzyszłymąż.Byłapewna,żeDanielzaprosiłgotylko
poto,abyzobaczył,ktowygrazakład.
-Tojużchybawszyscy-zakomunikowałDanielpoupływiepółgodziny.Medisonodetchnęłazulgą.Zmęczona?
Topoczątekwieczoru-zakpił.
-Niejestemzmęczona-odpowiedziała.Mówiłaprawdę.
Byłazbytzdenerwowana,abyodczuwaćzmęczenie.-Jestmitylkostraszniezimno.Kupiłeśtęsuknię,
aniepomyślałeśożadnymnakryciu,idioto!
-Liczsięzesłowami,czekająnaciebieporządniludzieDaniel spojrzał na Medison. I znowu, tak jak na początku, jego oczy wzbudziły w niej niepokój.
Ponownie objął ją w talii i uśmiechnął się; nie drwiąco, szyderczo, bez cienia kpiny. Demoniczny
magnetyzm jego czarnych oczu niebezpiecznie przyciągał. - Idziemy do salonu - zakomunikował i
poprowadziłjąwstronęinnychdrzwi,którychprzedtemniezauważyła.
RozdziałVIII
Skaza na honorze raną w sercu Jedno było pewnie: nie był to salon, w którym zapachy kadzideł
drażniłynozdrza,aciepłozkominkachłostałopotwarzyirzucałoświatłonaciemneściany.
Tenpokójbyłzupełnieinny.Ścianymiałykremowyodcień:niedrażniłonoczu,wpokojubyłojasnoi
przyjemnie.
Pomieszczeniebyłoobszerne.Ześrodkasufituzwisałżyrandol;mniejszawersjategozkorytarza,pod
którymniedawnosię znajdowali. Nie było tu jednego drewnianego stołu, jego miejsce zajmowała cała
masa złotych stolików na cienkich nóżkach. Przy każdym z nich stała kanapa obita w kremowo - złoty
materiał.Podścianąstałstółzjedzeniem.
Nikogo nie zdziwiło ich pojawienie się, nawet nikt ich nie zauważył. Wszyscy byli pochłonięci
rozmową, stali z kieliszkami szampana w ręku i słuchali przemowy swoich towarzyszy. Pośród tych
szeptów słychać było jakąś melodię - dopiero po chwili Medison zauważyła, że w rogu przy białym
fortepianiesiedzimężczyznaiwystukujenaklawiszachjakąśskomplikowanąmelodię.
Całeto przyjęcie przypominało Medison bal z Dumy i uprzedzenia. Goście tak samo sztywni, dumni
niczympanDarcy,wystrojonekobiety.Niktjednak nie tańczył, pochłonięty konwersacją z towarzyszem
natematpolitykiibiznesu.
Razem z Danielem, mistrzowsko odgrywającym rolę „kochającego narzeczonego”, przeszła przed
salon.Podeszlidojednegozestolików,większegoniżpozostałe,naktórymstałykieliszkizszampanem.
Daniel wziął jeden dla siebie oraz drugi dla Medison. Ta jednak gdy tylko wyczuła zapach alkoholu,
skrzywiłasię.
- Nie piję - wycedziła przez zęby. Daniel spojrzał na nią, a jego twarz ponownie wykrzywił kpiący
uśmieszek. Odłożył jeden z kieliszków i szepnął: - Rzeczywiście, ze względu na geny lepiej nie
prowokowaćtwojegoorganizmu…
Stalitakprzezjakieśpiętnaścieminutidopieropopewnymczasie,gdygościezaczęliszukaćnowych
towarzyszydorozmowy,Medisonpoczuładrażniące,ostrezapachydrogichperfum,któremieszałysięze
sobą, co przyprawiało ją o mdłości. Robiło się coraz ciemniej i zimniej, zapragnęła znaleźć się w
ciepłym,małymsaloniku.
Po pół godzinie podeszła do nich kobieta ubrana w liliową suknię do kolan. Miała jasną,
brzoskwiniowącerę,blondwłosyspływałydługimifalamipojejplecachiramionach.
UśmiechnęłasięlekkodoMedison,poczymjejbłękitneoczywręczutonęływczarnychtęczówkach
Daniela.
-Miłocięponowniewidzieć,Danielu-powiedziałasłodkim,piszczącymgłosem.
- Ciebie również, Francesco - odrzekł Daniel tym samym pięknym, aksamitnym głosem, którym
uprzedniowitałgości.
Uśmiechnąłsięprzytymdoniejwtakisposób,żedotądjasnobrzoskwiniowe
policzki
Franceski
momentalniepociemniałydobarwydojrzałych,czerwonychwiśni.
-Todoprawdyniesamowite,jesteścietakdobranąparą…-zaszczebiotała,chociażspojrzenie, jakim
chwilępotemobdarzyłaMedison,mówiło,żeonaitakbyłabyodpowiedniejsza.
-RazemzMedisonbardzocieszymysię,żemożemycięgościć…Ciebieitwojegobrata,Michaeladodał pośpiesznie, bo w tym samym momencie przy boku Franceski pojawił się ów przystojny szatyn,
któryrozwodziłsięnadurodąMedison.
- Wspaniałe przyjęcie, Danielu - głos Michaela, niemal tak miękki jak Dana, pieścił uszy pośród
ogólnegogwaru.Jednak trzeba przyznać, że gwiazdą tego dnia jest twoja piękna narzeczona, której uroda spływa na
wszystkichgościniczymblasksłońca.
-Bardzomiłomitosłyszeć-odrzekłazmieszanaMedison.MetaforyużywaneprzezMichaelabardzo
odbiegałyodjejcodziennegojęzyka.SpojrzałaukradkiemnaDaniela;mocnozaciskałzęby,najwyraźniej
starającsięnieroześmiać.
- Muszę ci powiedzieć, Medison, że twoje imię na modłę wiosennego poranka budzi do życia cały
artyzmświata.
Rozkosznie było mi słyszeć, że postać taka jak ty znajdzie się w gremium osób, do których i ja
przynależę.ZnającDaniela,wiedziałem,jakwielemusiwas jednoczyć - on nigdy nie obrałby sobie za
kapłankę domowego ogniska osoby tego niegodnej. Muszę przyznać, że wzbiera we mnie zawiść, gdy
słyszęwaszeimionazłączonejednymnazwiskiem.Pozostajemijednakwinszowaćmutakwyśmienitego
wyboruoraznawiedzaćwas,abyoglądaćtwojeoblicze.
Przezdłuższąchwilęcałatrójkastała,oczekującreakcji Medison na tę wypowiedź. Ona jednak była
niczymsparaliżowana,czuła,jakpowolioblewająrumieniec.Jejubogiesłownictwozaczęłodawaćsię
we znaki. Nie śmiała nawet się domyślać, o co chodziło Michaelowi. Mogła tylko patrzeć, jak kąciki
wargFranceskipodnosząsiękugórzewzłośliwymuśmieszku.Michaelwpatrywałsięwniąoczekująco,
Danielnatomiastnieokazywałżadnychemocji.
TylkojegodłońboleśniezacisnęłasięnaramieniuMedison.
Cisza przedłużała się nieubłaganie, napięcie narastało, a twarz Medison coraz szybciej zmieniała
barwęzczerwonejnabiałą.Możnabyłopoczućnitkielektryczności,któreprzemieszczałysiępomiędzy
ichoczekującymiciałami.Wkońcu,pookołoczterechminutachkrępującejciszy,odezwałsięDaniel:
-Miłonamtosłyszeć,mojanarzeczonaniejestprzyzwyczajonadotakichuwag.
UśmiechMichaelamożnabyłointerpretowaćróżnie.Byłonikpiący,iuprzejmy.
- Czyżbyś nigdy nie prawił jej komplementów, Danielu? - zapytał Michael, szczerze zdziwiony. Chybaniedoceniaszdaru,jakimonadlaciebiejest.
-Chcęcitylkopowiedzieć,żeMedisonjestskromnąosobą,któraprzepadazanormalnąkonwersacją,
więctwójkwiecistyjęzyknanicsiętuniezda-Danielniemalżewarczał.Porazpierwszyodtychkilku
minutjegotwarzzaczęłazdradzaćjakiekolwiekemocje.
Pomiędzy mężczyznami aż huczało. Medison wyczuwała napięcie między nimi, niewidzialne
błyskawice ciskane przez ich oczy. Twarz Michaela stała się jakby bardziej dzika, przez co mniej
atrakcyjna.Danielwręczprzeciwnie-mimożepobladł,wyglądałjeszczebardziejelegancko,mrocznie,
przystojniej.
-Chybamusimyjużwaszostawić-Francescaspojrzałaprzestraszonanabrata.Wyglądałataksłodkoi
dziecinnie,żeMedisonzabrałosięnawymioty.-MamypewnesprawydoobgadaniazEleanorNoblepowiedziałaipociągnęłazasobąMichaela.
Wszelkie emocje nareszcie opadły. Znowu stali naprzeciw siebie, nikt nie zauważył tego małego
zamieszania.
-CociekawegomiałmidoprzekazaniaMichael,czegoniezrozumiałam?-MedisonzapytałaDaniela.
-Nic,cobydociebiepasowało-prychnął.-Wziąłcięzaeleganckąiwartąuwagikobietę.Francesca
nieuważa,abyśbyłamniegodna.Jejbratmawręczodwrotnezdanie-sądzi,żetojaniejestemgodzien
ciebie-znowuprychnął,patrzącprzytymnaMedisontakdzikimwzrokiem,żeażprzeszłyjąciarki.
- Dlaczego… - Medison nie zdążyła dokończyć zdania, bo obok Daniela pojawił się Max. Był
czerwonynatwarzy,miałlekkoprzekrwioneoczy;najwyraźniejwypiłjużsporo mocniejszych drinków,
doktórychmiałsłabość.
-Czymogłabyśnachwilęnaszostawić,Medison?-zapytałMax.
Spojrzała niepewnie na Daniela. Ten skinął lekko głową, tak że nikt inny nie mógł tego zauważyć.
Odeszła więc od nich i usiadła przy jednym z wolnych stolików, ciesząc się chwilą samotności. Tutaj
wyraźnie było słychać wolną melodię wygrywaną na pianinie. Była jak balsam dla uszu pośród gwaru
beznadziejnychrozmów.Medisonzamknęłaoczyi starając się nie odpłynąć, zaczęła wsłuchiwać się w
rozmowędwóchkobietsiedzącychnieopodaljejstolika.
-…Dziewczynachybaniewie,cojączeka-mówiłapierwszaniskim,poważnymgłosem.-Wyobraża
sobieniewiadomoco!
-Omotałjątak jak inne - głos drugiej kobiety był nieprzyjemnie dziecinny i wysoki. - Ale z drugiej
strony…Pocomuślub?
-Możewpadłwkłopotyfinansowe?-spytałapierwsza.
-Raczejnie.Ojciecmimówił,żeDanielzamierzapowiększyćrodzinnąsiećbanków.Jużnacałednie
wychodzinazebraniawtejsprawie…
- Mniejsza z tym - do rozmowy wtrąciła się trzecia kobieta, w której głosie Medison rozpoznała
Francescę.Medison jest zaślepiona, każdy to widzi. Nadal będzie jedną z wielu, myślę, że to nie ulega
wątpliwości,aonachybateżotymwie.
Medisonpoczułanaswojejszyiichpalącywzrokiczymprędzejotworzyła oczy. Zamierzała wstać,
ale naprzeciwko niej siedział nie kto inny, jak Michael. Wpatrywał się w nią swoimi intensywnie
zielonymioczami,którejednakbyłymniejintrygująceniżczarneoczyDaniela.Włosymłodzieńca,który
miałpewnieniewięcejniżdwadzieściadwalata,opadałyniedbalenaczoło.
-Musiszpiękniewyglądać,gdyśpisz-uśmiechnąłsięlekko,aMedisonzarumieniłasięodtejuwagi.
Niemniejkojarzyłajuż,ocochodziłoMichaelowi,gdymówił,żeDanielniejestdlaniejodpowiednim
mężczyzną.
- Czy to prawda, o czym mówiła twoja siostra, Francesca - spytała, starając się, aby jej twarz nie
zdradzałażadnychemocji-żebędęjednązwielu?
Michael zamyślił się na chwilę. Teatralnie zmrużył oczy i podparł brodę ręką. Następnie znowu się
uśmiechnąłiodpowiedział:
- Nie od dziś wiadomo, że Daniel ma pociąg do kobiet, wszystkich więc zaskoczyła wiadomość o
zaręczynach…
-Daniel-kobieciarz…-Medisonskarciłasięwmyślach,żetaodpowiedźtakwolnopojawiłasięw
jejgłowie.-No,no,no…
- Nie przeszkadza ci to? - w jego pewnym głosie zabrzmiała nutka zdziwienia. Szybko się jednak
zreflektował.
-Gdybyśmiaładość,wiedz,że…
-CzegoMedisonmamiećdość?
Daniel wyrósł jak spod ziemi. Miał niepewną minę, wpatrywał się to w Michaela, to w Medison,
oczekującodpowiedzi.
Medisonpoczuła,żeznowusięrumieni.Ciepłonieprzyjemnieszybkorozlewałosiępojejpoliczkachi
szyi.
Michael szybko jednak odpowiedział: - Pytałem Medison, czy nie ma dość tej pochmurnej pogody.
Wieszprzecież,żemogęwamzałatwićnajlepszemiejscawhotelachnaLanzarotteiKaraibach,więc…
-MnieiMedisonbardzoodpowiadatutejszyklimat,niemniejdziękujemyzapropozycję-głosDaniela
byłwypranyzemocji,mówiłjakrobot-tylkodlaczego?
-Będziemysięjużzbierać-oznajmiłMichael.Wspaniałe przyjęcie, jednak wszystko, co dobre, szybko się kończy. Mam jednak nadzieję, że nasza
znajomośćbędziebardzodługotrwała,Medison.Tobyłanajwiększaprzyjemnośćspotkaćsiebie-rzekł,
muskającustamijejrękę.
-Inawzajem-Medisonczułasiępewniej,używającpopularnychzwrotów.
Gościezaczęlisięrozchodzić.Wkońcusalonopustoszał.
Medison chciała już wyjść z tego pomieszczenia, które nagle wydawało się jej dziwnie gorące. Jak
przyjemniebyłobyznaleźćsięnakorytarzu.Jednastopadoprzodu…
- Myślę, że wpadłaś Michaelowi w oko - glos Daniela był jak wcześniej przyjemnie aksamitny,
Medisonmogłabyjednakprzysiąc,żejesttroszkęzniekształcony.
-Równieżtakmyślę-odrzekła,zanimzdążyłaugryźćsięwjęzyk.Jakmógłnatozareagować?
W ogóle nie zareagował. Daniel Broogins wyszedł z salonu pierwszy, z twarzą lekko zniekształconą
bólem.
***
Powietrzebyłoostreizimne,słońcejednakniezwracało
natonajmniejszejuwagi.Przygrzewałozniespodziewanąmocąjaknatęporęroku-zbliżałasięzima,a
wrazzniądataślubu.
Medisoncorazczęściejbolałagłowa.Polubiła,pokochałateszaredni,kropledeszczuskrzącesię na
szybachw jej pokoju. Jak grom z jasnego nieba spadło na nią to przerażająco jaskrawe światło, ostre,
jasne,aleniebywaleciepłe.Niebyłaprzygotowananatakązmianę.
Innimieszkańcydomurównieżzaniepokoilisiętązmianąpogody-Daniel,kochającymrok,przezcały
czas narzekał na światło, które raziło go w oczy. Wciąż je mrużył i gdy tylko mógł, przesiadywał w
małymsaloniepozbawionymokien.
Rebeka miała spokojną, ale dość ekscentryczną naturę - jak Daniel kochała deszcz, burze i ciężkie,
szare chmury, które tak często mogła oglądać przez okno w kuchni, wychodzące na zachód - z tamtej
strony,takjakizoknaMedison,widocznybyłciemnymieszanylas.Rebekamusiała teraz pracować na
dwie zmiany w tym ogromnym domu, ponieważ Olivia również zrzędziła i narzekała na słońce, choć z
innych powodów. Jej skóra była zbyt delikatna, a w kuchni, gdzie zawsze pracowała, było tak dużo
okien…Przecieżmogłabydoznaćpoparzenia!
Rozdrażnienieudzielałosięwięc wszystkim, najbardziej jednak Medison i Danielowi. Medison cały
czasmyślałaoślubie-otłumiegości,osobiewbiałejsukni,otymcałymprzyjęciuipokerowejtwarzy
jej męża. Wiedziała, że ten dzień zbliża się nieuchronnie, ceremonia miała się bowiem odbyć
siedemnastegogrudnia.
Rozdrażnienie Daniela owiane było jednak tajemnicą - czy to możliwe, żeby ten pozbawiony
skrupułów człowiek martwił się jednym małym (dla niego) przyjęciem? Przyjęciem, dodajmy, bez
znaczenia.Więccobyłopowodemjegorozdrażnienia?
Corazczęściejwychodził,niepojawiałsięnaobiadach,więcMedisonspędzałajesama.Niepotrafiła
ocenić,czytolepiej,czygorzej.Przyzwyczaiłasiędojegoostrychuwagnajejtemat,ciszastawała się
więccorazbardziejnieznośna.
Każdegodniaodczuwałającorazboleśniej,napierałanajejuszy.
Kolejnego nieznośnie słonecznego i jasnego popołudnia ktoś zapukał do jej ciemnego pokoju. Nie
chciałaotwieraćoczu-niesamowiciebolałajągłowazpowodutejprzeklętejanomalii,zmianypogody.
Wiedziała,żegdytylkootworzyoczy,nawetciemneścianypokojunieuchroniąjejodkolejnejfalibólu.
Pukaniedodrzwibyłocorazgłośniejsze.Czytenktośniemógłpoprostuwejśćdopokoju?!Jednakjak
przypomniała sobie Medison, zabraniała tego etykieta służby. Coraz bardziej natarczywe dźwięki nie
pozwalałyjejdłużejleżećnałóżku.
Wstała powoli, ale i tak zakręciło się jej w głowie. Podeszła do ledwo widocznych na tle ściany
drzwi.Otworzyłaje.JejoczomukazałasięrozpromienionatwarzRebeki.
-Nieprzeszkadzam?-zapytałazuśmiechem.Trzymaławielkiebiałepudło,któremogłoskrywaćtylko
jedno…
-Onie…-jęknęłaMedison.
-Dlaczego„Onie”?Niecieszyszsię?-zapytałjądźwięcznygłos.Pochwilizzadrzwiwychyliłasię
smukłapostaćMadeleine.
Nie wiedząc, czemu miały służyć te odwiedziny, Medison natychmiast się zreflektowała. Przecież
miałacieszyćsięztegoślubu!
-O,niedowiary!-wykrzyknęłanagle,apewnośćwjejgłosiezaskoczyłająsamą.-Tojuż?!
- Rebeka powiedziała mi, że sama nie masz ochoty na łażenie po sklepach w poszukiwaniu sukni
ślubnej, więc ja, córka projektantki Klementyny Salomei Eleonory Tiary Gomez, przesyłam ci ten oto
prezentślubny.
KlementynySalomeiEleonoryTiaryGomez?Halo!Cotujestimieniem,aconazwiskiem?!
- Prezent ślubny od projektantki? Wow - Medison miała nadzieję, że Madeleine nie dosłyszy
melancholiiwjejgłosie.
Szczerze ją lubiła za jej poczucie humoru, brak chorobliwej dumy, jaką dostrzegała u pozostałych
znajomychDaniela.
-Zostałauszyta specjalnie dla ciebie. Opisałam mamie twój wygląd, a ona zawsze się cieszy, kiedy
możewykonaćjedynywswoimrodzajuprojekt,którybędziepodziwiaćczterystaosób…
-CZTERYSTA?!-Medisonnachwilęzabrakłopowietrza.CZTERYSTAosób?O tak, Daniel bardzo
dobrzezadbał,abykażdydowiedziałsię,żesiężeni.
- Cicho tam bądź. W każdym razie moja matka była szczerze ucieszona, że może wykonać specjalne
zamówieniedlażonysynapaństwaświętejpamięciBrooginsów,którychodzawszeceniła,izabrałasię
dotegoztakimzapałem,żesamaniemogłamuwierzyć,żetakiecudeńkomożestworzyćjednapararąkbouwierzmi,każdespecjalnezamówieniewykonujeosobiście.Oj,niekażmi dłużej oczekiwać twojej
reakcji!Otwórz!
Medison drżącymi rękoma otworzyła pudło. Było ciężkie, bardzo ciężkie. Ostrożnie wyciągnęła
pozwijanąsuknięślubną.To,cozobaczyła,przeszłojejnajśmielszeoczekiwania.
Sukniamieniłasiętysiącamiodcienibieliisrebra.Ciężkieramiączkaskładałysięzrubinów,taksamo
jakbrzegilejącegosiędekoltu.Wpasieprzyszytebyłysztucznepłatkiróż,jednaktakcienkieidelikatne,
że wyglądały jak prawdziwe. Góra sukni była wykonana z lekkiego, lejącego się materiału, dół był
jednakciężki,zbudowanyzwarstwbieliisrebra.Gdzieniegdziepoprzyszywanebyłyrubiny.
Medison poczuła wilgoć pod powiekami. Szybko otarła oczy. Płakać z powodu głupiego skrawka
materiału?
Nie. Chciało jej się płakać z powodu pięknej sukni, o której nigdy nie śmiała śnić, a która była
przeznaczonawłaśniedlaniej.
- I jak? Podoba ci się? - Madeleine była zarumieniona z podekscytowania. Niecierpliwie pocierała
dłonieiprzygryzaławargi.
-Tonajpiękniejszedziełosztuki,jakiekiedykolwiekwidziałam-odrzekłaMedison,niechcącdłużej
trzymaćjejwniepewności.Jednakwydawałosięjejirracjonalnym,żetakasukniamogłabysiękomuśnie
podobać.
-Wiedziałam,wiedziałam,wiedziałam!-zaczęłapiszczećMadeleine.NiedbaleodebrałaodMedison
suknięizcałejsiłyjąprzytuliła.Tejażzatrzeszczałyżebra-tawątła,smukła istota miała w sobie tyle
siły!
Nagle z dołu dobiegły je jakieś odgłosy. Męski głos był niecierpliwy i sprzeciwiał się cienkiemu
głosowikobiety.
Madeleinewestchnęła.
-Mójmążjesttroszkęniecierpliwy-wyjaśniłazdumionejMedison.Dopieroterazdotarłodoniej,że
Madeleinenieprzyszłasama.
-Tytomaszżycie-westchnęła,zanimzdążyłasięugryźćwjęzyk.Madeleinetylkosięzaśmiała.
-Wiesz,Christophertowspaniałyczłowiek,no,możetroszkęzapoważny,aleniedasięgoniekochać.
Poprostujeststrasznienieśmiały.Mamwmózguczujnik,którywykrywanadętebufony.Gdybyśpoznała
goodinnejstrony…
Totakajegomaska,wiesz-tadumna,wyniosłamina,jakupozostałych.
-Awięcteż tak sądzisz? - w Medison obudziła się nadzieja: oto miała znaleźć bratnią duszę w tym
świecie pieniędzy i krwiożerczych bestii. - Też uważasz, że to… - postanowiła zaryzykować - nadęte
snoby?
- Oczywiście! Musisz poznać naszą rodzinę! Moją matkę i ojca. Nikt nas nie lubi - tu zaczęła się
szczerze śmiać. - Tylko Daniel nas docenia. Uwierz mi, to w gruncie rzeczy bardzo dobry człowiek.
Trzebagotylkooswoić,abędzieszznimszczęśliwa-takjakjazChristopherem!
Jeszcze raz się zaśmiała, pocałowała Medison w policzek i wybiegła z pokoju. Za to w głowie tej
ostatniejkłębiłosięcorazwięcejabsurdalnychmyśli:„TylkoDanielnasdocenia.
Uwierzmi,towgruncierzeczybardzodobryczłowiek.
Trzebagotylkooswoić,abędzieszznimszczęśliwa-takjakjazChristopherem!”
-AmożeMadeleinejestmałąpomyłkąnatury?-pomyślała.-Małą,aleniezbędnądożycia…
***
-Nareszcie-powiedziałaMedisonsamadosiebie.
Samotnośćbardzojejdoskwierała.OdodwiedzinMadeleineminąłjużtydzień,wątłaosóbkawięcej
sięniezjawiła.Możeniepozwoliłjejnatojejuroczymąż?
Śniadania, obiady i kolacje jadała sama, jedyną jej towarzyszką była Rebeka - Olivia nadal nie
zjawiałasięwpracy.
Tenranekróżniłsięjednakodpoprzednich.Dojejpokojuniewpadałanijeden niebezpiecznie jasny
promieńsłońca-wręczprzeciwnie,pomieszczeniepogrążonebyłowmroku.
Medisonspojrzałanazegarek-dochodziłaósma. Wyjrzała przez okno - jej oczom ukazał się dobrze
znany, przyjemny krajobraz: mroczny las był tak samo ponury i ciemny, nad koronami wysokich drzew
unosiłysięciężkie,niemalżeczarnechmury.
Niepodejrzewała,żetenwidoktakbardzojąuraduje.
Wyskoczyła z łóżka i pognała do łazienki przez pogrążone w ciszy korytarze. Wzięła ciepłą kąpiel,
przyjemnie się przy tym odprężając. Następnie szybko wysuszyła mokre włosy; gdy wyszła z łazienki,
odzianawczarnąkoszulkęnocną, były jeszcze wilgotne. Ponownie przebiegła przez korytarze na boso,
ledwozwracającuwagęnaichsurowekoloryiniebywałezimnoodbijającesięodmarmurowychścian.
Gdy weszła do pokoju, zaczęła przebierać w ubraniach - ileż ich teraz było! Cała masa swetrów i
żakietów, eleganckich spódnic (których nigdy i tak nie zakładała) i szykownych dżinsów, półbutów i
kozaków. W końcu wybrała idealny zestaw: na biały puchaty sweterek nałożyła czarny żakiet, do tego
grafitowedżinsyiczarnepółbuty.Wyjrzałaprzezokno.
Na parapet zdążyły spaść pierwsze krople deszczu. Chwyciła ostre nożyczki, które leżały obok jej
łóżka.
Spokojniewyszłazpokoju,niemogącdoczekaćsięspotkaniazmogiłamirodzicówDanielaimartwym
drzewem.
Przemierzyławolnymkrokiemkorytarz,spokojniezeszłazeschodów,jednaknarastającepodnieceniei
niecierpliwość wygrały. Gdy tylko znalazła się na parterze, pobiegła, ile sił w nogach, do drzwi
prowadzącychnazewnątrz.Pchnęłaje.
Natychmiastugodziłojąwtwarzostrepowietrze.Zkażdąminutąwiałocorazbardziej.Spojrzaław
górę.Kłębiłysięnadniąciężkie,fioletowo-czarnechmury.Byłtowidokniepokojący,aleifascynujący.
Chmurymieszałysięzesobą,popychaneprzezwiatr.
Po jakiś dziesięciu minutach patrzenia na ciężkie, burzowe chmury w końcu ruszyła w kierunku
grobów. Przechodząc koło martwego drzewa, musnęła dłońmi jego czarną, spróchniałą korę - była
szorstka i kruszyła się, jednak drzewo nie poddawało się i dzielnie walczyło z siłą czasu, wiatru i
deszczu.Nogisameniosłyjądofotelastojącegomiędzymogiłami.
Wreszciestanęłaprzedgrobami Armanda i Orchidei, tak dawno przez nią nieodwiedzanymi. Były w
idealnymstanie.
Róże powinny przecież już dawno uschnąć - tymczasem wyglądały, jakby ktoś włożył je do wazonu
ledwiewczoraj.
Nie mogąc jednak odmówić sobie dawnego rytuału, Medison podeszła do klombu krwistych róż i
obcięłacztery,którewydałysięjejnajpiękniejsze.Niewyjęłapoprzednichtrzech,tylkodołożyłanowe.
Następniespojrzałanawyniosłe,dumnetwarze,wyrzeźbionenanagrobkach.Corazbardziejmartwiłasię
tym,żezkażdymdniemDanielwydajesięjejmniejdonichpodobny.Kiedyśuważała,żebyłlustrzanym
odbiciemArmanda,terazsądziła,żemusiałbyćadoptowany.
Do jej głowy próbowało się dostać coraz więcej absurdu, pozwoliła jednak, aby wiatr owiewał jej
twarz,abyspływałyponiejlodowatekropledeszczu.Usiadłanawilgotnejtrawie.
Robiło się coraz ciemniej, a przecież dochodziła dziewiąta rano. Chmury nie chciały dopuścić do
ziemichoćbynajmniejszegopromieniasłońca.Byłotakciemno,żektoś,ktodopierosięobudził,mógłby
pomyśleć,iżtonieranek,leczpóźnyzmierzch.
Wiało coraz mocniej, słyszała podmuchy wiatru, to, jak z ogromną siłą obija się o szyby domu.
Zabrzmiałpierwszygrzmot.Medisonpoczuła,jakdeszczcorazboleśniejopadanajejtwarz. Usłyszała,
żektośobokniejprzechodzi.Trawapiszczaławproteściepodciężkimibutamiprzybysza.
Medisongwałtownieotworzyłaoczyiwstałatakszybko,żeażzakręciłojejsięwgłowie.Danielstał
obok niej, blady jak zawsze. Jego blond włosy były wilgotne, potargane przez wiatr. Czarne oczy
omiatałymartwymspojrzeniemtwarzerodziców.NiepatrzącnaMedison,włożyłdowazonubiałąróżę,
wyraźnieodcinającąsięodtychkrwistoczerwonych.
Jakim zaskoczeniem było dla niej pojawienie się go! On, Daniel Broogins, na grobach swoich
rodziców. Może nie powinno jej to dziwić, ale przecież przez tyle tygodni sama zmieniała kwiaty w
wazonie.CzyżbyDanielbrałzniejprzykład?Amożepoprostugryzłogosumienie?
Sumienie…DanielBrooginsisumienie-jakżedziwniedobranesłowa!
-Cotyturobisz?-spytała.
Nieodpowiedział.Patrzyłzzamyśleniemnatwarzerodziców.Zastanawiałsięnadczymś.
-Cotyturobisz?-ponowniezadałamutopytanie,którenaglewydałosięjejzupełniebezsensu.
-Podobnomaszjużsukienkęnaślub-niebyłotoanipytanie,anistwierdzeniefaktu.
-Tak,Madeleinedałamijąwprezencieślubnym-rzekłaMedison,apochwilinamysłudodała:-Jest
piękna.
- Tak… Klementyna Gomez słynie ze swojego talentu - ledwo Daniel to powiedział, szum wiatru
zagłuszyłpotwornyhuk,poprzedzonyoślepiającymbłyskiem.
-Żalciich?-spytałaMedison.Niepodejrzewała,żebędziesięprzynimczułatak…swobodnie.
Danielzignorowałtopytanie.Stalijeszczechwilę.
Medisonspojrzałanajegotwarz-głębokonadczymśmyślał.
Niebyłpodobnydoojca.Tylkowjegooczachbyłocoś,coupodobniałogodomatki.Wiatrbyłjużtak
silny, że Medison nie mogła utrzymać się na nogach, lekki deszcz przerodził się w prawdziwą ulewę.
Błyskawicecorazczęściejprzecinałyniebo,grzmotybyłyogłuszające.
-Chodźmyjuż-powiedziałDaniel.SpojrzałrazemzMedisonwniebo,któreprzybrałokolorgrafitu.Zachwilęrozpętasięprawdziwepiekło.
Iruszyłwstronędomu.Medisonporazostatnispojrzałanalas,którytrudnobyłoodróżnićodchmur,i
poszłazanim.
RozdziałIX
„Tak”
Danielmiałrację-rozpętałosięprawdziwepiekło.LedwoMedisonzdążyławbiecdodomu, rozległ
sięogłuszającytrzaskbłyskawicy,naułameksekundypochłonął ją błysk niebieskiego światła. A potem
niewidziałajużnic.
Zrobiło się cicho, niepokojąco cicho. Przez chwilę nie słyszała ani wichury, ani grzmotów, nic nie
widziała.Byłodopierokilkaminutpodziewiątej,anieoświetlonydompochłonęłyegipskieciemności.
-Musiałouderzyćwelektrownię-powiedziałaRebeka.
JejgłosMedisonpoznałabywszędzie,takjak(itutajztrudemsiędotegoprzyznała)głosDaniela.
-Tak,najwyraźniej-Rebeceodpowiedziałjegoaksamitnygłos.-Rebeko,idźpoświece.
-Gdzieidziemy?-spytałaMedison.
-Nie„gdzieidziemy”,raczej:gdzieidzieszty,agdzieja-poprawiłjąDaniel.
Medisonwszystkoprzekręciłosięwżołądku.
- O…osobno? - spytała drżącym głosem. Instynktownie wyczuła, jak wargi Daniela unoszą się w
kpiącymuśmiechu.Pośródciemnościbłysnęłyczarneoczymężczyzny.
- Boisz się? - spytał tym dziwnym głosem, ani szorstkim, ani kpiącym - tym, którym przemawiał do
innychkobiet…
-Tak-odpowiedziała,zanimzdążyłaugryźćsięwjęzyk.
-Nie!
-Jesteśniemożliwa-zaśmiałsię.Jegośmiechbyłosłychaćpośródciszytysiącrazymocniej.
-Totendommnie…przeraża-niebyłojużcoukrywać.Samotność…Ciemność…Zwłaszczateraz.Ja…
-Więcwytłumaczmiproszę,Medison,jakzasypiaszsamawswoimciemnympokoju?-jegogłosbył
lekkozniekształcony.Danielnajwidoczniejstarałsięnieroześmiać.
-Amożeoczymśniewiem?Możewcaleniezasypiaszconocsama?Wiesz,zdziwiłamnieswoboda,
zjakąrozmawiałaśzMichaelem…
-Mniesiętonietyczy,takiegierkichybabardziejpasujądociebie,nieprawdaż?-słowazaczęłysame
zniejwypływać,niebyławstanienad sobą zapanować. Wiedziała, że gdy wszystko z siebie wyrzuci,
możesiętoźleskończyć-dlaniej.
Daniel był taki nieprzewidywalny. - Wiesz, gdy ma się wyczulony słuch na każde oszczerstwo, na
każdą kpinę, nietrudno pośród szmeru rozmów wyszukać tę właściwą… Nie masz u wszystkich dobrej
opinii,przezwiększośćjesteśuważanyzakobieciarza
-powietrzewokółMedisonzgęstniało,wyraźniewyczuwałaniepewność,złość,zdenerwowanie,które
teraztargałoDanielem.Dziwiłasię,żejeszczejejnieprzerwał.
- Czyżbyś zaniemówił? Nie wiedziałeś o tym? Cóż, cieszę się, że byłam osobą, która jako pierwsza
mogłacitouświadomić…
Ledwo skończyła, znalazł się przy niej. Nawet gdyby nie wyczuła jego zapachu, zobaczyłaby w tych
egipskichciemnościachjegoczarneoczy,ciskającewniąbłyskawicami.
Na dopełnienie tego przerażającego obrazu zagrzmiało, wiatr i deszcz ponownie ze zdwojoną siłą
zaczęłyuderzaćwokna.
Poczuła,jakjegodłoniezaciskająsięnajejnadgarstkach.
Rozwścieczyłago.Porazpierwszyodbardzowieludniuderzyłwniąprawdziwystrach.Byłniczym
w porównaniu z ciemnościami, w jakich miała sama przebywać, ba, chętnie spędziłaby cały dzień
zamkniętawciemnymgrobowcu,byletylkoDanieljąodsiebieodsunął.
Ale on jakby czytając w jej myślach, przysunął ją do siebie jeszcze bardziej. Wyczuwali nawzajem
swoje zdenerwowanie, nitki elektryczności przesuwające się pomiędzy ich ciałami. Błysnęło z
niespodziewanąmocą,pokójponownierozjaśniłsiębłękitem,aMedisonujrzałajegotwarz-awrazz
niąwyrysowanąnaniejwściekłość…
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że wściekły Daniel jest jeszcze przystojniejszy niż zwykle. To było
irracjonalne,alewłaśniewtymgroźnymmomencie,gdytaksiębała,chciałaznaleźćsiębliżejniego…
Medison nie wiedziała, ile czasu tak stali - mogło to być kilka sekund, minut, a może nawet godzin.
Rebeka nadal nie wracała, a oni stali niebezpiecznie blisko siebie, patrząc sobie w oczy, chociaż na
twarzyDanielawymalowanabyłafuria,anatwarzyMedison-czystafascynacja.
Kilkasekundpóźniejświatłozapaliłosię.Medisonnawetniezmrużyłaoczu,byłajak sparaliżowana.
Nie docierały do niej żadne bodźce z zewnątrz - ani huki i błyskawice, ani surowa biel ścian, echo
krokównaschodach…
-Świecechybaniebędąpotrzebne…
Niezdążyliodsiebieodskoczyć.Rebekazdążyłazobaczyćpozycję,wjakiejsięznajdowali,iemocje
wyzierającezichtwarzy.
Służąca stała przez chwilę z lekko otwartymi ustami, po czym zreflektowała się i przeszła przez
korytarz,jakbyniczegoniezauważyła.
Medison dopiero teraz poczuła, jak mocno Daniel zaciskał dłonie na jej nadgarstkach. Próbowała
wyswobodzićsięzjegokajdan,onjednakbyłzbytsilnyiwtejchwilikorzystałzprzewagi.Wyrazjego
twarzy nie zmienił się od tych kilku minut, może nawet nic do niego nie docierało. Wyglądał
przerażająco.
„Przerażającopięknie…”-Medisonniepanowałanadswoimimyślami.
-Toboli-wycedziłaprzezzęby,nadalbezskuteczniepróbującoswobodzićswojeręce.A Daniel nie
puszczał.Powiedziałam:toboli-głosmiałacorazmocniejszy,tenbólbyłniedozniesienia.
NiewidziałajużprzedsobąDaniela-tatwarznienależaładoniego,adoszczerze znienawidzonego
przezMedisonczłowieka,któregomiałanadziejęjużnigdyniezobaczyć.
Tego,którypośródjejnowych„przyjaciół”byłuważanyzazmarłego.
SamuelCarpenstałprzedniątakjakkilkatygodnitemu,kiedytozauważył na jej dłoni zaręczynowy
pierścionek.Ta chwila była tak realistyczna, że Medison zakręciło się w głowie. Chciała zapomnieć o
tamtymżyciu,alenajwyraźniej,niemiałotobyćjejdane.
Porazpierwszyponiżyłasięprzedswoimwrogiem,zaczęłaronićprzednimłzystrachu,ugięłasiępod
ciężaremswojegolosu.Swojegożycia.
-Toboli!-zaczęłałkać.Niemogłajużtegozatrzymać,takjaktamtegopotokusłów,którydoprowadził
Daniela do takiego ataku agresji. Pokazała mu swoją słabość. Obiecała sobie, że nigdy przed nim nie
zapłacze,nigdyzjegopowodu.
Przeliczyła się. Była tylko człowiekiem, słabą kobietą, która siłą umysłu, twardością charakteru
chciaładorównywaćmężczyźnie.Niedałarady.Byłazbytwrażliwa,emocje,którezbierałysięwniejod
dłuższegoczasu,musiałyznaleźćswojeujście-iznalazły.Szkoda,żewtakimmomencie.
Ajegoniebyło.Kajdanypękły,uciskzelżał,nieczułajużjegobliskości,tylkopustkę,samotność.Bała
sięotworzyćoczy.Obawiałasię,żeujrzyznajomątwarzojca.
MedisonCarpennaprawdęsiębała.Inicniemogłanatoporadzić.
***
Nigdzienieidę.Nigdzienieidę.Nieidę…
Myślitłukłysięjejwgłowie,niemogłapowstrzymaćfalistrachu-nietakprawdziwego,możestrachu
wymieszanegozniepewnościąipodnieceniem.
-Nigdzienieidę-powiedziaławkońcunagłos.Jakaulga!Niewypowiedzianeprzedtemsłowanagle
wyleciałyzjejgłowyiodbiłysięodścianpokoju,tworząccudowneechojejgłosu.
- Wyjdziesz, wyjdziesz! Moja mama nie po to tyle pracowała, żebyś teraz bała się wyjść na swój
własny ślub! - piszczała Madeleine, a Medison niepewnie przeglądała się w lustrze w szmaragdowej
łazience.
Suknia może i była piękna - „piękna” to w tym wypadku nawet zbyt małe, nic nieznaczące słowo.
Sukniabyłapiękna,alestrasznieniewygodna.
Medison najbardziej przeszkadzały ramiączka, zrobione z rubinów. Ostre kamienie przesuwały się
wzdłużjejciała,gdytylkoporuszyłarękoma,boleśnieocierającsięojejnagieramiona.Dekoltrównież
stanowił tutaj niemały problem - lekkiego materiału nie było wcale czuć, Medison przez cały czas nie
byłapewna,czywogólecośnasobiema.Dółbyłwzględemgórynieproporcjonalnieciężki-podjego
ciężaremMedisonażuginałysiękolana.
Spojrzałazzazdrościąnasukienkę,którąmiałanasobieMadeleine.Byłatozwykłabłękitnasukienkaz
matowego materiału z białym paskiem w pasie. Fryzura Kleopatry, która zawsze okalała twarz
Madeleine, przemieniła się z geometrycznego cięcia w puszyste, lekko falujące włosy. Jak ona to
zrobiła?!
Całeprzyjęciemiałoodbyćsięwsalonie,w którym przedtem Daniel urządził bal zaręczynowy. Tam
równieżplanowanoceremonię.
Ceremonia-nieprzyjemniepoważnesłowo.SerceMedisonprzyspieszyło,gdyprzypomniałasobie,że
zachwilępowie„tak”swojemuwrogowi.Iżeto„tak”dlanichnigdyniebędzieznaczyłotegocodla
większościpar.Brzuchzacząłjąbolećzezdenerwowania.Gościcoprawdawcaleniebyłoczterystu.Ot,
garstka łudzi, przyjęcie wcale nie miało być wystawne. Medison troszkę podniesiona na duchu wzięła
paręgłębokichoddechów.Oknobyłootwarte,ostreigiełkigrudniowegopowietrzawbiłysięwjejpłuca.
-Zejdęnadół-zaszczebiotałaMadeleine.-Tylkoniezwlekajdługo,wszyscyczekają!
Iwyszłaztoalety.Medisonporazkolejnyprzejrzałasięwlustrze.Oilenigdynieuważałasięzaładną
kobietę, teraz musiała przyznać, że wyglądała oszałamiająco. Jej włosy lekko opadały na plecy,
podkreślającszczupłątwarz.Makijażbyłzupełnieinnyniżnazaręczynach-miejsceczerwonejpomadki
zajął lekki błyszczyk, ledwo rzucający się w oczy, powieki nie były pokryte grafitem, lecz perłowym
białymcieniem.
