szeroki_margines numer strony
Transkrypt
szeroki_margines numer strony
O Mieczysławie Gajdzie Do szkoły, w której pracowałem, przyjechali artyści. Przed zgromadzoną w sali gimnastycznej dziecięcą publicznością wystąpił Mieczysław Gajda rozśmieszając uczniaków deklamacją wiersza Tuwima o przekupce z roku 1945, rezolutnej babinie, co urządziwszy sobie stragan wśród ruin nawoływała przechodniów: „Do hierbaty, do hierbaty, do świeżego ciasta!” Dziękując za oklaski Gajda kłaniał się głęboko, a to pochylenie tułowia sprawiało, że sztywne blond włosy stawały mu dęba. Gdy się prostował, włosy opadały i dzięki brylantynie układały się znowu w idealną, nieskazitelną fryzurę z prościutkim przedziałkiem. W końcu można by pomyśleć, że to nie ukłon, tylko popis, popisowy numer pt. Samoukładająca się fryzura. Popełniwszy machlojki w trakcie przekraczaniu granicy, zdemaskowany jako przemytnik i oszust, Gajda stanął przed sądem. Przy orzekaniu wyroku wzięto pod uwagę okoliczności łagodzące, mianowicie pełną skruchy postawę oskarżonego. Chciałoby się zawołać: – Przecież to jest aktor, panie sędzio! Udawanie nie istniejących uczuć i przeżyć to jego profesja. Można go oklaskiwać za udatne odegranie roli skruszonego grzesznika, ale z jakiej racji brać na serio jego miny i słowa? Równie dobrze mógłby go pan całkiem uniewinnić, a to na podstawie złego stanu zdrowia. Mało to się nakasłał Gajda-gruźlik w filmie Wspólny pokój? Dwa razy widziałem Gajdę poza sceną. Raz na peronie dworca, czekającego na pociąg do Łodzi, innym razem przy kasie Teatru Dramatycznego. Odszedł zawiedziony od okienka z wywieszką „Wszystkie bilety sprzedane”. Gajda miał już za sobą swoją kryminalną historię. Wypuszczono go z mamra, ale jeszcze swojej pozycji w świecie aktorskim nie odzyskał. Kochał teatr, interesował się wybitnymi spektaklami, lecz jego sytuacja nie różniła się od sytuacji zwykłego widza, śmiertelnika takiego jak ja, także rozczarowanego widokiem zasłoniętego okienka i owej tabliczki. Wreszcie skończył się bojkot, Gajda mógł znowu występować, a chcąc się wybrać do teatru w charakterze widza, nie miał już, jak sądzę, problemu z nabyciem biletu. Jego występ w Aszantce zatarł granicę między sztuką a życiem. Życiowy krętacz zagrał siebie, Kręckiego. W swoim czasie obaj, Kręcki i Łoński, fundowali Aszantce kolacyjki, a gdy „dziewica zjadła szlachcica”, przedzierzgnęli się w rajfurów organizujących kolacyjki nie spłukanym jeszcze szlachcicom. Na wiadomość, że skrachowany i puszczony kantem Łoński palnął sobie w łeb, Kręcki szczerze się zmartwił: „Szkoda chłopa.” To śmieszne, ale patrząc na twarz Gajdy, pokazaną na ekranie w maksymalnym zbliżeniu, wierzyłem w jego szczerość. Szczerość, która w przeciwieństwie do występu przed sądem, wydawała się prawdziwa, nie udana. Toć ten „chłop”, to znaczy aktor grający rolę Łońskiego, był piekielnie przystojny, a on, homoseksualny Gajda, nie mógł być na to obojętny. Przeżywał samobójstwo przyjaciela. Znowu jakby zatarcie granicy między sztuką a życiem. Pozostaje mi jeszcze opowiedzieć o tym drugim oglądaniu Gajdy poza sceną – na peronie Dworca Centralnego. Do kogoś siedzącego na ławce zbliża się powolutku Jerzy Kamas wymrukując jakieś powitalne słowa, „o, kogo ja widzę!” lub „a, witam, witam”. Ale ręce trzyma przy sobie. Siedzący, którym okazuje się Mieczysław Gajda, także daleki jest od fundowania piątki i banalnego „cześć, co słychać?” Zaczyna od sarkania na niepunktualność kolei, od uwagi: „Po co mi to na stare lata?” Zanim dojedzie się do Łodzi, do wytwórni filmowej, gdzie oni obaj będą się produkować przed kamerą, ileż się człowiek naczeka. Widać było, że oni obaj, Gajda i Kamas, to ludzie wyższej marki, absolwenci uczelni szczególnego rodzaju, szkoły teatralnej o programie bogatym, uczącej między innymi sztuki bycia, czyli takich sposobów witania się i wszczynania rozmowy, aby nie było to nudne i pospolite. 1