Spojrzałanazegarwiszącynadwielkąwanną.Sekundymijałyzzawrotnąprędkością,tymbardziejże
strasznie się denerwowała. Nie było wyjścia. Sama tego chciała. Musiała to zrobić. Dla siebie, dla
swojegoszczęścia.
„Lecz czy to miało być szczęście?” - zapytał w jej myślach cichutki głosik. Był tak wyraźny, zbyt
wyraźny.Medisonrozejrzałasiępołazience,czyabyniktdoniejniewszedł.
Jednakbyłasama.
„Wiem,corobię!”-odkrzyknęławmyślachsamejsobie.
Czyżbywariowała?
Abywięcejniesłyszećtegogłosu,postanowiłazejśćnadół.Załatwićtę sprawę jak należy. Przecież
niemożesiępoddać!
Jedenkrokwstronędrzwi,stoigiełzdenerwowaniawbitychwserceipłuca.Drugikrok, kolejne sto
igieł.Jużprawieniemogłaoddychać.
„Idź,wariatko,idź,comaszdostracenia”-szeptałasobiewduchu.„Życie.Wolność”-głosponownie
dałosobieznać.
Byłtakrealistyczny,żeMedisonpotknęłasięofałdyswojejsukni.„Niestracężycia.Potrafięosiebie
zadbać.Nigdyniemiałamwolności”-odpowiedziałasobie.
Wariatka.Medisonnaprawdęmyślała,żewariuje.Miałacorazwięcejwątpliwości.
Ajednakotworzyładrzwiipowolnymkrokiemzaczęłaiśćkorytarzem.Takbałasięzejśćzeschodów
-nadole,podżyrandolem,czekałnaniąDaniel.Dotarładoszczytuschodówizobaczyła go. Wyglądał
taksamo jak na przyjęciu zaręczynowym. Założył czarny garnitur, który tak pięknie odcinał się od jego
bladejcery,aczarneoczykontrastowałyzjasnymiblondwłosami.
Terazjaknigdybyłowidać,żesąróżnijakogieńiwoda.
W jego wyglądzie nic do siebie nie pasowało, a jednak sprawiało to, że był przystojny, intrygujący.
Medison,pozbawionajakiegokolwiekkontrastu,byłanijaka.Jasneoczyzlewałysięzcerą,jasnobrązowe
włosydopełniałytylkotegoszaregoobrazu.
Powoli zaczęła schodzić po schodach, uważając przy tym, aby ponownie nie zahaczyć o sukienkę.
Trzymałasięporęczy,cochwilasprawdzając,czymanasobiegóręsukni.
Dotarładokońca.Tobyłonaprawdęwielkieosiągnięcie.
Poczuła charakterystyczny zapach perfum Daniela. Trochę ją to uspokoiło. Było to zbyt irracjonalne,
abymogłaotymspokojniemyśleć.
Danielpopatrzyłwjejoczy-jegoprzenikliwespojrzeniesprawiło,żeodwróciławzrok.Zaśmiałsię.
-Czyżbyśsiębała,MedisonCarpen?
-Jużnie-warknęła.-Wkażdymrazienieciebie.
Przyjrzałsięjejjeszczeuważniej,jeślitowogólebyłomożliwe.Wziąłpodrękęiwestchnął:-Cóż.
Przedstawienie czas zacząć. Poprowadził ją przez korytarz do salonu. Pchnął drzwi. Zdenerwowanie
Medisonsięgnęłozenitu.Sercezaczęłotrzepotaćjej w piersiach; myślała, że zaraz stamtąd wyskoczy i
uciekniejaknajdalejodtegomiejsca.
Weszlidosalonu.DoMedisonnicniedocierało,anidźwiękimuzyki,aniatmosferawpomieszczeniu.
Gęstepowietrzeutrudniałooddychanie.RazemzDanielemdoszładomałegoołtarzyka,przyktórymstał
ksiądz.
Medison czuła się, jakby wyszła z siebie i stanęła obok lub co najmniej weszła w ciało któregoś z
gości.Całetoprzedstawienieobserwowałazboku.Widziałasiebiesamą,zezdenerwowaniabledsząniż
zwykle,Daniela,któryperfekcyjnieodgrywałrolęszczęśliwegopanamłodego.
Dostrzegła serię nieprzychylnych spojrzeń osób, które nie tolerowały wyboru Daniela, oraz
zazdrosnych młodych kobiet, wpatrzonych w jej nowego męża jak w obrazek. Widziała tajemnicze
spojrzeniaMichaela,któregosiostraniepojawiłasięnaślubie-niebyłownichdawnejfascynacji,może
conajwyżejnieconiezdrowegozainteresowaniajejosobą.
Przyglądałsięjejzezmrużonymioczyma,lekkosięprzytymuśmiechającwsposóbbardziejpasujący
doDaniela.
W tym spojrzeniu było coś złego. Medison nie mogła jednak domyślić się odpowiedzi. Michael
wyglądał, jakby odkrył jakąś tajemnicę, jakby dowiedział się czegoś, czego nie powinien wiedzieć, i
zamierzałtowykorzystać…
Ale jaką tajemnicę mógł poznać? Ostatnimi czasy tyle tego było… A co, jeśli dowiedział się, że
MedisonwychodzizaDanieladlapieniędzy?Mógłbytoogłosićwszemiwobec,pogrążającich.Daniel
najprawdopodobniejprzegrałbyzakładiwyrzuciłjąnabruk, a stąd już niedaleko do poznania głównej
prawdy…
A co, jeśli Michael poznał główną prawdę? Co, jeśli dowiedział się, że Medison wcale nie jest
kobietązdobregodomu,którejrodziceniedawnozmarli,leczodgrywającąrolętakiejosobyżebraczką?
A może tu wcale nie chodziło o nią? Jej życie, jej osoba w tym przedstawieniu odgrywały rolę
zarównogłówną,jakiepizodyczną.
-Tak-Danielodpowiedziałnazadane pytanie. W tej chwili Medison ponownie weszła do swojego
ciała. Stała przed Danielem, który wkładał jej na palec obrączkę. Tyle myśli przelatywało jej przez
głowę,tylepytańbezodpowiedzi.
Awięcterazjejkolejnazłożenieprzysięgi…
„Iślubujęcimiłość…”.
Kłamstwo.Danielowimogłabyślubowaćtylkonienawiśćdokońcażycia.Wtejprzysiędzejejuczucia
doniegozostałynasiłęzmienioneostoosiemdziesiątstopni.
„…Iwierność…”.
Nietrudnobędzietegoprzestrzegać-Medisonmiałamężczyznpodziurkiwnosie.Gorzejbędzieztą
przysięgąwprzypadkuDaniela…
„…Iuczciwośćmałżeńską…”
Gdzie w tym związku miejsce na uczciwość?! Tak dużo tego dnia kłamała! Nawet nie przed sobą, a
przedkimś,kogozawszedarzyłanajwiększymszacunkiemimiłością,najakąbyłojąstać.Kłamałaprzed
kimś,kogozawszeprosiła,abysięniąopiekował,abydawneżyciesięskończyło.
Iskończyłosię.AonakłamałaprzedBogiem.
„…Iżecięnieopuszczęażdośmierci”.
Iżetwojegodomuipieniędzynieopuszczęażdośmierci.
Atysobieidź,Danielu,izapuśćkorzeniewmojejdawnejbudzie.
- Tak - jej usta otworzyły się same i wydobyło się z nich kolejne kłamstwo. Zabrzmiało prawie jak
przekleństwo.
Kolejnych słów nie słyszała, ale to, co zostało powiedziane, doskonale zrozumiała w myślach. Oto
Daniel, który zawsze się jej wstydził, zaczął przybliżać swoją twarz do jej twarzy. Zaskoczona i
oszołomiona,wstrzymałaoddech.
Poczuła, jak jej twarz zmienia barwę z białej na różową, z różowej na czerwoną, a potem znów z
czerwonejnabiałą.
Czuła już jego ciepły oddech na swojej twarzy. Mogła bez obawy wyśmiania spojrzeć w te czarne
niczymgrafitoczy,otoczonedługimiczarnymirzęsami.
Patrzyławjegopiękneoczy.Sercezaczęłotakmocnobićjejwpiersiach,żeprawiełamałojejżebra.
Dziwiłasię,żeniktwokółtegoniesłyszy.
Ponierealniedługichtrzechsekundachwkońcupoczuła,jakjegowargilekkomuskają jej policzek bezżadnegozapamiętania,beznutyromantyzmu.Ot,jakbyktośmusnąłjąwtymmiejscupiórkiem.Mimo
tomiejsce,wktóreDanieljąpocałował,zaczęłoniemiłosierniepalić.
Szybko-zaszybko-odsunąłsięodniej.Zaczęłanormalnieoddychać,choćpopoliczkunadallizałyją
języki ognia. Usłyszała oklaski - czuła, ile w nich sztuczności, udawanej radości. Rozejrzała się po
salonie.
Tylko jeden człowiek siedział, patrząc na nią tak samo jak przez kilkoma minutami. Jakby coś
wiedział.
Michaelodkryłjakąśtajemnicę.Naraziejednakniktniewiedział,jaką.
***
Przyjęcieweselneodbyłosiębezzbędnychceregieli,
jakichMedisonsięobawiała.Niebyłożadnegorzucaniakwiatów,żadnychkomicznychtańców.Zabawa
nietrwaładługo-chociażniktniedawałtegoposobiepoznać,wszyscybylizmęczenikilkugodzinnym
udawaniem.
Tylkocztery osoby zachowywały się nienaturalnie normalnie wśród pozostałych aktorów. Madeleine
razemzmężemorazdwojgiemosóbwpodeszłymwiekuśmiałasię,dowcipkowałaitańczyłaprawiedo
każdejpiosenki.Byliprawdziwi.
Ichybarzeczywiścieniktichnielubił.Takieprzynajmniejodnosiłosięwrażenie.Niktniezamieniłz
nimisłowa,czasamiktośposyłałimzdziwionelubkarcącespojrzenie,cośprzytymszepczącdodrugiej
osoby. Jednak ani Madeleine, ani jej mąż, ani nawet siwowłosa, elegancka kobieta, która musiała być
sławną Klementyną Salomeą Eleonorą Tiarą Gomez, nie zwracali uwagi na to, że są bezczelnie
obgadywani.
Christopher nie był wyluzowany, na twarzy miał maskę obojętności i powagi - Medison nie mogła
wyobrazić go sobie roześmianego i dowcipkującego - a jednak czasami rzucał swojej żonie takie
spojrzenie,ojakimMedisonnigdyniemogłamarzyć-pełneczułościimiłości,takprzepełnioneradością
iuwielbieniem…
Madeleineodpowiadałamu,kładącswojądłońnajegodłoni,głębokopatrzącmuw oczy, jednak nie
okazującswojegouczuciadoniegowbardziejwyraźnysposób.
Chwilę potem siwowłosy mężczyzna, który musiał być mężem Klementyny Salomei Eleonory Tiary
Gomez,poprosił
Madeleinedotańca.Komiczniewyróżnialisięnatlesztywnychpar,skaczącicochwiladepczącsobie
popalcach.
Jednakbyłowidać,jakojciecwielbiMadeleine,jakchcechwalićsięswojącórkąprzedinnymi,jaki
jestdumnyiszczęśliwy,posiadającnajwiększynaświecieskarb.
NachwilętwarzojcaMadeleinezastąpiłatwarzSamuelaCarpena-naznaczonamasąbójekitrudami
bezsensownegożycia.Tenobrazmiałdwaoblicza-byłismutny,iśmieszny.
Medisonłzystanęły
woczach,
ajednocześniepowstrzymywałasięodśmiechu.
-Czymogęprosićdotańca?-zapytałczyjśtajemniczygłos.
Medisonspojrzaławstronę,zktórejdobiegałgłos.StałzaniąMichaelzwyciągniętąkuniejręką,bez
cieniatajemniczościwoczach.
Zawahała się. Mimowolnie jej głowa sama odwróciła się w stronę Daniela, jakby pytając go o
pozwolenie.Taknaprawdęchciałatylkozobaczyćwyrazjegotwarzy.
A Daniel ani drgnął. Był jak posąg. Sztywny, bez uczuć, wzrok miał wbity w pary tańczące na
parkiecie, jednak coś w jego oczach, mała zmarszczka między brwiami, podpowiadało Medison, że
głębokonadczymśmyśli.Żejestdalekostąd,myślamiwinnymświecie,sam,bezludziwystrojonychw
weselnesuknieigarnitury.
-Tak,oczywiście-odpowiedziała,wstając.Wszystkowniejkrzyczało,żebynieruszaćsięzmiejsca,
ajednakpodaładłońMichaelowi.
Mężczyznapoprowadziłjąnaśrodeksali.Przyjrzałsięjejuważnie-znowutymsamym, tajemniczym
spojrzeniem,nieświadomiepodpowiadającjej,żemasiębać,żecoświe.
Izaczęlitańczyć.
Przezkilkaminutwirowalibezsłowapośródinnychpar,taksamosztywno,bezżadnej przyjemności.
Medison czuła się jak dziecko, które chce iść do sklepu z zabawkami, jednak mama prowadzi je w
zupełnieinnymkierunku.Zaczynałasięjużnudzić.Właśnie miała skłamać, że nogi strasznie bolą ją od
nowych butów, kiedy Michael odezwał się: - To zaszczyt móc z tobą zatańczyć, tym bardziej że będę
pierwszy.Dziwne,żeDanielniechcezatańczyćzeswojąnowążoną-ostatniezdanietegooświadczenia
zaniepokoiłoMedison.
- Daniel i ja nie przepadamy za tańcem, wolimy spokój - próbowała mówić normalnie, jak zawsze,
jednakcośwjejgłosiezdradzałozdenerwowanie.
-WięcdlaczegoMedisonBrooginszechciałazemnązatańczyć?-spytał.
Medison odsunęła się od niego i spojrzała w jego przystojną twarz. Wokół nich pary wirowały z
obliczamiwykrzywionymiwsztucznymuśmiechu.Michaelznówzmrużyłoczyizacząłsięjejprzyglądać.
Jużniczegonieukrywał,aMedisonbyłapewna:oncoświe.
Nieudawałajużspokoju,szczęścia,biłoodniejzdenerwowanieiniewiedza.
-Żyjeszwzupełnieinnymświecie,niżmyślisz,Medison-zaczął,uśmiechającsiędoniej.
- Wiem, jakie wybrałam życie, jestem tego w pełni świadoma - głos jej zadrżał. Wzięła głęboki
oddechikontynuowała:-Gdybymniebyłapewna,czegochcę,niestałbyśteraztutaj.Mnieteżbytunie
było.
Spojrzaławstronęmiejsca,wktórympowiniensiedziećDaniel,jednakprzysłoniłgotłumtańczących
gości.Medisonniemogłaodgadnąć,czyktośpodsłuchujerozmowę,czykogościekawi,dlaczegostojąi
rozmawiająpośródtańczącychpar.Bylizbytdobrymiaktorami.Nikogoniezdradzałoanispojrzenie,ani
wyraztwarzy.
- Tak… Doskonale wiesz, jakie wybrałaś życie, i dlaczego… Ja też jestem tego świadomy, ale inne
osobynatejsalimogątojedyniepodejrzewać.Jakmyślisz,czyktośuwierzy,żetajemniczadziewczyna,
którejniktnigdytutajniewidział,ibogatykobieciarzzakochająsięwsobiebezpamięci,aponiecałych
trzechmiesiącachznajomościbiorąślub?
Zabrakłojejsłów,ciężkikamieńspadłwmiejsceserca,blokującpłuca.Niemogłaoddychać.Poczuła,
żeblednie.
AMichaelkontynuował:
-Niektóremiejscasąprzeznaczonedlaludzinawysokiejpozycji,innedlatychnaniższej.Każdymoże
wzbić się w górę, ale równie dobrze - wziął kieliszek od przechodzącego barmana - można spaść w
otchłań - upuścił kieliszek na podłogę. Zbił się, a czerwony, przypominający krew płyn rozlał się po
podłodze-ijużniewstać.
Medisonzrozumiałaaluzję.Jednakonnieskończył.
- Ziemia nie jest wybredna. Przyjmie wszystko. Zarówno złoty puchar, jak i brudnego śmiecia. Nie
mamnicprzeciwkotobie,takaśliczna,inteligentnaosoba-dotknąłjejwłosów,adreszczeprzeszłyjejpo
plecach.-Byłobyszkoda.Alboinie.
Tozależyodciebie,Medison.Jeślikiedykolwiekpowiniecisięnoga,bądźlojalnawobeczłota,anie
srebra.Czywieszjuż,poktórejstroniemaszstać,gdybynaglecośsięstało?
Medison nie odpowiedziała, była w szoku. Człowiek, którego nawet polubiła, który prawił jej takie
komplementy,nieszkodliwymłodzieniec,okazałsięzdrajcą.Byłniczymwisienkanatorciewjejpełnym
chmurżyciu.
- Ci ludzie są nieszkodliwi, nieuświadomieni, ale wybrali złoto. Jak na razie nie są ani twoimi
sprzymierzeńcami,aniwrogami.Wybórnależydociebie-uśmiechnąłsię,jużnietajemniczoczygroźnie.
PrzypominałstaregoMichaela,niewtajemniczonego,niegroźnego.Ująłjejrękę,bladąizimną,wswojązaróżowioną i ciepłą. - Odprowadzę cię do męża, Medison. Pobladłaś, chyba od nadmiaru wrażeń, w
końcutojedynytakidzień!JużniejesteśMedisonCarpen,aMedisonBroogins.Witajwnaszymgronie.
Wnaszejrodzinie.
I przeprowadził ją przez tańczące pary, do każdego się uśmiechając. A w tych pięknych i dumnych
obliczachotaczającychjąludziMedisonporazpierwszyujrzałatwarzepotworów.
Chwilę potem byli już przy stole. Daniel siedział tam gdzie wcześniej, gawędząc z jakąś kobietą,
którejMedisonwcześniejniewidziała.
Bezwładnieupadłanakrzesło,niezwracającuwaginakarcącespojrzenieDanielaorazzdziwieniena
twarzyobcejkobiety.Niemiałasiły.Ktośwstał,aleniebyłtoDaniel,boczułaprzysobierówniesilny
jakprzedtemzapachjegoperfum.Czyjśwysokigłosspytałotaniec,a inny, niższy, zgodził się. Michael
odszedł.
Zamknęła oczy, aby się nad wszystkim zastanowić, ale nie dała rady. Tyle myśli kłębiło się w jej
głowie,tylepytań,tylebezsensownychodpowiedzi…
-Jedentaniectakcięzmęczył?-zakpiłDaniel.
Medison otworzyła oczy. Niewyraźny obraz jego twarzy wyostrzał się z każda sekundą. Tak źle się
terazczuła,aleniefizycznie,leczpsychicznie.
Miaławybieraćpomiędzysrebremazłotem.Alektotubyłczym?
Najpierwwydawałojejsię,żechodzituodwójkęprzyjaciół.ODanielaiMichaela.Towłaśniejasne
włosyDaniela,jegobladacerakojarzyłysięjejzesrebrem.CiemnewłosyMichaelaijegolekkośniada
ceraprzypominałyzłoto.
Toprzypuszczeniebyłozbytirracjonalne.Danieljakotendobry?Bowłaśnietakimwswoichaluzjach
mógłbyprzedstawiaćgoMichael.
Oniwszyscybyliprzecieżtacysami.
Zauważyła,żeDanieluważniesięjejprzygląda.
-Pobladłaś-stwierdził.
-Wydajecisię-warknęła,jednakjejgłosbyłtaksamosłabyjakonasamawtejchwili.
-Źlesięczujesz?-spytał.
-Dobrzesięczuję!-niemalżekrzyknęła.
-Nieróbscen-szepnął,ukradkiemrozglądającsięposali,jednakniktniczegonieusłyszał.
-Nierobięscen.Kiedytoprzyjęciesięskończy?-wycedziła.
-Niedługo,naraziejednakmuszęzaprosićciędotańca-westchnąłDaniel,poczymwstał.Odsunął
jejkrzesłoipodałrękę,abymogławstać.-Widzęzbytdużociekawskichspojrzeń,ludziedziwią,się,że
jeszczeniezatańczyliśmy.
MedisontymrazemubokuDanielawpadławwirtańczącychpar.
RozdziałX
Zakryć twarz przed oprawcą… Przed pomocą Nadeszła zima. Sroga i biała, jak nigdy dotąd. Nowe
życieMedisonBrooginsodpowiadałokażdemuwtymdomu…No,prawiekażdemu.
Jakpodejrzewała,Rebekabardzoucieszyłasięztego,żeMedisonzostałanowymczłonkiemrodzinynieprzeszkadzałojejto,żematerazowielewięcejpracy.Możnabyłoodnieśćwrażenie,że harowanie
odpołudniadopóźnejnocyniestanowidlaniejżadnegoproblemu.
Danielbyłobojętny,dni,wktóreporządniesięzMedisonkłócili,możnabypoliczyćnapalcachjednej
ręki.Częstojednakkpiłsobiezniej,szydziłiszyderczouśmiechał.Onapuszczałatomimouszu.
ZachowanieOliviibyłoconajmniejdziwne.NiestałasięonaprzyjacielemMedison,nienawidziłajej
chyba równie mocno jak przedtem. Tylko dlaczego patrzyła z takim przestrachem na Daniela i czasami
równieżnanią…?
Z taką samą miną witała Michaela, który stał się częstym gościem w ich domu. Była dla niego taka
miła,słodka,taksięprzednimuniżała,jednakgdytylkomogła,znikałaimzoczu.
Oliviaczegośsiębała.Kogoś.ItąosobabyłwłaśnieMichael.
Medisonniemogłapozbyćsięwrażenia,żeOliviajestzamieszanawsprawęzMichaeleminią.
Asprawabyłataka.Michaelwiedział,skądMedisonpochodzi,prawdopodobnieznałcałąprawdęo
jejrodzinie,oojcu.Wiedział,zjakiegopowoduwyszłazaDaniela.Inarazietrzymałtowtajemnicy.
Aletoakuratmogłosięwkażdejchwilizmienić.
Michael dał jej do zrozumienia, że może być jej wrogiem lub przyjacielem. Ze może być równie
pomocny,coniebezpieczny.ŻeMedisonwybrałażyciepośródharpiiipotworówrodemzhorrorów.Co
bysięstało,gdybyciludziezmaskaminatwarzydowiedzielisię,zjakiegośrodowiskapochodzi?
Cóż,mogłobysięstaćwszystko.
Popierwsze,małżeństwozostałobyjakimścudemunieważnione,aMedison wyleciałaby na bruk. Do
staregożycia.Niezdobyłabypracy,boniemiaławyższegowykształcenia.Nastudianiebyłopieniędzy.
Taopcjabyłanajłagodniejsza.
Druga,równieprawdopodobna,polegałabyzapewnenauciszeniujej…raznazawsze.Niewiedziała,
ile tajemnic tych ludzi - mniej lub bardziej niebezpiecznych - zdąży poznać. Te potwory nie miały
sumieniaaniskrupułów,bylitacysamijakrodziceDaniela,którzypotrupachdążylidowładzy.
Pozostawałojeszczewielepytań.CałyczasnurtowałoMedisonjedno:skądMichaelwiedział.
StawiałanaDaniela.
Jego najlepszy przyjaciel, jeśli Daniel w ogóle może mieć przyjaciół. Człowiek tak samo
niebezpieczny jak on, pochodzący z zamożnej rodziny o złotych korzeniach. Czyżby Daniel groził jej
poprzezpośrednika?Notak,wtedymógłbysięwybielić,niemusiałbypapraćsięwkolejnymkłamstwie.
Niemiałbynasumieniujejbezpieczeństwa,którewcalegonieobchodziło,abyłbypewny,żeMedison
jestwślepejuliczce-wyjściebyłozniejtylkoprzezposłuszeństwo,żadnejinnejdrogi.
Tak,tonapewno był Daniel. Ten hipokryta, ten pokerzysta, ten demon w ludzkiej skórze. Miała być
bezpieczna.Miałazacząćżycieodnowa.
Gdybycośposzłonietak,gdybyczegośsiędowiedziała,choćbyprzezprzypadek, wszystko mogłoby
sięzakończyćrównieszybko,jaksięzaczęło.
TylkoczegoMedisonBrooginsmiałasiędowiedzieć?
Niewiedziała.
Tymczasem postanowiła zrobić jeszcze jedną rzecz, równie niebezpieczną jak powyższe myśli równie dobrze mogłaby zacząć myszkować w każdym kącie w poszukiwaniu owej rzeczy, której nie
miałaprawaznaleźć.
Medisonpostanowiłaodwiedzićojca.
Nie widziała go już od dobrych trzech miesięcy, od kiedy wprowadziła się do domu Daniela. Nie
chciaładopuścićdosiebiemyśli,żeczegośjejbrakuje,żemusiwiedzieć,czywszystkojestwporządku.
Mimowszystkobyłjejojcem.
Chciała zobaczyć go po raz ostatni. Potem miała zapomnieć, co pewnie nie miało być wcale takie
łatwe.Jednakmyśl,żemożepowiedziećmuparęsłównapożegnanie,dodałajejnadziei.
Wyjrzałaprzezokno.Jasnepromieniesłońcaztrudemprzebijałysięprzezchmury.Wszystkoskąpane
byłowbiałympuchu,którynadallekkospadałznieba.Wkońcupostanowiła,żezałożyczarnespodniei
płaszcz.Szalniebyłjejpotrzebny-niewiało,drzewaanitroszkęsięniekołysały.
Włożyłaczarnekozakiiwyszłazdomu.
Powietrzebyłoostre,apłatkiśniegugęstoosiadałynajejubraniu.Chmury gęstniały, już prawie nie
byłowidaćpromienisłonecznych.Ruszyłaprzedsiebie.
Bałasię,żezapomniaładrogidodomu.Takdawnotamniechodziła…Wszystkowyglądałoinaczejniż
sprzedtrzechmiesięcy.Byłopokryteśniegiem.
Ojcamogłaalboniezastaćwdomu,alboujrzećśpiącegonakanapie.Sensemjegożyciabył alkohol.
Czasami zastanawiała się, czy może się z kimś zakłada - kto wypije więcej w ciągu minuty i trzech
sekund,ktomocniejprzywalipodczasbójki-wkażdymrazie na pewno wygrywał, ponieważ przynosił
dodomupieniądze.Sumybyłymałe,alewystarczyło,abynieumrzećzgłodu.Czasamisięmdlało,ale
byłotodozniesienia.
Byłozimniej,śniegpadałcorazgęściej,domybyłycorazmniejokazałe.Medisonbyła już pewna, że
idziewdobrymkierunku.Iwkońcuujrzałastarakamienicę.
Zdawałosięjej,żedomjakbyzmalał,alechybatylkodlatego,żemieszkałaterazwpałacu.Cegłybyły
zakurzoneipomazanegraffiti,zkontenerawysypywałysięnapodłogęśmieci.Z daleka wyczuła zapach
alkoholu, spojrzała więc w tamtą stronę. Koło kontenera na śmieci leżał brudny mężczyzna, co chwilę
głośnopochrapując.Kołoniegozbutelkiwylewałsięnabrudnychodnikalkohol.
Medison skrzywiła się. Powróciły wspomnienia. Złe, chociaż które z jej wspomnień były w ogóle
dobre?
Szybkopchnęłaobdrapanedrzwikamienicy.Zaskrzypiałyprzeraźliwie,jednakmężczyzna ani drgnął.
Zaczęła jak najciszej stąpać po rozwalających się schodach, nie dowierzając, że jeszcze trzy miesiące
temutumieszkała.
Trzecistopień,czwarty,piąty…
Szósty,siódmy…
Siedemnasty,osiemnasty,dziewiętnasty…
Dwudziestystopień.
Stanęłapoddrzwiamiswojegodawnegodomu.Byłyuchylone.Awięczastaniewtamswojegoojca,
pytanietylko:czyprzytomnego…
Zawahałasię.Możeniebyłtonajlepszypomysł,aleciągnęłojądoojca.Chciałamuwybaczyć,anie
mogłategouczynićbezpowiedzeniamu,żezaczynanoweżycie.Iżebydoniegoniewchodził.
Weszła.Wszystkobyłotakjakdawniej…No,możeprawiewszystko.Kanapyniebyło,tak jak wielu
innychrzeczypodstawowychrzeczy.Pewniesprzedałje,abyżyć.Jakośżyć.
Jakmożnażyćbezłóżka?!Czyżbyspałnapodłodze?Agdziesię podział stół?! Spojrzała w miejsce,
gdziepowinnastaćlodówka,izobaczyłago.
PodawnymSamueluCarpenieniebyłośladu.Oilekiedyśprzypominałczłowieka- przypominał, bo
pewności,czykiedyśnimbył,niemiała-terazbyłkimśgorszym niż włóczęga. Kimś żałośniejszym niż
bezdomny.Gdybychociażkimśtakimbył…
Ionjązauważył.Uśmiechnąłsię-tenuśmiechniewróżyłniczegodobrego…
-Ijaksięmiewapannamłoda?-zapytałochrypłymgłosem.
Panna młoda? Skąd wiedział? Skąd człowiek żyjący na tak niskim stopniu społeczeństwa, w
środowisku,któreniezasługujenamianodomu,wiedziałotajemniczymślubiebogategoprzedsiębiorcyz
nikomudotądnieznanąkobietą?
-Skądty…-chciałazapytać,alewtymsamymmomenciewybuchnąłśmiechem-śmiechemszaleńca,
poczymrzuciłjejwtwarzgazetę.
Napierwszejstroniebyłojejzdjęcie.JejiDaniela.Iwiadomośćojegoślubieztajemnicząkobietą…
Ślubniebył,takjakmyślała,tajemnicą.ADanielowieleważniejsząosobistością,niżmogłabysobie
wyobrażać.
-Tajemniczasięzrobiłaś,tak?-zaśmiałsięSamuel.-Aletatuśzawszepoznaswojącóreczkę.Tatuś
poznałizrobiłomusięsmutno,żejegokochanacóreczkazapomniałaonimizostawiłago.
Zrobiło się jej niedobrze, nogi wrosły w ziemię. Zaczęła się bać. Jeszcze dokładnie nie wiedziała,
czego-możetego,żezkażdymsłowembyłcorazbliżejniej.
Najegotwarzyniebyłozłości,leczconajmniejszaleńczawściekłość.Zaczęłytrząśćmusięręce.Był
trzeźwy,awiecsilny,przytomny.Bardziejniebezpieczny.
Zamarłojejserce.
Aionniewytrzymał.
Złapałjązaramionaimocnopotrząsnął.Wszystkowniejzagrzechotało.Jednaknieruszałasię.
Nieruszyłasię,nawetgdypopchnąłjąnaścianę.Głupiemyśliprzyszłyjejdogłowy-możesobiena
tozasłużyła?
Nieruszyłasię,gdydostaławtwarz.Mocno.Poczuła,jakpieczeją kącik warg, jak coś metalicznie
słonegoobficieznichwycieka.
Kolejnycios.Kolejny.
Chciałaotworzyćustaikrzyczeć,aleniemogła.Popchnąłjąiupadłanapodłogę.
Kopałjąwbrzuchiwbokpleców,poczułazimnojegobrudnegobutanaswojejtwarzy.
Kolejnycios.Kolejny,kolejny…
Przestałaliczyćizapadławciemność.
***
Bliżejnieokreślonedźwięki.Jakieśszumy,bezźródła,bez
celukrążącewokółjejciała.Niewiedziała,czyjesłyszała,czymożeczułapowiewywiatru,któryów
szummógłbywywoływać.Otaczałajądziwna,namacalna,czarnamgła,bezzapachu,aniciepła,ani
zimna.Delikatnieokalałajejciało.
Ciemność.
Leżałapomiędzyjawąasnem,czując,żecośjestnietak,leczniebardzowiedząc,co.Niemogłasobie
przypomnieć,jakmanaimię,kimwogólejest.
Takjakbyowaczarnamgłazawładnęłajejgłową,mieszającwmózguiblokującwszystkiepołączenia
nerwowe.
Nie mogła poruszyć ani nogą, ani ręką. A jednak chociaż nie była w stanie się poruszyć, coraz
wyraźniejczułacoś,cojejprzeszkadzało,aczegojeszczeniepotrafiławyjaśnić.
Przeztęniewiedzępoczuładziwnąpustkęwżołądku,którarosłairosła,wypełniająccałyjejbrzuch.
Napierałaboleśnienaskórę,ażwypełniłasiękamieniami.
Bólbyłcorazbardziejrealistyczny.
ChwilępotemrówniemocnybólMedisonczułajużnawargach,któredziękitemumogłazlokalizować.
Ktoścoruszciskałwżuchwęjakimiśkamieniami.
A ciemność zaczęła się rozstępować. Mgła przerzedzała się, aż w końcu z czerni przemieniła się w
neutralną szarość, a następnie w biel. W miarę jak wszystko jaśniało, Medison odczuwała materię.
Dotarło do niej, że leży na czymś twardym. Nieprzyjemny zapach wypełniał pomieszczenie - duszący,
ostry,wypełniałjejpłuca.
Biała mgła zmieniła kolor na brązowy - tak szybko, że Medison aż zabolały oczy. Bo dopiero je
otworzyła.
Tajemniczym odcieniem brązu były podłogowe deski, na których leżała. Zdążyły się nagrzać pod jej
ciałem,jednakodtychpołożonychdalejodniejbiłchłód.
AobokMedisonleżałagazeta.Gazeta,odktórejwszystkosięzaczęło.
Wróciłychwilesprzedkilkunastuminut,amożegodzin.
Nie wiedziała, ile czasu tu leży, niebo zakrywały ciężkie chmury, mogłoby być równie dobrze
południe,jakiwieczór.
Wstała,cojednakokupiłaniemałymtrudem.Jednaknajważniejszebyłoterazto,abyodnaleźćlustro.
Przeszładołazienki.Lustrobyłorozbitenasześćkawałkówiniedbaleposklejane.Mimo to Medison
ujrzała swoją twarz w całej okazałości… O ile to w ogóle była ona, Z pewnością nie była to nowa
MedisonBroogins-elegancka,bogatamłodamężatka.ZlustrapatrzyłananiąMedisonCarpen.
Byłatakpodobnadosiebiesprzedtrzechmiesięcy,żeażpoczułaukłuciewsercu.Byłonawetgorzej.
Jejtwarzbyłachorobliwieblada-najwyraźniejznerwów.
Zdolnejwargi,czerwonejinieproporcjonalniedużejwstosunkudogórnej,jeszczesączyłasiękrew.
Prawa strona żuchwy była lekko fioletowa i opuchnięta. O włosach, potarganych i stojących we
wszystkiestrony,lepiejbyłoniewspominać.
Westchnęła. Problemem nie był tutaj ból, lecz to, jak pojawić się niezauważoną w domu. Daniel
równiedobrzemógłbyćwpracy,robićnalewojakieśinteresylubskakaćnakorytarzuznerwówpod
żyrandol,czekającnapojawieniesięjejwdomu.
Nielubił,gdysamawychodziła,niepowiadamiającotymnikogo.Czyżbyniebyłpewny,żerzucona
przez niego groźba na coś się zda? W każdym razie czy by czekał, czy nie, lepiej byłoby zatuszować
odniesioneobrażenia.
Mogłaby pomalować usta na wściekle czerwony kolor, co trochę zatuszowałoby rozcięcie, a
opuchniętążuchwęzakryćnarazieszalem.Jednakżadnejztychrzeczytutajniemiała.
Aniemogłapozwolićnato,abyDanielterazzniejszydził-zniejizjejojca.Mógłśmiaćsięzjej
małegozasobusłów,brakuelegancjiiprostychodpowiedzi na wyszukane pytania - ale nie miał prawa
kpićzjejzewnętrznegocierpienia,zblizn,ran,każdejkroplikrwi,wydobywającejsięzjakiejkolwiek
rany.
Więccomiałazrobić?!
Jakby w odpowiedzi na niezadane przez nią pytanie, zobaczyła leżącą w kącie łazienki na podłodze
zakurzonąizapomnianąprzezwszystkichbeżowąchustę.
Każdykroksprawiałból.Każdyoddech.Każdeotwarcielubzamknięcieust.Każdyruch.
Jeszczetylkokilkakroków.
No dobra, kilkadziesiąt, może kilkaset… Nie, przecież mijała już czerwony dom otoczony śniegiem.
Jeszczechwilę.
Tylkojedenzakręt,trzypałaceibędziewdomu.
Śnieg padał coraz rzadziej, co nie wróżyło Medison niczego dobrego. Biały puch osiadający na
beżowejchuściekoiłból.Owachustastanowiłaidealnąmaskę-doskonalezasłaniałaustai żuchwę. W
domumiałazapaśćnagrypęiprzeznajbliższytydzieńniewychodzićzpokoju.
Skręciławlewo.Jejoczomukazałsięjejdom-chwilaprawdy.
Lekkozdenerwowanawkroczyłanabiałepłytkiprowadzącedociemnych,ponurychdrzwi.Kafelkijak
zawsze były czyste, nie odpowiadały na roztapiający się śnieg, który spływał po nich wraz z kurzem.
Jakbyotoczoneniewidzialnąbarierą,odpychałybrud.
Medison znalazła się przed drzwiami. Zadzwoniła i usłyszała głośny dźwięk gongu, który miał
oznajmićwszystkim-byćmożeteżDanielowi-żektośsięzbliża.
Zzamasywnychdrzwiledwousłyszałakroki- bardzo szybkie kroki, ktoś wręcz podbiegał do drzwi.
Najpewniej Rebeka - Olivia zaczynała swoją zmianę po południu, Daniel natomiast nigdy by się nie
zniżyłdootwieraniadrzwi.
Pstryknęłyzasuwki,zgrzytnęłyotwieranedrzwi.
-WitajRebeko…-powiedziałaMedison,nieujrzawszyjeszczetwarzyosoby,któraotworzyładrzwi.
Ku jej wielkiemu zdziwieniu osobą tą nie była drobna kobiecina o twarzy pooranej zmarszczkami i
ozdobionejmatczynym,troskliwymuśmiechem.Tatwarzniezależałanawetdokobiety.Bootworzyłjej
blondyn,właśnietendumnyblondynoczarnychoczach.
Tenszalenieprzystojnyblondyn…
Twarzmiałspiętązezdenerwowania,bledsząniżzwykle.
Gdy ją zobaczył, pobladł jeszcze bardziej - o ile to w ogóle było możliwe - i gwałtownym ruchem
wciągnąłjądośrodka.
Byłwściekły.Znowuwściekły.Takłatwomożnagobyłowyprowadzizrównowagi.Danielprzyjrzał
się jej wściekłym spojrzeniem, przypominał teraz drapieżnika. On był demonem, ona jego ofiarą - jak
zawszezresztą.
Zmierzył ją spojrzeniem pełnym wrogości i agresji, po czym zatrzymał wzrok na beżowej chuście
zakrywającej połowę twarzy. Dopiero teraz dotarło do Medison, jak musi wyglądać - bardzo
podejrzanie.
-Zatęskniłaśzastarymirzeczami?-uśmiechnąłsięzpogardąipodszedłdoniej.Wyciągnąłrękę.
Onie…
Sięgnąłdochusty.Jegodługie,bladepalcejużmiałyjąściągnąć,aleMedisonbyłaszybsza.Zacisnęła
ręcena jego nadgarstku mocniej, niż to było potrzebne, i próbowała odciągnąć od swojej żuchwy jego
dłonie.
Spojrzałnaniązmrużonymioczyma,takbardzoprzypominałterazMichaela,żeażjązmroziło.Czyoni
wszyscymusielibyćdosiebietacypodobni?!Każdygesttychludziujawniałdemony,którekryłysięza
ichplecami.
-Coprzedemnąukrywasz?-wyszeptał.
I stało się coś, czego Medison nie przewidziała, czego nie mogła przewidzieć. Bo czy to się stało
naprawdę-tegorównieżniebyłapewna.
DanieldelikatniepołożyłswojądrugądłońnaręceMedisonipróbowałrozluźnićuścisk jej dłoni na
swoimnadgarstku.DopieroterazdotarłodoMedison,jakmocnogotrzymała.Powolirozluźniła uścisk.
NanadgarstkuDanielaodcisnęłysięśladyjejpalców.
Powolizacząłrozluźniaćwęzełchusty,takdelikatnie,iżMedisonniebyłapewna,czyrobito,czynie.
Spojrzałananiegozprzerażeniemwoczach,zcałejsiłypragnąc,abyprzestał.Abyzrozumiał,żeto nie
jegosprawa.Żeniepowinien.
Ale on nie ustępował. Ściągnął chustę, a Medison zamknęła oczy, czekając z sercem bijącym jak
oszalałenaostatecznywybuch.
Tymczasem na swojej opuchniętej żuchwie, która piekła ją, jakby ktoś dotykał ją w tym miejscu
rozżarzonymdobiałościprętem,poczuładotykjegociepłejdłoni.Jejsercestraciłorytmichybastanęło
nachwilę,gdypogładziłjąporozbitejwardze,arobiłtotakdelikatnie,żeniewyzwalałwniejbólu,ale
zmniejszałgo,jakbyzamykałwklatce.
Otworzyłaoczy.Danielbyłwszoku.
Tak, Daniel Broogins był w szoku. Nie pod wpływem przegranego zakładu, utraty pieniędzy. Był w
szoku,bozobaczyłją.
Litość.Szok.Smutek.Niedowierzanie.Troska.
TakiegoDanielaMedisonnieznała.Iniemyślałapoznać.
Pogładziłjąpopoliczku,poskroniach,ajejserceznówprzyśpieszyło.
Chwila,takprzecieżniemogłobyć!
-Ktocitozrobił?-wyszeptał.
Medisonniewytrzymała.Odepchnęłajegodłońiminęłagogwałtownymruchem.Czuła,jakwzbieraw
niejwściekłość.Czystawściekłość.
Czyonsobieżartował?Danielmiałbyniewiedzieć,ktojątakurządził?Najwyraźniejsobiezniejkpił.
Medisonzdenerwowaniemiałachybawypisanenatwarzy,boodpowiedział:
-Odpowieszmiczynie?
-Czyżbyśniewiedział,Danielu?Ty?-zaśmiałasięhisterycznie,agniewwciążwniejwzbierał.Nie
mogłagoopanować.
-Nie.Niewiem-tonjegogłosustawałsięcorazbardziejszorstki.
Wracamydorzeczywistości…
-Więcwysilswójmałymózg,uruchomszarekomórki!
Zamiast wciąż przeliczać utracone i zdobyte pieniądze, zajmij się logiką, matole! Co w ciebie
wstąpiło? Chcesz zamydlić mi oczy? Po co ci to?! Wcale nie jesteś taki wspaniały, ty przemądrzały,
arogancki,agresywnyszatanie,tygłupibubku,ty…
Ups…
- Czy ja… naprawdę to powiedziałam? - zapytała, przysłaniając usta ręką. Natychmiast tego
pożałowała,ponieważwargizaczęłyjąniemiłosierniepiec.
- Nie zgrywaj głupiej, Medison, bo uznam, że ładniej będziesz się prezentować na chodniku przed
domemjakoprzykładnizinyspołecznej.
Logiczne.Wkońcujużjednejosobiepowiedziałojejpochodzeniu,więcdlaczegoinnimielibysięnie
dowiedziećteraz,odrazu?Wkońcupokazała,nacotaknaprawdęjąstać.
Noiodsłoniłaswójsłownik.
-Cowciebiewstąpiło?Dlaczegotak…-niedokończyła.
Liczyła,żezrozumie,żechodzijejojegowcześniejszedziwnezachowanie.
-Zdenerwowałemsię,boniemożesztakwyglądać!
Madeleinezaprosiłanasnawtorekdosiebie.Będzietamcałajejrodzina,więcjeśliniechcemysię
narazićnakpinyiplotki,to…
- Naprawdę tylko o to ci chodzi? - zapytała. Jakoś nie mogła w to uwierzyć, nie wiedziała tylko,
dlaczego.
- W przeciwieństwie do ciebie mi zależy na dobrej reputacji. Nie spędziłem większości życia w
śmietniku,więcniewiem,jaktojest,gdyktościąglecięobgaduje.Ichybaniechciałbymwie…
Nie zdążył dokończyć zdania. Znowu rozległ się odgłos gongu, na korytarzu stokroć głośniejszy niż
przeddrzwiami.
-Oliviaznowuzawcześnieprzychodzi.Rebeko,otwórzdrzwi!-zawołał.
„Ach, jakiego zaszczytu dostąpiłam, że sam otworzył mi drzwi…” - pomyślała Medison z ironią,
podczasgdyonwpatrywałsięprzeciwległąścianę.
Rebekazmaterializowałasięnaschodach.Prędkoznichzbiegła.Szybkimkrokiempodeszładodrzwii
otworzyłaje.
NiestaławnichOlivia.
-DoktorHogans?-zdziwiłasięMedison,ujrzawszywdrzwiachznajomegodoktora.
Onrównieżprzyjrzałsięjejuważnie.
-Medison?Ktocito…?-zapytałzdziwiony.Dlaczegoniktniemógłsiępołapaćwtym,ktojąpobił?
Halo,doktorze,nieznaszmojejprzeszłości?!
-TotydzwoniłeśpodoktoraHogansa?-wycedziłaprzezzaciśniętezęby.
-Nie.Todoktordonaszadzwonił-odparłDaniel.
-Doktordonasdzwonił?!Poco?!
-Danielu,toonaniewie?-tymrazemdoktorbyłzszokowany.
-Dopierowróciła-wyjaśniłDaniel.Chwila,moment!
Stop!
-Czegomamniewiedzieć?-spytała.
- Dzwonili w sprawie Samuela - odpowiedział doktor Hogans. - Źle się poczuł na ulicy, gdzieś
kilometrodjegodomu.
Medison patrzyła na niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Samuel Carpen? Ten
niezniszczalnydamskibokser?Onmiałbyźlepoczućsięnaulicy?
Doktornicniemówił.Danielwpatrywałsięzudawanymzainteresowaniemwbiałeścianykorytarza,a
Medisonnadalstaławjednymmiejscu,przeczuwając,żedoktormiałdopowiedzeniacośjeszcze.
-Właśniedokonałemoględzinzwłok.
r
RozdziałXI
Maskananicsięniezda,gdywgręwchodziuczucieNawetniezdawała sobie sprawy, że siedzi w
salonie, którego klimat zawsze ją denerwował. Nie docierały do niej odurzające zapachy kadzideł.
Drażniącydymbyłniczymwporównaniuzbólemgłowy,wywołanymintensywnymimyślami.
- Według świadków wszystko działo się zbyt szybko, aby ktokolwiek mógł zareagować. Ulica była
niemalżepusta,możetrzy,czteryosobyobserwowałyjegodziwnezachowanie.
-Dziwne,toznaczy…-Medisonniemogłauwierzyć,żetopowiedziała.
Jejcichygłos,słowawypowiedzianegrobowymtonemwciasnympomieszczeniuzabrzmiałydziesięć
razygłośniej.
-Samuelbardzosięśpieszyłijakbyprzedczymśuciekał.
Cóż,dotychczasowytrybżycia,nerwy,wysiłek…Zwłaszczaalkohol…
Medisonzacisnęłazęby.Czydoktorniemógłzachowaćtejuwagidlasiebie?
-…Wszystkotodoprowadziłonajprawdopodobniejdorozległegozawału.Nicjużniedałosięzrobić.
Potymwszystkimludziejakbyzapadlisiępodziemię,telefonojegostaniedostaliśmydopierodziesięć
minutpocałymzajściu.
Chociażniewiem,czywcześniejszainterwencjacośbydała.
Dziesięćminutnaulicyspędzonychwsamotności.
SamuelCarpenumierał,wiedząc,żeniktniezdołamupomóc.
-Todlategodoktordonaszadzwonił…-wyszeptałaMedison.
-Uznałem,żepowinnaświedzieć.Jużchciałembiecdotwojegodawnegodomu,kiedyprzypomniałem
sobie, że już tam nie mieszkasz - spojrzał na Daniela ciekawskim spojrzeniem, nie rozumiejąc, co
mogłoby połączyć biedną dziewczynę z nizin społecznych i bogatego przedsiębiorcę - nie wiem, czy
dobrzezrobiłem,rezygnujączwędrówkidomieszkaniatwegoojca.
Przyjrzałsięjejuważniej.Jegomądreoczywypalałydziurywopuchniętejżuchwie,takbardzochciał
wiedzieć.
-Ktocitozrobił,Medison?-spytałzatroskanymgłosem.
Medisonspojrzałanadoktora,anastępnieodwróciłatwarzwstronę Daniela. Nie chciała wyjawiać
przynimżadnychszczegółów.
DoktorHoganspokiwałgłową.
-Rozumiem-powiedział.Danielprychnął.
Doktoroceniałsytuacjęwpokoju.Tajemniczość.
Niewiedza.Ironia.Sugestie.Toniepasowałodokochającegosięmałżeństwa,zajakiesiępodawali.
- Danielu - ku wielkiemu zdziwieniu Medison doktor skinął na Brooginsa. Ten tylko obrzucił ich
ostrymspojrzeniem.Najegotwarzymalowałasiępogarda.Niemiałszacunkunawetdodoktora.Ach,ten
Daniel,zawszeponadwszystkimi…
Alewstałzfotelaiwyszedłzsalonu.
Doktor westchnął. Widać już ich przejrzał. Spojrzał na Medison oczyma pełnymi troski i
niedowierzania,poczympokiwałgłową.
-Nigdyniebyłemgłupcem,Medison-rzekł,ponowniespoglądającjejwoczy.
-Ajanigdytakniemyślałam-odparła.Jejgłosstałsięsilnyihardy.-Alewiem,corobię.
-Teżtakmyślę-niespuszczałzniejoczu.-AleznamDanielaBrooginsaiśrodowisko,wktórymżyje.
Znamciebie…Inieobraźsię,ale…Niepasujeszanidoniego,anidojegootoczenia.
Medisonprychnęła.Notak,tobyłologiczne.Małpawsukniitakpozostaniemałpą…Czyjaktoszło.
- Nie zrozum mnie źle. Jesteś zbyt delikatna, zbyt szczera… Może nie ufna i naiwna, ale pośród
niektórychludzi…nawetjanieczujęsiębezpiecznie.
-Wiem,corobię-warknęła,chociażzaskoczyłoją,żedoktormadotychludzitakisamstosunekjak
ona.
-Takteżmyślę-powtórzyłdoktor.-Aterazchodźtu…
Zobaczę,coteżcisięstało.
Medisonwstałazrezygnowanazkrzesła i podeszła do doktora. Dokładnie przyglądał się opuchniętej
żuchwieizacząłdokładnieoglądaćcałągłowę.
-Todlategowszyscysiędziwili…Niktniewiedział,ktomitozrobił…?-spytała.
Doktornieodpowiedział.
- Bo on już nie żył - ciągnęła. - Nie mogłam tam leżeć długo. A on po prostu wybiegł z domu i… wzięłagłębokioddech.Głoszacząłsięjejzałamywać,aniechciałasobiepozwolićnachwilęsłabości.
-Tak,możewłaśnietymbyłtakzdenerwowany.
Medisonzaśmiałasięcicho,niemogącwtouwierzyć,aledoktorHoganspuściłtomimouszu.
- Cokolwiek by się działo, był twoim ojcem. Załamał się pod ciężarem życia, przed którym chciał
uciec,aletymimowszystkichprzeciwnościlosubyłaśjegocórką.Adziecisiękocha.
Dlaczegojej to mówił? Po co mu to było? Czy każdy chciał zobaczyć, że pomimo swojej aktorskiej
gry,maski,którąnosiłanatwarzy,jestjejbardzociężko?
- Ale było i minęło, prawda? - wycedziła. - Nie ma co wspominać przeszłości. Jak to było, zanim
mamaodeszła…
Zanimwszystkosiępopsuło.
-Samatoterazwspominasz,Medison-zauważył.
- Bo mi pan mąci w głowie! - krzyknęła. - Może lepiej by mi pan powiedział, kiedy opuchlizna
zajdzie…Jestpanlekarzemczynie?
-Zejdziezakilkadni,najdalejzatydzień-obojętnytonjegogłosuwskazywał,żetoakuratnajmniejgo
obchodzi.-Iniemartwsię,niemamdociebieżalu.
-Żalu?-powtórzyła,unoszącbrwi.
-Znamcięoddziecka.Wiem,żepowybuchuzłościnachodzącięwyrzutysumienia.Więcodrazucię
uprzedzam,żebyśsięniezadręczała.Rozumiemcię.
Jeszczeprzezchwilępatrzylisobie w oczy. Zapachy kadzideł były ledwie wyczuwalne, aromatyczny
dymopadał,pozostawiającposobieledwiewidocznąkwiatowąmgiełkę.
Mężczyzna w końcu wstał zrezygnowany z fotela, wziął swoją teczkę i wyszedł z salonu, nawet nie
czekającnaMedison.
Stała jeszcze przez chwilę, pogrążona we własnych myślach, w otępieniu. Doktor miał rację i jego
zapewnienia,żeniemajejzazłewybuchówzłości,nanicsięniezdały.Poprostutakąmiałanaturę.Gdy
ujrzała w wyobraźni jego dobrą, mądrą twarz, ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Były nie do zniesienia.
Paliłypłuca,dławiłyiściskałyzaserce.
Nie mogła już znieść widoku ciasnego pomieszczenia, w którym odbyła się cała rozmowa.
Energicznymkrokiempodeszładodrzwiiotworzyłaje.Ugodziłjąchłódbijącyodmarmurowychścian
korytarza.Terazkoiłjejzszarganenerwy.
Szybko wbiegła na schody, pozostawiając za sobą drzwi wejściowe, przez które doktor Hogans
wszedł i które niespełna godzinę temu otworzył jej sam Daniel. Skręciła w lewy korytarz i odszukała
właściwe drzwi. Weszła do swojego ciemnego, chłodnego pokoju, zatrzasnęła za sobą teraz ledwie
widocznedrzwiirzuciłasięnałóżko.
Taknaprawdędopieroterazdocierałodoniej,żeONnieżyje.Trudnobyłopodstawiaćjegoimię,jego
osobę,napozórniezniszczalną,podtrupa.Niemogłauwierzyć,żeniezobaczy
jużtejzniszczonejtwarzy,pooranejtrudamiżyciaiwiecznąwalką.
Samuel Carpen, tak jak ona, był tylko człowiekiem, który bał się życia, który uciekał przed nim. I
uciekł-trafiającprostowramionaśmierci.
A Medison poczuła, jak bardzo będzie jej brakowało jego twarzy. Jego dawnego oblicza,
uśmiechniętegoiprzystojnego.
Zaczęłaszlochaćwpoduszkę.Płakała,bodopieroterazpoczuła,żeodzawszekochałaswojegoojca,
któregojużniezobaczy.
***
-Czyniemógłbyśjechaćszybciej?-wycedziłaprzez
zaciśniętezęby.
Medison i Daniel jechali właśnie samochodem do Madeleine. Opuchlizna z twarzy Medison szybko
znikła,apodniu,wktórymzmarłjejojciec,pozostałytylkowspomnienia.
Takprzynajmniejchciałamyśleć.JednakzawszegdySamuelwkradałsiędo jej myśli, otwierała się
pulsującaranawmiejscuserca.Pompowałoono wtedy krew szybciej niż zwykle, z niewidzialnej rany
wypływałaciecz,aMedisonczułabóltowarzyszącybiciu…Towszystko,coodczuwała.
Starałasięzapomniećotym,żeodzawszekochałaswegoojca.Nicniebyłojejterazmniejpotrzebne
niż morze łez wylewane nad losem. Nad twarzą, która przez ostatnie kilka nocy pojawiała się w jej
snach,wyraźnaigroźna,nadobliczem,którebyłojejznane.
Ostatniobyłojednakinaczej.
***
Pomieszczenietobyłociemneipuste,pozbawioneokien.
Niebyłotutajlampy,którąmogłabyzapalić,abydokładnieujrzećscenęrozgrywającąsięprzedniąlub
wktórejbrałaudział.
Jaktoczęstowsnachbywa,byłaobserwatorem,któryzezdziwieniempatrzyłnakulącąsięprzednim
sylwetkę.
Jednocześnie czuła pod sobą zimno posadzki, na której ów człowiek leżał, odczuwała ból, ogromny
bólwydobywającysięzgłębiserca.Dokładniewidziała wykrzywioną cierpieniem twarz zaniedbanego
mężczyzny, któremu nie mogła pomóc, bo w tym samym momencie leżała na posadzce, będąc owym
męczennikiem.Zobaczyłaciemnepunkcikizasłaniającejejobraz.
Jakbybyładwiemaosobaminaraz.
Ból,którybyłniedozniesieniaijeszczeprzybierałnasile,zdawałsiędziwnymsposobemniedotykać
jej.Cierpiała,niemęczącsię.Coś,cokaleczyłojejserce,cokazałoumrzeć,byłopozanią.
Naglebólminął.Dotegosamegopomieszczenia,które jeszcze przed chwila było pozbawione okien,
wlewało się jaskrawe słoneczne światło. Mężczyzna kulił się przed nią na podłodze, obejmował się
ramionami, wydawał przeraźliwe, mrożące krew w żyłach dźwięki. Medison mogła jednak tylko stać,
mimo że nie była oddzielona od ojca żadną barierą, materialną czy też niewidzialną, wiedziała, że nie
może mu pomóc. Stopy miała przytwierdzone czymś ciężkim do podłoża. Spojrzała na nie: niczego na
nichniebyło.
Samuelkilkakrotniekrzyknąłzbóluizacząłrzucaćsięposzarejposadzce.Byłbezbronnywobecbólu,
wobecniedostrzegalnejmocy,którazadawałamuśmiertelneciosy.
Wpokojubyłoduszno,Medisonczuła,jakkroplepotuspływająjejpoplecach,jednak nie mogła się
ruszyć. Jej ojciec nadał miotał się po pomieszczeniu, ogarnięty bólem, który niszczył go od środka,
doprowadzałdoszaleństwa.
Medisonczułato.Takbardzochciała,abyprzestał,takmocnopragnęłastamtądwyjść,zostawićgow
spokoju.Pocomatambyć,skoroniemożemupomóc?!
Mężczyzna w końcu ucichł. Leżał na zimnej podłodze, wyglądał, jakby spał. Stopy Medison,
uwolnione od przytłaczającego je ciężaru, same skierowały się ku Samuelowi. Tymczasem powietrze
zgęstniało jeszcze bardziej, w pomieszczeniu zrobiło się gorąco, jakaś ciepła chmura spowijała jej
ciało…
Uklęknęła przed martwym ciałem ojca. Jego twarz nie zdradzała niczego. Równie dobrze mogłaby
pomyśleć,żeśpi:niebyłblady.Dotknęłajego ręki: była bardzo ciepła, wręcz gorąca. Spojrzała mu w
twarz.Inaglezapragnęłajaknajdalejodejść.Jużwstawała…
RękaSamuelazacisnęłasięnajejdłoni.
Chciała krzyknąć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Spojrzała w twarz, która nagłe zrobiła się blada,
wręcz sina. Samuel otworzył powieki, które nie osłaniały niczego. Ukazały się jej puste oczodoły
SamuelaCarpena.
Zaczęłakrzyczeć-takgłośno,żeażbolałojągardło.
Uwięzionagdzieśmiędzysnemajawą,niewidziała,aczuła,jakSamuelzadajejejnożemostateczny
cios.
Obudziłasię
zlana
potempośródkrzykówwydobywającychsięzjejwłasnego,przesuszonegogardła.
Próbowaławyplątaćsięzpościeli,którąbyłaprawiecałaowinięta.Wkońcuudałosięjej.Przestała
krzyczeć.Odkryłasięiusiadłanałóżku.
Oknobyłootwarte,szybkodotknęłojązimno.Wpokojubyłociemno.Spojrzałanazegarwiszącynad
łóżkiem,któregocyfryiwskazówkibyłypodświetlane.Byłodziesięćpodrugiej.
Pośródodgłosównocyizimnegopowietrzajejsen,przedchwilątakrzeczywisty,zacząłsię ulatniać.
Jednakjejdłonienadaldrżały,aoddechbyłprzyśpieszony.Sercebilojejszybko,zzawrotnąprędkością
pompowałokrew.Starałasięuspokoić…
WtemdrzwiotworzyłysięnacałąszerokośćidopokojuwpadłDaniel.Byłblady,bledszyniżzwykle,
bardzoczymśzdenerwowany,cozdradzałajegotwarzigwałtowneruchy.
Zobaczył,żeMedison,prawietaksamoblada,trzęsiesięnałóżku.
-Cosięstało?-wycedziłprzezzęby.Byłnaprawdębardzozdenerwowany.
Medisonnieudałosięodrazuodpowiedzieć,jegosłowapóźnodoniejdotarły.Minęłachwila,zanim
zrozumiała,ocozapytał.Odchrząknęłaiodpowiedziała:-Miałamkoszmar.
Usłyszawszy to, Daniel od razu się rozluźnił. Przyjrzała mu się. Miał na sobie spodnie od piżamy,
jednakbyłbezkoszulki.Poczuła,jaknajejniezdrowobladątwarzwystępująrumieńce.
-Czychciałabyśotymporozmawiać?-spytałtonemterapeutyizaśmiałsiękpiąco.Medisonztrudem
przestałamusięprzyglądaćirzuciłamunienawistnespojrzenie.
-Pocowogóletutajprzybiegłeś?-warknęła.
- Krzyczałaś tak głośno, że było cię słychać w całym domu, Carpen, więc się nie dziw, że byłem
zaniepokojony.
Nie chciałem, żeby jacyś bandyci zdemolowali mi dom. Cóż, miałem im właśnie powiedzieć, żeby
wzięliciebie,alemójmajątekzostawiliwspokoju…
- No właśnie. Pieniądze za zakład już masz, więc nie musiałbyś się dalej męczyć - powiedziała, bo
naglecośprzyszłojejdogłowy.Jednaodpowiedźmogłautwierdzićjąwprzekonaniu,że…
-Widzę,Carpen,żezaczynaszmyśleć-uśmiechnąłsięszyderczo.
Iotowłaśniechodziło.Wtymmomenciepowiedziałjej,żejejżyciejestwjegorękach.Żeniejestmu
doniczegopotrzebna.Żejeślijejciekawskanaturazwycięży,możepozbyćsięjejztegoświata.Zzimną
krwią.
-Czyjeśliterazwyjdę,będęmiałpewność,żejużwięcejmnienieobudzisz?-spytał.
-Możeszbyćtegopewny-odrzekłasztywno.Byłapewna,żejużdzisiajniezaśnie.
-Wtakimrazie,Carpen,życzęcisłodkichsnów.Taknawszelkiwypadek.
I wyszedł z pokoju, pozostawiając za sobą jedynie echo swojego śmiechu i rumieńce na twarzy
Medison.
***
-Niemamzamiarujechaćszybciej,Carpen.Zwracam
uwagęnaograniczeniaprędkości-warknąłDaniel.
-NamiłośćBoską,jedziemyautostradą,atyprowadziszsześćdziesiątnagodzinę?-jęknęła.
Danielbyłcoraz bardziej zdenerwowany. Tak mocno zacisnął ręce na kierownicy, że pobielały mu i
tak już blade palce. Szeptał coś złowrogo do samego siebie, zbyt cicho, aby mogła usłyszeć, o czym
mówi. Zgadła jednak, że musi rzucać pod jej adresem najrozmaitsze obelgi, bo co chwila zerkał w jej
stronę.
-Niewierzę,żezawszetakjeździsz!-zrzędziła,jeszczebardziejdoprowadzającgodoszału.
- A ja nie wierze, że kiedyś w ogóle jechałaś samochodem. Myślałem, że co najwyżej autobusem
szkolnym-odparł.
-Prowadzisz,jakbyśdopierowczorajzrobiłprawojazdyMedisonniepozostałamadłużna.
Rzuciłwjejstronęwściekłespojrzenie,któredodatkowopotęgowałyjegoczarneoczy.Mimochęci
niezwracanianatouwagi,zadrżała.
-Dlaczegochcesz,żebymszybciejjechał?-zapytał,starającsięuspokoić,jednakgłoswciążdrżałmu
znerwów.
Kierującjednąręką,drugązacząłmasowaćsięposkroni.
-BochcęsięwkońcuspotkaćzMadeleine!-czytoniebyłodlaniegooczywiste?
Cóż,dlaniejniebyło.Oczywiście,chciałaspotkaćsięzeswojąprzyjaciółką,bo tak teraz nazywała
Madeleine.Niemogłasięrównieżdoczekać,kiedypoznajejrodzinę,któranaweseluwydawałasięjej
cudowna…Alenajbardziejchciałasięzniąspotkać,abyniebyćjużtakbliskoDaniela.Zwłaszczateraz,
wsamochodzie,gdysiedzielioboksiebie,czułaprzednimstrach,którego wolałaby się pozbyć. Jednak
nadlękiemgórębrałafascynacjajegourodą,któregotouczuciajeszczebardziejnietolerowała.
WedługMedisonostatniobylizabliskosiebie.Zbytczęstozdarzałosięjejzapominać,żeDanieljest
jejwrogiem,którywkażdejchwilimożepomócjejzniknąćztegoświata.
Niemogącdłużejznieśćtempa,wjakimprzemierzaliautostradę,krzyknęła:
-Dojedziemytamzarok!Danielniewytrzymał.
-MEDISON!!!-wrzasnąłnacałegardło.
-Medison?-byłaszczerzezdziwiona.-AgdzieCarpen?
Nieodpowiedział.
-Agdzie Carpen? - powtórzyła pytanie. To, że w takiej chwili zwrócił się do niej po imieniu, było
doprawdyparanormalnymzjawiskiem.
-Carpen,jeślizarazsięniezamkniesz,wyleciszprzezokno-wycedziłprzezzęby.
Zadrżała. Daniel naprawdę byłby w stanie odpiąć jej pasy bezpieczeństwa, otworzyć drzwi od jej
stronyinagleprzyśpieszyć.
-Alejatylkoproszę…-szepnęła.Zaskoczyłago.
-Medison,tymnieocośPROSISZ?
,Przezchwilęmyślał.Międzyjegobrwiamipojawiłasięjakaśzmarszczka.Wkońcuuśmiechnąłsię:Nie,nieprzyśpieszę-powiedział.
-Niebędębłagaćcięnakolanach-odparła,zgadując,żewłaśnieotomuchodzi.
Zerknął na nią przelotnie, zmrużył oczy. Wskazówka na prędkościomierzu zaczęła przesuwać się w
górę.Medisonuśmiechnęłasiętryumfująco.SpojrzałanaDaniela.Odziwo,onteżzjakiegośpowodusię
uśmiechał.
-Czytysięuśmiechasz?-zadużorewelacjijaknajedendzień,oj,zadużo…
- Śmieję się z wyrazu twojej twarzy, Carpen. To duża różnica - najwidoczniej zdziwiła go jej
spostrzegawczość.
Zdziwiła-tomałopowiedziane.Przestraszyłago.
-Mniejszaztym.
Wiedziała, że się uśmiechał. Ten uśmiech rozświetlał jego twarz, stawała się nie bledsza, ale w
dziwnie uroczy sposób jaśniejsza. Nie był to szyderczy uśmiech, którym często ją obdarzał. To był
uśmiech…Uśmiechczłowieka!
-Kiedydojedziemy?
-Zachwilę.DomMadeleinestoiwdośćnietypowymmiejscu.
Przez resztę trasy Daniel jechał osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Medison nie wiedziała,
dlaczego nie może przyspieszyć. Ograniczenia prędkości zakazywały jazdy powyżej stu dwudziestu
kilometrów na godzinę. Nie wierzyła, że winien był samochód - lśniący czarny mercedes, którego
wnętrzepachniałowanilią.Taprędkośćmusiałajejjednakwystarczyć.
Ponieskończeniedługichpiętnastuminutach,wciąguktórychzzabiałychchmurwyszłosłońce, droga
urwałasię.
Danielzatrzymałsamochód.
-Totutaj?
Zaasfaltembyłtylkowąskichodniczekzbudowanyzróżowychirdzawoczerwonychpłytek.Skręcałw
lewoiznikałzarzędemwysokichbrzóz.Nigdzieniebyłowidaćdomu.
- Owszem - odrzekł Daniel. Nie wysiadał z samochodu, jakby się ociągał. Ta wizyta widocznie nie
sprawiałamuprzyjemności.
Wkońcupodniósłsięzfotelaiwyszedłzsamochodu.
Medisonwłaśniemiałaotworzyćdrzwizeswojejstrony,aleDanielwyręczyłją.Szczerzezaskoczona
jegozachowaniem,wychodząc,potknęłasięokamień.Danielprychnął.
Zlekceważyłatoizapytała:-OdkiedytoDanielBrooginsotwieradrzwibiednejkobiecinie?
Usłyszawszyto,skrzywiłsię.Medisonczekałanaodpowiedź.
-Wrodzonakultura-wyjaśnił,bowidział,żeniezamierzałaodpuścić.
- Ale mnie? Medison Carpen? - wyraźnie prosiła się dzisiaj, aby się na niej wyżył. Jego spokojnie,
dziwnezachowaniezaczęłodziałaćjejnanerwy.ToniebyłtensamDaniel,zktórymzamieszkałatrzy
miesiącetemu.
I osiągnęła cel. Przez chwilę myślała, że spojrzenie, jakim obdarzył ją Daniel, zmrozi ją, poczuła
jednaktylkomocniejszeigiełkistyczniowegopowietrza.
-Idziemyianisłowawięcej-warknął.Trudnobyłoniesłuchaćgowtakiejchwili.
Posłusznieposzłazanimskręcającązadrzewaścieżką.
Spodziewałasięzgniłozielonejtrawy,uschniętych,wymęczonychswojąegzystencjądrzew.
To,cozobaczyła,sprawiło,żenachwilęprzystanęłaiszerokootworzyłausta…zzachwytu.
Zbudowanazróżowychirdzawoczerwonychkafelkówścieżkajeszczeprzezjakieśdwieściemetrów
wiłasiępośródsoczyściezielonejtrawy.Prowadziłaonadopomarańczowegopiętrowegodomku. Był
onduży,zbudowanyjednakwtakisposób,żewyglądałnaprzytulny.Oknabyłyduże,jużztejodległości
byłowidaćzawieszonewnichczerwoneiżółtefiranki.Drzwizpomalowanegonapomarańczowykolor
drewnazlewałysięześcianamidomu;byłybardzotrudnedozlokalizowania.Dachdomkubyłczerwony.
Medisondopieroterazzrozumiała,coDanielmiałnamyśli,mówiąc,że dom Madeleine leży w dość
nietypowym miejscu. O ile ona i Broogins mieszkali w zabudowanej, tętniącej życiem dzielnicy
niedaleko centrum miasta, Madeleine z mężem i rodziną byli całkowicie oddzieleni od miejskiej
cywilizacji. Z tarasu przed domem mieli cudowny widok na czyste jezioro, w którym odbijały się
promieniesłońca.Zaakwenempiętrzyłysięwysokie,wiekowedęby,przednimzaśbyłatylkotrawa.W
oddalinadjezioremrosłydwiewierzbypłaczące.Podnimistałyławkiwkolorzedomu.
Zerwałsięwiatr,niosączesobąświeżemorskiepowietrzeznadjeziora.
-Idzieszczynie?-znudzonygłosDanielazakłóciłpięknokrajobrazu.Najwyraźniejnieuważał,że to
miejscemawsobiecośmagicznego.
-Jużidę,idę-Medisonzaczęłaszybkostąpaćpodrodze,uważającprzytym,abyniewykręcićsobie
kostkiwbutachnawysokichobcasach. Chociaż ostatnio często ćwiczyła chodzenie w szpilkach, nadal
niebardzojejtowychodziło.
Najwyraźniejniebyładotegostworzona.
Szli w milczeniu - ale czego innego miałaby się spodziewać? Ogarniało ją coraz większe
zdenerwowanie.
Rodzina Madeleine była z pewnością bardziej „ludzka” niż pobratymcy Daniela. Jednak spotkała na
swejdrodzetylufałszywychludzi,żemiałaprawobyćuprzedzona.
Przeszlijużponadstometrówdzielącychichoddomku,gdyrozległysięjakieśpiskiiszczeknięcia.Z
domuwybiegłapodekscytowanaMadeleine-jejgeometrycznieściętewłosybyłyspięteztyłuwcośw
rodzajukoczka;Medisonniemogłauwierzyć,żezjejkrótkiejfryzurymogłopowstaćcośtakiego.
Biegłazgracjąwbutachnabardzowysokichobcasach,aninachwilęnietracącprzytymrównowagi.
Za nią wybiegł z domu mały rudy piesek. Dogonił swoją panią i skakał wokół niej z wywieszonym
językiem.Długieuszy,którepowiewałymunawietrze,upodabniałygotroszkędonietoperza.
WkońcuMadeleinedobiegładonichzszerokimuśmiechemnatwarzyirzuciłasięMedisonnaszyję,
poczymtaksamo,jednakzniecomniejszymentuzjazmem,powitałaDaniela.
Medisonspodziewałasię,żepieszacznienaniąwarczeć-wkońcunieznałjej zapachu. On jednak,
najwyraźniejprzestraszonyobecnościąnowejosoby,schowałsięzaMadeleine.
-Ojej, jak miło was widzieć! - zapiszczała. - Już nie mogłam się doczekać! Christopher! - Medison
dopieroterazzauważyła,żemążMadeleinewyszedłzdomuizacząłzmierzaćswobodnymkrokiemwich
stronę.-Jużprzyjechali!
-Jakbymsamniewidział-zaśmiałsię.
-Poznaj,Medison,mojegopsa,Rocky’ego.
-Jestcudowny-Medisonchciałasiępochylićigopogłaskać,alepiestylkozaskamlał i schował się
zaswoimpanem.-Chybasięmnieboi.
- To taki mały tchórz - zaśmiał się Christopher. Medison była pod wrażeniem - Christopher się
zaśmiał! Ostatnio widziała go na przyjęciu, które Daniel urządził z okazji ich wesela Na imprezie
zaręczynowejzachowywałsięjakbubek.
Niewywarłwtedynaniejdobregowrażenia.Byłsztywnyi wydawało się, że patrzy na wszystkich z
góry.TerazpodawnymChristopherze-lubpojegomasce-niebyłośladu.
Spojrzał na Madeleine takim wzrokiem, że Medison już chciała odwrócić twarz - powstrzymała się
jednak.
-Niebędziemytutakstali!Zapraszamydośrodka!- zaszczebiotała Madeleine i wzięła Christophera
zarękę.
Poprowadzili ich ścieżką do domu. Medison nie mogąc się nadziwić otaczającemu ją krajobrazowi,
przezcałyczaspotykałasięowłasnenogi,kilkarazylekko wykręciła sobie nogę w kostce. Za każdym
razem Madeleine wybuchała śmiechem, dziwiła się chyba, jak można nie potrafić chodzić w butach na
wysokich obcasach. Daniel za to nabierał głośno powietrza i zamykał oczy, starając się nad sobą
zapanować.
AwpatrzonywMadeleineChristopherchybaniezauważałniczegopozanią.
RozdziałXII
Nieosiągalnemarzenia
W końcu doszli do drzwi. Christopher otworzył je i przytrzymał. Przepuścił najpierw Madeleine, a
potemgości.
Medisonprzekroczyłaprógdomu…
Jak cudownie tam pachniało! Na korytarzu rozchodziła się przepiękna woń żywych kwiatów,
posadzonych w żółtych skrzyneczkach na parapetach okien. Pomieszczenie to, choć malutkie, było
oświetlone dwoma dużymi oknami. Czerwoną tapetę w połowie przecinał pas różyczek. Medison
spojrzała w sufit, spodziewając się ujrzeć żyrandol, co najmniej tak ozdobny jak ten w domu Daniela,
zobaczyłajednaktylkozwyczajnąróżowo-żółtąlampę.
Nakorytarzubyłotrojedrzwi.Przeszliprzeztepośrodkuiznaleźlisięwkolejnymkorytarzyku,tenbył
jednak dłuższy i przyciemniony. Jego ściany pokrywała ciemna boazeria, a pomieszczenie oświetlało
tylkojednookno.Ujegokońcabyłyschody,poprawejipolewejstroniepoparzedrzwi.
Christopherponownieotworzyłprzednimidrzwi,tymrazemzlewejstrony.
Medisonodgadła,żeznaleźlisięwsalonie.Wporównaniuzdwomamałymi,ciasnymi korytarzykami
pokójtenbyłprzestronnyibardzodobrzeoświetlony.Jakoreprezentacyjny,ozdobionybyłnajdroższymi
obrazami, aby pokazać stan majątkowy rodziny. Ściany pomalowane na soczyście zielony kolor,
przywodziłynamyślwiosennąłąkę,podłogęzaśpokrywałociemnobrązowedrewno.Wszystkoidealnie
ze sobą harmonizowało, nic nie odbiegało od normy. Mały kominek, stojący z prawej strony pomiędzy
dwoma oknami, był zielono - brązowy. Tego samego koloru były również meble - komody i półki
uginającesiępodciężaramiksiążek.Któryśzdomownikówmusiałbyćzapalonymczytelnikiem.Medison
stawiała na siwiejącego mężczyznę rozpartego wygodnie na zielonej kanapie i pochłaniającego
zawartośćjednejzksiążek.
Obok niego w fotelu siedziała czarnowłosa kobieta o twarzy sępa. Długi nos był lekko na końcu
zaczerwieniony,kącikiustciążyłykudołowi.Jej twarz była gładka, tylko pomiędzy brwiami widoczna
byłazmarszczka.
Towłaśnietychstaruszkówwidziałanaweselu.Bylito najwyraźniej rodzice Madeleine: bezimienny
ojciecorazKlementynaSalomeaEleonoraTiaraGomezwewłasnejosobie.
-Aotomoirodzice-zaszczebiotałaMadeleine.-Mamo,przyjechali.Tato!Spójrz,ktonasodwiedził!
- do ojca Madeleine zwracała się dużo głośniej niż do matki. Prawie krzyczała. Najwyraźniej był
przygłuchy.
- To już?! Jejku, pierniki! - zawołała Klementyna. Chyba zostawiła je w piekarniku. Miała
nienaturalniewysoki,nosowygłos,dziwnienieprzyjemny.
Madeleinelekkosięzmieszała,gdyjejmatkawybiegła z pokoju jak oparzona. Jej ojciec tymczasem
nieruszyłsięzfotela.
-PanieEdwardzie!Mamygości!-krzyknąłrozbawionyChristopher.
-Cośmówiłeś,synu?!-zwróciłsięojciecMadeleinedo swojego zięcia. Nadal nie odrywał wzroku
odksiążki.
Madeleine przewróciła oczami. Sytuacja jej nie krępowała, tylko chciała już chyba przedstawić
Medisonrodzicom.
-TATO!MAMYGOŚCI!!!-wydarłasiętakbardzo,żeMedisonażzabolałyuszy.
-Niemusiszsiętakwydzierać,córeczko-EdwardGomezbyłchybaoburzony.-Jakzachowujeszsię
przygościach?Zresztądoskonalecięsłyszę.
- Pierniczki gotowe! - do salonu weszła… Nie, nie weszła, wleciała niczym pocisk, Klementyna.
Niosłabrązowątacęzapełnionąpobrzegiwypieczonyminarumianybrązciastkami.Odichcudownego,
słodkiegozapachukręciłosięwgłowie.
KlementynaodstawiłatacęnaciemnobrązowydrewnianystolikipodeszładoMedisonorazDaniela.
Za nią ustawił się Edward. Medison spojrzała na Klementynę, której twarz pozostawała przez dłuższą
chwilę bez wyrazu. Haczykowaty, długi nos i wykrzywione w podkówkę usta tylko potęgowały jej
nieprzyjemny wygląd, jakby wrogie nastawienie. Medison wzięła głęboki oddech, rejestrując przy tym
zapach unoszący się w salonie. Świeżo skoszona trawa, zapach wiosny i zalegającej w trawie rosy,
morska bryza bijąca od wody, leśne drzewa… Ten zapach idealnie harmonizował z leśnym wystrojem
pomieszczenia.
A potem ni stąd, ni zowąd Klementyna rozpromieniła się i objęła Medison kruchymi, chudymi
ramionkami.Byłaodniejoponadgłowęniższa.
-Ach,Medison,jakmiłocięwreszcieosobiściepoznać!
To ja szyłam suknię na twój ślub, pamiętasz?! - rozentuzjazmowana kobieta nie przestawała się
uśmiechać.Tobyłmiesiącciężkiejpracy,alewyglądałaśprzepięknie,naprawdę…
-WitajMedison-EdwardprzerwałsłowotokKlementyny.Mówiłstanowczozagłośno,alechybanie
zdawałsobieztegosprawy.Zerkałnaniączarnymioczamispodgrubychokularów.Trudno było się do
tego przyznać - nawet w myślach - ale był o stokroć urodziwszy od Klementyny. Madeleine miała
szczęście,żesięwniegowdała.
-JestemEdward.MożeszmówićmiEdek.
-Taatooo…-jęknęłaMadeleine.
- Taa… Dzięki… Dziękuję - Medison szybko się poprawiła. Pośród tego rodzinnego chaosu i
rozgardiaszutakłatwobyłosięzapomniećibyćsobą!
W całej sytuacji najzabawniejsze było to, że nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Daniela. Stał z
boku i chociaż na początku jego twarz wykrzywiał kpiący uśmieszek, teraz oczy miał wbite w ciemną
podłogę,jakbyniemógłsiępogodzićzbrakiemzainteresowaniajegoosobą.Miałzniecierpliwionąminę
ichybabyłtroszkęzażenowanytymzamieszaniem.
WkońcuidoniegopodbiegłaKlementyna.Grzecznieucałowałjejdłoń.
-Nicsięniezmieniłeś,Danielu-powiedziałaKlementyna.
-Zatopanipiękniejezkażdymdniem.Ach,jakłatwoprzychodziłomukłamanie!
Daniel uścisnął rękę Edwarda, który powitał go z entuzjazmem, głośno przy tym wykrzykując, jak
bardzo cieszy się z odwiedzin. Stał obok Medison, która przez chwilę myślała, że przez te wrzaski
równieżstracisłuch.Niemogłajednakbyćzłanategoczłowieka.RodzinyMadeleinechybaniedałosię
nielubić.
Następniewszyscyzasiedlidostołu. Domowe wypieki, których Klementyna nakazała im spróbować,
byłynaprawdęwyśmienite.
Medisonpodejrzewała,żetowarzystwoChristophera-araczejChrisa,jakkazałjejnasiebiemówićuczyni tę wizytę sztywną i nudną. Jak bardzo się myliła! Co chwila wszyscy wybuchali śmiechem po
opowiedzianej przez niego anegdocie albo mniej lub bardziej przyzwoitym dowcipie. Chris wyglądał
młodziejniżnaprzyjęciuzaręczynowym.Maska,którąprzywdziewałprzyinnychludziach,dodawałamu
conajmniejdziesięćlat.
Byłyjednakchwile,kiedytoMadeleinezabierałagłos.
Był w nią wtedy tak wpatrzony, jakby była arcydziełem namalowanym przez mistrza, największą
nagrodązanajtrudniejszeosiągnięcie.
Dotykałjejdłonijakdrogocennego,wystawionegowmuzeumantyku.
GdyKlementynaiEdwardwtrącaliswojetrzygrosze,ChriswpatrywałsięwczarneoczyMadeleine
jak…
Jakw…
Nie,tegoniedałosięjużokreślić.
Medisonodwróciławzrok.Niemogładłużejnatopatrzeć.
Między innymi dlatego, że poczuła się jak intruz. Madeleine i Chris mieli własną przestrzeń, a ona
właziławniązbutami.
Nie mogła na to patrzeć, ponieważ sama marzyła o takiej relacji. Widziała siebie na miejscu
MadeleineiKogośnamiejscuChrisa.Niechciaładłużejmyśleć,kimbyłówKtoś.
- A ja ci mówię, że to było w 1965 roku! - nieznoszący sprzeciwu głos Klementyny wyrwał ją z
rozmyślań.
-Nie!Tobyłow1966!-Edwardstanowczochciałuświadomićżonie,żejestwbłędzie.
-Przestańciesiękłócić-westchnęłaMadeleine,wreszcieoderwawszywzrokodmężaiprzeniósłszy
gonarodziców.Zanudzacienamgości.
Spojrzała na Daniela, który w tym samym momencie zmienił wyraz twarzy ze zniecierpliwionego na
ciekawski.
-Nie,nicpodobnego.Musimyjużiść!-rzekł,podnoszącsięzfotela.
Medisonposzławjegoślady.
-Tak,jużpóźno-przytaknęła.
-Szkoda-Madeleinezwiesiłagłowę.
-Kochanie,przecieżjeszczenasodwiedzą!-ChrisstarałsiępocieszyćMadeleine.-Prawda?
MedisonspojrzałanaDaniela.
-Naturalnie,itojużniedługo,mamnadzieję.Oczywiście,jeślichcesz,Medison-powiedziałtotakim
tonem,jakbymiałszczerąnadzieję,żeniebędziemiałaochotynakolejnąwizytę.
Musiaławięcbiedakarozczarować.
- Oczywiście! - powiedziała. I nie kłamała, aby go rozzłościć. Naprawdę nie mogła się doczekać
kolejnejwizytywtymdomu.
ChrisiMadeleineodprowadziliichdodrzwi.Zanimipobiegłszybkomerdającyogonem Rocky. Nie
czułjużstrachuprzedgośćmi,wpatrywałsięwnichzwywieszonymjęzykiem.
MedisoniDanielzałożylikurtkiiotworzylidrzwiwyjściowe.Uderzyłoichostre zimowe powietrze.
Soczyściezielonatrawaspoczywałaterazpodcienkąwarstwąśniegu.
Medisonzapomniałaonieszczęsnejpogodzie.Wewnętrzudomubyłotakprzyjemnieciepłoisucho…
WyszłarazemzDanielemnazaśnieżonykrajobraz,którymoglipodziwiaćtylkoprzezkilkaminut.Już
zachwilęmiałaspędzićznimgodzinęwsamochodzie.
***
-Zakochanyświr-takimtomianemDanielokreślił
swojegoprzyjaciela.
NiespodobałosiętoMedison.
- Wcale nie! - zaprotestowała. - Boże, jak on na nią patrzył! Jak dotykał jej dłoni! On ją wprost
ubóstwia!Niemogłamuwierzyć,żegdysiętakzachowuje,jestprzystojniejszynawetodciebie!
Ups…Niezamierzałapowiedziećtegonagłos.
Zaskoczony Daniel na ułamek sekundy stracił panowanie nad kierownicą. Samochód ostro skręcił w
bok. Medison tymczasem poczuła, jak zalewa ją fala gorąca. Policzki strasznie ją parzyły, a w
samochodzie zrobiło się nieprzyjemnie duszno. Dziwne, bo jeszcze przed chwilą trzęsła się z zimna.
Danielniebyłskorywłączyćogrzewanie.
-Carpen,cośtyprzedchwiląpowiedziała?-zaśmiałsię,byłowtymjednakdużosztuczności.
-Możebyśpatrzyłnadrogę?Zanamibardzoszybkojedziejakieśauto…
-Niejedzieszybko,Carpen,raczejwtymsamymtempiecomy.
-Takjakbynasśledziło…Zadrżała.Spojrzaławlusterko.
Taktowłaśniewyglądało.
Srebrnysamochódjechałwtymsamymtempiecoonisporykawałdrogi,chociażcochwilępojawiały
sięinformacjeoróżnorakichzjazdach.Autouparcietrzymałosięichtrasy.
Skręcałowtesameuliczki,zwalniałoiprzyśpieszałowtym samym momencie co Daniel, jakby jego
kierowcaniechciałstracićichzoczu.
Byłojużbardzociemno,nieboprzykrywałagrubawarstwaburzowychchmur,nie było widać gwiazd
aniksiężyca
-Jakitosamochód?-niewiedziećczemuwgłosieDanieladałosięwyczućzdenerwowanie.
-Srebrny…Tak,srebrny.
-Amarka?-spiąłwszystkiemięśnie,jakbynaprawdęcośgoniepokoiło.
-Myślisz,żeznamsięnasamochodach?!Pocojąotopytał?Czytocośważnego?
Daniel wziął kilka głębszych oddechów. Spojrzał w lusterko. Na chwilę jego oczy rozwarły się
szerokoizagościłwnich…Czytobyłstrach?!
Daniel przyśpieszył. Choć przedtem jechał spokojnie siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, teraz
wskazówkanaprędkościomierzuzaczęłasięprzesuwaćw stronę dziewięćdziesięciu, stu… Prędkość, z
jakąjechał,wciążrosła.
-Naglespieszycisiędodomu?-zapytałaMedison.
Ewidentniecośtubyłonietak.DlaczegozwyczajnesrebrneautotakwystraszyłoDaniela?
Apotemprzypomniałasobie,wjakimświecieżyje.
Co prawda nigdy nie była bezpieczna. A to groził jej ojciec, a to zbłąkana grupka miejscowych
pijaków,tuiówdziekręciłsięjakiśzdeprawowany,żądnyprzygódnastolatekzogolonągłową.Mogłoby
sięzdawać,żewtedybyławwiększymniebezpieczeństwie,
otoczona
niemalnietrzeźwiejącymiludźmi.
Ajednaknajwidoczniejsięmyliła.
Wiążąc się z Danielem, uzyskała dostęp do jego majątku - ich umowa nie obejmowała przecież
intercyzy-aleznalazłasięrównieżwinnymśrodowisku.
Jejnowi„przyjaciele”byliistotamiżądnymiwładzyipieniędzy,którezrobiłybywszystko,abydotrzeć
docelu-nawetpotrupach.
OdkądzamieszkałazDanielem,zdarzyłosięcośniepokojącego.ZginąłMax.
Max był człowiekiem, z którym założył się Daniel, osobą, która rozpoczęła całą tę farsę ze ślubem.
Pewny,żekobieciarzDanielnigdyniebędziepotrafiłzwiązaćsięnastałezjednąkobietą,założyłsię z
nimoto.ZpomocąMedisonBrooginswygrałzakład.
Niedługo po przyjęciu zaręczynowym zjawił się u nich Michael. Powiedział, że Maxa znaleziono w
jegowłasnymdomuwkałużykrwi.Zostałzastrzelony.Jednaksprawcaniezostawiłani śladów swojej
obecności,aninarzędziazbrodni.
Sprawaucichłarównieszybko,jaksięzaczęła.
Dlaczegoniepowinnotojejdziwić?
Danielbyłszefembanku,dużegobanku.Niejedenzjego„przyjaciół”miałochotęnateninteres.Jednak
BrooginsuparcieniechciałsprzedaćprawdoniegonawetMichaelowi(Medisonsłyszała niegdyś, jak
wykłócałsięotozjegoprawnikiem)aniniezamierzałmiećżadnegowspólnika.
Medisonwiedziałarównież,żezpomocą„przyjaciół”Danielmógłbynielegalnie powiększać swoje
zyski,nieponoszączatożadnejkary.
Mógłbytorobić,ponieważjedenzjego„przyjaciół”rządziłtutejsząpolicją,ainny-sądem.
To dlatego Daniel utrzymywał dobre stosunki z tymi wszystkimi nudziarzami. Gdyby im podpadł, z
pewnościąmógłbyotrzymaćsurowąkaręza…nawetzanic.
Maxmusiałbyćjakąśprzeszkodądlatychsnobów,którątrzebabyłousunąćbez większych ceregieli.
Tak więc został zamordowany, dowody zbrodni mogła ukryć sama policja, a ten, kto go zamordował,
cieszyłsięwolnością,amożeipieniędzmizadobrzewykonanąrobotę.
Srebrne auto również przyśpieszyło. Serce Medison na chwilę stanęło, a potem zaczęło pompować
krewnierównym,szybkimrytmem.
CzyżbyDanielrównieżniewłaściwiezachowałsięwobec„przyjaciół”?
-Cosiędzieje?-zapytała.Jużdawnoprzekroczylidozwolonąprędkość.-Dlaczegoktośnasśledzi?
-Niktnasnieśledzi-odpowiedziałcierpko.Mówiłjakrobot.Najegotwarzyniedostrzegałażadnych
emocji, jednak z całych sił ściskał kierownicę. W ciemnościach jego blada skóra zdawała się być
jedynymświatłem.
-Nieudawaj!-podniosłagłos.
-Carpen,jeślizarazsięniezamkniesz,wylądujeszw…
-Wkostnicy?-zaśmiałasię.-Myślałam,żerazemtamdzisiajwylądujemy.
Spojrzałananiego.Nieodpowiedział.Przeraziłasięnienażarty.
Czyżbytakwłaśniemyślał?
Postanowiławięcejsięnieodzywać.Wzięłatrzygłębokieoddechy,zamknęłaoczy.Wyobraziłasobie,
żesrebrneautozwolniło,aoni,jadącszybko,stracilijezoczu.
-Zarazbędziemy.
CzyDanieljąPOCIESZAŁ?Zwrażeniaażotworzyłaoczy.
-Skąduciebietakitongłosu?-zdziwieniebrałogóręnadstrachem.
-Twójnastrójmisięudziela,Carpen,więcproszę,uspokójsię.
„Wariat”-pomyślała.Ponowniezamknęłaoczy.
Takjakobiecał,wkońcusamochódzatrzymałsię.
Znajdowalisięnapodjeździeprzedichdomem.Srebrneautozniknęło,niebyłojednakpewności,że
nieczaisięzarogiem.
-Niemago?-zapytała.Jejgłoslekkodrżałzpowoduemocji.
-Nie-odrzekłchłodnoDaniel.Odetchnęłazulgą.
-Więcnietrafimydokostnicy-chciałasięroześmiać,jednakhamowałasię.
-Jeszczenie-poprawiłją.
Skręciłojąwżołądku.Tak,to,żektośzjawisięwnocywichdomuipoderżnieimgardła,byłobardzo
możliwe, wcześniej jednak nie zaprzątała sobie tym głowy. Ciągle martwiła się z powodu srebrnego
samochodu.
-Idziemy-zakomenderowałDaniel.
Podszedł do ciemnych drzwi i otworzył je. Nie czekał na Medison. Nawet nie spojrzawszy w jej
stronę,wszedłpierwszy.
„Agdziepostawasprzedtrzechgodzin?”-pomyślałaMedison.
Weszła do domu i bardzo się rozczarowała. Żywe kolory ścian, zapachy unoszące się w domu
Madeleine… Po tym wszystkim nie było tu ani śladu. Zaczęła już tęsknić za jeziorem, za trawą i
drzewamiotaczającymidom.Głupia,dlaczegotaksiędotegoprzywiązujesz?
Nakorytarzu nie było Daniela, zdążył już zniknąć na piętrze. I na nią nadszedł czas. Ignorując chłód
korytarza,nietakdotkliwy,bomiałanasobiekurtkę,weszłaposchodach.
Zdawałosięjej,żedrogadosypialniniemakońca.Korytarzwydłużałsię,odstępymiędzykolejnymi
drzwiamibyłycorazwiększe…Właśniemijałasiódmedrzwi.Doósmychbyłotakdaleko!
Wkońcuznalazłasięwswojejsypialni.Ztrudemprzetrwałapierwszekilkadniwtymdomu-byłotu
takzimno,powietrzewydawałosięnieznośniewilgotne.Terazpokójzdawałsiębyć wypełniony ciepłą
parą,jakbyktośniedawnobrałwnimciepłyprysznic.Nieunosiłysięjednakkłębypary.Wilgoć aż tak
bardzojejnieprzeszkadzała,chociażpotrzechgodzinachspędzonychuprzyjaciółkidoszładowniosku,
żestorazywolisuchepomieszczenia.
Zdjęłakurtkęiwyciągnęłazszufladykoszulkęnocną-czerwonąwczarneróże.Sięgałajejdokolan,
prawie nie było czuć satyny. Przesunęła materiał między palcami, rozkoszując się jego nieskazitelnie
gładką,błyszczącąpowierzchnią,poczymruszyławstronę„szmaragdowejłazienki”.
Toaletatautrzymanabyławzielonychbarwach.
Gdzieniegdziezieleńbyłatakciemna,żeprzeistaczałasię niemalże w głęboką czerń. Kiedy Medison
zjawiła się tutaj pierwszy raz, w łazience nie było śladu obecności człowieka - teraz jej szampony do
włosów, mydła i ręczniki wypełniały każdą półkę w tym pomieszczeniu. Spojrzała na ślady swojej
bytnościwtymmiejscuipoczuła,żejestusiebiewdomu.
Gorącakąpielmiałajejpomócodprężyćsięiprzygotowaćdosnu.Pierwszezadaniewykonałabardzo
dobrze.Zdrugimbyłodużogorzej.
Medisonbyłaażzanadtopobudzona.Jakpozimnym,orzeźwiającymprysznicu. Już od godziny leżała
włóżku,przewracającsięzbokunabok.Wiedziała,żeniezaśnie.
Zapewne była to zasługa srebrnego samochodu, którego obraz wyrył się jej w pamięci. Próbowała
zepchnąćgonakrańceświadomości,zakopaćwswoimumyśległębiejniżnajgorszewspomnienia,byle
móc zasnąć. Wyobrażała sobie, jak samochód zjeżdża do ciemnego rowu, którego dna nie było widać.
JednakwyobraźniaMedisonpłatałajejfigla,ponieważautociąglespadałoispadało w otchłań. Wciąż
więcbyłonienaruszone.
Spróbowała zatem inaczej. Zamknęła oczy i myślała, jak wyglądałby ten samochód roztrzaskany na
dnie rowu. To też nie był najlepszy pomysł. Srebrna farba pokrywała samochód i błyszczała nie mniej
intensywnieniżkilkagodzintemu.Autoniezniknęło.
Medison westchnęła i jednym zgrabnym ruchem ściągnęła z siebie kołdrę. Nie chciała bezczynnie
siedzieć w tym pomieszczeniu. Nie było w nim żadnej książki, którą mogłaby poczytać. Egipskie
ciemności,jakiepanowaływjejpokoju,napawałyjąprzerażeniem.
Spojrzała przez okno… Wyjście na dwór i odwiedzenie grobów rodziców Daniela również nie
wchodziłowgrę.
Odkąd Medison przyjechała do domu, spadła gruba warstwa śniegu i nic nie zapowiadało, aby w
końcumiałoprzestaćpadać.Białepłatkilatałyprzedjejoknem,świecącnatlegrafitowegonieba.Coraz
gęściej opadały na parapet przed jej oknem, co chwilę silniejszy podmuch wiatru rozwiewał je, a ich
miejscezajmowałykolejne.
Wstała.Nienałożywszyszlafroka,wyszłanakorytarz.
Niemalnatychmiastcofnęłasiędosypialni.Jaktambyłozimno!
Zajrzała do szafy z zamiarem nałożenia na siebie szlafroka, ale nigdzie go nie było. Najwyraźniej
Rebekawzięłagodoprania.
Medison wzięła głęboki oddech i ponownie otworzyła drzwi. Próbując ignorować zimne powietrze,
bijąceodgrubychmarmurowychścian,przebiegłaprzezkorytarz.
Zbiegłaposchodach,uważającprzytym,abysięniepotknąć-niewłączyławcześniejświatła.Igiełki
zimnawbijałysięwjejramionainogi,niewspominającostopach.Przecieżbiegłanabosopolodowatej
posadzce.
Dotarładokońcaschodówiprawiesięprzewróciła.
Oparłasięoporęcz.Biegnąc,miaławrażenie,żecośrobi.
Teraz, gdy stała bezczynnie w ciemnościach przed wielkimi wejściowymi drzwiami, nie czuła się
bezpiecznie. Nietrudno było odnaleźć drzwi do małego salonu - wyraźnie odcinały się od białej
marmurowejściany.Podbiegładonichiotworzyłaje,poczymprędkoweszładośrodka.
Jak tam było ciepło! Poczuła się, jakby z Antarktydy nagle przyleciała do Meksyku. Aż dreszcze
przeszłyjejpoplecach.
Usiadławjednymzfoteli.Byłotamtakciepło,cieplejniżwjejpokoju.Wkominkuniepaliłsięogień.
Ostre światło, rzucane przez płomienie na ciemne ściany, wielkie cienie mebli i rzeźb, to wszystko
bardzojąirytowało.Awpołączeniuzkadzidłami,którychdymunosiłsięwpowietrzu,imieszającymi
sięzapachamiatmosferawpomieszczeniubyławręczniedozniesienia.Medisonniespędzałatutajzbyt
wiele czasu. Częściej przesiadywała w jadalni lub w kuchni, podczas gdy Rebeka przygotowywała
posiłkilubsprzątała.
Dużoczasuprzebywałateżwbibliotece - pomieszczeniu złożonym głównie z półek na książki, które
nie zasługiwało w ogóle na miano gabinetu. Nie było tam komputera ani biurka, stały tam tylko rzędy
półekiszafuginającychsiępodciężaremksiążek.Gdzieniegdziestałyrównieżwygodnefotele.
Dzisiaj jednak postanowiła odwiedzić to miejsce, ponieważ pozbawione okien i lampy, było
oddzieloneodświatazewnętrznego.
Cudownieoddychałosięjejczystympowietrzem.Przezchwilęnawetogarnęłająsenność,alestraciła
jużochotę,bypójśćdołóżka.Zamknęłaoczy,rozkoszującsięciepłembijącymodścian.
Nagleusłyszałakroki.
Dochodziłyoneodstronykorytarza.Ktośniewątpliwiezmierzałwstronęsalonu.Alekto?
Wątpiła,abybyłtoDaniel.Miałmocnysen,tylkorazzbudziłygojejkrzyki.
Akrokibyłycorazgłośniejsze.
Wstała,czując,jakadrenalinakrążywjejżyłach,asercejejprzyśpiesza.Niebyło sensu wychodzić,
tenktośbyłjużprzydrzwiach.Drzwiuchyliłysię,przezszparęwpadłpromieńświatła.Ktośzapaliłjena
korytarzu.Medisonspięłamięśnie.
Potem drzwi otworzyły się szeroko, a jaskrawe światło wypełniło całe pomieszczenie.
Przyzwyczajona do ciemności Medison, musiała zamknąć oczy. Powoli je otwierała. Na białym tle
widziałatylkociemnekształty,wtymstojącąwdrzwiachciemnąmęskąpostać.
RozdziałXIII
Zamkniętawzłotejklatce
Coturobisz?-zapytałcudownygłos.Odetchnęłazulgą.
Niebyłotomożezbytnormalnezjejstrony-wkońcuDanielstanowiłdlaniejdużezagrożenie,jednak
toprzyMichaeluczułastrach.
-Niemogłamzasnąć-odrzekła.
Spojrzałanazegarek;byłojużwpółdodrugiej.
Najwyraźniejczaswtymmiejscupłynąłszybciej,niżmogłobysięwydawać.
-Aty?
Nie odpowiedział od razu. Wszedł do salonu i przeszedł obok niej, nawet na nią nie spojrzawszy.
Jakbybyłapowietrzem.Podszedłdokominka.Niewidziaławyrazujegotwarzy-drzwibyłyzamknięte,
światłozkorytarzanieoświetlałownętrzasalonu.
-Niemogłemzasnąć.
Rozpalił ogień. Ciszę przerwały trzaski palącego się drewna. Ogień szybko zajął całe wnętrze
kominka.Poitakjużciepłympokojurozniosłasięnowafalasuchego,przyjemnegopowietrza.
Wsalonierozjaśniłosię.Jaskrawopomarańczoweświatłobyłolekkoprzytłumione,jakbyktośprzykrył
lampęczerwonąchustką.
Jakbytegobyłomało,Danielpodszedłdopółki,naktórejstałyświecezapachoweikadzidełka.
Medisonjęknęła.
- Musisz to robić? - zapytała ze złością. Zapach drzewa sandałowego, róż i pomarańczy powoli
rozchodziłsiępopomieszczeniu.-Przecieżwiesz,żetegonieznoszę.
-Jakbycośmnietoobchodziło-prychnąłDaniel.Lekkosięzawahałiniezapalił ostatniej świeczki,
oszczędzającjejcytrynowegozapachu.
Medisonlekkosięuśmiechnęła.Czasamimiaławrażenie,żebardzołatwonimsterować.
Danielrozsiadłsięnakanapie.Światłozkominkapadałoakuratnaniego.Miałnasobiedługieczarne
spodnieodpiżamy.Lekkopotarganewłosybyłyjeszcze wilgotne po prysznicu lub kąpieli. Kilka blond
kosmykówopadałonaczarneoczy,rzucającnaniecień.
Tak,DanielBrooginszpewnościąbyłnajprzystojniejszymfacetem,jakiegokiedykolwiekwidziała.
Był również najbogatszym człowiekiem, jakiego znała - żaden z jego „przyjaciół” nie miał większej
fortuny.
Byłjejrówieśnikiem-wykształconydwudziestotrzylatek.
Byłjejmężem-tenfaktbyłtaknierealny,żeMedisonusiadła,araczejopadłabezwładnienamiękki
fotel.
Aoprócztegozpewnościąbyłjejwrogiem.
Zaciekawiło ją, co sobie o niej teraz myśli. Czy nadal była dla niego tą biedną żebraczką, z którą
spotkałsięwtedynaMościePółnocnym?Amożemyślałoniejjakodawnej„koleżance”zeszkoły,którą
takkochałgnębićiponiżaćprzyswoichsławnychkoleżkach…?
Z pewnością nie była dla niego żoną, nie była również piękną kobietą. Nie myślał o niej jak o
dwudziestotrzyletniejdziewczynie,którasiedziałaprzednimwfoteluwczerwonejsatynowejkoszulce
nocnej,odcinającejsięodbladejcery.
Inaglezjegospojrzeniawyczytała,cooniejmyśli.
Byłaprzeszkodą.Utrudnieniemwcodziennymżyciu.
Ceną,jakąmusiałzapłacićzawygraniezakładu.Tak,wkońcukażdymusisiępoświęcić.
Medisonbyłaprzeszkodą.
Ta myśl zabolała. Bardziej, niż powinna. Mieszkała w jego domu, była bogata, obracała się wśród
znanychmiliarderów…Aleniebyłaszczęśliwa.BobyładlaDanielaprzeszkodą.
Jejserceprzekłułajakaśstrzała.Amożetobyłnóż?Tak,topewnienóż-byłostryizimny.Najpierw
ktośwbiłgowjejserce,aterazprzekręcał,ażzaczęłoobficiekrwawić.
Niebyłoczasu wygarniać sobie tego, co się stało. Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem - tak, to
powiedzenieidealnieodzwierciedlasytuację,wjakiejsięznalazła.
Spojrzała na niego. Na jego przystojną, bladą twarz. To również zabolało. Dlaczego? Co się z nią
działo?!
A on nie odrywał od niej wzroku. Nagle zalała ją fala wszystkich bodźców, których przez kilka
ostatnichminutnie odbierała. Jaskrawe światło z kominka, choć przytłumione, raziło ją w oczy, suche,
ciepłe powietrze wymierzało gorący policzek. Jakby ogień znajdował się tuż przy niej. Zmieszane
zapachy kadzideł wypełniały całe pomieszczenie, wypalając w nosie i gardle dziury, pustosząc płuca.
Czarneoczyupodabniałysiedzącegoprzedniąmężczyznędodemona,którymrzeczywiściedlaniejbyłwysłannikapiekieł.
Wbite w nią nienawistne czarne tęczówki miały magnetyczną moc, której jednak nie zamierzała się
poddawać.
Miałazwrócićsiępółnocądopółnocy,odepchnąćgo,wrogaikonkurenta.
Zaczęłasięichniemawalka.
Jakby telepatycznie przekazywali sobie niewypowiedziane słowa i obelgi. Gdy jego spojrzenie
przybierało na sile, nie poddawała się, chociaż jasne tęczówki jej oczu zdawały się niknąć w jego
czarnych.
Awalkatrwałanadal.
Upływały sekundy, minuty, a na ich twarzach malowało się coraz więcej wściekłości. U niego ponieważtamałaniechciałasiępoddać,uniej-zczystejnienawiści.
IwtedyDanieluśmiechnąłsięzpewnościąnajpiękniejszymzeswoichuśmiechów.
AMedisonprzegraławojnę.
Jego niespodziewana reakcja sprawiła, że spuściła wzrok i natychmiast tego pożałowała. Nie miała
śmiałościponownienaniegospojrzeć.Tymrazemodrazuprzegrałabywalkę.Amożepoprostubałasię,
żetozaboli?
Wstała.Przesuszonegardłozaczynałodawaćosobieznać,niemiłosierniepiekło.
Otworzyładrzwiiwyszłanaciemnykorytarz.Niezamierzaławłączaćświatła-przejętaporażką, nie
bardzozdawałasobiesprawę,gdzieidzie.Bezproblemuzmierzyłasięzzimnem,poniedawnostoczonej
walcebyłasilniejsza.Wkońcuzatrzymałasię.Zezdziwieniem.Bowogóleniebyłaświadoma,żeidzie.
Z jeszcze większym zaskoczeniem zauważyła, że stoi przed drzwiami do swojego pokoju - czy ona w
ogólewchodziłaposchodach?
Westchnęła. Otworzyła drzwi, nadal nie zwracając uwagi na temperaturę otoczenia. Położyła się do
łóżka.
Jeszcze przez kilka minut nie mogła zasnąć, zajęta odganianiem od siebie natrętnej wizji. A raczej
obrazuuśmiechniętejtwarzyDaniela.
***
Dopokojuwlewałosięjasne,choćlekkoprzytłumione
światło.Takprzyjemne,żeMedisonniemusiałazamykaćoczuaniichmrużyć.Adopierocosięobudziła.
Mimo że nic się jej nie śniło, była niewyspana. Spojrzała na zegarek. Było już wpół do dziesiątej.
Westchnęła.Trzebabyłowstawać.Niemacodłużejleżećwłóżku.
Uniosła się i powoli usiadła. Wyjrzała przez okno. Spoza jasnoszarych chmur gdzieniegdzie
prześwitywało błękitne niebo. Słońce ukryło się za obłokami, które niezbyt skutecznie maskowały jego
obecność.Ajednakłagodziłysiłę,zjakąświeciło.
Medison ziewnęła. Tu potrzeba otrzeźwienia - zimnego prysznica, kubka mocnej kawy i chłodnego,
ostregopowietrza-innymisłowy:odwiedzeniagrobówrodzicówDaniela.
Bomimożesłońceświeciło,styczniowepowietrzezpewnościąbyłoostre.
Szykując sobie ubranie, nawet nie spojrzała na prawą stronę szklanej szafy, w której kryły się
spódnice.Itaknigdyichniezakładała.Spodniesąwygodniejsze.Wybrałajasnoniebieskiedżinsy.Przez
chwilę zastanawiała się, czy czerwona bluzka będzie do nich pasować. Uznała, że i tak jest zbyt
wydekoltowana.Sięgnęłapobrązowązgolfem.
Wyszłazpokojuiskierowałasiędoswojejłazienki.
Chłodnyprysznictroszkęjąotrzeźwił,jednaknienatyle,abymogłachodzićpodomubezobawy,że
siępotknie.
Założyławybraneubranieiwyszła.Zaniósłszyuprzedniokoszulkędopokoju,udałasiędokuchni.Oby
dzisiaj śniadanie szykowała Rebeka. Olivia bardzo często zapominała o uszykowaniu JEJ śniadania,
jednakDanielzbytniosiętymnieprzejmował.
Otworzyła drzwi do kuchni. Pewna, że jest poniedziałek i Rebeka sprawuje poranny dyżur, chciała
poprosićjąokawę-zewstydemprzyznałaprzedsamąsobą,żeniemapojęcia, gdzie w tym domu jest
kawa. Wiedziała tylko, gdzie znajduje się chleb (zawsze leżał na wierzchu obok krajalnicy), soki
(przechowywanewspecjalnejmałejlodówcenasoki),szklankiitalerze(piękniezdobione,leżałyczyste
i wysuszone w szafce, która odróżniała się od reszty tym, że była zrobiona ze szkła, a nie z białego
drewna).Postanowiłajeszczetegosamegodniauzupełnićbraki.
Jakiebyłojejzdziwienie,kiedyzamiastuśmiechniętej,dobrodusznejRebekizobaczyłanaburmuszonąi
poważnąOlivię.Tanawetniezauważyła Medison. Za bardzo była zajęta przygotowywaniem śniadania
dla jednej osoby (Daniela). Pokroiła chleb i położyła na talerzu, który z kolei był postawiony na
śnieżnobiałejtacy.Oboktalerzanatacystałkubekkawyisok,sadzącpokolorze,pomarańczowy.
OliviabezsłowaminęłaMedisoniwyszłazkuchniztacąwrękach.
SkoroOliviamadzisiajporannązmianę,to…
Medisonzerknęłanakalendarzwiszącynaścianie.
Wtorek,pierwszylutego.
Milusio…
Koniec stycznia. Leci luty - miesiąc zakochanych. Tak, Medison zawsze nazywała luty miesiącem
zakochanych.
Oczywiściezewzględunawalentynki.
„OK,przestańmyotymmyśleć”-powiedziaławmyślach.
Jakmiło-zaczęławariować!
Zaczęłaszperaćposzafkach.Nigdzieniebyłokawy!
Gdyby tylko wcześniej zajrzała do kuchni, wiedziałaby, skąd Olivia ją wzięła. Otwierała kolejne
szafki.Ileichtutajbyło!
Myślała, że zaraz zrezygnuje. Ale miała takie ciężkie powieki… Kobieto, przecież ty się nigdy nie
poddajesz!
Nigdy!WalczyszzDanielemnaspojrzenia(tak,tonaprawdębyłocoś),aniemożeszznaleźćkawy?
Marnieztobą…
Jest! W końcu w siódmej szafce z rzędu znalazła opakowanie kawy. Czajnik, do którego wcześniej
Medisonnalaławodyiwstawiłanagaz,zacząłgwizdać.Super,niebędziemusiałaczekać.Wsypałado
kubkakilkałyżekkawyizalaławrzącąwodą.Mocnyzapachniecojąocucił.
Wzięłakubekiwyszłazkuchni.Wdrodzedo jadalni o mało nie zderzyła się z Olivią - służąca szła
sztywno z wysoko uniesioną głową. Miała tak poważną, a jednocześnie komiczną minę, że Medison
prawie parsknęła śmiechem. Opanowała się, prychnięcia nie zdołała jednak powstrzymać. Olivia
zgromiłająspojrzeniem.
Takobietabyłaniemożliwa!
W końcu dotarła do jadalni. Wiedziała, że Daniel je tam śniadanie, ale codziennie spożywała tam
pierwszy posiłek i piła kawę. Nie miała zamiaru odstępować od swoich zwyczajów tylko z powodu
jednegomężczyzny…
Itonajgorszegowroga.
Pchnęładrzwi.
Takjaksiędomyślała,byłtam.Całkowicieubrany,jadłśniadaniewsamotności,nawetniepatrząc,kto
zakłóca mu spokój. Po prostu wiedział, że to Medison, którą nie trzeba się przejmować (bo w każdej
chwilimożnajejpomóczniknąćztegodomu/miasta/świataraznazawsze,nieunikająckary).
Aleskądwiedział,żetoMedison,anieOliviaczyjakiśprzypadkowy(lubnie)porannygość?
Wiedziałchybastąd,żekażdyopróczniejzapukałbydodrzwi.
Aonapoprostuweszładośrodka.
Medisonusiadłanajednymzkrzesełipostawiłaprzedsobąkawę.Dokładnienaprzeciwniejsiedział
Daniel. Chcąc nie chcąc, przez cały czas gapiła się na niego. Głupio jej było odwrócić głowę i pijąc
kawę,patrzećnadrzwi.Niemiałazamiarurezygnowaćzkrzesła,naktórymodzawszesiadywała.
Niechonsięprzesiądzie.
Cisza. Napierająca na uszy nie lekko, jak to bywało, gdy bolała ją głowa i zanurzała się w swojej
pościeli, pragnąc chwili spokoju. To była cisza, od której bolały uszy. Aż nieprzyjemnie w nich
dzwoniło.Atouczucieciąglesięnasilało.
Nieodwróciłagłowy,alezaczęłabłądzićwzrokiempoobrazachzawieszonychnaścianachwjadalni.
Wkońcujątoznudziło.Codzienniejeobserwowała.
ZerknęłanaDaniela,któryniezwracającnanicuwagi,jadłśniadanie.
„Za dużo spokoju, oj, za dużo… To źle wpływa na psychikę. Chyba powinnam zadbać o swojego
męża”-pomyślałaMedison.
OderwaławzrokodobrazówiutkwiłagowDanielu.
Założyłanogęnanogęizaczęłapowolisączyćkawę.Nieodrywałaodniegowzroku.
Nieodrywanie wzroku od Daniela wbrew pozorom nie było nużącym zajęciem. Medison ze
zdziwieniemmusiałaprzyznać,żejejmążjestinteresującąosobą.Przynajmniejkiedyje.Byłprzytym…
jaknieDaniel!
Jakktośkompletnieinny.Jaknormalnyczłowiek.
Ten fakt nieco zbił ją z tropu. Aby dokonać przynajmniej troszkę większego odkrycia (na przykład
sprawdzić, czy jej mąż czasem nie ma plomb w siekaczach), zaczęła jeszcze intensywniej i dokładniej
obserwowaćBrooginsa.
Daniel tymczasem zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. I nie była to marmolada ani sok
pomarańczowy. Ani nawet kawa. Podniósł głowę. Zobaczywszy, kto nie odrywa od niego wzroku,
zszokowanynatychmiastponowniezacząłjeść.
Medison mogła wyczytać z jego twarzy (ukrytej w cieniu, ale nadal dobrze widocznej), że jedzenie
chybaniesmakujemutakjakwcześniej.Pytanietylko,czydlatego,żepoprostuniechciało mu się już
jeść.Czymożedlatego,żezobaczył
Medison.
Iwtedyodechciałomusięjeść.
Tak,chybadlatego.
Danielnadaljadł,terazjednakjakrobot.Lubjakktośzmuszanydojedzenia.Wkońcuodłożyłwidelec.
Iponowniepodniósłgłowę.
Przezchwilęwpatrywalisięwsiebie.Takintensywniejakwczoraj.Różnicapolegałajednakna tym,
żetoczyliterazinnegorodzajuwalkę.PozatymDanielbyłpoprostuzniecierpliwiony
lekkozażenowany,
Medison
„zaciekawiona”jegoosobą.
- Jedz, jedz, nie przejmuj się mną - Medison uśmiechnęła się do niego, uważając przy tym, aby nie
wybuchnąćśmiechem.-Jatylkopijętutajkawę.
Danielprzyglądałsięjejpodejrzliwie.Cozaszatańskiplanmiałatakobieta?
Domyśliłsię,żeMedisonnadalbędziepatrzećmunaręce.
Aonniemanajmniejszejochotyjeśćwtakiejatmosferze.
Wstał.
AMedisonwygraławalkę.Wytrąciłagozrównowagi.
Miałwychodzić,kiedyktośzapukałdodrzwi.OtworzyłysięistanęławnichOlivia.
-Telefondo…pani.
Czy Medison się zdawało, czy Olivia ledwo się opanowała przed wypowiedzeniem zamiast słowa
„pani”jakiejśobelgi?
Daniel, który już sięgał po telefon, zawahał się. A potem wziął aparat od Olivii i podał wstającej
Medison.
Odbierająctelefon,dotknęłajegoręki…Poczuła,jakod tego miejsca przebiega prąd, kierując się w
miejsceserca,adalejkujejpoliczkom,któremocnoporóżowiały.
Możetouczuciebyłoprzyjemne,alereakcjanadotykDaniela…niepodobałajejsię.
-Słucham…?-powiedziaładosłuchawki.
- No, nareszcie! Myślałam, że Olivia nigdy nie dojdzie do jadalni! - usłyszała lekko zachrypnięty,
dziewczęcygłos.
-Madeleine!-wykrzyknęłazradością.
Liczyłanato,żegdyDanielusłyszy,ktodzwoni,odejdzie.
Alenie.Zdawałosię,żewrósłwpodłogęizapuściłkorzenie.
-Dzwonię,bochcęzapytać,czyniemaszochotynazakupy…
Medison zawahała się. Zakupy nie były jej ulubioną rozrywką. Owszem, chodzenie po sklepach
czasami poprawiało nastrój, zwłaszcza gdy można było natrafić na jakiś ładny strój. Ale teraz, taka
zaspana,niemiałanatoochoty.Madeleinemówiłajednaktakszybko,takabyłapodekscytowana…
-Niebędziemytylkołazićposklepach…Jeśliniechcesz-dodałaszybko.Najwyraźniej ona bardzo
chciała.-Zawszemożemywstąpićdojakiejśkawiarnilubrestauracjiipoprostupogadać…
-OK,niemasprawy-Medisonzaczęłasięśmiać.Dzieńzapowiadałsięinteresująco.-Tooktórej?
Niezauważyła,żeDanielusłyszawszysłowa„októrej”,całyzesztywniał.
-Hm…Myślę,żenajlepiejbędzieokołodwunastej.
Zjemyobiadnamieścieipochodzimyposklepach.
-Niemasprawy.
-Przyjadędociebie.Pa!-Madeleinerozłączyłasię.
-Medisonodłożyłasłuchawkęnastół.
SpojrzałanaDaniela.Przyglądałsięjejuważnie.Bardzouważnie.Zabardzo!
Poczuła,jaknajejpoliczkinapływanowafalarumieńców.
Chciała,żebyjaknajszybciejzniknęły.
-Możebyśmipowiedziała,dokądsięwybierasz?-zapytał.
- A co cię to obchodzi? - spytała obojętnie. Już szła w stronę drzwi. Chciała się uszykować do
wyjścia.-Takwogóletonietwojasprawa.
Była już prawie przy drzwiach, chciała chwycić za klamkę, kiedy Daniel złapał ją za nadgarstek i
uniemożliwiłwyjściezjadalni.
-Tomojasprawaiobchodzimnieto-wyszeptał.
Przez chwilę znowu poczuła owo przyjemne uczucie przepływającej przez nią elektryczności, która
znalazłaujściewjejpoliczkach.„Zabijęsię,jeślitosięnieskończy”-pomyślała.Iodwróciłasięwjego
stronę…
Jejgłowaznalazłasiękilkacentymetrówodjegotwarzy.
No, może niedokładnie, bo była od niego prawie o głowę niższa. Musiała spojrzeć w górę, aby
dostrzecwyrazjegotwarzy.
Aleonaniemiaławyrazu.Byłapoprostu…Poprostupiękna.
-Odkiedyciętoobchodzi?-spytałaledwieprzytomna,zaskoczonatąbliskością.
-Niezadawajbezsensownychpytań,Carpen-zirytowałsięDaniel.-Odpowiadaj.
Tozpewnościąbyłrozkaz.AMedisonCarpennieulegałarozkazom.MedisonCarpenmiałahonor.
AleterazbyłaMedisonBroogins.MedisonBrooginsbyłagłupiaisłuchałarozkazów.
Inajwyraźniej nie miała za grosz honoru, bo odpowiedziała: - Idę dzisiaj z Madeleine na zakupy. O
dwunastej.Jakośmiolatka.Wdodatkunaspowiedzi.
Danielpodniósłtelefon,któryprzedchwiląpołożyłanastole,ipodałgojej.
- Zadzwonisz teraz do Madeleine i powiesz, że nie możesz iść, bo coś ci wypadło - powiedział
spokojnie.
Medisonażzmroziło,gdywypowiedziałtesłowa.
-Żartujeszsobiezemnie?-warknęła.
-Jestemjaknajbardziejpoważny, Medison - wciąż był spokojny, zbyt spokojny. Tak spokojny, że aż
sztucznietowyglądało.
Medison nie mogła w to uwierzyć. Człowiek, którego w ogóle nie obchodzi - lub nie powinna
obchodzić-niepozwalajejwychodzićzdomu!
Byłapewna,żenigdziedzisiajniewychodzą.Nażadnespotkanie.Nigdynikogorazemnieodwiedzali,
ostatnio tylko Madeleine. Ale ona ich zaprosiła, sama z siebie, bo nikt inny nie zawracał sobie nimi
głowy.
-Niezadzwonię-wycedziła.Niezamierzałasiępoddawać.Nieteraz.
-Naprawdę?-zachichotałDaniel.Byłrozbawiony.
Wciążtrzymałtelefonwręcewyciągniętejwjejstronę.
Uśmiechał się. Z kpiną. Drwił sobie z niej. Z jej osoby. Z jej uporu. Z wściekłości, którą miała
wymalowanąnatwarzy.
-Dzwoń-niebyłnawetzniecierpliwiony.Pewniemógłbytustaćprzezkilkadni.
-Nie-bałasię,żezarazznerwówzaczniewarczećitoczyćpianęzust.
Tymczasem Daniel nic nie robiąc sobie z jej uporu i zaciętości, wykręcił numer do Madeleine.
Słyszałagłośnesygnały.Jeden,drugi…
-Jazniąporozmawiam.
Niechciała,abyniąrządził.Przegrała.Imusiałasamazałatwićtęsprawę.
Danielpodałjejsłuchawkę.Tryumfował.Znowu.
Medisonwzięłagłębokioddech.Musiałasięuspokoić,ponapadzieagresjijejgłosnadaldrżał.
-Słucham…?-odebrałaMadeleine.
-Cześć,tuMedison.Zmieniłysięplany,kompletnieotymzapomniałam.Niemogędzisiajztobąiśćwtejchwilijaknigdybrzydziłasiękłamstwa.
-Dlaczego?-Madeleinebyłanaprawdęzawiedziona.
- Coś nam wypadło - odpowiedziała szybko. Nie musiała udawać zmartwionej, jak wypadało. Była
zmartwiona.Samazdziwiłasię,żetakbardzochciałasięspotkaćzMadeleine, nawet jeśli oznaczało to
kilkugodzinnezakupy.
Madeleine nie odpowiedziała. Sama Medison nie wiedziała, co powiedzieć. Ba, nie miała nawet
pojęcia,czyMadeleinejestobrażona,czysmutna!Aciszaprzeciągałasię.
Ikolejnesekundymijaływmilczeniu.
Danielmyśląc,żejużskończyły,sięgnąłposłuchawkę.
Medisonszybkosięodwróciła.Odeszłaod niego na drugi koniec jadalni. W tej chwili brzydziła się
go. Jego blond włosów, jego czarnych oczu, które jeszcze wczoraj tak ją fascynowały. Teraz czuła
obrzydzenie. Nie wiedziała, że można kogoś tak nienawidzić. Miała ochotę go zabić, udusić własnymi
rękamiiśmiaćsię,widząc,jakniemożeoddychać.
-Powiedzcoś.Powiedz,żeniejesteśobrażona-poprosiławkońcuMedison.
- Nie jestem - odrzekła Madeleine. - Po prostu jestem zawiedziona. Obiecaj tylko, że kiedyś się
spotkamy.
-Dlaczegomiałybyśmysięniespotkać?-zdziwiłasięMedison.
Madeleinezawahałasię.
-Niemaszmniedość?
-Pewnie,żeniemamciędość.Danielprychnął.Terazsięniecierpliwił.
-OK,nieprzedłużajmytego.Kiedyśzadzwonię.Pa.
Madeleineodłożyłasłuchawkę.
Medisonzcałejsiłyrzuciłasłuchawkęnastół.Odziwonicsięjej(słuchawce)niestało.
-Pohamujsię,kobieto!-Danielbyłzły(zapewnezarzucenietelefonem),aleizadowolony…zsiebie.
-Chcęrozwodu!-Medisonniewierzyławto,copowiedziała.
Aletegowłaśniechciała.Rozwodu.
Myślała,żepieniądzeDanielazrekompensująjej…wszystko.
Zmianęśrodowiska.
Niebezpieczeństwo.
Obustronnąnienawiść.
Uczucie…
Niechciałaotymtakmyśleć.Niemogławtouwierzyć!
Toniemogłobyćto.Niechciaładopuścićdosiebietejmyśli.
Pieniądzeniczegoniezmieniły.
Jużniechciałatakżyć.
Jejżyciebyłocierpieniem.Niemiałożadnegosensu.
Żadnego celu. Nie, jeden miało - śmierć. Tyle że każdy kiedyś umrze. Śmierć jest czymś
nieuniknionym.Czymś,przedczymniktnieucieknie.Czymśnajpewniejszym.
Życiebyłoczymśwrodzajutestu,którymiałjąsprawdzić.
Jużdawnogooblała.Chybajużwmomencie,gdysięurodziła.Terazbyłazawieszonamiędzynicością
acierpieniem.Pomiędzyziemiąapiekłem.Łudziłasię,żewychodzączaDaniela,trafinaziemię.Amoże
idonieba.
Jakbardzosięmyliła!Trafiładosamegośrodkapiekła.
Wkońcuodważyłasięspojrzećmuwtwarz.Zabolało.
Sztyletponownietrafiłwjejserce.Jakwczoraj.
Przez chwilę miała wrażenie, że dostrzegła na jego twarzy zszokowanie. Głębokie zszokowanie.
Jednakzreflektowałsiętakszybko,żemogłojejsiętylkoprzewidzieć.Uśmiechnąłsię.Tak,zpewnością
miałuszykowanepapieryrozwodowe.
Możejużdawnojeprzygotował?Gdysięspotkali…Taknawszelkiwypadek…
Byłapewna,żezarazjeprzyniesie.Wystarczy,żejepodpisze…Iposprawie.
Cobędziepóźniej-niemiałapojęcia.Liczyła,żeśmierć.
Szybkaibezbolesna.Będącaukojeniemdlajejkrwawiącychran.Niechciałapopełnićsamobójstwa.
Samobójcy nie trafiają do nieba. Podobno kończą w piekle. Zresztą rzucenie się do rwącej rzeki…
Podcięciesobieżył…Tozpewnościąbolało.
Zresztązeswoimszczęściem,którenigdy,aletonigdyjejnieopuszczało,pewnieuszkodziłaby sobie
kręgosłup po skoku z klifu czy czegoś tam jeszcze. Doznałaby paraliżu. Do końca życia byłaby
unieruchomiona.Albozapadłabywśpiączkę.
Chociażczyotępienieniebyłobylepszeodrzeczywistości?
Miała nadzieje, że Daniel zaraz wyjdzie po papiery rozwodowe. Jej oczy zrobiły się wilgotne.
Dziwne, jeszcze przed chwilą były suche. Ach tak, to były łzy! Głupie łzy, zawsze niepotrzebne.
Pojawiałysięnieproszonewnajmniejodpowiednimmomencie.Ukradkiemotarłaoczy.
-Niedostanieszrozwodu,Carpen-oznajmiłnagleDaniel.
Zamurowałoją.
-Żeco?-zapytałaMedisonnieprzytomnie.
-Niedostanieszrozwodu-powtórzył.-Składałaśprzysięgę,czyżbyśjużzapomniała?
- Nie dasz… rozwodu… mi? - jej zdziwienie sięgnęło zenitu. Czyżby nie pragnął właśnie tego?
Wolności?
-Nieudawajgłupszej,niżjesteś-zniecierpliwiłsię.Maszzakazwychodzeniagdziekolwiekpozagranicetegodomu.Conajwyżejmożeszwyjśćdoogrodu.
Alenieważsięwystawićstopypozadrzwiwejściowe.
-Co?-terazzkoleibyłakompletniezdezorientowana.
-Naczasnieokreślony-warknął.
Iwyszedł,zostawiającjąkompletnieogłupiałą.
RozdziałXIV
Kochajmnie
Totalny chaos. Idiotyzm. Brakuje jeszcze zamieszek na ulicach, palonych transparentów. W innych
okolicznościachpewniebyichniebrakowało.Botoniedziałosięwdomu.
Aninaulicy.Tosiędziałowjejgłowie.
„Człowiekuczysięprzezcałeżycie,aitakumieragłupi”.
Celnauwaga.Tymbardziejżeonaniemiałaukończonejszkoływyższej.Wszkoleśredniejteżnieszło
jejzadobrze.
Nie była odporna na docinki. Na chamstwo ze strony bogatych kolegów i koleżanek. Miała słabą
psychikę.
Myślała, że się uodporniła. Wzmocniła. Że jej odporność na docinki Daniela wzrosła. Było wręcz
odwrotnie.Zpozorusilna,jakoosobadorosłaznosiławszystkogorzejniżjakosiedemnastolatka.
Halo!Dlaczegoonniechciałrozwodu?!
Czyniebyładlaniegozbędnymciężarem?Przeszkodą?
Nielepiejbyłodaćjejrozwód?Puścićwświatsamą?Niechrobi,cosięjejżywniepodoba.Wkońcu
jestnikim.Tak,przecieżodzawszejejtowmawiał.
Zero.Nikt.Powietrze.
Więcdlaczegoniechciałrozwodu?!Dlaczegotrzymałprzysobiecośzbędnego? Śmieci się wyrzuca.
Nie są potrzebne. Tylko zagracają wolną przestrzeń. Nie można przez nie oddychać. Brakuje tlenu.
Czystegopowietrza.
Ledwotrzymałasięnanogach.Trzęsłasięjakgalareta,chociażniebyłatonawetporządnakłótnia.Ot,
kilkasłówwypowiedzianychpodniesionymgłosem.NawetniewyprowadziłaDanielazrównowagi.To
onjązdenerwował.Aprzecieżonanietakdawnotemupiłakawę,marzącozepsuciumudnia!
Wyszła z jadalni na miękkich nogach. Nie wzięła pełnego kubka kawy, nawet nie spojrzała w tamtą
stronę.Próbowałaskupićsięnatym„problemie”.Problemie,którywzasadzieproblememniebył.Bow
napadzie szalu krzyknęła, że chce się rozstać z mężem. Normalnie… Normalnie wciąż chciała tutaj
mieszkać.
Zwykletakiepodejściedosprawy,rozpatrzeniejejpomagało.Nawetniezwykle,alezawsze!Ateraz?
Szłaprzygarbiona,jejnogiwciążsiętrzęsły.Niedostrzegałaścian.
Niewidziałanicopróczdrogi.Jakbypodświetlonej.
Prowadzącejdojednegozulubionychmiejsc.Ciszyispokoju.
Wytrzeźwienia.
„Dlaczegojesttakzimno?Dlaczegowdomunaglerozszalałsięwiatr?Idlaczego…Dlaczegoczujęna
twarzyzimnekropledeszczu…?Deszczu?”.
Przystanęła.Nogisamezaniosłyjądoogrodu.Niebyłozimno,wiałlekkiwiatr.Niepadałśnieg,tylko
lekkomżyło.
Nicniewskazywałonato,abypogodamiałasięwkrótcezmienić.Nalepszelubgorsze.
Idącjużświadomie,minęłaspróchniałedrzewo.DoszładogrobówrodzicówDaniela.Rano,gdybyła
takbardzoniewyspana,postanowiłatuzajrzeć.Terazwydawałosięjejtobezsensowne,sennośćjużjej
niedokuczała.
Całyczascośjągnębiło.Niedawałospokoju.Czuła,żecośjestnietak,niemogłatylkodojść,cojej
niepasuje.Byłototak,jakbyzgubiłafragmentjakiejśukładankiipróbowałazastąpićgonowym.Innym.
Zpozoruidealnym,taknaprawdęjednakniedającymsięnigdziedopasować.
Dlaczego?
Porazsetnyspojrzałanalas.Ciemnyiponury.Nadtymlasemzawszegórowałyburzowechmury,które
jednak niekiedy nie dostawały się do miasteczka. Ciemne, czasami fioletowe. Teraz zastąpiły je szare
baranki, kumulujące się na niebie. Z pewnością zwiastujące deszcz. Ciążące nad granicami północnej
Anglii.
Poranekbyłtakprzyjemniejasny,słońcejednakrzadkotutajwytrzymywało.
NagleMedisonzapragnęłapójśćdotegolasu,zagłębićsięwniegotakbardzo,abyniemócznaleźć
drogi powrotnej, aby uciec od problemów. To było niczym zakazany owoc. Bo najbardziej pragnie się
tego,czegoniemożnaosiągnąć.Całymsercem.DlaczegomasłuchaćDaniela?
Zerknęła na dumne twarze jego rodziców. Ciekawe, co sobie teraz myślą. Może błądzą obok niej,
chcąc ją w czymś uświadomić? Bo nadal nie zaznała spokoju. Spokoju ducha, który był jej tak bardzo
potrzebny.
Odwróciłasięodgrobówipopędziłakudomowi. Nie będzie rządził nią ten cham. Nagle wpadła w
złość.Złość,jakiejjeszczenigdyniezaznała.Tobyłajakaśinnaodmianategouczucia.Byłatakwściekła,
żeażmiałałzywoczach.
Znowu.Czyłezmożekiedyśzabraknąć?Lepiejcierpiećzwilgotnymioczamiczyzsuchymi?Wilgotne
oczy często kompromitują. Pokazują, że ludzie są słabi. Medison nie chciała być słaba. Przy Danielu,
który czasami owijał ją sobie wokół palca, może i traciła resztki honoru. Jednak zostało w niej coś z
dawnejMedisonCarpen.Iniezamierzałategotracić.
Niedostanieszrozwodu,Carpen.
Tak,takwłaśniepowiedział.
Maszzakazwychodzeniagdziekolwiekpozagranicetegodomu.Naczasnieokreślony.
Terazłzyspływałypojejpoliczkach. Nie wiedziała, dlaczego. Czy to te słowa tak ją bolały? Nigdy
nigdzie nie wychodziła, dlaczego więc ta zmiana tak ją zabolała? A może nie zmiana. Raczej fakt, że
Danieljejczegośzabrania.
Tymczasemcośsięwniejodblokowało.Powolizaczynałosięotwierać.Niezwolniła,dalejbiegław
kierunkudomu,pragnącjaknajszybciejgoopuścić.Wyjśćpozawyznaczonegraniceiznaleźćsięwlesie,
naobcymterytorium.Tam,gdzieniewolnojejbyłoprzebywać.
Otworzyładrzwi.Korytarzbyłjakzawszechłodny,tutajjednakniewiało.Niebyłoteżdeszczu,któryz
corazwiększąmocąchłostałpotwarzy.Idalej biegła, biegła, jak mogła najszybciej, tak jak pozwalała
jejśliskaposadzka.
Drzwiwejścioweotwierałysięciężko,jakbyrównieżchciałyjązatrzymać,uwięzić.Ciągnęłaje,ale
szłojejtodośćopornie,byłazmęczona.Odszybkiegobiegudostałazadyszki.
Już drzwi uchyliły się, wolno przesuwały w jej stronę, otwierały… Do domu wślizgnął się wiatr,
zimnyiostry.Zarazdrzwisięotworzą,zachwilębędziemogławyjść.Tylkokilkacentymetrów…
Drzwizamknęłysięzhukiem.
-Cotywyprawiasz,Carpen?-warknąłniczymzwierzę.
Pojawiłsięznikąd.Toonzamknąłdrzwi-złatwością,wogólemusięnieopierały.Wręczprzeciwnie,
poddałysięmu.
Swemupanu.Władcy.
Paniwładca.Dobresobie.
Spojrzałamuwtwarzzzamiaremwymierzeniapoliczka.Iszybkosięcofnęła.
Daniel najwyraźniej myślał, że chce zwiać. Chwycił ją za nadgarstek i udaremnił ucieczkę… której
nawetnieplanowała.
Bonaglecośwniejpękło.Igdyzrozumiała,cototakiego,przeszyłjąból,jakiegonigdyniezaznała.I
byłapewna,żejużnigdygoniepoczuje.
Todlategosięcofnęła.Bozrozumiała…
Jeszcze raz spojrzała mu w twarz. Był jej demonem. Z pewnością. Niby niewiele odróżniało go od
Michaela,zpozorubylitaksamoprzystojni.AletowDanielubyłocoś,cosprawiało,żekobietylgnęły
do niego. Czy to był ten złowrogi, tajemniczy błysk w czarnych oczach? Długie czarne rzęsy? A może
włosy,ułożonetak,żenieprzypominałbiznesmena,lecznastolatka?Jegostyl?Takmrocznyitajemniczy
jakjegooczy.Nieprzewidywalnyjakcharakter.Ciekawyiinteresującyjakjegownętrze.
Toniemożliwe.Toniedziałosięnaprawdę!
Medisongokochała.Kochałaizarazemnienawidziła.
Kochałasercem,anienawidziładuszą.
Todlategotakbardzobolało,gdynaniegopatrzyła.Onbyłdlaniejwszystkim,aonadlaniegonikim.
Tozewzględunaniegochciałazostaćwtymdomu.NiewyobrażałasobieżyciabezDaniela.Niepatrzeć
codzienniewtętwarz?Choćbywykrzywionągniewemczykpiną,aleitakcudowną.Piękną.
Jedyną w swoim rodzaju. Nienależącą do niej. Była jak zakazany owoc. Daniel był jej zakazanym
owocem.Czymś,czegopragnęłanajbardziejwświecie,acomiałonigdydoniejnienależeć.
Kochamcię-pomyślała.
Te dwa małe słówka rozniosły się głośnym echem po jej czaszce. I bynajmniej nie brzmiały jak
muzyka,tylkojakprzerażającedźwiękiznajgorszegohorroru.
Tyle razy obiecywała sobie, że się nie zakocha. Jakżeby mogła? Miała mężczyzn powyżej uszu.
Brzydziła się ich, uważała za niższą kategorię. Feministka? Raczej nie. Dla niej nawet kobiety, które
wychodziły za maż, były głupie. Głupie i zaślepione. „To mija” - myślała. A gdy minie, po rzekomej
miłościnicniezostanie,więcej-okażesię,żewogólenieistniała!
Tymczasem ona była pewna, że Daniel będzie ją dręczył do końca jej dni. Jego twarz, jego głos już
zawsze będą ją prześladowały. Może wiedział? Czytał w myślach? I dlatego chciał, aby tu mieszkała.
Abyupajaćsięjejcierpieniem,żywićsięnim.Byłpasożytem?
Trudnobyłomyślećonimwtensposób.Teraz…
Ręka,którątrzymałjejnadgarstek,byłatakaciepła!
Zapragnęłazbliżyćsiędoniego.Objąćipoczućciepłobijąceodjegociała,zapachjegoperfum.
Apotemwymierzyłjejpoliczek.
Niebyłdamskimbokserem.Byłdżentelmenem.Mimożenieruszyłsięzmiejsca,nawetnieuniósłręki,
poczułaból.Towszystkodziałosięwjejgłowie.
Zrozumiała,dlaczegoniechcewypuszczaćjejzdomu.
Za granicami tego mieszkania kryło się owo „Coś”, o czym nie powinna wiedzieć. Jakaś tajemnica,
któramogłazagrażaćjejżyciu.KtórabyłaniebezpieczeństwemrównieżdlaDaniela.
Upewniłasię,żeMichaeldziałanazlecenieDaniela.
Bliskiprzyjacielwyświadczamuprzysługę.
Wiedziała,żeterazżyjewinnymświecie,jużdawnotosobieuświadomiła.Terazjednak,utwierdzona
wprzekonaniu,żegokocha,mogłaprzeżywaćmęki,żyjącztymwszystkimiharpiami.
Interesy.Takodrażające,że gdyby ujrzały światło dzienne, Daniel znalazłby się za kratkami. I nawet
wysokopostawieni„przyjaciele”nicbymuniepomogli.
Interesykontraona.Byłajegowrogiem.Jużnieszkodliwym,jednakwiedziałaotymtylkoona.Daniel
nadalbyłprzekonany,żeMedisonbędziewęszyć.Szukać,szperać,ażcośznajdzie.Apotemosaczygoi
zniszczy.
Zrównazziemią.
Zawszepozostawałomorderstwo.
Niewyjaśnione,zbrodniadoskonała.Czyżbyniechciałjejzabijać?
Ajednakto,jakimuczuciemjądarzy,cooniejmyśli,naglestałosięistotne.
-Jużnic-odpowiedziałanajegopytaniezminutowymopóźnieniem.
Szarpnęła ręką. Uwolniła się z jego uścisku, chociaż mogłaby tak stać godzinami, byle tylko czuć
ciepłojegodłoni.
Zrezygnowanazdjęłażakietiodwiesiłagonastojącywroguwieszak.Weszłanagóręiskierowałasię
w stronę korytarza prowadzącego do jej sypialni. Pchnęła drzwi i nie czekając, aż same się za nią
zamkną,rzuciłasięnałóżko.
***
Dnibyłydługieimijaływmilczeniu.Obustronnym.Nikt
sięnieodzywał,słowastałysięzbędne.MedisonwidziałaspojrzenieDaniela.Byłouważne.Widział,że
cośzniąnietak.Zecośjądręczy.Niemiałjednakpojęcia,cosiędzieje.Ichybabardzogotoirytowało,
ponieważkilkarazypatrzącnanią,potknąłsięowłasnenogi.JednakMedisonniewybuchaławtakich
sytuacjachśmiechem.Całyczaszbierałosięjejnałzy.Jeszczenigdytakdużoniepłakała.Odkąd
wprowadziłasiędotegodomu.znieokrzesanejchłopczycywpancerzuzmieniłasięwdelikatnąkobietę.
Niemogłajeść.Niechciałajeść.
Niemogłaspać.Niechciałaspać.
Niemogłażyć.Niechciałażyć.
Ktośobserwującyjązbokumógłbyuznać,żezwariowała.
Napewnodziwiłbysię,dlaczegojeszczeniezamkniętojejwpomieszczeniu,któregościany są obite
materacami.Samamyślała,żewariuje.Miałaochotęwalićgłowąwścianę,wszystkowniejkrzyczałoi
wyłozbólu.
Ból… Co to było? Czym tak naprawdę był ból? I czym ból psychiczny różnił się od fizycznego?
Myślała,żewieonichwszystko.Jakbardzosięmyliła…Obabyłyniedozniesienia.
Szarpałyrany.Tylkożebólpsychiczny,któryjądręczył,byłostokroćgorszyodfizycznego.Oddałaby
wszystko,bylektośporządnieniąpotrząsnąłlubuderzył.Zadałjejból,któryodwróciłbyuwagęodtego
pierwszego,zktórymniepotrafiłasobieporadzić.
Zewnętrznerany,obrażenia,któreczęstoodnosiła,byłyniczymwporównaniuzobecnymcierpieniem.
Nauczyłasięradzićsobieznimi. Wystarczyło zacisnąć zęby i powiedzieć sobie, że ta męka kiedyś się
skończy.Mogłakrzyczeć,coteżdawałopewnąulgę.
Teraz ból zżerał ją od środka. Czuła, jak ktoś ćwiartuje jej serce na malutkie kawałeczki, a potem
posypujesolą.Paliipolewakwasem.Izaciskaniezębówanikrzyczenie(nieżebypróbowała)nictutaj
niedawało.
Czternasty lutego minął. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Przez cały dzień Daniela nie było w
domu.
Dlaczego Medison w ogóle myślała, że wydarzy się coś szczególnego? Bo są walentynki? Święto
zakochanych?Aonajestjegożoną?
Szczerzemówiąc,niebyłajegożoną.Raczejpełniłajejfunkcję.
***
Medisonleżaławłóżku.Niemogłazmrużyćoka.
Ciemnośćpochłaniałają,jednaknierozpieszczałasnem.
Raczejkoszmarami,któreprzeżywałanajawie.Wstała.Niemiałazamiarumęczyćsięwsypialni.Nie
byłamasochistką.
Nie założyła kapci ani szlafroka i wyszła z pokoju. Nic sobie nie robiła z zimna, które zaczęło ją
atakować,gdytylkowytknęłanoszeswojejsypialni.Wiedziała,żezarazznajdziesięwciepłymsalonie.
Iżenajpewniejniebędzietamsama.Zniechęciąprzyznałasięprzedsamąsobą,żenatowłaśnieliczyła:
żeniebędzietamsama.
Nie biegła. Nie chciała robić z siebie kretynki. Albo jakiejś pustej dziewuchy, takiej jak Francesca.
Ćwiczyłacierpliwość.
Posadzka była lodowata, ale przyzwyczaiła się. Spokojnie otworzyła drzwi do małego salonu, nic
sobienierobiączszaleńczegobiciaswojegopoćwiartowanego,krwawiącegoserca.
Toniemojesercetakbije.Jananikogonieczekam.
Niczegonieoczekuję.Głupieserce,niemogłobysięuspokoić?!
Salonbyłpusty.Usiadławtymsamymfotelucozawsze.
Przedniąstałdzbanze świeżą wodą. Medison poprosiła Rebekę, aby codziennie wymieniała w nim
wodęnaświeżą.
Trudno było tam wytrzymać o suchym gardle przez około godzinę, tak więc woda była zbawieniem.
Medisonnalałasobiepełenkubek.Doskonalepamiętała,jakkiedyśzgniotłapodobnywręce.Byławtedy
takawściekła…Napewnodlatego,żeDanieljązdenerwował.Itenból,kiedy doktor Hogans usuwał z
rany kawałki szkła, nawet nie racząc znieczulić jej tego miejsca… Na samo wspomnienie cierpła jej
skóra.
Siedziałacierpliwie,rozkoszującsięsuchympowietrzem,niedostępnymwinnychczęściachdomu.Już
niedługorozpoczniesiętutajwojna,jednakonibędąwalczyćmiędzykłębamidymu,niestanowiącymidla
nichżadnejprzeszkody.
Usłyszała kroki. Dopóki drzwi nie otworzyły się, jej serce straciło rytm i biło nierówno. To był
Daniel. Miał na sobie czarne spodnie od piżamy. Włosy jak zawsze były w nieładzie po niedawnym
prysznicu.Niezawracającsobiegłowywłasnążoną,podszedłdokominkaipodpaliłdrewno. Jaskrawe
światłozaczęłobićpooczach.Czyniepowinnasię do tego przyzwyczaić? Do tego ciepła, do oparów,
dosuchościwgardle…Szybkowypiłałykwody,abynawilżyćusta.
Salonpowoliwypełniałsięaromatycznymizapachami.
Zmieszanezesobą,dusiły.
MedisonspojrzałanaDaniela.Zauważyła,żejestbezkoszulki.DziękowałaBogu, że fotel, w którym
siedzi,byłukrytywcieniu.Dodobrzeznanegojejuczuciaciepłazkominkadołączyłonowe.Falagorąca
takszybkozalałajejpoliczki,żeażzakręciłosięjejwgłowie.
SpojrzałanaDaniela…Wezbrałowniejnieokiełznaneuczucienienawiści.
Takbyłojużodponaddwóchtygodni.
Następny dzień dobiegał końca. Kolejne mijające minuty wzmagały poczucie beznadziejności życia.
Codzienniewyłaniającasięzotchłanikoszmaru,niemiałasiłysamotniemierzyćsięzrzeczywistością.Z
sercem bijącym jak oszalałe czekała, kiedy się zjawi. Obojętny na bodźce, które doprowadzały ją do
szaleństwa.Demonwskórzeczłowieka.
Zakazanyowoc.Jejdrogakrzyżowa.
Iznowurozgorzaławalka.Porazkolejnyzalewającająfalanienawiściibezgranicznejmiłościkazała
jej spojrzeć mu w oczy. Walczyła dzielnie. Wytrzymywała ból z godnością, z dumnie uniesioną głową.
Chciałaprzekazaćmuswoimioczymato,czegoniemogławypowiedziećnagłos.
Kochałago,alenienawidziłazato,żebyładlaniegonikim.Popychadłem.Inwestycją.
Jej jasne oczy zdawały się niknąć w jego czarnych. Starała się opierać jego spojrzeniu, które
przyciągałoją.
Toszatan.Jesteśmoimupiorem.Moimdemonem.
Atmosferastawałasięniedozniesienia.Światłozkominkabardziejniż zwykle raziło w oczy. Czuła
jużnatwarzyjęzykiognia.Dymzkadzidełbyłtakgęsty,żechwilamiledwowidziałaDaniela.Tylkojego
błyszcząceczarneoczynieznikały.Zdawałysiębyćpozamaterią.
Było inaczej niż zwykle. Walka była taka sama - chociaż Medison wiedziała, że przegra, nie
poddawała się. Czekała tylko, aż Daniel się uśmiechnie. Jego uśmiech, mimo że był raczej ironiczny,
pozwalałjejwejśćdoinnegoświata.„Iczegooczekujesz,Carpen?Żewygrasz?Jesteśnikim”-mówił.
Medison miała wrażenie, że dzisiaj coś się stanie. Jeszcze przed północą. Coś, co zmieni jej życie.
Możenieodwrócigoostoosiemdziesiątstopni,aleodziewięćdziesiąt-czemunie…
To trwało już zbyt długo. Wzięła łyk wody, nie przestając patrzeć w czarne oczy swojego demona.
Hipnotyzowałją.
Niszczyłiuzdrawiałzarazem.
Traciłasiłę.Jejoczyrównież-nieopierałysię.Powolizaczynałysiępoddawaćjegospojrzeniu.
Naglezauważyła,żespojrzenieDanielarównieżjestinne.
Niebyłajużtakapewna,czywyrażanienawiść.Ona-owszem,niezmieniaławyrazutwarzy.
No,dalej,uśmiechnijsię.Wybawmnie.
Nieuśmiechałsię.Przyglądałsię,niemalniemrużącoczu.
Tobyłoniedowytrzymania.
Nie,niewytrzyma.Toniemożliwe.
Czuła, jak po jej ciele przechodzi nowa fala złości, bynajmniej nie dodając jej energii. Zapragnęła
zacisnąćręcenaszklance,alewiedziała,jaktosięskończyłoostatnimrazem.Cienkiebrzeginaczynianie
wytrzymałysiły,zjakąjeściskała.
Niemiałazamiaruwylądowaćnaizbieprzyjęć.Zresztąmusiałabytamiśćsama.Napiechotę.Daniel
nieraczyłbyjejpodwieźć.
Wstałazfotela.Danielnadalsięjejprzyglądał.Tak,te oczy z pewnością nie należały do człowieka.
Byłyzbyt…dzikie,zbytnienawistne,azarazemtajemniczeimroczne.Tobyłyoczydemona.Jejdemona.
Nadal trzymała w dłoniach do połowy opróżnioną szklankę. Poddała się. Znowu odczuwała ból. Jej
serce krwawiło, niemalże czuła ciepły strumień krwi spływający z głębokiej rany. Oprócz tego czuła
równieżtędziwnąatmosferę-atmosferęnapięcia.
Marzyła o zaczerpnięciu świeżego powietrza. W salonie było gorąco, nieznośnie duszno i sucho.
Powietrzezdawałosiębyćszorstkie.
Czuła,żezarazcośsięstanie.Powietrzejeszczebardziejzgęstniało,zaczynaładrzeć na całym ciele,
nieprzyjemnezimnedreszczespływałypojejkarkuiplecach.
Byłajużprzydrzwiach,gdynaglepoczułanaswoim nadgarstku ciepłą, delikatną dłoń, co zmusiło ją
do odwrócenia w stronę demona. Tym razem jego oczy były zimne i martwe, zagubione, jakby nie
wiedział,corobi.
Szklanka z wodą spadła na podłogę i rozbiła się z hukiem, a on zbliżył się na niebezpieczną
odległość…
Towszystkodziałosięjaknafilmie-wzwolnionymtempie.Niepanowalinadsobą.
Daniel przesunął dłonie na talię Medison i jeszcze bardziej ją do siebie przyciągnął. Stykali się już
ciałami.
ApotemMedison-równieżnadsobąniepanując-położyłaręcenajegoszyi.Jegotwarzznajdowała
siętakbliskojej,ichustadzieliłokilkaniewinnychcentymetrów.
Zróbto.
Pochyliłsięnadniąipocałowałją.
Toniebyłsen,zktóregomiałasięzarazzbudzić.
Wyraźnieczułaprzysobiejegoobecność.Wjejwargiwbiłosięmilionmaleńkichigiełek,poczuła,jak
dojejpoliczkównapływanowafala krwi. Objęła go mocniej. Daniel nie protestował. Przesunął jedną
dłońwgóręjejplecówidotknąłjejwłosów.
Powiedzto…
Nie,niemogłamutegopowiedzieć.Wyśmiałbyją.
Aledlaczegoterazjącałował-taknamiętnie,żeledwomogłaoddychać?
Pomyślała,żewtejchwilimogłabyumrzeć.
Czułajegodłonienaswoichplecach.Temiejscaparzyły.
Wiedziała,żejeśliktośtegoniezakończy,staniesięcośzłego.
Bardzo złego. Tylko że nie miała najmniejszej ochoty odsunąć się od niego. I jemu chyba też to
pasowało,bootwierałdrzwiodsalonu.
-Nie…-wymamrotała.
Posłuchał.Odsunąłsięodniej,wciążjednaktrzymającręcenajejtalii.Spojrzałamuwoczy,wiedząc,
żejutroniebędziejużwstanietegozrobić.
Niedowierzanie.Strach.Zdziwienie.Ciekawość.Towszystkomogławyczytaćzjegooczu.Patrzyłna
niątakintensywnie,żemusiałaodwrócićwzrok.
Apotemznowusięodniejodsunął.Gwałtownieotworzyłdrzwiiwyszedłzsalonu.
Medisonstałaprzyścianie,pewna,żezarazsięprzewróci.
Ale to nie był sen ani najpiękniejsze złudzenie. Nawet halucynacja. To była prawda. I to on ją
pocałował,chociażonatakbardzostarałasięnadsobąpanować.
Nigdyniepomyślałaby,żedotegodojdzie.
Medison
Carpen
Daniel
Broogins.
Wrogowie.
Małżeństwo.Nienawiśćimiłość.Pocałunek.Zażenowanie,któredopieroterazzaczęłaodczuwać.
RozdziałXV
Ojednosłowozadużo
Rebeko, dzisiaj wrócę późno, więc nie czekaj na mnie ani z kolacją, ani z obiadem - powiedział
Daniel.
NawetniezauważyłMedison,którazeszłazeschodównaśniadanie.
Najwyraźniejszykowałsięnajakieśbiznesowespotkanie.
Ubranybyłwczarnygarnitur,wrękutrzymałteczkę.
Czytotensamczłowiekwczorajjąpocałował?
Na samo wspomnienie wczorajszego wieczoru w zimnym jak zwykle korytarzu zrobiło się
nieprzyjemniedusznoigorąco.Medisonznowuoblałasięrumieńcem.Ostatnioczęstojejsiętozdążało.
Zbytczęsto.NaszczęścieDanielnaniąniepatrzył,więcniemógłtegozauważyć. Ale Rebeka mogła. I
chyba to dostrzegła, bo zobaczywszy skierowane ku niej, spłoszone spojrzenie Medison, odwróciła
głowę.
Wczorajsze przeczucia sprawdziły się. Ten pocałunek zmienił wszystko. Już nie będzie mogła
przebywać z nim w jednym pomieszczeniu ani „siłować się” na spojrzenia. Nie pójdzie w nocy do
salonu,bobędziepełnaobaw, że go tam zastanie. Że nie będzie mogła oprzeć się pokusie i tym razem
samagopocałuje.Izostanieodepchnięta.
Danielwyszedł.Dopomieszczeniawtargnąłchłód.
Pustka.Nicość.Bezniegotendombyłmartwy.Nicnieznaczył,traciłcałyswójurok.
-PanDanielniezjawisiędzisiajnaobiedzieaninakolacji.Wolałabypanizjeśćnamieścieczymam
przygotowaćcośwdomu?
Na mieście? Kusiło ją, aby gdzieś wyjść, jednak przypomniała sobie gniew Daniela, to, jak wtedy
wyglądał…
Tospojrzeniemogłobyzabić.Ajejdawałoenergiędożycia.
-Zjemwdomu.Otejsamejporzecozawsze-odpowiedziałaMedison.
- Zbladła pani. Dobrze się pani czuje? - dociekliwość Rebeki, a raczej jej troska była czasami
uciążliwa.
-Czuję…się…dobrze-Medisonpowolicedziłasłowa.
Niemalwarczała.
Niewiedziała,skąduniejtakazłośćnaRebekę.Nie,nietylkonaRebekę-naRebekę,naOlivię,na
Daniela,anawetnaMadeleine.Byłazłanacałyświat.MiałaochotęwytargaćRebekęzawłosyirzucić
niąościanę.Zmyćjejztwarzytęmatczynątroskę.ChciałazadzwonićdoMadeleineipowiedziećjej,że
jestżałosnaztąswojąmaniąnapunkciezakupów,beznadziejnąmiłościądoosiłkaChristophera.
Chciała zniszczyć ten związek, pragnęła, aby ta zawsze szczęśliwa Madeleine miała wreszcie jakieś
zmartwienia.
Medison zazdrościła jej z całego serca. Zazdrościła jej matki. Może i troszkę zrzędliwej, ale
prawdziwej.Zazdrościłajejojca.Przygłuchego,alekochającegojącałymsercem.
Zazdrościłajejmęża.Zpewnościąskoczyłbyzaniąwogień,aniewrzuciłbyjądoniego-takjakbyto
zrobiłDaniel.
Zazdrościłajejpięknegodomu,otoczenia,jeziora,psa,anawetkwiatówwdoniczkach.
Nimspostrzegła,zostałasamanakorytarzu.Rebekazniknęła.Obraziłasię?Zauważyłamalującąsięna
jejtwarzyzłość?Domyśliłasię,żedziałajejnanerwy?
Wszyscyodemnieuciekają.Chybasamategochcę.
Jestemsamotnikiem.Zakochanymsamotnikiem.
Nie ma nic gorszego niż bycie zakochanym bez wzajemności. Jeszcze trudniej jest, gdy człowiek,
któregokochasz,uważacięzanic.Ajużnajgorzej,gdynaglezaczynacięcałować.Ottak.Ijeszczechce,
żebyśtejsamejnocyznalazłasięwjegopokoju.Miłe.Apotempatrzy,jakbysiębał.Ciebie.Tego,cosię
stałoicomiałosięstać.
Życie jest brutalne. Nieprzewidywalne. Najlepsze jest to, że dopiero teraz się o tym dowiedziałam.
Teraz-niewtedy,gdymatkauciekłaodojca.Niewtedy,gdypierwszyrazdostałamwtwarz.Tylkoteraz.
Właśnieteraz,gdysięzakochałam.
Miłość wcale nie jest piękna. Nie w moim przypadku. Jest jak pokrzywa - parzy, gdy tylko ją
dotkniesz.Jestjakróża.
Piękna, z czerwonymi lub herbacianymi płatkami, ale gdy tylko dotkniesz jej łodygi, pokazuje swoją
prawdziwąstronę.
Makolce.Któreterazwłaśniedziurawiąmojeserce.
Niemażyciabezcelu.Moimcelemstałsięon.Miłośćdoniego.Nieodwzajemniona.
Zamkniętekoło.
Medisonnawetniewiedziała,ileczasustałanakorytarzu,pogrążonawmyślach.Taknaprawdętonie
miałoznaczenia.
Czaszatrzymałsięjużwczoraj.Wskazówkinazegarachpędządoprzodu,jednaknicsię nie zmienia.
Czassięzatrzymał.
Przynajmniejdlaniej.Tylkodlaniej.Dlainnychpłyniedalej,wszyscysięśpieszą.Wiedzą,żejużjutro
możeichniebyć.
Uderzeniaserctychludzijużdawnozostałyodliczone,tylkojejsięzatrzymało.Niewypełnitejliczby.
Nawetgdyumrze,będziezawieszonapomiędzydwomaświatami.
Tak bardzo pragnęła się dowiedzieć, dlaczego musi cierpieć. Życie wybrało dla niej najgorszą ze
wszystkichmożliwychkar.Czyżbymusiałaodpokutowaćzaprzeszłość?
Możekiedyśzrobiłacośzłego,tylkojużotymniepamięta?Amożetosprawazinnegożycia-tego
wcześniejszego?Tylkodlaczegowtymnowymżyciumapokutowaćzato,którejużdawnosięskończyło
-dawno,toznaczydwadzieściatrzylataipięćmiesięcytemu…
Naglektośzadzwoniłdodrzwi.Ogłuszającyodgłosgongusprawił,żeocknęłasięizsercembijącym
jakszalonepodeszładodrzwi.Ktotomógłbyć?
Jużdotknęłaklamki.Cofnęłarękęjakoparzona.Niewolnojejotwieraćtychdrzwi.Zanimi kryje się
zakazanaprzestrzeń,obceterytorium,niebezpieczeństwo.
Aleprzecieżniewyjdziezawyznaczonegranice.Wpuściprzybyszadośrodka.TopewnieMadeleine.
Chcesięwybraćnazakupyinieprzyjmujeodmowy.AleMedisonbędziemusiałajakośsięwykręcić.Bo
niewolnojejwychodzićzdomu.Oczywiście,niepowieotymMadeleine.Wciśniejejgadkęotym,jakie
tomastrasznemigreny.Albożezłapałajągrypailepiej,żebyMadeleineprzyszłakiedyindziej,bomoże
sięzarazić…Przyjaciółkaniczegoniebałasiętakjakgrypy.
Otwarciedrzwitoniczłego.Ponowniedotknęłaklamki-tymrazemniepoczułażadnegodyskomfortu.
Otworzyładrzwi.Zlekkością.Nietakjakostatnio.Nieopierałyjejsiętakjakwtedy,gdychciałauciec.
Uśmiechnęłasię,pewna,żezarazujrzyprzyjaciółkę.
WprogustalMichael.
-Michael?-zdziwiłasię.Gośćuśmiechnąłsięczarująco.
-Medison-najwyraźniejbardzosięucieszył,żejąwidzi.
Nie,tomaska.PracujedlaDaniela.Jestbardzodobrymaktorem.
-Coturobisz?-spytałaniezbytgrzecznie.Michaelpuściłmimouszuostrytonjejgłosu.
-PrzyszedłemdoDaniela.Widzisz,muszęobgadaćznimpewnesprawy…
Przyjrzałsięjejuważnie.Takjakwtedy-naweselu.
„Obgadać z Danielem pewne sprawy…”. Zadrżała. Usłyszała głośne tykanie wskazówek zegara
śmierci,którystałtużobokniej.Iodmierzałczasdowykonaniaegzekucji.
- Daniela nie ma - powiedziała prawdę, jednak głos zaczął jej drżeć. Michael mógł pomyśleć, że
kłamie.
I najwyraźniej tak pomyślał, bo z kpiącym uśmieszkiem na twarzy (godnym Daniela) zapytał: Doprawdy?
-Doprawdy-Medisonwzięłasięwgarść.
Staławdrzwiach.Michaelbyłnastraconejpozycji.
Jedyne,comógłzrobić,touwierzyćjej.Abydostaćsiędodomu,musiałbyjąodepchnąć,atymsamym
zdemaskowałbysię.Jemuzaśzależałonadyskrecji.
- Cóż. Trudno. Przekaż mu, że przyjdę jutro z panem Starkiem - westchnął. Był naprawdę dobrym
aktorem.-Atobie,Medison,życzęzdrowia,szczęścia…irozsądku.
Rozsądku?Poczuła,jakkrewodpływajejztwarzy.
Pomyślała,żemadośćzawiłychzagadek,interesów,wszelkiegozagrożenia,jakieczyhałonaniąpoza
ścianamitegodomu.Niepowiedziałanawet„dowidzenia”,takbyłasparaliżowana.
Tymczasem Michael oddalał się w kierunku swojego samochodu. Samochodu, który połyskiwał
srebrem…
***
Medisonleżałanaswoimłóżkuimyślała.Bynajmniejnie
ożyciu,którenaglezaczęłoprzelatywaćjejmiędzypalcami.
Uciekało niczym woda. Myślała o najbardziej błahej, żenującej i najtrudniejszej rzeczy, jaką miała
tegodniazrobić.
Postanowiła, że porozmawia z Danielem. No, może nie porozmawia, ale odezwie się do niego. To
graniczyłozcudem.Niemogłasobie wyobrazić siebie i jego. W jednym pomieszczeniu, sam na sam. I
ciszyzakłóconejsłowami.
Nie mogła liczyć na to, że ktoś im przeszkodzi. Daniel powiedział, że wróci późno, nie będzie go
nawetnakolacji.
Takwięcbędątylkooni,jednopomieszczenieiaksamitnaczerńnocy…Wymarzonyscenariusz.Gorzej
jużchybaniemogłatrafić.Tymbardziejżemusiaławypełnićswojąmisję.
Awiedziała,żezkażdymdniembędziecorazgorzejznosiłajegoobecność.
Życieniemogłosiębardziejskomplikować.
Dzieńminąłbardzoszybko.Jakbyktośprzewinąłfilm.
Jedzenie, zawsze dobre, teraz smakowało jak papier. Ponury dom całkiem stracił barwy - niegdyś
błyszczącaczerństałasięnaglematowa,śnieżnobiałabiel-brudna.
Ciemnozielonekafelkizłazienceprzywodziłynamyśloślizgłewodorosty.Medisonniewiedziałajuż,
czyświecisłońce,czyzerwałasięśnieżyca.Moglibybombardowaćdom,aonależaławłóżku,obojętna
nabodźce,któreatakowałyjązewszystkichstron.
Przyszedłwieczór.Medisonzjadłakolacjębezentuzjazmu,obojętnanasmakiikolory.Potemwzięła
gorącąkąpiel.Nieprzeszkadzałajejparzącawodaanimydło,którewleciałojejdooczu.
Pośród ciszy wyraźnie usłyszała zgrzyt otwieranych drzwi wejściowych. To na pewno był Daniel.
Wrócił wcześniej, niż by się Medison mogło wydawać. Szybko wyskoczyła z wanny i okryła się
ręcznikiem. Doskoczyła do drzwi i dotarło do niej, że jest cała mokra, a do tego prawie naga. Tak,
jeszczetegobrakowało-podleciećdoDanielawsamymręczniku.
Takwięcszybkosięwytarła,rezygnujączsuszeniawłosów,izałożyłakoszulkęnocną.Zesplątanych,
wilgotnychwłosówleciałajejwoda,mocząctyłkoszulki.
Wybiegłazłazienkiiskierowałasięwstronęjadalni-tampowinienbyćDaniel.Napewnojepóźną
kolację.Jednakgdytamzajrzała,okazałosię,żegoniema.Więcgdziemógłbyć?
Wsalonie?
Zajrzaładosąsiadującegozjadalniąpomieszczenia.Jużmiaławychodzić-byłapewna,żegotamnie
ma.Wsaloniebyłociemno,wkominkuniepaliłsię ogień, nie było czuć żadnego zapachu… No, może
oprócztychcudownychperfum…
Byłtam.Siedział na kanapie, swoim stałym miejscu. W ciemnościach widziała zarys jego twarzy. A
raczejjejczęść.
Ukrył ją w dłoniach, które opierał na kolanach. Wyglądał na bardzo zmęczonego człowieka… Lub
takiego,którypokutujezacałeswojeżycie.Musiałmiećzamknięteoczy,boniezauważył
strumieniaświatławlewającegosię
dopomieszczeniazkorytarza.Pogrążonywswoichmyślach,nieusłyszałotwieraniadrzwi.
Medisonodchrząknęła.Zwielkimtrudem.Niewiedziała,jakimcudemsiędoniegoodezwie.
Danielwzdrygnąłsię,jakbynaglezbudzonogozgłębokiegosnu.SpojrzałnaMedisonnieprzytomnym
wzrokiem,nadaltrzymającdłonienaskroniach,jakbybolałagogłowa.
-Czegochciałaś?-warknął,aleniezabrzmiałotogroźnie.
Medisonstraciłagłos.Stałaistała,patrzącnaniegoiniemogącwydusićsłowa.Myślała,żewłaśnie
tospojrzeniebędziejejnajtrudniejznieść.Sądziła,żeniebędziemogłapopatrzećmuwoczy,tymczasem
robiłatobeznajmniejszegoproblemu.Aleniebyławstaniesięodezwać.Usiłowała poszukać swojego
języka,alenajwyraźniejuwiązłjejwgardle.Starałasięwięczlokalizowaćgardło,aleitosięnieudało.
-Carpen,wszkoleuczylimówić,pisaćiczytać,czyżbyśopuściłatezajęcia?Ajeśliniemaszminic
dopowiedzenia,toproszę,wyjdźztegopomieszczeniaiprzestańzabieraćmuurok.
Tennagłypowrótdoszarejrzeczywistościniecojąotrzeźwił.
-Gdycięnie było, przyszedł Michael - powiedziała głośno. - Jutro ma zjawić się u ciebie z jakimś
Starkiem…
-PanemStarkiem,Carpen-poprawiłją.
-NienazywamsięCarpen,Broogins-wycedziła.
Uśmiechnąłsię.Ajejjęzykznowugdzieśsięschował.
-Októrejmająprzyjść?-zapytał.
- Nie wiem - odpowiedziała szczerze. - Powiedział tylko, że jutro mają się zjawić. Był szczerze
zdziwionyizasmucony,żecięniema.Czyżbychodziłoointeresy?
Medisonwiedziała,żeDanieljejnieodpowie,jednakniemogłasiępowstrzymać.Brooginspowrócił
dopoprzedniejpozycji,jednaktymrazemmiałnatwarzywymalowanązłośćicośdosiebiepowarkiwał.
Medisonwychwyciłatylkoposzczególnesłowa,takiejak„Michael”,„bank”,„pieniądze”.
Michael najwyraźniej znowu chciał przekonać Daniela, aby pozwolił mu zostać współwłaścicielem
banku.
Broogins już nie przejmował się jej obecnością. Medison z westchnieniem wycofała się z salonu i
zamknęłazasobądrzwi.
Pomaszerowaładoswojejsypialni.Położyłasiędołóżkaistarannieokryłakołdrą.Znówbyłozimno,
bardzozimno.
Byłojeszczewcześnie,ale nie wiedziała, co ma robić. Nie odważyła się wyjść na dwór, do ogrodu
(było zbyt ciemno) ani do biblioteki (było to jedno z ulubionych miejsc Daniela, więc istniało duże
prawdopodobieństwo,żeprędzejczypóźniejgotamspotka).
Ajednakzasnęła,niemalżeodrazu.Jednakgdysięobudziła,nieczułasięwypoczęta,awjejpokoju
byłojeszczeciemno.Musiałobyćwcześnie.Spojrzałanazegarek.Wpółdoszóstej…
Notopięknie.
Powiekiniechciałysięzamknąć.Postanowiławybraćsiędobibliotekipojakąśksiążkę.
Wbiblioteceniebyłonikogo.NaszczęścieDanielspałjakzabityichybanicniemogłogozbudzić.
Biblioteka była ogromna, półki uginały się pod stosami książek. Pomieszczenie to z pewnością nie
pełniłofunkcjibiura.Niebyłotu żadnej szafki ani komputera. Sama przed sobą zawstydziła się, że nie
wie,gdziewtymdomujestgabinet.
Napółkach,jakwprawdziwejbibliotece,byłonapisane,jakiekategorieksiążekznajdująsięwdanym
miejscu. A było tu wszystko - od publikacji naukowych, przez romanse i horrory, aż po akademickie
podręczniki służące zgłębianiu wiedzy z zakresu muzykologii i medycyny. Po co mu było to wszystko?
Otwierałaniektóreksiążki-kartkitrzeszczały,najwyraźniejniktnigdyichnieczytał.Próżność?Pycha?A
możeobsesjaalbozakupoholizm…
Nie miała odwagi sięgnąć po romans - własne życie mogła do niego porównać. Wzięła horror, na
któregookładcebyłmrożącykrewwżyłachobrazmężczyznypowstającegozestaregogrobowca.
Abydojśćzbibliotekidojejpokoju,trzebabyłoprzejśćkołosypialniDaniela.Nigdytamniebyłanie odważyła się tam zajrzeć, nawet pod nieobecność Brooginsa. Teraz ogarnęła ją wielka chęć, aby
zobaczyćtenpokój.Ujrzećśpiącego,bezbronnegoDaniela.
Niekontrolowałasięijużdotykałaklamki,kiedytousłyszała.
Danielwcaleniespał.
Był bardzo zdenerwowany i mówił głośno: - Nie obchodzi mnie, że jest wcześnie i może coś
usłyszeć…Onapoprostuzaczynamnie za bardzo denerwować… Przyślij tu kogoś… Nie po południu,
teraz!Niezrzędzę,tylkomówięci,żemaszsięnatychmiastzjawić.Zacocipłacę?
Odeszłaoddrzwijakoparzona.Krewodpłynęłajejztwarzy.Niewierzyławto…
Onapoprostuzaczynamniezabardzodenerwować…
Coonaznowutakiegozrobiła?!
Niezrzędzę,tylkomówięci,żemaszsięnatychmiastzjawić.Zacocipłacę?
Nie…
A potem korytarz zaczął wirować, nastała ciemność i Medison poczuła zimno posadzki…
Nieprzyjemnezimno,biorącpoduwagędreszcze,któreniąwstrząsały.Apotemnieczułanic.
***
-Kobieto,czytyniemożeszznormalnieć?Medison,
wstawaj!
Nowybudzik?Ciekawe,odkogodostałatakifantastycznyprezent…Tengłos to było naprawdę coś.
Takiprzyjemny,
lekko zdenerwowany, ale też drżący od gniewu… Albo strachu. Niepokoju. I miała wrażenie, że już
gdzieśgosłyszała.Aleznaćtengłosiniezwracaćnaniegouwagi…Tobybyłomarnotrawstwo.
Apotemprzypomniałasobie, że ona nie dostaje prezentów. A właścicielem tego pięknego głosu jest
ktoś,ktopłaciinnejosobie,abyjązabiła.
-Medison,wstanieszkiedyś?Boże,cocisięstało?Niemiałanajmniejszejochotywstawać.Leżałana
czymśrozkoszniemiękkim,aDanielzwracałsiędoniejpoimieniu,trzymającręcenajejramionach…
-Carpen,wstawaj,docho…
Nieusłyszaładalszej części wyrazu, ponieważ Daniel wymierzył jej policzek. Nie bolało, ale tak ją
tymzaskoczył,żepoderwałasięztegoczegoś,cobyłotakiemiękkieiokazałosiębyćłóżkiemDaniela.
-Ała!-krzyknęlijednocześnie.
Medisonniewiedziała,żeDanielpochylałsię nad nią, więc gdy wstała, z całej siły uderzyła głową
jegobrodę.
-Medison,tynieudaczniku!-warknąłDaniel,trzymającsięzapodbródek.
-Maszzatwardążuchwę,idioto!-wycedziła,masującsobierękączubekgłowy.
-Zaczynaszmniedenerwować-wysyczał.
-Tak?Tomniezlikwiduj?Tołatwe,wyjmujeszspodpoduszkipistoletistrzelaszmiędzyoczy.
Gdyzrozumiała,copowiedziała,szybkowłożyłarękępodpoduszkę.Naszczęścieniemiałtambroni.
Cóż,pozostawałyjeszczeszufladyiszafa…Boże,jakitenpokójbyłwielki!Całyutrzymanywkolorach
bordowymiczarnym.Łóżko,naktórymterazsiedziała,byłocałeczarne,atocośmiękkiegookazałosię
być bordową kołdrą. Koło łóżka stała mała szafka nocna, a na niej znajdowała się biała zapachowa
świecainiedbaleodrzuconytelefon.Całądługośćściany,która wychodziła na ogród, zajmowało okno.
Wielkieoknozczarnymizasłonami,któregdzieniegdzieprzewiązanebyłybordowąwstążką.Mebleprzy
przeciwległejścianiemiały identyczny wzór bordowo - czarnej szachownicy. Ściana pomalowana była
nabordowo,tylkowpołowieiprzysuficiewidniałczarnypasek.
-Nieodzywajsię,kiedynietrzeba,Carpen…Inieszwendajsiępodomu.
-Niemogłamspać-wyjaśniłaMedison.-Tyzresztąteż.
- Wydaje ci się - Daniel zrezygnował z zajęcia miejsca koło Medison i usiadł naprzeciwko niej w
bordowoczarnymfotelu.
-Zkimrozmawiałeś?-spytałaMedison.
-Niccidotego,Carpen,ijeślijużdobrzesięczujesz,towracajdoswojegopokoju.
-Niktniepowiedział,żeczujęsiędobrze-odparłaMedison.
Danielwestchnął.
-Więccomamzrobić,abyśsięlepiejpoczuła?-zapytał.
Wow.
-Powiedzmi,zkimrozmawiałeś.
-Dobra,zostańtutaj.
-Toażtakatajemnica?
-Działaszminanerwy,Medison.
-Ta,gdzieśtojużsłyszałam…
Danielwstałzfotelaiwyjrzałprzezokno.
-Powinnaśjużiśćdoswojegopokoju.
- Źle się czuję - westchnęła. A żeby jeszcze bardziej go rozsierdzić, dodała: - A może byś mnie
zaniósł?
KujejzdziwieniuDanielpodszedłdoniej.Widzącjejzdziwionąminę,wyjaśnił:
-Uwierzmi,zrobięwszystko,bylebyśtylkoszybkosięstądwyniosła.
Wziąłjąnaręceizachwiałsię.
-Kobieto,iletyważysz?-wyszeptał.Chybaniemiałsiłymówićgłośniej.
-Niccidotego-oburzyłasięMedison.
Jednak nie zaprotestowała, gdy Daniel wyniósł ją z pokoju. Wciąż nie czuła się najlepiej, bolała ją
głowa, a powieki niemiłosiernie ciążyły. Zakręciło się jej w głowie - nie wiedziała tylko, czy to z
powoduwcześniejszegoomdlenia,czyraczejzbliskościpomiędzyniąaDanielem.
Zamknęła oczy, rozkoszując się jego zapachem. A potem usłyszała zgrzyt otwieranych drzwi i
wylądowałanaswoim-twardym-łóżku.
-Byłbyśdelikatniejszy-warknęła.
-Atymogłabyśprzestaćjeść.
-Aco,innesąlżejsze?-wycedziła.
Apotemdotarłodoniejto,copowiedziała.Była”zazdrosna!
- Nie przeczę, Carpen. Inne były szczuplejsze - Daniel uśmiechnął się. Tak cudownie, że Medison o
maływłosznowustraciłabyprzytomność.Iwyszedłzpokoju.
Medisonzasnęła.Samaniewiedziała,jaktosięstało.
Przecieżwyraźniesłyszała,jakDanielmówił,że„ona”zaczynagodenerwować.„Zacocipłacę?”To
jasne,żechodziłoozlikwidowaniejej.Tylkobyłatakazmęczona…Inadzwyczajniespokojna.Czuła,że
dzisiajjeszczenicsięjejniestanie…Ajeślitak,toweśniemożenicniepoczuje.
Wkońcuobudziłasię.Zegarekwskazywał,żebyładziewiątadwadzieścia.Poszładotoalety,całkiem
już wyspana. Szybko wzięła zimny prysznic. Nie był to najlepszy pomysł. Dzień był wietrzny i zimny,
termometr w kuchni za oknem (gdzie znów sama musiała robić sobie kawę) wskazywał minus dwa
stopnie.
Ubranawnajcieplejszyzeswoichswetrów,zkawąwrękuposzładojadalni.ByłtamDaniel.Znowu
rozmawiałzkimśprzeztelefon.
-Nieobchodzimnie,cosobieotympomyśli.Poprostumamważniejszesprawynagłowieiniemogę
dzisiajzjawićsięnaspotkaniu.
Itrzasnąłtelefonemostół.
-Czyżbyrodzinnafirmadawaławkość?-zaśmiałasięMedison.
- To nie rodzinna firma, tylko sieć banków, którą zarządzam i dzięki której mam pieniądze, aby cię
utrzymywać,Carpen,więcjeśliniechcesz,abyjejwłaścicieltrafiłzakratkizazabójstwoswojejżony,
która…
-Gadkaszmatka,blablabla…-westchnęłaMedison,pijącswojąkawę.
-NIEPRZERYWAJMI,CARPEN!-wrzasnął.Niebyłwnastrojudożartów.
- A kogo obchodzi, co masz do powiedzenia? - zapytała Medison. - I zdecyduj się, jak do mnie
mówisz:Medison,Carpen…AmożeBroogins?
-Niezasłużyłaśsobienatonazwisko-odpowiedział.
-Ajednakwłaśnietaksięnazywam.Jakionbyłsłodki,gdysięzłościł…
-Błagam!-jęknął,masującsobieskronie.-Przezciebieniezmrużyłemoka,boli mnie głowa i mam
spotkaniezMichaelem,więc,proszę,przestańzrzędzić!
Niezmrużyłprzezemnieoka?Myślałomnieczyco…
- Właśnie, gdy będzie u mnie Michael, nie wychodź ze swojego pokoju. Mamy do obgadania ważne
sprawyiniechcę,żebyśmiprzeszkadzała.
Medisonnieodpowiedziała.Znowutosamo-przeszkadzaiprzeszkadza.Powolimiałategodość,ale
czytonienatosięgodziła,gdywypowiadałamagiczne„tak”przedkapłanem?
Wtedy jednak nie wiedziała jeszcze, jaki obrót przybiorą sprawy - nie miała pojęcia, że się w nim
zakocha.
Spojrzała na Daniela. Od kiedy znalazła się w jego pokoju, mogła śmiało patrzeć mu w oczy i nie
myślećotymnieszczęsnympocałunku.
Takwięcgdyniedługopotemrozległsiędzwonekdodrzwi,Danielposzedłosobiścieotworzyćdrzwi,
aMedisonpowlokłasiędoswojegopokoju.
Jednak nie było tam niczego ciekawego. Po kilku minutach wsłuchiwania się w wiatr zaczęła się
nudzić.Chciaławyjśćzpokoju,tymbardziejżezachciałosięjejpić.Danielcoprawdapowiedział jej,
że ma nie wychodzić z pokoju i nie przeszkadzać im, ale jeśli cichutko przemknie się do kuchni… nie
narobihałasu…byćmożejejwybaczy?
Wyszła z sypialni. Nigdzie nie było żywej duszy. Medison była ciekawa, gdzie Daniel rozmawia z
MichaelemitajemniczympanemStarkiem.Aleniewolnojejbyłoprzeszkadzać.Iwolałanienarażaćsię
Michaelowi.
Alebyłatakaciekawa!
Zrezygnowana, powlokła się do kuchni. Echo jej stóp pośród ciszy było tak głośne, że można by je
porównaćdomłotapneumatycznego.Zeszłaposchodachiwkońcuznalazłasiępodżyrandolem.Apotem
cośrozdarłociszę.
To były głosy. Dobiegały z małego salonu. Ktoś mówił głośno, jednak z tej odległości Medison nie
mogłarozróżnićsłów.
W salonie rozmawiało dwóch mężczyzn. Jeden miał bardzo niski i ochrypły głos, Medison nie
rozpoznałago.ZpewnościąnależałdopanaStarka.Drugi,lekkozniecierpliwiony,byłgłosemMichaela.
Danielaniebyłosłychać.Czyżbyniebyłogowsalonie?
Ciekawośćwzięłagórę.Medisonpodeszładodrzwi,lekkodrżączekscytacji.Oczymteżrozmawiali
podnieobecnośćDanielatakgłośno,żebyłoichsłychaćnakorytarzu?
Wkońcuznalazłasięnatyleblisko,żewyraźniesłyszała,oczymrozmawiali.
- Nie zgodzi się. Przecież to logiczne. Nikt głupi nie podzieliłby się tak wielką firmą. To przecież
prawdziważyłazłota!
-Wiem,Ronaldzie-odpowiedziałMichaeldopanaStarka.-Ajakijestnaszplan?Zapomniałeśjużo
nim?
-Tylkowostateczności,Michael-odparłStark.-Wieszprzecież,żewładzesąsiedniegomiasteczka
zainteresowałysięsytuacjąkryminalnąnaszegomiasta.
-TojużsprawaHektora-zaśmiałsięMichael.-Aonzawszewie,corobi.
-Hektorjestczasamizbytpewnysiebie.Azrozum,żetrzytojużzadużo.Kolejnedwa…
Byćmożeniedwa.Jeślikobietazechcewspółpracować…
-Ajeślinie?Nastałacisza.Medisonczuła,jakuginająsiępodniąnogi.Apotemcidwajroześmiali
się.
- Tak więc wznieśmy toast za naszą przyszłą firmę. Za nasz plan - powiedział tubalnym głosem pan
Stark.
-Chwileczkę,zawołamDaniela.Niechświętujeznami…
Tylkocośtroszkęinnego…
ZanimMedisonzdążyłazareagować,drzwiotworzyłysięistanąłwnichuśmiechnięty Michael. A za
jegoplecamisiedziałgrubymężczyznaokołosześćdziesiątki,ubranywgarnitur,któryledwosiędopinał.
RonaldStarkwewłasnejosobie.Danielarzeczywiścieniebyło.
-Medison?
Michaelbyłzszokowany.Nawetniestarałsiętegoukryć.
Niebyłoczegoukrywać.Itakzadużosięwydało.
ByłrówniebladycoMedison,taksamozdenerwowany.Itakjakonanieukrywałemocji.
Apotemzmieniłwyraztwarzytakszybko,jakgasisięzapalonąświeczkę.
-Czyżbyśchciałaznamipodyskutować,Medison?-zapytał.
-Zapraszamy-dodałpanStark.
-N…nie-zająknęłasię.-Ja…muszeę…
Pokazałapalcem schody. I potykając się na płaskiej posadzce, poszła w ich stronę. A za Michaelem
zamknęłysięsalonowedrzwi.
TymczasemMedisonzapragnęłazamknąćsięwsypialniimimowczesnejporyznowuzasnąć,abynie
myślećoszatańskimplanie,któryszykowałMichaelrazemzeStarkiemitajemniczymHektorem.
RozdziałXVI
Prawda.
Mordercy.
Pieniądze.
Interesy,stratyizyski.
Plany.
Władza.
I ta rozmowa, te niedopowiedzenia, a jednocześnie przysłowiowe jedno słowo za dużo. I już mamy
potencjalnąofiarę.Niebezpieczeństwokryjesięzakażdymidrzwiami.
Życie to gra. Gra, która staje się coraz trudniejsza. Której poziom wzrasta wraz z doświadczeniem
gracza.Wpewnymmomenciekażdynatrafianaokazję.Możewtedywybraćdrogę,którądotąd podążał.
Być może prostą, a może trudniejszą, ale znaną. Czasami melancholijną, która nie wnosi do życia nic
nowego.Jestjeszczedrugiwariant-ryzyko,nowaścieżka,skręcającawmroczny,tajemniczylas,gdzie
nicniejestpewne.Gdziemożeszwygraćlubprzegrać.
Wtejgrze,którąjestżycie,jedenruchmożewszystkozmienić.Jednapochopna,nierozważnadecyzja.
W pewnym momencie swojej gry każdy wybierze nową ścieżkę, podejmie ryzyko, co będzie miało
konsekwencje.
***
-Toniedowiary!Gdziewtymdomujestkawa?!
Rebeka!Zacojapłacętejkobiecie?!Zaobijaniesięwpracy?
Medison weszła do kuchni właśnie w momencie, gdy mocno zatrzaśnięte przez Daniela drzwiczki
szafkizhukiemspadłynablat.
-Carpen!Nieplączmisiępodnogami,ty…-Danielwymachiwałjakimiśpapierami.
- Mieszkam w tym domu od zaledwie kilku miesięcy i wiem gdzie jest kawa, a ty spędziłeś tu całe
swojeżycieinawetnieumiesznormalniezamknąćszafki?-Medisonpodeszładojednejzszafek,wzięła
pudełkozkawąipodałajeDanielowi.-Proszę.
-Dziękuję-odparłrozjuszonyDaniel.-Rebeka!
-ARebekajestwmieście…
-Szwendasiępomieściewgodzinachpracy?Zawiadomją,żeobetnęjejpensję…
-…Ikupujeskładniki,żebyzrobićcośnaobiad,botwojaulubienicaOlivia…
-…TysięnieczepiajOlivii,tojestlojalna…
-Niesprawdziłanawet,czycośzostałowlodówce,którajakwidzisz-Medisonotworzyładrzwiczki
lodówki-świecipustkami.Inieważsięmiprzerywać.
Danielawręczzamurowało.Przezchwilęstałzpudełkiemkawywrękuzszerokootwartymioczamii
ustami.
-Czymisięzdawało,Carpen,czytymirozkazujesz?Icośsiętakanerwowazrobiła?-zapytał,gdyjuż
odzyskałgłos.
Medison westchnęła. Rzeczywiście, ostatnio była bardzo nerwowa, chociaż od wizyty Michaela i
RonaldaStarkaorazichtajemniczej(imrożącejkrewwżyłach) rozmowy nic się nie wydarzyło. Tylko
kolejne zarwane noce dawały o sobie znać ciemnymi cieniami pod jej oczami. Co dziwne, na twarzy
Danielarównieżwidniałypamiątkiponieprzespanychnocach.
Czyżbytakbardzopochłonęłygointeresy?Amożeplan,któryszykowalipanStarkiMichael?Czyżby
Danielbrałwnimudział?
Hektorjestczasamizbytpewnysiebie.Azrozum,żetrzytojużzadużo.Kolejnedwa…
Niemiałapojęcia,kimjestHektor.Alewiedziała,ocochodzi.Ibałasięnawetotymmyśleć.
-Tyteżjesteśnerwowy-odpowiedziała,odganiającodsiebienatrętnemyśli.
-Jatoja-odparł.-Mamswojepowody.Medisonprychnęła.
-Aktoichniema?-spytała.
- Nie sądzę, aby coś tak prostego jak ty miało swoje powody. U ciebie zdenerwowanie bierze się
chybazpowietrza…
-Wiesz,co-Medisonznowumuprzerwała.Tozaczynałobyćnawetzabawne- kłócimy się ze sobą
niejakparawrogów,ajakstaremałżeństwo.
- Cóż, Medison, jakbyś nie zauważyła, jesteśmy małżeństwem. Od kilku miesięcy. O takich rzeczach
wartowiedzieć-zakpił.
-Mniejszaoto.Ładnemałżeństwo…Wychodzędomiasta.
Daniel natychmiast zareagował: - Nigdzie nie wychodzisz, Carpen - w tonie jego głosu czaiła się
ukrytagroźba.
Medison westchnęła. Odwróciła się w jego stronę ze znudzoną miną. W środku jednak zżerała ją
ciekawośćilekkostłumionaprzezniązłość. Nie dała jednak niczego po sobie poznać. Zapytała tonem
godnymswojejminy:-Boco?
-Bopstro-Danielprychnął.-Maszsłabąpamięć.Niewyjdzieszzdomu.Przynajmniejnieteraz.
-Założyszsię?-spytała.
Danielwolnopodszedłdokuchennychdrzwiioparłsięonie,tymsamymuniemożliwiającjejwyjście
zpomieszczenia.
-Jestemwtymmistrzem.Więcocotymrazembędziesiętoczyłagra?
-Tymipowiedz-odpowiedziałaMedison.
Danielmrugnął do niej jednym okiem. Oboje stali, mierząc się spojrzeniem, bynajmniej nie walcząc
jużzesobą.
Daniel nie zamierzał odpuścić, Medison natomiast przestała patrzeć na jego twarz, a skupiła się na
oczach.Itobyłbłąd,boponownie(ponownie!!!)oblałasięrumieńcem.
-Cosprawiło,Carpen,żetwojabrzoskwiniowacera przybrała barwę dojrzałej wiśni? - zaśmiał się
Daniel.Czyżbymojaobecność?
Strzał był celny, jednak Medison postanowiła go o tym nie powiadamiać. Jeszcze chwilę czekała,
mając nadzieję, że Danielowi znudzi się ciągłe pilnowanie jej (Niech mi chociaż powie, dlaczego
zamknąłmniewtymdomu!).
Mijały kolejne bezsensowne minuty. Na twarzy Daniela gościł dobrze znany Medison cyniczny
uśmieszek.Niewiedziała,czyjejtwarzodzyskałanormalnąbarwę.
Postanowiłazapytać:
-Czyjeśliobiecamci,żeniewyjdęzdomu,wypuściszmniezkuchni?
Danielodsunąłsięoddrzwiiuchyliłje.
-Drogawolna.Tylkoniewiem,ilewartejesttwojesłowo.
MedisonpodeszładodrzwiiniezaszczycającjużDanielaspojrzeniem,wyszła z kuchni z zamiarem
udaniasiędoswojegopokoju.
Chybaniechceszwiedzieć,Danielu,ilewartejestmojesłowo.Rozczarowałbyśsię.
Iuśmiechającsiędoswoichmyśli,pognaładosypialni,abyzałożyćnasiebiecościeplejszego-dzień
zapowiadałsięchłodno…
***
Nakorytarzuniebyłonikogo.Czućbyłotylkowoń
przypalanejwody-Danielnajwyraźniejzapomniałoswojejkawie,aRebekajeszczeniewróciłaz
zakupów.Medisonniezamierzałamupomagać.
Uchyliła drzwi. Do domu razem z chłodnym wiatrem wtargnął słodki zapach wolności. Medison
poczuła się jak przestępca, który ucieka z więzienia. Wiedziała, że robi źle, i czuła niepokój, zarazem
jednakmściwąsatysfakcjęiradość.
WreszcierobicośdlasiebieiwbrewDanielowi.Chociażbyłaświadoma,żegokocha,nadallubiłago
denerwowaćignębić-orazpokazywać,żenietylkoonrządziwtymdomu.
Nieczekając,ażktośjąprzyłapie(iniemyślącotym,czybędzietozmęczonaRebeka,czyrozjuszony
Daniel),wyszłazdomu.Czuła,jakprzekraczaognistągranicę.
Linia dzieląca dom Daniela od zakazanego terytorium jakby lśniła w słońcu - tak, było bardzo
słonecznie.
Luty zbliżał się do końca, niedługo miały nadciągnąć marcowe dni. Nie mogła uwierzyć, że tyle
wytrzymaławtymdomu.Jesiennedeszcze,zimoweśnieżyce,niedługonadejdzieporanawiosenneburze.
Medison zdjęła szal i rozpięła ciepły żakiet. Myliła się co do pogody. W powietrzu unosił się już
zapachwiosny.
Połączony ze słodką wonią wolności, tworzył niesamowitą kompozycję. Słońce świeciło niebywale
mocno jak na tę porę roku, dochodziło południe. Medison miała około dwóch godzin, aby wrócić
niezauważonadodomu.ChybażeDanielbędziejejwcześniejszukał,zauważyjejnieobecność…Ciarki
przeszłyjejpoplecach.Wiedziała,żerozwścieczonyDanielniejesttakisam jak zawsze. Rozsierdzony
Brooginsbyłnieziemskoprzystojnyitaksamogroźny.Niemaco,udałsięfacetMatceNaturze!
Prawiegalopem pognała przez delikatne kafelki, nie ważąc na dźwięki protestu, gdy odbijały się od
nich korki jej butów. Wybiegła za róg i w końcu pewna, że Daniel jej nie widzi, zwolniła tempo. Od
miastadzieliłyjątylkodwieulice.
Dzielniemaszerowała,pragnączaczerpnąćcywilizacji,dotknąćścianyjakiegośsklepuobuwniczegoi
poczućsięnaprawdęwolną.
Wkońcuznalazłasięwcentrummiasta.Wzięłagłębokioddechicieszyła oczy kolorowymi szyldami
naścianachireklamaminaeleganckichsamochodach.Przyjemniebyłonareszciesłyszećwarkotsetekaut
iurywkirozmówmijanychprzezsiebieludzi.Nareszcieczułasięsobą.Czułasięwolna.
JednakMedisonmusiałaprzyznać,żesamąwolnościąmożnacieszyćsięniedłużejniżpółgodziny.W
końcuobejrzawszywystawyw czterech sklepach obuwniczych i dwóch odzieżowych, przyznała, że się
nudzi.NiebyłosensuiśćdoMadeleine-mieszkaładobreczterdzieścipięćminutjazdysamochodemod
domuDaniela.AMedisonzostałajeszczeponadgodzina…
Obiecałasobie,żeniedługoznowuucieknie-boniemogłainaczejnazwać swojej eskapady. Zaczęła
wracaćdodomu.
Drogadodomuzajęłajejmniejczasuniżtadomiasta.
Ledwo stanęła przed drzwiami, usłyszała przeraźliwy pisk opon samochodu oraz głośny trzask
zamykanychdrzwi.
Zacisnęłazęby
izamknęłaoczy.
DobrzeznałacharakterystycznycichywarkotsilnikasamochoduDaniela.
Zaczęłaprzygotowywaćsięnawybuchzłości…
-CARPEN,OBIECUJĘCI,ŻEJUŻNIEŻYJESZ!-wydzierałsięDaniel.
-Noco,noco?!-krzyknęłaoburzonaMedison.
Szykowałosięprawdziwepiekło.-Ajakbyśsięczuł,gdyby…
-NICBYMNIECZUŁ!DOŚRODKAINIEZRZĘDŹ!
-krzyczał.
Boże,jakionbyłblady!
Jednak Medison dalej stała przed drzwiami - zahipnotyzowana, zafascynowana i przerażona
jednocześnie.
Coonzamierzałzrobić?
Inagledotarłodoniej,cozrobiła.Araczejczegoniezrobiła.Zrozumiała,jakąścieżkęwybraławgrze
ijakietomiałomiećskutki…
ZrobiłasięchybarówniebladajakDaniel.Jednakonniezwracałnatouwagi-wziąłjąpodłokieć,
otworzyłdrzwitakmocno,że-chociażbyłybardzomasywne-niemalwyleciałyzzawiasów,iwepchnął
jąprzeznie,anastępniepopchnąłnaschody.
- Marsz na górę. I żebym cię więcej nie widział poza domem. Nawet w ogrodzie - mówił przez
zaciśniętezęby,ledwoporuszającustami.
Medisonniemiałasiłyaniodwagisprzeciwiaćmusię.
Wbiegłaszybkonaschody,nierozumiejąc,dlaczegotegoniezrobił.
Przecieżgdywyszła,Danielmógłmyśleć,żecośodkryła-tocośtajemniczego,przedczymcały czas
ostrzegał ją Michael. Zwłaszcza na weselu. To owo okropne „coś” było tak obrzydliwe, że nie mogła
wychodzićzdomu.Awyszła.
Iniewiedziała,czybędziemiałaczaswytłumaczyćDanielowi,żenic,aletonicniewie.
Pchnęła drzwi od swojego pokoju… i zamarła. A potem zawartość żołądka podeszła jej do gardła,
nogi zmieniły się w galaretę i musiała oprzeć się o ścianę. Czuła, jak z jej twarzy odpływają ostatnie
kroplekrwi,niedotlenionymózgpulsujewproteście.
NapodłodzeleżałaRebeka.Jejoczybyłyszerokootwarteimartwe,przeraźliwiepuste. Miała bladą
twarz,sineusta,awokółniejrozrzuconebyłymiotłaiśrodkidoczyszczenia.
Leżała w kałuży krwi - niemal bordowa ciecz plamiła jej białą koszulę, a jej woń roznosiła się po
pomieszczeniu,wypełniającsypialnięMedisonzapachemśmierci.
***
-Więccopanirobiłapomiędzygodzinąjedenastą
czterdzieścipięćatrzynastą?-spytałmężczyzna.Policjant.
Tłumy policji na podjeździe, zaznaczone ślady krwi, gapie w oknach domów naprzeciwko.
Zamieszanie. Pytania „Co się stało?” i „Kto to zrobił?”. I niezmienna odpowiedź na to drugie pytanie:
„Niewiem”.
- Byłam w mieście - głos Medison nadal się trząsł i był ochrypły. Gardło miała zdarte od krzyku, a
oczyopuchnięteodciąglenapływającychłez.
-Sąjacyśświadkowie,którzymogątopotwierdzić?-policjantzapisałtoiowowswoimnotatniku.
- Tak, są - świadkowie na ulicy. Mówiłam, że byłam sama?! - Medison miała dość. Miała ochotę
krzyczeć, drzeć się na nich, dlaczego tak się ślimaczą, dlaczego są tacy spokojni. Rebeka, ta dobra,
troskliwaRebekazostałazamordowanazzimnakrwią,aonistojąsobie i zaznaczają ślady, rozmawiają
przyciszonymigłosami.
-Nie,niemówiłapani,żebyłapanisama-policjantprzemawiałjakbydoswojegonotesu.Wogólena
nichniepatrzył.-Agdypaniwróciła?Czyodrazuweszłapanidopokoju?
- Nie, najpierw musiałam pokonać schody - odparła. Była zdenerwowana i chciała tylko jednego -
porozmawiać z Danielem. Co nie miało najmniejszego sensu, bo nie wiedziała, o czym mieliby
dyskutować.
-Awięc,gdypokonałapanischody…
Medisonwestchnęła.Niebyłosensuprzeciągaćtegownieskończoność.
-Weszłamdopokoju.Izobaczyłamją…I…
I osunęła się na ziemię. A potem zobaczywszy ciemniejsze miejsce na koszulce Rebeki, miejsce, z
którego przez cały czas obficie wypływała krew - zaczęła krzyczeć. Tak głośno, że zatkała sobie uszy.
Krzyczałabezprzerwy,niezważającnaprzerażającybólgardła.AżprzyleciałDaniel-wyciągnąłjąsiłą
zpokoju.Byłaprawienieprzytomna.Izadzwoniłpopolicję.Apotemzaczęłosięcałezamieszanie.
-I…?-policjantniedawałzawygraną.
-Zawołałamnie-dokończyłDaniel.
Nie był tym samym Danielem, który przedtem krzyczał: CARPEN, OBIECUJĘ CI, ŻE JUŻ NIE
ŻYJESZ!
Niemogłazapomnieć,jaktrzymałjąwramionach,gdywyrywałamusięichciała pobiec do Rebeki.
Odgarniałzczoławłosyiuspokajałją,szeptałdouszukojącesłowa.
Czuła przy sobie jego bijące serce, serce, które chyba oszalało tak jak jej, pragnęło wyrwać się z
piersiipobiecgdzieśdaleko.
Aterazmówiłtakimgrobowymtonem…
Medison,którabyłapewna,żeDanieljestmordercąpozbawionymskrupułów,nieprzeszłoprzezmyśl,
żemógłbytozrobić.Aterazniedopuszczaładosiebiemożliwości,żeonchcezabićwłasnążonę.
Czybyłbydotegozdolny?
-Dobrze.Dziękujemyzazeznania.Policjantschowałnotesiodwróciłsię.
-Chwileczkę-Danielpodszedłdoniego.-Aprzyczyna…
Starałsięmówićbardzocicho,alewyczulonanakażdydźwiękMedisonwszystkosłyszała.
- Dźgnięcie nożem. Ofiara nie miała szans. Policjant nie był nadopiekuńczy, zachował normalny ton
głosu.
DanielwróciłdoMedison.
-Niebędęspaćwtamtympokoju-powiedziałacicho.
-Wiem-odrzekłDaniel.
-Więc…gdzie?-zdziwiłasię.Ilejeszczepokoi,ilesypialnikryłwsobietenogromnydom?
Danielpoprowadziłjąprzezkorytarznadrugikonieciwkońcustanęliobokjegopokoju.
-Niebędęspaławtwojejsypialni!-powiedziałaoburzona.
-Niechcisiętonawetnieśni-to chyba miała być kąśliwa uwaga, ale jego glos nie był cyniczny. Będzieszspałatutaj.
Otworzyłdrzwiobokswojegopokoju.
Medisonweszładośrodka.
Całepomieszczeniebyłobiałe.Miałogranatoweakcenty,takiejakzasłony w oknie (które, podobnie
jak u Daniela, zajmowało całą ścianę wychodzącą na ogród), pościel na białym łóżku, lampa i obrazy.
Tenpokójbyłprzeciwieństwemjejpoprzedniejsypialni-jasny,zupełnieinnyniżjejciemnygrobowiec,
wktórymledwobyłocokolwiekwidać.
-Tak,dzięki,tylko-odchrząknęła.Miałazachrypniętygłos.Gdymówiła, bolało ją gardło - tutaj nie
mamoichrzeczy.Aja…Jatamniewrócę.
-Oliviajeprzyniesie,jakjużbędziemożna-wyjaśnił
Daniel.
Iwyszedłzpokoju,zamykajączasobądrzwi.
Medison położyła się na łóżku. Wydawało się jej, że dzień powinien już dawno minąć. Tymczasem
dopiero dochodziła trzecia. Tyle czasu minęło, tak dużo, a zarazem tak mało się wydarzyło. Zamknęła
oczy.NatychmiastujrzałaszerokootwarteoczyRebekiikałużękrwi,wktórejleżała.Strach,którymiała
wymalowanynatwarzy.Apotemwtymsamymmiejscuujrzałasiebie-swojeotwarteoczy,siebieleżącą
wkałużykrwiistrachnaswojejtwarzy.Iuświadomiłasobie,żetaktowłaśniemiało wyglądać. Ze to
wszystkomusiałobyćzaplanowane.Żeprzezjejucieczkęzginęłaniewinnakobieta,którazjawiłasię w
nieodpowiednimmiejscuwnieodpowiednimczasie.
Gdybynietaucieczka,jużbynieżyła.Otarłasięośmierć,nawetotymniewiedząc.Inadalbyłana
celowniku.
Rozbolałajągłowa,aleniechciałanikogowołać.Inaczej-niemiałakogozawołać.Byłasama-od
zawszeinazawsze.
Otworzyłaoczy,chcącusunąćzgłowyprzerażająceobrazyizmierzyćsięzsamotnością.
***
Nadeszławiosna.Śniegstopniał,ajegomiejscezajęła
soczyściezielona,świeżatrawa.Wszystkozdawałosiętętnićżyciem-wszystkoopróczdomuDaniela.
Dwudziesty pierwszy marca minął, nadchodziły kolejne dni. Wszyscy domownicy zaczęli się
przyzwyczajaćdozmianypogody.Prognozynakolejnednibyłyidentyczne.
-Słońce,anijednejchmurkinaniebieiosiemnaściestopni-najcieplejszymarzecodbardzowielulat
-oznajmiłapogodynkazesztucznymuśmiechem.
Medison w końcu odnalazła pokój, w którym znajdował się telewizor. Był to swego rodzaju salon jeszczemniejszyodtego,wktórymdoszłodonieszczęsnegopocałunku,alemniejzagraconyijaśniejszy.
W pokoju obok był natomiast gabinet - ciemny pokój utrzymany we wszystkich odcieniach brązu, w
którymznajdowałsiękomputer,pianinoiwiele,wieleinnychprzedmiotów-zakurzonych i chyba nigdy
nieużywanych.Tylkoczarnasztalugawyglądałanaużywanąodczasudoczasu.Ktośtutajmiałartystyczną
duszę.
Medisonwyszłaprzeddom-zakazwychodzenianibynadaljąobowiązywał,aleDanielprzymykałoko
na to, że codziennie wychodziła pod dom po świeżą gazetę. Potem zamykała się z nią w gabinecie i
przeglądałanagłówkiartykułów.
PierwszytydzieńpośmierciRebekibyłmęką.Narozkładówkachwidniałojejczarno-białe zdjęcie.
Nagłówkikrzyczały:„Czwartezabójstwo-mordercanieśpi”,„Policjanatropiezabójcysprzątaczki”.
JednakpierwszykwietniabardzowielezmieniłwżyciuMedison.Więcejniżpocałunek.
Jakzawszewzięłagazetęiwślimaczymtempieudałasiędogabinetu.Usiadłazmęczonaw jednym z
foteli.Czułasiętak,jakbyprzebiegłasprintemconajmniejkilometr.
Zagadkamorderstwanierozwiązana-policjarozkładaręce.
-Żenibyco?-powiedziałasamadosiebie.
Nagłówekwyjaśniałwszystko,
jednak
Medisonprzeczytałaartykuł.
Kolejna,czwartazbrodniaodpoczątkurokupozostaniedlanaszagadką.Takjakwpoprzednichtrzech
przypadkach - prawnika Briana Belta, pielęgniarki Amandy Hoof i biznesmena Maxa Mercuriala policjanieznalazłażadnychwskazówek.Brakbyłodowodów,odciskówpalców,policjaniebyłanawet
wstanieustalićpodejrzanych.Służbyrozkładająręce.
„Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Nie znaleźliśmy dowodów tej sprawie. Ofiara została
dźgniętanożem,coniewiążesięzpoprzednimimorderstwami.BrianBeltzostałotruty,aAmanda Hoof
uduszona sznurkiem - ani trutki, ani sznurka, ani nawet potencjalnego sprawcy nie znaleźliśmy” poinformowałnasostatniokomendantpolicji naszego miasta Pozostaje pytanie: Czy policja zaprzestaje
poszukiwań?
„Miejmypoprostunadzieję,żetosięwięcejniepowtórzy.
Należytrzymaćrękęnapulsie…”.
Tak mówi komendant policji o czterech tajemniczych morderstwach?! Trzymać rękę na pulsie? I co
jeszcze?Niespaćwnocy?Zamknąćsięwdomu?
Wtymwypadkunawetzamknięciesięwdomunicniedało.Mordercawiedziałswoje.Przeoczyłtylko
moment,wktórymMedisonuciekła.
Poderwała się z krzesła i z wściekłością wymalowaną na twarzy wyszła z gabinetu z zamiarem
odnalezieniaDaniela.
Szczęście-lubnieszczęście-dopisałojej.Akuratwychodziłzpokojuiprawienaniegowpadła.
-Carpen-wycedził.Jejnastrójsięudzieliłsięrównieżjemu.-Mamusianienauczyłachodzić?
- Mamusia nauczyła, ale później uciekła z wujkiem, żeby z nim zamieszkać - Medison nauczyła się
cynizmu.-Masz.
Czytaj!
Irzuciłamugazetęwtwarz.
Danielniebyłoburzony-przezjegotwarzprzemknąłcień.Zmęczonyprzeczytałartykuł.
-Więcejprzedemnąnieukryjesz-wycedziła.Spojrzałnaniąznadgazety.
-Jamuszęwiedzieć-szepnęła.-Chybaniezaprzeczysz,żemusimyporozmawiać.
Daniel spojrzał jej w oczy i Medison dostrzegła na jego twarzy ból. Cierpienie i ból, wewnętrzną
rozterkę.
ApotemDanielwskazałnadrzwiodswojegopokojuipowiedział:
- Tak, Medison. Musimy porozmawiać. Medison weszła do pokoju. Wiedziała, że w końcu nadszedł
dzień,wktórympoznacałąprawdę.Choćbyzacenężycia-potembyłagotowaumrzeć,byledowiedzieć
się,ocochodzi.
WeszładopokojuDaniela.Usłyszała,jakdemonzatrzaskujezasobądrzwi.
-Cochceszwiedzieć?-spytałmartwymgłosem.
NiebyłjużcynicznymDanielem,bogaczemibiznesmenem.Byłniczymbezbronne,małedziecko,które
niemożewykonaćzleconegomuzadania.Iboisię,żedostaniekarę.
AleDanielzpewnościąniebałsiękary.Jeśliwogóleczegokolwieksięobawiał,toczegośostokroć
ważniejszego.
-Chcęwiedziećwszystko-Medisonusiadławfotelu,czując,jakdrżąjejnogi,aoddechprzyśpiesza.
Danielusiadłnałóżku.Ukryłtwarzwdłoniachizamknąłoczy.
-Niejestem,tym,zakogomnieuważasz-wyszeptał.Niejestemmordercą.Niejestemdraniem.Niechcęnimbyć.
Podkoniecgłosmusięzałamał.Medisonporazpierwszywidziałagowtakimstanie.Była w szoku.
Danielcierpiał.
Cierpiałnajejoczach,aonaniemogłanicnatoporadzić.
Teraznajważniejszabyłaprawda.
-Nieważne,kimjesteś.Ważne,kimsąciludzie,którzy…
-zawahałasię,alepostanowiładokończyć: - Nie będę udawać, że nie jestem niczego świadoma. Ci
ludzienieprzyszlipoRebekę,leczpomnie.Izpewnościąwrócą.Chcęwiedzieć.Chcęwiedzieć,ktoto
jest.
Danielnadalnieśmiałnaniąspojrzeć.
- Przyznaj: czy nigdy nie myślałaś, że to ja za tym stoję? - spytał. Wreszcie pojawiła się długo
wyczekiwana,cynicznanutawjegogłosie,jednaklekkozniekształcona.Sztuczna.
-Myślałam.Inadal…-chciałapowiedzieć,żenadaltakmyśli.Tylkożeniechciałakłamać.
Askłamałaby.
Terazbyłapewna,żetonieDanielzatymwszystkimstoi.
Tonieonchciałjązabić.Przecieżbyłamuobojętna.CzyżbytonieDanielsterowałMichaelem?
-Jużniemyślę,żetoty-powiedziałaMedison.-Alechcęznaćprawdę.Owszystkim!
Danielmilczał.Pokilkuminutachodezwałsię:-Wiedziałem,żetenmomentnadejdzie.Aleniebyłem
naniegoprzygotowany.Maska,którącodziennienosiłem…Onaprzestajeistnieć.Aniemogębyćsobą.
Nierozumiesz?
-Maska?-Medisonzdziwiłasię.
-Niejestemtym,zakogomnieuważasz-powtórzył
Daniel.-Nigdyniebyłem.
-Powiedzmiwkońcu!Powiedzwszystko!
-To„wszystko”,tobędziedużo.
-Jestemgotowacięwysłuchać-Medisonpochyliłasięwjegostronę.
-Wszystkozaczęłosię…Cóż,jużwdniu,kiedysięurodziłem.Niewiem,możegdybymoirodzicenie
byliintrygantamizepsutymidoszpikukości…-Danielzawahałsię.SpojrzałnaMedison,któradzielnie
nie zmieniała wyrazu twarzy, chociaż nie wiedziała, po kiego diabła Broogins mówi jej o swoich
narodzinach.-Wkażdymrazie-kontynuował-zostałemwychowanywbogactwieidostatku.Ojciecnie
miałdlamnieczasu.Matkazawsze słuchała ojca. Szczerze mówiąc, chyba ożenił się z nią tylko po to,
aby miał z kim chodzić na bankiety i spłodzić dziedzica. Godnego następcę, który zaprowadziłby
rodzinną firmę na szczyt dzięki nielegalnym interesom. Świat, w którym się wychowałem i w którym
żyję…Toniejesttensamświat,wktórymodzawszeżyłaśty.
„Tak,toprawda”-pomyślałaMedison.Tewnętrzadomów,takbogatowystrojone,tozachowanie,te
gesty,balerodemześredniowiecznychromansów…Tobyłzupełnieinnyświat.
- W końcu poznałem ciebie - w szkole. Moim rodzicom nigdy nie zależało na tym, abym chodził po
świeciespecjalniewykształcony.Podstawymatematykii ojczystego języka wystarczyły, dlatego posłali
mniedoszkołyrazemzdziećmiswoichwysokopostawionychkolegów.Każdyzmoich…przyjaciół,czy
jakichtamnazwać,miałpośmiercirodzicówodziedziczyćinteres.Pocoimwięcwyższaszkoła,skoro
mielizaplanowanąprzyszłość?Większościznichtoodpowiadało-obijalisięwszkole,nieprzejmowali
nauką, było im wszystko jedno, bo rodzice zawsze płacili dyrektorowi, aby na świadectwie była
wystawiona przyzwoita ocena. Ja byłem inny. Te interesy, ciągłe bankiety i bale, na które musiałem
chodzićrazemzrodzicami…męczyłymnie.
Każdą klasę kończyłem z tytułem prymusa dzięki własnemu zaangażowaniu w naukę. W liceum
poznałemciebie.Takichludzijaktybyłowielu-biedni,alepochodzącyzkochającychrodzin,zawsze
jakotakoubrani.Atywyróżniałaśsię.
Chodziłaś ubrana bardziej żałośnie, niż to było w ogóle możliwe, sprawiałaś wrażenie zbyt pewnej
siebie. To mi się nie podobało. Myślałem, że gdybyś tylko chciała, stałabyś się godnym mnie
przeciwnikiem.Aprzeciwnikówtrzebaniszczyć-tegouczyłmnieojciec.Iwtedy,w ten ciepły majowy
dzieńprzyszłaśdoszkołycałapoobijana…
Medison pamiętała ten dzień. Zbita przez pijanego ojca, musiała iść do szkoły. Zbyt dużo miała
nieobecności-moglibyjąwyrzucićalbomusiałabypowtarzaćnastępnąklasę.Takwięcposzła.Iwtedy
sięzaczęło.
-Odrazudomyśliłemsię,ocochodzi.Wszkole codziennie słyszało się ploteczki o twojej rodzinie,
aledopieroterazmiałemniezbitydowód…Mimotychsiniakównarękachniewzbudziłaśmojejlitościnigdynieznałemtakiegouczucia.Rzuciłemjednąkąśliwąuwagęiodrazuzauważyłemrumieniecnatwej
twarzy. Łzy, które pojawiły się znikąd w twoich oczach. I wtedy zrozumiałem, że cię zniszczyłem. Z
pozorupewnasiebie,byłaśnieodpornanauwagiinnych.
Uciekłaśdotoaletycałazaryczana.I-możenieuwierzysz-czułemsięstrasznie.
- Więc dlaczego potem… Przez cały czas… - Medison poczuła, jak w jej oczach stają łzy, że zaraz
pocieknąpopoliczkachiznówokażesłabość.
-Bocięnienawidziłem.Nienawidziłemcięzato,żewyzwoliłaśwe mnie takie emocje. Moje drugie
„ja”, odziedziczone po ojcu. Nienawidziłem go, przyrzekałem sobie, że nie będę taki jak on. A jednak
pragnąłemtylkousunąćzdrogizbędnegoprzeciwnika.Takbrutalnie,jakrobiłtomójojciec.Złamałem
danesobiesłowo,stałemsiętakijakon-izatowszystkowiniłemciebie.Przeznastępnelataraniłemcię
coraz bardziej. Koledzy dopingowali mnie - czym dla tych potworów była jedna mała, biedna
dziewczyna? Aż wreszcie skończyłem szkołę. Wtedy to się stało. Wracając do domu z ceremonii
zakończeniaroku,zauważyłemprzeddomem-tymdomem-kilkanaściesamochodówpolicyjnych.
Niezauważonyprzezpolicję,wkradłemsiędośrodka.Moirodziceleżelinakorytarzumartwi,takjak
Rebekawtwoimpokoju.Tobyłagłośnasprawa.
Tak, bardzo głośna. Medison pamiętała nagłówek na pierwszej stronie każdej gazety. „Dwójka
największychmilionerówzamordowana”,
„Śmierćnajwiększegobiznesmena”,„Dziewiętnastolatekobejmujewładzę”.
- Nie miałem zamiaru rządzić tak jak ojciec. Uciąłem wszystkie nielegalne interesy - nawet nie
uwierzysz,iletegobyło-izacząłemlegalniewprowadzaćrodzinnąfirmęnaszczyt.Wkońcustałemsię
powszechnieznany,nawetbardziejniżmoirodzice.Przyzwyczaiłemsiędotakiegotrybużycia.Nauczono
mniedostosowywaćsiędopotrzebtego świata. Całe to życie, zarządzanie nudziło mnie. Zacząłem, jak
wiesz, zakładać się z innymi o najbardziej błahe rzeczy za duże pieniądze. Nie wiem, czy to było
szczęście,czyjakaśwrodzonaumiejętność-wygrywałem.Zawsze,ocobynieposzło.Zdobyłemparu…
przyjaciół, którym gotów byłem zawsze pożyczyć pieniądze. Max był jednym z takich… pasożytów.
Michaelnatomiastmiałwsobiecośtakiego…
Zaufałemmu.Iwkońcunadszedłdzień,kiedyzałożyłemsię.
Onajwiększąsumępieniędzyinajgłupsząrzeczwcałymmoimdurnymżyciu.ZałożyłemsięzMaxem,
żewezmęślub.
Uznawanomniezakobieciarza.Taknaprawdękobietymnieniebawiły.Niebyłownichniczego,coby
mnieintrygowało,byłypłytkieipróżne.Wszystkietakiesame.
- Ale przecież… Nie rozumiem - przyznała Medison, chociaż ukłuła ją zazdrość. Czy ona też była
wedługniegopłytkaipróżna?-Skorocięniebawiły,toczymsobiezasłużyłeśnatakąopinię?
- To proste: życie już mnie nie bawiło, dni były melancholijne, nudne, zawsze takie same. A widać
miałemcośwsobie,skorokobietysamedomnielgnęły.Więcdlaczegomiałemtegoniewykorzystywać?
-Toniefair-zauważyłaMedison.
-Wtymświecienic,corobisz,nigdyniebędziefairDanielwkońcupodniósłgłowęiuśmiechnąłsiędoniej.
Dobrze,żesiedziaławfotelu,botenuśmiechzwalałznóg.W każdym razie wśród pięknych kobiet szukałem takiej, która zgodziłaby się na moją propozycję.
Nadalmiałabywolność.Jazachowałbympieniądzenajejutrzymanie.Wiedziałem,żecośtakiegomoże
mniedrogokosztować-tymlaskombyływgłowietylkociuchyikosmetyki.No,alecóż,miałemwygrać
o wiele więcej… Ale żadna się nie zgadzała. Byłem zdziwiony. Teraz to ja okazałem się niebywale
próżny.
„Żadnamnieniechce?Przecieżktośtakijakjatoprezentodlosu.Okazja”-myślałem. Ale zraniłem
zbytwielekobiet.
Byłemzałamany,wiedziałem,żeprzegram.Iwtedyzjawiłaśsięty.
Medison wskutek czystego zbiegu okoliczności znalazła się w tym samym klubie co Max. Przyjaciel
Daniela,pewny,żewygra,rozgłaszałtowszemiwobec.
-Pamiętasz?-spytał.
-Tegoniedasięzapomnieć.
-Teżtakuważam-ponowniesięuśmiechnął.-Wtedynamoście…Spodziewałemsiękogośzupełnie
innego,jakiejśpięknej,długonogiejmodelki.Byłemprzyzwyczajonydotakichkobiet.Azjawiłaśsiętywstaniegorszymniżżałosny.
Toubranie,tamina…Tenwyraztwarzy.Byłemmistrzemwodkrywaniuoszustów.Tyniemiałaśmaski
natwarzy.Stałaśsięodpornanadocinki.Życiewielecięnauczyło.Iprzystałemnapropozycję.
Danielzamilkł.Niewiedział,oczymterazmówić,aonaniemiałapojęcia,ocopytać.Aletylesięo
nimdowiedziała…
Zapragnęłausiąśćobokniego,wtulićsięipomyśleć, że jest bezpieczna. Ale nie miała odwagi. Bała
sięodrzucenia.
- Chcąc nie chcąc, wprowadziłem cię w świat, którego sam nienawidziłem, ale przed którym nie
uciekałem.Napoczątkuwielemnienieobchodziłaś-byłaśpoprostukolejnąkobietąwtymdomu.Tyle
żewnimmieszkałaś…
-Kolejną?KOLEJNĄ?!-wrzasnęłaMedison-Toileichbyło?Gadaj.
Daniel zaśmiał się - tak uroczo i szczerze, że Medison oblała się rumieńcem, uświadomiwszy sobie
swójwybuchzazdrości.
-Szczerze?Nieliczyłem-Danielchybachciałjąrozzłościć.
-Nicmnietonieobchodzi-warknęłaMedison.
-Więcdlaczegopytasz?
Ups…Chybająprzejrzał.
-Lepiejmówdalej.
Danielzamyśliłsięnachwilę,poczympowróciłdoprzerwanegowątku:
-Codzienniecięobserwowałemiwidziałem,jak bardzo odstajesz od tego świata. Byłaś jak istota z
innejplanety.
Jakbyśurwałasięzksiężyca.Takaszczera,kruchaosobapośródtyluharpii…Byłemnasiebiezły,że
takcięoceniam.
Niepowinnaśnic dla mnie znaczyć. A jednak z czasem zaczęłaś zajmować coraz wyższe miejsce na
mojejliściepriorytetów.Itenpamiętnydzień,kiedywracaliśmyodMadeleine.Srebrnysamochód…
-Dlaczegotaksięgobałeś?-spytałaMedison.Zachowywałeśsiętak…
-Zachowywałemostrożność.
-Ostrożność?
-Tensrebrnysamochód…Wnaszymświecietojakbyfatum.Jakczarnykotalbopechowatrzynastka.
Stłuczonelustro.Nieszczęście.
DanielrzuciłgazetęnakolanaMedison.
-Teosoby…Chociażwszyscywiedzą,każdyznasmaświadomość,jakisamochódwcześniejzanimi
podążał.Poprostubałemsię-Danielzawahałsię-ociebie.
Medisonzabrakłopowietrza.CzytomówiłDaniel?
-O…mnie?-wykrztusiła.
Wstała.Zaczęłachodzićpopomieszczeniu,obgryzającpaznokcie.Toniemiałosensu.Sammówił,jak
jejbardzonienawidziłzato,żekazałamubyćtakajakjegoojciec,Zato,żewyzwoliławnimnegatywne
emocje.Ateraz…
KiedyprzechodziłaobokDaniela,złapałjązarękę.Lekkopociągnąłjąiusiadłakołoniegonałóżku.
Spojrzałamuwoczy.Aonobjąłjąramieniem.
Sercezaczęłojejbićtakszybko,żeniesposóbbyłotegonieusłyszeć.
-Niejesteśmijużobojętna,Medison.
Tachwilabyłatakacudowna,azarazemulotna…Miałatrwaćwiecznie,aleMedisonwiedziała,żew
końcuDanielpowrócidoswejopowieści.
Iwtedycośjejsięprzypomniało.
-Michael-powiedziała.-Jegosamochódjestsrebrny.
Danielzaśmiałsię.
-Tak,jegosamochódbudzipowszechnągrozę.Tyleżenasśledziłahonda,aniemercedes.
Daniel wziął prawą dłoń Medison i położył na swoich kolanach. Jej bijące serce chyba była widać
przezcienkąkoszulkę.
-Wkońcujednaksięprzeraziłem.Pamiętasztęrozmowę…przeztelefon?
Potemzemdlałaś.
-Tak-Medisonztrudemwymawiałasłowa.-Myślałam,żechceszmniezlikwidować.
Danielzdziwiłsię.
-Myślałaś,że…-urwał.-Tak,tomogłotakzabrzmieć.
Wkażdymrazieniechodziłoociebie.Chodziłootęhondę.
Taksięzłożyło,żeobudziłemsiębardzowcześnie.A ten samochód stał przy oknie. Zdenerwowałem
siębardziej,niżpowinienem.Alewiedziałem,cotoznaczy.Wiedziałem,żetyalboja-albomyobojejesteśmynacelowniku.Zadzwoniłemdozaufanegoochroniarza.Powiedziałem,żebyprzyjechał,bo„ona
mniedenerwuje”czyjakośtak.Apotemtenzakazwychodzeniazdomu…
Taktojąciekawiło.
-Więcbyłjakiśkonkretnypowód?-zapytałaMedison.
- Nie byłem sadystą. Nie więziłem cię dla przyjemności albo by uświadomić ci, kto tutaj rządzi.
Robiłemtodlatwojegodobra.Pomyślałem, że ja mogę ryzykować - wychowałem się tutaj, znałem ten
światiumiałemsobieturadzić.Aleniety.Niemiałemprawatakcięnarażać.Itakcięwtowciągnąłemi
zadalekozabrnąłemwtymzwiązku.
Wszystkosięskomplikowało.Jeszczetensamochód…
Zamknąłemcięwdomudlatwojegodobra.Wedługmnietutajbyłaśbezpieczna.Zamkniętydom, jego
silne, grube mury - takie to wszystko dawało wrażenie. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że ani
mury,anizamkicięnieobronią-ciodbrudnejrobotyzłamiąkażdezabezpieczenie.Alemusiałemwto
uwierzyć,bowprzeciwnymrazieskazałbymcięnamojąobecność.Nieodstępowałbymcięnakrok,aw
nocy zapewne więził w swoim pokoju. Aż sama byś mnie zabiła. To jednak mało mnie obchodziło.
Pewnegodniazażądałaśrozwodu.
Nawetniewiesz,jaksięprzeraziłem.Niebyłbymwstaniecięchronić-zadrzwiamitegodomubyłaś
wniebezpieczeństwie.
Nie mogłem pozwolić, abyś odeszła. Byłem egoistą, nie brałem pod uwagę tego, czego chciałaś.
Pragnąłem,żebyśzostaławtymdomu.Itosięnajbardziejliczyło.
Niewyobrażaszsobie,jakibyłemnaciebiezły-zato,żemniezmieniasz.Apotemuciekłaś.Miałem
właśniewyjśćnaspotkanie,sprawdziłemtwójpokój-aciebietamniebyło.
Przeszukałemkażdykątwtymdomu-inic.Nawetniemaszpojęcia,cowtedy wywrzaskiwałem, na
pewnobyśsięuśmiała.Objechałemcałemiasto,alecięnieznalazłem.
Szczęśliwymtrafemprzyjechałemdodomuwtymsamymmomencie,wktórymwróciłaś.Gdybywtedy
ktościędorwał,gdybycościsięstało…DopierogdyzobaczyłempodziurawioneciałoRebeki i ciebie
wstaniegorszym niż opłakany, zrozumiałem, że nie będę w stanie dłużej tego ciągnąć. Ale nie miałem
odwagicitegozdradzić.Dodzisiaj.
Danielskończyłmówić.AleMedisonmiałajeszczejednopytanie-pytanie,naktóre musiała uzyskać
odpowiedź.Byłonajtrudniejszeizpewnościąwymagałonajdłuższegowyjaśnienia.Alemimotozadała
je:-Dlaczegomniewtedypocałowałeś?
Danielzamknąłoczy.ApotemoparłswojeczołooczołoMedisoniwyszeptał:
-Boniebyłemwstaniedłużejcisięopierać.Niemogłem.Zabardzocięwtedykochałem.
To,copowiedział,niebyłomożliwe.Alejednakpowiedziałto:powiedział,żejąkochał.
-Kochałeś…mnie-mimowszystkoniemogławtouwierzyć.
-Kochałem…Inadalkocham-odpowiedział.Chybazrobiłomusięlżejnasercu,wprzeciwieństwie
doMedison,którejsercebyłociężkie niczym głaz. - Jednak byłbym zbyt pewny siebie, gdybym spytał,
czyodwzajemniasztouczucie.
-Niewierzęci-odparła.Towszystkobyłozbytcudowne,abybyłoprawdziwe.Przyzwyczaiłasię,że
jejżyciejestpasmemniepowodzeńiwiecznymcierpieniem.Ażnagle…
-Janaprawdęniechcęcięzabić!-jęknąłDaniel.-Jaknawetmożesztakmyśleć…
-Nieotomichodzi-powiedziałaMedison.-Niewierzę,żemniekochasz.Żeodwzajemniaszto,co
czuję.Toniemożliwe.
-Naprawdę?-spytał.Iporazdrugijąpocałował.
Tyleniesamowitychrzeczy!Toprzecieżniemożliwe,abyktośtakdobrzecałował! Tego się uczy czy
jak? Ona w każdym razie na pewno była beznadziejna. Ale skoro to, że ją całował (tak cudownie, że
prawiezemdlała,alestarałasięotymniemyśleć),byłoprawdą,tomożeto,żejąkocha…
-Kochamcię-powiedział.
Apotemcośrozwiałotęcudowną,romantycznąatmosferę.
-Michael-wysyczałaMedison.Byłatakwściekła,żeażwstałazłóżka.MiałaochotęzabićMichaela.
Zato,żeterazwkradłsiędojejmyśli.Zato,żeprzerwałtenpocałunek.
RozdziałXVII
Błysksrebrnegoświatła
Michael?-powtórzyłzdezorientowanyDaniel.Medisonzaczęłatakszybkowyrzucać z siebie słowa,
żesamaledworozumiała,comówi.
-Nieufajmu!Towszystkojegosprawka.OddawnaplanowałtozpanemStarkiemijakimśHektorem.
Podsłuchałam ich ostatnio, jak u ciebie byli. Mówili coś o jakimś planie, coś o jakiejś firmie…
Firmie, która jest żyłą złota… Musieli rozmawiać o twojej firmie. Wiem, że Michael miał na nią
chrapkę…
-Medison…-Danielchciałjejprzerwać,aleniepozwoliłamunato.
-Pozwólmiskończyć!Towszystkoskładasięwlogicznącałość.Michaelwie,że nie podzielisz się
swoiminteresem,wiecchceprzejąćgosiłą.GadalizeStarkiemcośotrzech…
Żekolejnedwatobędziezadużo…AleżeHektorcośporadzi.
Gadali o tych morderstwach! Brian, Amanda i Max… To o nich chodziło. To przecież dlatego nie
rozwikłanotychmorderstw,prawda?
Anaweselu…-Medisonprzypomniałasobietospojrzenie,spojrzenieczłowieka,którycoświe.-On
siędowiedział.Jakimścudemdowiedziałsię,skądjestem!
Pamiętamkażdesłowoztejrozmowy.Powiedział,że nikt jeszcze o tym nie wie, ale każdy może się
dowiedzieć…Aterazchcezabićnasoboje.Daniel,tojesttenplan.Tojestteninteres…
-Jakiinteres?!-zdziwiłsięDaniel.
-OniStarksązamieszaniwjakiśplan.Todlategomnieostrzegał.Mówił,żebymbyłalojalnawobec
odpowiedniejstrony…Onchceprzejąćtwojąfirmę.Będąctwoimprzyjacielem,zyskałzaufanie,więcto
jasne, że nawet jeśli rozgorzeje walka o jakieś udziały, to… to on przejmie władzę, rozumiesz? A
ostatnio…Ostatniochciałmniewystraszyć.
Żebym pamiętała. Przyjechał tym samochodem, widocznie widział, jak zareagowałam na tamtą
hondę…Musiałliczyćnaprzypadek,nato,żenierozpoznammarki.To…Toonprowadził…
-Nie-przerwałDanielstanowczymtonem.
-Jakmożesz?!-krzyknęłaMedison.Czytoniebyłooczywiste?-Toprzecież…
-Nietwierdzę,żeMichaeljestczystyjak…śniegczycośwtymrodzaju.Maswojezauszami.Ale
wobec mnie zawsze był lojalny. A na moją, hmm… na moją firmę leci bardzo wiele osób. To tylko
pozorniedosiebiepasuje.
-Ateostrzeżenia?!-JęknęłaMedison.
-Uważam,żeMichaelmożemiećcośwspólnegozjakimśinteresem,którywtwoimmniemaniumoże
byćobrzydliwy.Aleniechodziomnie.Niechodziociebie.
Owszem,wpadłaśmuwoko,więcniedziwsię,żemoże czasami gapi się na ciebie z wywieszonym
językiem.Aterazzaufajmu.Jamuufam.
Jeszczeprzezchwilęnaniegopatrzyła.Czytorzeczywiściemógłbybyćprzypadek?
Danieljakbyczytającwjejmyślach,powiedział:-Wtymświeciewszystkoopartejestnaprzypadku.
-Ale…
-Zaufajmi-powiedział.Wstałzłóżkaipodszedłdoniej.
- Ufam ci. Kocham cię - powiedziała Medison. Bo teraz nie miała powodów, aby mu nie ufać. Nie
brałapoduwagętego,żemógłbyjąomotaćdlawłasnegointeresu.Onniekłamał.Byłprzyniejikochał
ją,chciałjąchronićprzednieznanymimniebezpieczeństwem.
Danieluśmiechnąłsię.
- Czy mogę być pewny, że gdy cię obejmę, nie będziesz się wyrywać i nie wyzwiesz mnie od
zboczeńców?-zapytałzbłyskiemwoku.Atmosferawkońcusięrozluźniła.
-Chyba…Chybatak-odrzekłaMedison.
Daniel objął ją. Teraz chyba rozumiała, dlaczego kobiety nie miały go dość. Był taki prawdziwy,
tajemniczy,intrygujący…Nieziemskoprzystojny.
Tobyłsen.Tozpewnościąbyłsen,zktóregoniezamierzałasiębudzić.
Jednak po chwili spojrzała na wygniecioną gazetę, która leżała na ziemi. Na pierwszą stronę. Na
nagłówek.
ZwestchnieniemodsunęłasięodDanielaisięgnęłapogazetę
-Więcnicniedazrobić?-wskazałanaartykuł,którywcześniejczytała.
-Nie.Nie,jeślinaczelesądustoiJansonRoberts,apolicjąwnaszymmieścierządziHektorTerse.
HektorTerse?Hektor?
-OnirozmawialioHektorze.Michaelmówił,żeHektorwie,corobi.Pewnieoniegochodziło.
-Przestańsiętymprzejmować-żachnąłsięDaniel.Bardzomożliwe,żechodziłoimoHektoraTerse’a.Ci,którzychcielizabić…którzyzabiliRebekę,też
mają coś wspólnego z Hektorem. Te wszystkie morderstwa… a raczej nierozwikłane sprawy to jego
sprawka.Wiesz,jakiepieniądzenatymzarabia?AJansonRoberts?Toondecydujeowysokościwyroku.
Zabiłeś,alemaszwJansonieprzyjaciela?Dostajeszdwalatawzawieszeniualboimniej.Alejeślimasz
wnimwroga,wymyślicijeszczedziesięćinnychzarzutówinastałeprzeniesiecięzakratki.
-Mamdość.Ja…mamdośćtychrewelacji.Muszesiępołożyć-wyjaśniłaMedison.
Danielprzyjrzałsięjej.
-Niewyjdziesz?-upewniłsię.
-Niemamzamiaru-Medisonzdobyłasięnauśmiech.
Sztucznyiwymuszony.NieuszłotouwadzeDaniela.
-Wiesz,mamdośćtejradosnejmaski,którączasaminasiebiezakładasz.Możeijesteśdobrąaktorką,
aleitakcięprzejrzę.Siedzęwtymdłużejodciebie.
Medisonzdjęłaztwarzysztucznyuśmiech-nareszcieniemusiałaudawać.Bezsłowawyszłazpokoju
Daniela.
Takwielesięwydarzyło.Tylesiętegodniadowiedziała.
A najważniejszą rzeczą nie było to, że to nie Daniel czyha na jej życie - ta informacja schowała się
głęboko w jej głowie, wypychając na wierzch inną, ważniejszą i najbardziej absurdalną. Prawdziwą:
Danieljąkochał.
Nie wiedziała jednak, czy życie będzie przez to trudniejsze, czy łatwiejsze. Krępowała się go - w
końcuniegdyśbyłjejnajwiększymwrogiem.
Światzwariował-niedałosiętegoniezauważyć.
Nadszedłkwiecień,
niebywalegorący,
termometry wskazywały dwadzieścia cztery stopnie, ktoś pragnął jej śmierci, ludzie ginęli w
niewyjaśnionychokolicznościach,aona…onapoczułasięszczęśliwa.
„Toniefair”-pomyślała.
Ajednak.Kiedyjapłakałam,kiedyniechciałomisiężyć,nikogotoniemartwiło.Dlaczegonie mam
byćszczęśliwa?
Dlaczegoinniskakalizradości,podczasgdyjacierpiałam,aminiejesttodane?
Tosumienie.
I chociaż mam pełne prawo być szczęśliwa, choć kocha mnie człowiek, który jest dla mnie
najważniejszypodsłońcem-niemogębyćtakszczęśliwa,jakbymchciała.
Bodomojegoświatawkradłysięcienie-ajednymznichbyłaśmierćRebeki.Iktoś,ktonajbardziej
naświeciepragnąłmojejśmierci.
Medisonskrzywiłasię.JużchciałapomyślećoMichaelu.
AleprzecieżDanieldarzyłgotakimzaufaniem…Czyionaniepowinnawreszciemuuwierzyć? Czy
rzeczywiścieprzestrzegałjądlajejdobra,aniedlatego,żechciałjejśmierci,bomuzagrażała?
ZwestchnieniemodrzuciłamyślioMichaelu.Chciałaszukaćinnegowinowajcy.
AleprzecieżMichael…Wszystkodosiebiepasowało!Czytomożliwe,abyprzypadekzaprzypadkiem
układałysięwlogicznącałość?
JeślinieMichael-tokto?
Nawetjeślijestniewinny,toitakniebędęjużnaniegopatrzećtakjakkiedyś.Bojestwcośwplątany.
Inajwyraźniejplanujepozbawićkogośżycia.
Żałowała,żeniespędzaterazczasuzDanielem.Żetakmarnotrawinajwiększyprezent,jakidostałaod
losu. Ale nie mogła, po prostu nie mogła być z nim teraz w jednym pomieszczeniu. Po pierwsze: za
bardzobyjąrozpraszał.Podrugie:musiałasamazmierzyćsięzeswoimimyślami.
Wpokojubyłoduszno,Medisonotworzyłaoknoiponowniepołożyłasięnałóżku.Zamknęłaoczy.Do
sypialni wtargnął ciepły powiew wiosennego wiatru. Dzień był najwyraźniej ciepły, ale wietrzny jednak naprawdę nie miała ochoty sprawdzać tego na własnej skórze. Może później… Jak Daniel jej
pozwoli…Nieczułajużgniewu,tylko…Nie,samaniewiedziała,coczuła.
Nagleusłyszaładźwięktelefonu.Tak,ktośdzwoniłjużoddłuższegoczasu,aleonaniezwracałanato
uwagi.Wstała.
Telefonucichł.
Iśćizorientowaćsię,ktodzwoni,czypoczekać?
Niemusiałaaniiść,aniczekać.Dobiegłojąwołanie.
-Medison!-wołałDaniel.
Jak cudownie się czuła, gdy zwracał się do niej po imieniu! Już nigdy więcej wyzwisk, zdań, typu:
„Carpen,zejdźmizdrogi”.Conajwyżej:„Medison,kochanie,czymogłabyśsięprzesunąć?”.
Uśmiechnęła się do swych głupich myśli - chyba naprawdę była płytka i próżna - tak jak te inne
kobiety.Zeszłanadół.
Danielczekałnakorytarzuztelefonemwdłoni.
-ToMadeleine-wyjaśnił.Niewyglądałnaszczególnieszczęśliwego.
Medisonwzięłasłuchawkęiprzyłożyłajądoucha.
-Słucham?-zapytała.
- MEDISON! MEDISON, NIE UWIERZYSZ! - Medison szybko zwiększyła odległość pomiędzy
słuchawka a swoim uchem. Madeleine krzyczała tak głośno, że i bez telefonu bardzo dobrze by ją
słyszała.
-Mówciszej-syknęła.
-Oj,przepraszam-terazzkoleiMadeleineszeptała.-Nieuwierzysz,nieuwierzysz,jacitomówię!
Super,prawda?!
-Co:„super”?-zdziwiłasięMedison.
-Noto,cocipowiedziałam-Madeleinewyjaśniałajejtotakimtonem,jakbybyłatonajprostszarzecz
naświecie.
Tymczasem Daniel stanął za Medison i objął ją w talii jedną ręką, a drugą odgarniał jej włosy z
twarzy…
- Powiedziałaś mi tylko tyle, że nie uwierzę - zniecierpliwiła się Medison. Była ciekawa, co
przyjaciółkamajejdopowiedzenia.Czekała,niecierpliwiącsię,tym bardziej że Daniel całował ją już
poszyi…
-DamyjejnaimięKeira,wiesz,jaktaaktorka,cograławDumieiuprzedzeniu…
- Zaraz, zaraz - serce Medison przyśpieszyło. Nie wiedziała tylko, czy to z powodu Daniela, czy
nowiny,jakąchciałajejogłosićprzyjaciółka.-Chceszmipowiedzieć,żejesteśwciąży?
- No, a nie powiedziałam ci tego? Kurczę, jestem taka roztargniona, serio. Tak się denerwuję! Ale
jestemgłupia!
-Niejesteśgłupia-MedisoncieszyłasięrazemzMadeleine.Jednocześnieprzeznagannezachowanie
Daniela (którego nie miała zamiaru skarcić) była troszkę zdezorientowana. - Tylko mi nie mów, że to
synek.
-Nie,córeczka!-wypiszczaładotelefonuprzyjaciółka.
-Tojużwiecie?-zdziwiłasięMedison.WktórymmiesiącuciążymogłabyćMadeleine?
-Nie,niewiemy,aletakieładneimięmożnadaćtylkodziewczynce,prawda?Więcpostanowiłam,że
tobędziecóreczka.
-Ajeślijednakurodzisięchłopiec?
- Nie, nie. Ja już wszystko zaplanowałam. Chłopca to będziesz mieć ty i Daniel, żeby potem moja
córeczkaiwaszsynekmoglisiępobrać.Super,conie?Tak sobie myślę, widziałam ostatnio w mieście
takąładnąsuknięślubną…
-Błagam!-jęknęłaMedison.- Nie wiesz nawet, czy to dziewczynka, ja nie jestem w ciąży, a ty już
planujeszślub?
-Nowiesz-Madeleinebyłaniepocieszona.-Wkażdymraziebędzieszmatkąchrzestną,dobrze?
-Niemasprawy.Jeślidożyje.
-Muszękończyć-powiedziałaMadeleine.JeszczeniepowiedziałamotymChrisowi.Napewnosię
ucieszy!
-Niepowiedziałaś…Mniejszaoto.Dozobaczenia!
Medisonodłożyłasłuchawkę.
Westchnęła.
- O tym, że w ogóle coś dla ciebie znaczę, dowiedziałam się chyba pół godziny temu, a ty już tak
zaczynasz…No,no,nieładnie…
-Wiedziałaś,cobrałaś.
-Niezupełnie…
-Niepasujecito,jakijestem?
-Hmm…
-Niestety,alebędzieszmusiałatakpożyćjeszczekilkadziesiątlat…
-Kilkadziesiątlat…-powtórzyłaMedison.-Alboinie-poczuła,żetętnojejprzyspiesza,żewpada
whisterię.-Alboinie.Toniemożliwe.Mogęprzeżyćkilkadziesiątlat,amoże kilka dni. Daniel - głos
zacząłjejdrżeć-niechcętak.Niemogę.Muszęzniknąć.MożeiMichaelniechce mnie zabić, ale wie,
kim jestem. Daniel, on może komuś powiedzieć. A może już powiedział? Dlaczego ci ludzie na mnie
polują?
Muszęsięukryć.
-Przestańpanikować-Danielprzytuliłją.Medisonwzięłakilkagłębszychoddechów.Podziałało.
-Chodźmynaobiad-zaproponował.
-Tak…Aleniesądzę,abyOliviacośdlamnieprzygotowała.Możeniezauważyłeś,aletakobietanie
paładomniewielkąmiłością…
-Tosiędazałatwić.
MedisonpodążyładojadalnizDanielemuboku.
Dzień był interesujący. Może nie było to odpowiednie słowo, zważywszy na to, co się działo. Ale
jakieinnebypasowało?
Tak jak Medison myślała, na stole w jadalni był postawiony tylko jeden talerz. Daniel kazał usiąść
przy nim Medison. Choć ta ostro protestowała, siłą posadził ją na krześle. Następnie zawołał Olivię i
zapytał, dlaczego nie przygotowała mu obiadu. Zdziwiona kobieta oznajmiła, że talerz Daniela z
nieznanychjejprzyczynstoiprzedMedison.
Danielpodniósłdłońżony,naktórejmiałaobrączkę,izapytał:-Czytocicośmówi,Olivio?
Służąca spojrzała najpierw na Medison, która posłała jej swój najpiękniejszy uśmiech, a potem na
pierścionek,poczymoznajmiła,żezarazprzyniesiedrugąporcję.
NastępnierazemzDanielemposzlisięprzejść.Medisonbyłabardzonerwowa-całyczasoglądałasię
zasiebie,pewna,żenaparkingubłyśniesrebrnylakierluksusowejhondy.
Wstąpilidosklepuzoologicznego,apotemdoschroniskadlazwierząt.
- Zobacz, jaki on jest cudowny! Zawsze chciałam mieć psa! Spójrz, biedaczek ma obandażowaną
łapkę.Jejku,iletymusiałeśwycierpieć,mój kochany! Spójrz Daniel, on ma dokładnie takie same oczy
jakty!
-Tak-przytaknąłDaniel.-Uderzającepodobieństwo.
Zarazzacznęszczekaćiwywieszęjęzyk.Wtedyteżuznasz,żejestemcudowny?
-Jajużtakuważam!Ichodzimiokoloroczu,anieoogólnepodobieństwo.Mójsyneczek,zobacz,jaki
kudłaty!
-Boże,wkimjasięzakochałem…-westchnąłDaniel.
Potemposzlidoparku,anastępnienacmentarz.OdwiedziligróbRebekiiojcaMedison.
-Przyznasz,żezachowałemsięjakcham-powiedział.
- Dlaczego? - Medison chciała zapalić świeczkę, jednak dość opornie jej to szło. W końcu zapałka
skróciłasięnatyle,żeoparzyłasięoogień.-Ała!
-Daj,jatozrobię-zaproponowałDaniel.-NiepozwoliłemciprzyjśćnapogrzebojcaiRebeki.
- Tak. Ale to chyba dobrze. Nie wiem, czy bym wytrzymała - odpowiedziała, widząc jego pytające
spojrzenie.
- Ale świetnie to urządziłeś. To znaczy - jeśli pogrzeb można świetnie urządzić. W każdym razie załatwiłeśnawetpomniki…
-Tak-Danielodłożyłzapalonąświeczkęnagrób.-Masięwprawę.
Wkońcuwrócilinatylepóźno,żeDanielpostanowiłzabraćżonęnakolację.Medisonstraszniebolały
nogi.Gdyzaczęłajęczeć,dlaczegonieprzyjechalisamochodem,Danielwziąłjąnaręce.Alepochwili
postawiłnaziemiipowiedział,żeontakżejestzmęczony.Iżechybapowinnizacząćbiegaćrazempo
parku.
-Onie.Spaliłabymsięzewstydu-zaprotestowałaMedison.-Niemamkondycji.
Danielzmierzyłjąodstóppoczubekgłowykrytycznymspojrzeniem.
-Toakuratwidać.
Przez następne pół godziny w restauracji namawiał ją, aby przestała się obrażać. Drugie tyle czasu
poświęciłnazachęcaniejejdojedzenia.
Pokolacjizaczęłolać,więcwrócilidodomutaksówką.
Rozeszlisiędoswoichpokoi.
Medisonniemogłazasnąć.Zbytdużosięwydarzyło.
Danielopowiedziałjejcałąprawdęoswoim życiu, wyznał miłość, pocałował (to był bardzo ważny
fragmentdnia),obiecałwnajbliższejprzyszłościkupićpsa(Aledopierogdyupewnięsię, że naprawdę
mniekochasz.Bo,uwierz,zazdrosnyDanieljestbardzomęczący).Noidowiedziałasię,żejejnajlepsza
przyjaciółkajestwciąży.
Daniel potrafił być taki zabawny. Niemal cały czas się śmiała, gdy opowiadał, jak w drugiej klasie
gimnazjum podłożył swojej znienawidzonej nauczycielce (której był ulubieńcem) pinezkę na krzesło.
Efekt był jeszcze lepszy od zamierzonego, ponieważ kobieta nawet nie poczuła pinezki i całą lekcję
chodziłaztymżeprzedmiotemwbitymwewłasnesiedzenie.
Wkońcuzasnęła.Odziwonieprzyśniłsięjejżadensen.
Anidobry,anizły.Abyłapewna,żejejwyobraźniabędziewtychgodzinachwypoczynku podsuwać
przeróżnebarwneobrazy!
Obudziła się o świcie i nie miała zamiaru spać dalej. Nie zasnęłaby. Wstała, wyjrzała przez okno.
Dochodziłasiódma.
Awięcniebyłotakwcześnie,jaksięjejzdawało.
W pokoju było duszno, nawet otwarcie okna nie dało jej za dużej satysfakcji, więc ubrała się i
postanowiławyjśćzdomu.
Założyła buty na wysokim obcasie - ostatnimi czasy czuła się w nich pewnie - brązowe spodnie,
czerwonąbluzkęorazczarnyżakiet.Corazlepiejradziłasobiezmodą.
Postanowiła zajrzeć do Daniela. I ogarnął ją strach. A jeśli to wszystko się jej przyśniło? Jeśli
wczorajszydzieńniemiałmiejsca?
Spojrzała na swój kciuk i zauważyła maleńką bliznę po oparzeniu, na której tworzył się pęcherz.
Piekącabliznabyładowodemnato,żewczorajbyławmieście.Nacmentarzu.Wrestauracji.Niesama.
ZDanielem.Odetchnęłazulgą.
CichootworzyładrzwiodsypialniDaniela.Byłocicho.
Weszła do pokoju. Daniel spał. Wyglądał tak słodko - jak dziecko. No, może nie jak dziecko - miał
zdecydowaniepoważniejszerysy,pomiędzybrwiamiwidniałamaleńkazmarszczka.Najwyraźniejmęczył
gojakiśnierealnysenizastanawiałsię(zcynicznymuśmieszkiemnatwarzy):„Jaktomożliwe?”.
Nie zamierzała go budzić. Nie miała sumienia. Wzięła z jego szafki nocnej jedną z karteczek i
napisała: Nie mogłam zasnąć. Postanowiłam wyjść do miasta, zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
JeszczespałeśiniemiałamsumieniaCiębudzić.Wrócęnajdalejzagodzinę.
KochamCię.
ZawszeTwoja
Medison
Godzina7:00
Oparłakartkęozegarekispojrzawszyporazostatninaukochanątwarz,wyszłazpokojuDaniela.
Ranekbyłwietrzny.
Resztkikałużzpoprzedniejnocylśniływsłońcu.
Gdzieiść?Doparku?Nacmentarz?Amożepoprostuprzejśćsiępomieście?Medisonwybrałaparkzewzględunawspomnieniepocałunku,jakimobdarzyłjąwtymmiejscuDaniel…
Piętnaścieminutpóźniejbyłanamiejscu.Rozejrzałasięposchludnymotoczeniu-tenparkwniczym
nie przypominał tego, w którym niegdyś spędziła noc. Tutaj było tak czysto i przyjemnie. Ale nie było
cicho.
Za ławką, na której siedziała Medison, posadzony był żywopłot, oddzielający ją od ławki z drugiej
strony.
Był gęsty i wysoki, nie widać było zza niego nawet stojącej osoby. Ale po drugiej jego stronie ktoś
był.
Do Medison docierały mruknięcia, zniekształcone jednak przez wiatr i zbyt odległe, aby mogła
rozróżnić słowa i zidentyfikować głos. Wstała. Jakaś część jej świadomości mówiła: „Usiądź! Siedź
cicho.Anajlepiejwróćdodomu”.
Drugakusiła:„Zobacz,ktotojest!”Atrzeciaszeptała:„Jasiętamniewtrącam…”
Medisonpodeszładożywopłotu.Naławceniktniesiedział-musielistaćjakiśmetrodniej.Przeszła
tamnapalcach,pewna,żeniktjejniewidzi,iniczymszpiegzaczęłapodsłuchiwać.
-…Awięc…-mówiłmęskigłos.
- …Dzisiaj. Charles zgodził się przyjąć na siebie winę, Janson da mu wyrok w zawieszeniu za
nieumyślnespowodowanieśmierci.ZMedisonniebędzieproblemu.Albosięnampodda-albonie. To
odniejzależy,czywybierzedrogękuświatłu,czynie-Michaelzaśmiałsię.
-Więcmówisz…Dzisiaj?
-Dzisiaj.Jesteściegotowi?Danielodziesiątejwyjeżdżadopracy…
- Już jesteśmy gotowi. Nasze słynne srebrne autko czeka - mężczyzna z niskim głosem zaśmiał się
ochrypłymgłosem.
Medisonmiałanogijakzwaty.
Ajednak.Niemyliłasię.ZatymwszystkimstałMichael.
Oddanyprzyjaciel,awrzeczywistościnajgorszywrógDaniela.
Tokoniec.Sielankajeszczesięniezaczęła,ajużdobiegłakońca.Medisonmusiałacośzrobić.Zanim
dobrzesięzastanowiła,co,mężczyźniwznowilirozmowę.
-Napewnoniechceszkobiety?Zamierzaszjązabić?
-Uwierzmi,niebędężałował.Medisonmożejestładna,maswojezalety,aleto,skądpochodzi,ma
większeznaczenie.
Jeśliokażesięlojalna, może zostanie wdową i ponownie wyjdzie za mąż… Ale wszystko zależy od
niej.NajpierwDaniel.On jest teraz najważniejszy. Zrób to szybko i sprawnie. Tak aby wyglądało, jak
trzeba.
Medisontrzęsącymisięrękomatrzymałagałęzieżywopłotu.Daniel.JejDanielmiałzginąć.Azarazpo
nimona,chybażewybrałabyMichaela.
RazemzrękamiMedisontrzęsłysiętakżegałęzieżywopłotu.Dziwne,żejeszczetegoniezauważyli.
-Jedendzieńifirmabędziemoja-wyszeptałzobłędemwgłosieMichael.
Tegobyłozawiele.Niedoczekanie!Tenpsychopataniemiałprawa…
Nie odpowiadając w pełni za swoje czyny, nie panując na sobą, rzuciła się do biegu. Chciała tylko
dorwaćDaniela,potrząsnąćnim,powiedzieć,cousłyszała,iwyjechać,uciecgdzieśdaleko,gdzieniktby
ichnieznalazł,gdzieżadenpsychopata,takijakMichael,niegroziłbyim…
Nieprzewidziałajednak,żeusłysząjąizauważą.Wbutachnawysokimobcasie nie miała szans. Już
pokilkukrokachżywopłotskończyłsię.Usłyszałakrzyk:-Toona!Corobimy?
Odwróciłasięwichstronę.
Michaelpatrzyłsięnaniązszerokootwartymioczamiiszybkomówiłcośdotelefonukomórkowego.
Niktjejniegonił.Aprzecieżzłatwościąmoglijązłapać!
Biegła szybciej niż kiedykolwiek przedtem, wybiegła z parku i zatrzymała się na przejściu dla
pieszych. Nie mogła teraz zginąć pod kołami samochodu, najpierw musiała powiedzieć Danielowi,
ochronićgo!Niemógłpodzielićlosurodziców,Medisonniepozwolinato.
Niktniejechałulicą,byłapusta,tylkonachodnikachstałyzaparkowanesamochody.Wśródnichjeden,
połyskującysrebrem…
Niemogłasięzastanawiać,jakiejmarkijesttensamochód.
Wbiegłanapasy.Apotemwszystkopotoczyłosięszybko,zbytszybko.
Głośnywarkotsilnika,piskopon,gdysamochódnabrałrozpędu,błysksrebrnegoświatła,okropnyból
wdolepleców,wgłowie,wcałymciele.
Ciemność.
Umarła.IzostawiłaDanielanapastwęlosu.
RozdziałXVIII
OstatnidźwiękbędziemoimwyrokiemBól.Znowuból.Iprzebłyskświadomości.Ciemność.
Nicośćiukojeniebólu.Znowuświadomośćiból.
Szepty.Izamazanekształty.Zdenerwowanie.Iznowuból.
Dlaczegoświadomościzawszemusitowarzyszyćból?
Ponownie zapadła ciemność. I znowu nic. Tak spokojnie i cicho… Nie chciała wynurzyć się na
powierzchnięciemności.
Tamzabardzobolało.Aletambyłyteszepty,tezamazanekształty.Byłaichzbytciekawa.
Otworzyła oczy. Miała takie ciężkie powieki. Czuła, że ktoś ją na czymś wiezie. Tak, na czymś
miękkim.Słyszałagłośnerozmowy,zkażdąchwilącorazwyraźniejdoniejdocierały.Widziałanadsobą
światło,czasamiprzysłanianeprzezjasnąplamę.
Wkońcuwtejjasnejplamiemogłarozróżnićdwaczarnepunkty.Jakiśczerwonyłuk,któryotwierał
sięizamykał.Byłateżgranicapomiędzyczymśbiałymiowalnymajasnożółtymibezkształtnym.
Głosy były coraz wyraźniejsze. Mogła rozróżnić słowa, ale były one przytłumione. I ten ból nie
pozwalałjejskoncentrowaćsię…
-Odzyskujeprzytomność-powiedziałktośznadjejgłowy.Jakiśnieznajomygłos.
Apotemktoś,ktochybawcześniejszeptałjejimię(„Medison”,tak,takchybasięnazywała),zapytał:Medison,słyszyszmnie?Odpowiedz,jeślimożesz!
Medison…
-Proszęjejnieniepokoić-zbeształgoktoś.
-Zamknijsię!-krzyknąłpochylającysięnadniąkształt.
Apotemjegorysywyostrzyłysięizobaczyłago-tobył
Daniel.Tak,tozpewnościąon.Jegokonturylekkosięrozmywały,alewszędziepoznałabytętwarz.A
potempoczuła,jakjejoczysięzamykają…
Iznowuwszystkoucichło.
Nie było bólu, ale nie było też Daniela. A bez niego świat nie był nic wart. „A co mi tam ból” pomyślałaMedison.Ichciałaotworzyćoczy.
Jakwielesiłyjątokosztowało!Powiekibyłyniczymzołowiu,alewkońcuudałosię.Gwarpowrócił.
-Medison,niezamykajoczu!-głosDanielapowrócił,byłownimsłychaćbłagalnąnutę.
Chciałagoposłuchać,alejejpowiekisamesięzamykały.
Poczułanatwarzyjegodrżącądłoń.Apotemuświadomiłasobie,żemanatwarzyjakaściepłą,kleistą
substancję.Krew?
Ale dlaczego… Ach tak, coś się stało. Michael rozmawiający przez komórkę, srebrny samochód,
srebrneświatło…
-Zostańtutaj!Medison,zostańzemną!
Aleprzecieżonanigdzienieuciekała,nawetgdybychciała,niemogła.Bólbyłwszechogarniający.
Ostatkiemsiłrozwarłaoczynacałąszerokość.Alemusiałastraszniewyglądać,pewniejużniebędzie
musiępodobać.Jednakpowiedział,żejąkocha.Akochasięniezaurodę,leczzaserce.
-Medison,widziszmnie?Odpowiedz!-krzyczałDaniel.
Apotemodpłynęłyzniejwszystkiesiły.Niemogłazamknąćoczu.Alepowiekitakciążyły,opadały.
-Medison,niezamykajoczu,Medison!Niezamykajoczu.Niezamykaj…
Głossłabł,ciemnośćnarastała.
-Medison…
IDanielzniknął.
***
-Stanjeststabilny.
-Toniedobrze…
Pierwsze,cowniknęłodojejświadomości,tożeDanielbytakniepowiedział.Potemzrozumiała, że
odzyskałaświadomość.Następnie-żebólzniknął.
Czułasięcałkiemnieźle.Chciałaotworzyćusta,aleniemogła.Spróbowaładrugiraz-otworzyłysię,
aleniewydobyłsięznichżadendźwięk.Tymrazemspróbowałaotworzyćoczy-udałosięzapierwszym
razem.Iwtedyzobaczyłago.
Ubrany w brązową skórzaną kurtkę i ciemne dżinsy. Jego widok sprawił, że przerażona Medison
natychmiastodzyskałagłos.
-Daniel!Daniel!Gdziejesteś?!
-Cichutko-szepnąłMichael.
-GdziejestDaniel?!-krzyknęłaMedison.-Zostawmnie,zboczeńcu!Kurde…
-No,no,no-zacmokałMichael.-Medison,nauczsięodzywać,jaknadamęprzystało…
-Niejestemdamą!
-Wiem-uśmiechnąłsięMichael.-Alejesteśładniutka.
Medison próbowała wstać, ale nie mogła. Co prawda nic ją już nie bolało, ale była podłączona do
aparaturyszpitalnejjakimiśkablami,wjejręcemiałapowbijaneigły…
-Jakmyślisz,Medison,skądwiem?-droczyłsięzniąMichael.Dlaczegolekarz,którystałniedaleko,
tylkosięuśmiechał?!
-Niewiem!-jęknęłaMedison.-PrzyprowadźtutajDaniela.
Jedenzmonitorówzacząłpikaćwszaleńczymrytmiejejserca.
-AwięcmuszępowiedziećDanielowi,żemanaprawdębardzousłużnąsprzątaczkę.Tagruba,chyba
Olivia,prawda?
Chybaniepokochałacięodpierwszegowejrzenia…Nocóż,wkażdymraziemniepolubiła,ażeco
niecowiedziała…Nawetniewiesz,jakprzydatnebyłyjejinformacje…
-Olivia…
Tak,mogłasiętegospodziewać.TaOlivia,takoddanaDanielowi,taknienawidzącaMedison,zabijała
jąsamymspojrzeniem…Ateraznaprawdęjązabiła.
Tak,tosięzarazstanie.
-Tak,Olivia!Jestemzciebiedumny.Pomimonieszczęśliwegowypadkupamiętasztylerzeczy…
-Toniebyłnieszczęśliwywypadekidobrzeotymwiesz-wycedziłaMedison.
-Tak-potwierdziłMichael-tytowiesz,jatowiem,wietojeszczeparęwtajemniczonychosób…Do
Rebekinawetniezagadałem-widziałem,jakcięlubi,byłajakmatka.Cóż,samaniemiaładzieci,żadnej
rodziny,więcniktnieponiósłstraty,gdyumarła…
-Toty!
WMedisonwszystkojużwrzało.NiemogłanawetwycisnąćzsiebieparułeznawspomnienieRebeki.
ByłapoprostutakwściekłanaMichaela,żezabiłabygowłasnymirękoma.
- Uwierz, to był tylko zbieg okoliczności. Kiedy podsłuchiwałaś mnie i pana Starka… Musieliśmy
podjąćdecyzję.Alenasiludzienieznaleźliwtwoimpokojuciebie,tylkosprzątającąRebekę.Gdybyśto
słyszała,nagralimitojakodowód…„Onanicniewie,onanicniewie!”-Michaelzachichotał.-Może
wtedyjeszczetegoniewiedziałaś,aleona-owszem.Tobyłotylkokolejnemorderstwo-zagadka.
AwięcRebekawiedziała…IoddałazaMedisonżycie.
- A teraz, Medison, powiem ci coś, co cię może uraduje - szepnął Michael, gładząc ją ręką po
policzku. Odwróciła głowę ze wstrętem. - Nie zabiję cię, chociaż wiem, po której jesteś stronie. Co
najwyżej-przywołałgestemdoktora-zbliżęciędośmierci.
-Wsadząciędowięzienia-powiedziałaMedison.Spędzisztamresztężycia.GdziedoktorHogans?
- Nie jesteś w szpitalu, w którym pracuje doktor Hogans, Medison - wyjaśnił Michael. - Jesteś w
moimszpitalu.Araczejwszpitalumojegokuzyna-zaśmiałsię,wskazującnadoktora.
Awięconibylispokrewnieni…Przecieżbylitacypodobni:tesamespojrzenia, te same rysy twarzy,
kolorwłosów,uśmiech.
Więc Michael to ktoś w rodzaju Hektora Tersea - nie był zarządcą szpitala, ale najwidoczniej miał
tutaj„znajomych”.Inicdziwnego-skorojegokuzynkierowałszpitalem.
- Daniel ufał mi na tyle, że od razu przewieźliśmy cię do tego szpitala. A teraz przepraszam cię na
chwilę-odsunąłsięodniejipodszedłdokuzyna.-Maszto,ococięprosiłem?
-Tak,aleuprzedzam,żepierwszyraztozastosujemy.
Powinnodziałaćtyle,iletrzeba,ale…
-Mniejszaoto.Zaaplikujmyjejto.
-Cochceciemizrobić?!Cotojest?!-krzyczałaMedison.
Woczachstanęłyjejłzy.
Doktorpodszedłdoniejzestrzykawkąwręce.Byłwniejjakiśprzezroczystyzielonkawypłyn.
-Twójstanjeststabilny,coniebardzonamodpowiada-wyjaśniłMichael.-Ażepolubiłemcię, nie
umrzesz,tylkoprzybliżęciędośmierci.Zaresztęsamaodpowiesz.To-wskazałnastrzykawkęzpłynem
-jestśrodek,którynatylespowolnitwojeprocesyżyciowe,żebędąledwowyczuwalne.
Takwięckilkadnibędzieszpogrążonawgłębokimśnie,anawierzchubędzieszprzypominaćtrupa.
Twojesercezwolninatyle,żeniebędziemożnagowyczuć-nieżebyktośsięfatygował,alejednak…
Awięctaktosobiezaplanował…Pogrążysięwgłębokimśnienakilkadni,aDanielbędziemyślał,że
umarła.Alegdziesięobudzi?Pocomaprzypominaćtrupa?
Odpowiedźspadłananiąjakgromzjasnegonieba.Miałasięobudzićjużpodziemią.Wtrumnie.
Mimo kabli zaczęła rzucać się na łóżku. Ktoś złapał ją za nadgarstki i przytrzymał, jednak Medison
nadałwalczyła.
-Psychopata!Sadysta!Cocitoda?!
-Satysfakcję-odrzekłMichael.Doktorjużzbliżałsiędoniej.
-Psychopata!Jesteśnienormalny!Daniel!DANIEL!-krzyczała.Łzyponownienapłynęłyjejdooczui
popłynęłypopoliczkach.
Apotempoczuła,jak coś zimnego przebija jej skórę na szyi. W żyłach zaczął krążyć lodowaty płyn.
Stopniowotraciłasiły.Przestałasięrzucać.
- A więc do zobaczenia na pogrzebie, Medison - powiedział Michael. - Teraz pójdę powiadomić
Danielaotejwielkiejstracie.Ktojakkto,alemążpowinienwiedzieć.Iniemartwsię-myślę,żebędzie
chciałzobaczyćtwoje…ciało.
Wyszedłrazemzdoktorem.AMedisonpoczułastrasznezmęczenie,zaczęłyjejdrętwiećkończyny.Nie
wiedziała,gdziejestjejgłowa,agdzieręce,niemogłazlokalizowaćpowiek,którewłaśniesięzamknęły,
aniust,abyjeotworzyć.
Apotemporazkolejnyzapadłaciemność,zaktórąnicsięniekryło.
***
Jakieśśpiewy…Szeptyiłkania…Byłotakzimnoi
duszno…Toniebyłszpital.Wszpitalubyłociepło.Iniebyłoduszno.Atutaj…
A potem dotarły do niej słowa - gdzieś z góry: - Módlmy się za duszę, aby Pan obdarzył ją łaską
zbawienia.Módlmysięzaduszę,abyPanobdarzyłjąłaskązbawienia…
Zmarła.Alboraczej-zamarła.Tesłowa,teszmery,tełkania,szlochy,ta odurzająca woń kwiatów…
Tobyłsen.Araczejkoszmarnajgorszyzmożliwych.
Obudziłasię.Wtrumnie,
Awięcjednak…Preparat,który kuzyn Michaela wstrzyknął jej wtedy w szyję, nie zadziałał, tak jak
powinien.
Nieobudziłasiępodziemią.Zbudziłasięprzedczasem.
Prototyp-nigdywcześniejniewykorzystany.Niepewny.
Czyżbytobyłajejszansa?
Danielgdzieśtambył-możetrzymałrękęnatrumnie,aobokniegostałaMadeleinez Christopherem,
SalomeazEdwardem,Michael.Tak,tenpsycholnapewnotambył.Iudawałżałobę,wierneoddanie.
Ciekawe,jakoniwszyscyznieślitęwiadomość.Fałszywąwiadomość.Żeona - Medison - nie żyje.
CozrobiłaMadeleine,którachciała,abyMedisonbyłamatkąchrzestnąjejcóreczki?AcoczułDanielDaniel,któregodopieroterazodzyskała,zdobyła?
Medisonbyłajakróża-spalonaróża.Jejkobieca,delikatnanatura była jak ów kwiat. Spalona róża,
niszczonaprzezsilniejszyodsiebieogień-mężczyzn.Spalonaróża,wyniszczona,naznaczonabliznamialebyłaróżą.Różą,któramiałakolce.Izamierzaławalczyć.
Wystarczyłozacząćkrzyczećirzucaćsięwtrumnie.
Alezprzerażeniemstwierdziła,żeniemoże.Bo…
Byłasparaliżowana!
A więc środek, który spowolnił jej procesy życiowe, częściowo spełnił swoją funkcję. Nie mogła
ruszyćręką,niebyławstaniekrzyknąć.Mogłatylkooddychać.
Wiedziała,żeniedługoskończysięjejpowietrze.Starałasięjakośzapanowaćnadoddechem, ale nie
miałażadnejwładzynapłucami.Unosiłysięjużwnormalnymtempie,oddychałajakzdrowyczłowiek.
Ale nagle wpadła w panikę. Jej oddech przyspieszył. Serce również. Dlaczego nikt tego nie słyszy?
Przecieżbijetakgłośno,obijasięożebra,zarazwyskoczy!
Marnowała niezbędny do życia tlen. Musiała żyć! Dla Daniela, dla niego, aby móc powiedzieć mu
wszystkooMichaelu…
Apotemrozległysiętonyjakiejśpogrzebowejmuzyki.
Nie znała słów tej pieśni. Co za ironia - pierwszy pogrzeb w jej życiu - jej pogrzeb. Pogrzeb, na
którymbyławpełniświadoma.
Trumnapodniosłasię.
Zaraztosięstanie.Zakopiąjąkilkametrówpodziemią,aonabędziesię dusić. Jak długo to będzie
trwać?Jakdługobędziekonaćsamotniewciszy?Byćmożebędziemogłakrzyczeć,wzywaćpomoc,ale
czyktośjąusłyszy?
Starała się otworzyć usta, próbowała z całych sił, aż na jej czoło wystąpiły kropelki potu. Nie było
sensuoszczędzaćnaniezbędnym,życiodajnymtlenie,musiałazrobićwszystko,abysięratować.
Wkońcuodłożonogdzieśtrumnę,bokołysanieustało.Apotemcośruszyło.Wolno.Musiałtobyćjakiś
powóz,naktórymbyłapołożonatrumna.
Toniemożliwe.Toniedziejesięnaprawdę.
Medison słyszała kroki ludzi, którzy szli za powozem. Za trumną. Za nią. Nie, nie mogą jej tak
zostawić,musząjąusłyszeć.Choćbytenszybkioddechalbogłośnebicieserca.
Mojesercebije!Usłyszcieto!Bandagłuchychpacanów!
Jażyję!
Aleniktniezareagowałnajejbłagalnemyśli.
-Danielu-usłyszałalekkozachrypniętykobiecygłos.
Madeleine.Szłazarazzatrumną.-Danielu,niemartwsię.Tonicnie da. Jej już nie ma. Musisz się
pozbierać.Onaniechciałabywidziećcięwtakimstanie.
Apotemusłyszałaszlochanie.Madeleinepłakała.PrzezMichaela.
„Musiszsiępozbierać”.TakmówiładoDaniela.Tennatomiastzałamałsię.
Jak nigdy zapragnęła go przytulić. Wyszeptać przez twarz zalaną łzami: „Już dobrze. Już wszystko
dobrze”.Chciałagopocieszyć,takjakonwspierałją,gdyumarłaRebeka.
Medisonnienawidziłasiebiezaswojąsłabość.Zato,żeniemiaładośćsiły,abyzacząćsięwydzierać
nacałegardło,abydaćznać,żeżyje.
Nie wierzyła, że to się tak skończyło. W tak potworny sposób. Nie myślała, że ich wielka miłosna
historia będzie trwać przez wieki. Liczyła na lata, choćby kilka marnych miesięcy - aby mogła się
nacieszyćukochanym.Aminąłzaledwiejedendzień.
Dzień,wktórymwszystkosięzmieniło.
Powózstanął.
Medisonnadalleżałazzamkniętymioczami,spodktórychwypływałyżywełzy.MożeDanielbędzie
kazał po raz ostatni otworzyć trumnę, by spojrzeć na jej twarz, na której będą błyszczały łzy. Może
zaniepokojonyzacznieprzysłuchiwaćsięjejbijącemusercu…
Gdybytylkowiedział,żeżyje,niechciałbyoddaćjejMatceZiemi.
Trumnaponowniesięzakołysała.Podniesionoją.
Jeszcze tylko kilka sekund dzieliło ją od ostatecznego rozstania z Danielem. Miała ich oddzielić
ziemia,ziemia,którapochłoniewszystko.
Medisonprzypomniałasobiedzieńwesela.RozmowęzMichaelem.
Niektóremiejscasąprzeznaczonedlaludzinawysokiejpozycji,innedlatychnaniższej.Każdymoże
wzbić się w górę, ale równie dobrze - wziął kieliszek od przechodzącego barmana - można spaść w
otchłań - upuścił kieliszek na podłogę. Zbił się, a czerwony, przypominający krew płyn rozlał się po
podłodze-ijużniewstać.
Ziemianiejestwybredna.Przyjmiewszystko.Zarównozłotypuchar,jakibrudnegośmiecia.Niemam
nicprzeciwtobie-takaśliczna,inteligentnaosoba.
Tak,ziemiazpewnościąniebyławybredna.
Niemogłauwierzyć,żeMichaelstoi sobie przy Danielu jak gdyby nigdy nic, wiedząc, że w trumnie
leżyżywaosoba,którazachwilęzostaniezakopanakilkametrówpodziemią.
Żywyczłowiek-zkrwiikości.
Medisonpłaciłazaswójwybór-wybrałasrebrozamiastzłota.
Trumnaznowusiępodniosła.Medisonusłyszałasłowakapłana:
-Zprochupowstałeśiwprochsięobrócisz-mówiłgrobowymtonem.
Rzuciłnatrumnęgarśćpiachu.
Apotemzaczęłosię.
Trumnazaczęłazjeżdżaćwdół.Opuszczanojąnametalowychłańcuchach,słyszałaichbrzęczenie.Dół
byłgłęboki-Medisonwydawałosię,żeniemakońca.
Inaglewpadławprawdziwąhisterię.Zcałychsiłzaczęłaotwieraćusta.Nieudawałojejsię,alenie
mogłasiępoddać.
Walczyła o siebie, o swoje życie. Chciała zacząć rzucać się w trumnie, ale nie była w stanie tego
zrobić.Jejsercewystukiwałonierównyrytm,słyszałatylkowyrazisteszlochanieMadeleine.
Nadalnieudałojejsięotworzyćust.Aleotworzyłaoczy.
Leżaławciemnejtrumnie,ręcemiałazłożonenabrzuchujakprawdziwytrup,byłablada-jednaknie
dość,abyuznać,żenieżyje.Czułapodgłowąmałąpoduszeczkę.Naglezastanowiłasię,ilednileżaław
kostnicypomiędzypozbawionymiżyciaciałami…Ciarkiprzeszłyjejpoplecach.
Nie.Toniemogłosiętakskończyć.
Jejżycieniemiałomiećszczęśliwegozakończenia.
Zaczęła rozpamiętywać wszystkie chwile, które w tym momencie bardzo wiele znaczyły, a które
wydawały się wydarzyć w innym życiu. Odległym od niej o miliony, miliardy lat. Czy to się w ogóle
wydarzyło?
Wesele.Jej„tak”,którewtedyuważałazaobelgęikłamstwoprzedBogiem,dzisiajnabrałosensu.Ich
ślubmiałznaczenie.Chwila,wktórejmyślała,żejąpocałuje.Ita,wktórejnaprawdęsiętowydarzyło:
ciemnysalon,oniotoczenidymemzkadzideł,cień,miejsce,gdzieniedosięgałblaskogniazkominka,on
tak blisko niej. Ten pocałunek, którego nie mogła zapomnieć, ta chwila była tak realistyczna, jakby
właśnietrwała.Tenmoment,kiedywyznałjej,żejąkocha.
RozmowazMadeleine-tąMadeleine,któraterazpłakałanagórze.UstaDanielanajejszyi,to,jakją
wtedyrozpraszał…
Wkońcutrumnaobiłasięotwardąziemię.Łańcuchyzostaływciągnięte.
Tokoniec.
Jejpróbyotwarciaustspełzłynaniczym.Niepomagałahisteriaanito,jakbardzotegochciała.Była
sparaliżowana.
Ostatnie,cousłyszała,todźwiękłopaty,którąktośuniósł,apotemnabieraniepiasku.
Pierwszeokruchyziemiodbiłysięodtrumny,wydającnaniąwyrok.
Aonaotworzyłaustaizaczęłakrzyczeć.
Paraliżustał,zaczęłauderzaćrękamiowiekotrumnyi wydzierać się na całe gardło. Ledwo słyszała
popłochnagórze,krzyki,odwalaniełopat.
-Wciągnąćjąnagórę!-wrzasnąłDaniel.
Łańcuchyponowniezahaczyłyotrumnę.Uniosłasięwgórę.
Skończyłosię,aleMedisonniemogłaprzestaćkrzyczeć.
Jej głos odbijał się echem od ścian trumny, raniąc jej uszy. A potem trumna znowu przestała się
kołysać,postawionojąnaziemiiotwartowieko.
Zimnochłodnegokwietniowegodniazaczęłojązewsządatakować.Niebyławstanie otworzyć oczu,
mogłajedyniewyczućnatwarzyzimnekropledeszczu.Ktośwyjąłjąztrumnyitrzymałnarękach,aona
zaczęłałkać.Terazto,żejestnacmentarzu,niemiałoznaczenia,bobyłaprzynim-chociażnieotworzyła
oczuwiedziała,żetoon,czułato.
Kilkaosóbkrzyknęło,ktośniedalekoniejwestchnąłizemdlał,byłosłychaćkrokiszybkooddalającego
sięmężczyzny.
-Onażyje!-słyszałaszepty.
-Medison-usłyszałacichy,słabygłosDaniela.Przytuliłasiędoniegomocniej.
-Kochamcię-wyszeptała.
Postanowiłazamknąćoczyipójśćwśladyosobystojącej(terazleżącej)niedalekoniej-zemdlała.
***
Wszystkowróciłodonormy.Dlaniektórych.Medison
trafiładoszpitaladoktoraHogansa,agdyznowusięobudziła,opowiedziałaowszystkimDanielowi.
- Wiem o tym - a widząc zdziwienie wymalowane na jej twarzy, dodał: - Twój… pogrzeb to była
przysłowiowakropla,któraprzepełniłaczaręgoryczy.Gdywgazetachrozeszłysięplotki,żeomałonie
pochowaliśmy żywej osoby, policja z sąsiedniego miasteczka, bardzo interesująca się tą sprawą,
postanowiła sprawdzić szpital, w którym pracował kuzyn Michaela. Nie będę ci mówił, co oni tam
robili,boniemabliskotoalety,auwierzmi,zwróciłabyśdzisiejszyobiadrównieszybko,jakgozjadłaś.
W każdym razie Michaelowi, jego kuzynowi, Jansonowi Robertsonowi i Hektorowi Terse’owi
postawiono tyle zarzutów, że najwyraźniej odsiedzą dożywocie. I dobrze tak temu… - Daniel zaklął
szpetnie.
Medisonniezwróciłanatouwagi.-Więc…uwierzyłeśmi?
DanielspojrzałnaMedison.Schowałtwarzwdłoniach.
-Byłemgłupcem.Bardziejufałemjemuniżtobie.
-Niemamcitegozazłe.Michaelmiałwsobiecośtakiego…
- Ale to mnie nie usprawiedliwia! - krzyknął. - Nie rozumiesz? Odesłałem cię do szpitala, którego
personelu w ogóle nie znałem, zamiast oddać cię w ręce dobrze znanego mi doktora Hogansa.
Przytaknąłem,gdyzaproponował,abyzamknąćtrumnę,chociażwcaleniechciałemtegorobić.
-Tonormalne-powiedziałaMedison.-Słyszałam,comówiłaMadeleine…Wtedy…
-Cotobyło?-zapytałDaniel-Cooncipodał?Policjabadatęsprawę,szukadowodów…
-Jakiśśrodek…Prototyp…Wstrzyknąłmigo,gdysięobudziłam.Środeknatylespowalniałprocesy
życiowe, żeby można było stwierdzić zgon. No, wiesz, ledwie wyczuwalne tętno, bladość… Dokończę
kiedyindziej-zaproponowałaMedison,widząc,jakDanielblednie.
Danielzamknąłoczy,wziąłgłębokioddechizacisnąłdłonienaporęczyszpitalnegołóżka.
-Jużdobrze.Mów.Muszęwiedzieć.
-Noi…miałamobudzićsiędopieropotem…PodziemiąMedison nie chciała być nadopiekuńcza. Wiedziała, że Daniel zniósł w swoim życiu dużo i że z
pewnościągotozahartowało.-Aleniezadziałało,takjakpowinno…
Obudziłamsiędokładniewmomencie,gdyksiądzmówił:„Módlmysięzajejduszę,abyPanobdarzył
jąłaskązbawienia”-Medisonzaśmiałasię,abypodkreślić,żewtejchwilitrochęjątobawi,aleDaniel
niezwróciłnatouwagi.No, ale byłam jak sparaliżowana. Nie mogłam nic zrobić, ani otworzyć oczu, ani ust, ani wydać z
siebiedźwięku…Idopierojak…zaczęlimniezakopywać…
-ZABIJĘCHAMA!-wrzasnąłDanielizerwałsięnanogi.Podbiegłdodrzwi,zrozpęduzapomniałje
otworzyćirąbnąłsięwgłowę.
Chwilępotemweszłapielęgniarka.
-Trzydniipaniąwypiszemy-uśmiechnęłasiędo Medison, a potem zwróciła do Daniela: - Jeszcze
razwyjdziepantakiwściekły,adostaniepanzakazwstępu.
-Janiewyszedłem,jachciałemwyjść-mruknąłDaniel.
-Właśniewidzę-prychnęłapielęgniarka,wskazującnaczerwonyśladnajegoczole-aterazproszę
usiąśćidaćspaćpacjentce.
Wstrzyknęła jej jakiś środek - bezbarwny, ale Medison i tak się skrzywiła - i wyszła. Medison
ogarnęłasenność.
-Wiesz,co-szepnęłaniewyraźnie.
-Słucham?-spytałDaniel.
-Musimymiećsynka,żebyożeniłsięzcóreczkąMadeleine.
Izamknęłaoczy,ignorujączdziwienienajegotwarzy.
Epilog
Mająsiękusobie
Upalnylipiec,anikroplideszczuczychmurynaniebie.
Dwadzieściasiedemstopniwcieniuianichwiliwytchnienia.
Medisonspacerowałapoogrodzie.SpojrzałanadomBoże,jakionbyłpiękny!Wybudowanynałąceniedalekolasu.Wpowietrzuunosiłasięwońkwiatów.
Nieopodal leniwie płynął strumień, a w nim czysta woda i nieporośnięte glonami kamienie. Idealne
miejscedokąpieliwtakgorącednijakten.
Samdombyłkoloruzielonego,idealniewtapiałsięwotoczenie.Duży,aleprzytulny.
Pamiętałatękłótnię,araczejwojnę,którąstoczyłazDanielemtrzylatatemu,gdybudowalitendom.
- Oświadczam ci, że nie zgadzam się na wybudowanie takiego salonu. Nie mogę tam wytrzymać wysyczałaMedison.
-Ajaniemogęwytrzymaćbeztegosalonu!-jęknął
Daniel.
- Twój problem - Medison miała go czasami po dziurki w nosie. - Nie zgodzę się na to, żebyś
codzienniekopciłwnimteokropnekadzidła.
-Ajasięniezgodzę,żebyśzasmrodziłaogródtymswoimikwiatami.
Wkońcuwybudowalidużydomzsalonem,wktórymbyłkominekipółkanakadzidła,orazogrodem
pełnymwonnychkwiatów.
Gdybynieto,żeoczekiwaligości,chybazarazwskoczyłabydorzeki.Byłoniemiłosierniegorąco.
Westchnęłaiwróciładoogrodu.Danielsiedziałnajednymzkrzesełprzydrewnianymstoleztwarzą
zwróconąkusłońcu.Niedalekoniegonatrawieleżałbiałypies.
-Odkiedytopolubiłeśwygrzewaniesięnasłońcu?-spytałaMedison.
Danielotworzyłoczy.SpojrzałnaMedisoniuśmiechnąłsię.
-Ślicznieciwtejsukience-powiedział,ignorującjejzaczepnepytanie.
Medisonspojrzałanapustedziecięcekrzesełko.
-GdzieAlex?-spytała.
Daniel spojrzał najpierw na Medison, a potem na krzesełko. Potem znowu na Medison i znowu na
krzesełko,apotemnaklombmargaretek.
-Alex!Niejedzkwiatów!-ipobiegłwstronęblondwłosegomalucha.
Tymczasem ktoś zmierzał ku nim od bramy. Kobieta z długimi czarnymi włosami, o pięknej śniadej
cerzeitwarzyKleopatry(jeszcze nie można było tego zobaczyć, ale Medison to wiedziała). Obok niej
skakałamaładziewczynka-jakbyjejminiaturowelustrzaneodbicie.KołoMadeleineszedł
Christopher.
Medisonpodbiegłakunim,potykającsięwpołowiedrogi(Chybazgłupiałam!Natymterenienienosi
sięszpilek!)irzuciłasięMadeleinenaszyję.
-Kurczę,stolatsięniewidziałyśmy!-krzyknęłaMadeleine.
-Szczerzemówiąc,mieszkaszwdomkutużoboknaszego-sprostowałaMedison.
- Niby tak - przyznała Madeleine. - Zaprosisz nas na lemoniadę albo coś w tym rodzaju? Konam z
pragnienia.
-Tak,jasne.Wszystkojestjużgotowe.Medisonzawróciła…iznówsiępotknęła.
-Musiciezainwestowaćwpłytki.Takjakmy-zachichotałaMadeleine.
-Aidźmi-warknęłaMedison.
Cała czwórka podeszła do stołu, przy którym siedzieli Daniel i Alex. Chłopiec za pomocą ojca
zeskoczyłzkrzesłanaziemięipodbiegłdomałejKeiry.
Madeleine usiadła z Chrisem koło Daniela. Zaczęli o czymś gadać. Medison poszła do domu po
lemoniadę.Jaktampiękniepachniało-kwiatami,ciastem(kupionym-dogotowaniaMedisonmiaładwie
leweręce)iowocami…
Płynącynieopodalchłodnystrumieńwydawałtakieuroczedźwięki!
Wkońcuwstawiłanatacęszklanki,ciasto,talerzeidzbanzlemoniadą,poczymdołączyładogościi
Daniela.
-Typiekłaś?-spytałaMadeleine,wskazującnaciasto.
-Nocoty!Jakostatniochciałamcośupiec, to potem musieliśmy wietrzyć cały dom, tak śmierdziało
spalenizną…
Dałamsobieztymspokój.
-Jesteśzbytroztrzepana-westchnęłaMadeleine.
-Tak?-zaśmiałasięMedison.-Apamiętasztęrozmowętelefoniczną?Bochociażminęłyprawietrzy
lata, ja nie mogę jej zapomnieć: „Medison! Medison! Nie uwierzysz! Super, prawda?!” - Medison
naśladowałaswojąprzyjaciółkę.
-Takamojanatura-Madeleinewyszczerzyławuśmiechuswojeśnieżnobiałezęby.-Atakprzyokazji,
toniemamzamiaruskazywaćswojegosynkanażyciewsamotności!
-Ocociznowuchodzi?-spytałaMedisonzrezerwą.
-Niemówiłamci?Jestemwciąży!Tosynek!Medisonwestchnęła.Znowutosamo…
-Askądwiesz,żetobędziesynek?-tymrazemodezwałsięDaniel.
Madeleinezwróciłakuniemuswojąpięknątwarz.
- Nie wiem, ale jak mogłoby być inaczej? Córeczkę już mam, prawda? Więc postanowiliśmy z
Chrisem,żetyiMedisonmusiciemiećdziewczynkę,żebynaszmałyJohnniebyłwprzyszłościsamotny.
NobospójrztylkonaAlexaiKeirę-mająsiękusobie.
Nie było po co tłumaczyć, że dzieci mają dopiero dwa lata. Madeleine już w pierwszym miesiącu
ciążywybrałasuknięślubnądlaswojejcórki.
-WidziałaśjakAlexnaniąspojrzał?IjakKeirasięzarumieniła?
Usłyszawszyto,Medisonwestchnęła,Chrisukryłtwarzwdłoniach,aDanielwybuchnąłśmiechem.
-Tak,niemaco,czystyDaniel-takisampodrywacz-westchnęłaMedison.
DanielprzestałsięśmiaćispojrzałnaMedisonwilkiem.
- A jak tam twoja firma, Danielu? To dobrze, że nie musiałeś jej porzucać, jak się tutaj
przeprowadziłeś-wtrąciłszybkoChristopher.
-Wszystkojestwjaknajlepszymporządku-bąknął
Daniel,nadalniezbytzadowolonyzwypowiedziMedison.
-Wkażdymrazietobyłsuperpomysłztąprzeprowadzką!Tootoczeniejest…niesamowite!Takie…
magiczne!-westchnęłaMadeleine.
-Tak-przytaknęłaMedison-wczorajwidziałamtujednąmałąwróżkę.
Tym razem wszyscy zaczęli się śmiać - nawet naburmuszony Daniel. Chyba przestał się obrażać, bo
pochyliłsięnadMedisonipocałowałjąwszyję-pewniewiedział,jakjątodezorientuje.
-Hej,nieprzydzieciach-skarciłagoMedison.
-Raczej:„Hej,nieprzygościach!”-poprawiłająMadeleine.
- W twoim przypadku to jedno i to samo - powiedziała Medison i mrugnęła do Chrisa. Madeleine
naburmuszyłasię.
Medisonspojrzałanakoniecogrodu.Nowydomnieprzypominałtego,wktórymmieszkalipoprzednio
- mrocznego i strasznego - ale na końcu ogrodu również znajdowały się groby. Tylko tym razem cztery
OrchideaBroogins.
ArmandBroogins.
SamuelCarpen.
IRebekaHudson.
Poprzedniego życia, smutnych chwil nie da się wymazać z pamięci. Wszystko zostaje, a pamięć to
jedyne,comożeożywićzmarłego.SpojrzałanaDaniela-onrównieżpatrzyłnagrobyswoichrodziców,
ojcaMedisoniRebeki.BotowłaśnieonabyładlaMedisonjakmatka.
Przytuliłją,wiedząc,żewłaśnietegoterazpotrzebuje.
Wsercuzawszepozostająślady.Żadnaoperacjaichnieusunie.Ale jest coś, co może złagodzić ból,
zadziałaćlepiejniżnajskuteczniejszelekarstwo.
Tomiłość.
Daniel jeszcze raz pocałował Medison, nie zważając na pojękiwania Madeleine, która głośno
wyrażałaswójprotest.
MedisoniDanielotrzymaliodlosukruchyprezent,którytrzebapielęgnować.
Otrzymalisiebie.

Podobne dokumenty