historia 44 - Ruch Muzyczny

Transkrypt

historia 44 - Ruch Muzyczny
historia 44
W
mieście zaczęła się właśnie majówka i zapanował nieopisany chaos.
Wygramoliliśmy się z nory wczesnym
rankiem, żeby załatwić coś po drugiej
stronie rzeki. Najpierw wyrósł przed
nami płot, który musieliśmy okrążyć
jezdnią: okazało się, że jakiś wielki
gryzoń kopie tunel w poprzek ulicy
i lepiej trzymać się z dala, bo cały
kwartał się może zawalić. Potem stanęliśmy na przystanku, z którego nic
nie odjeżdżało, bo zapomnieliśmy
sprawdzić, którędy autobusy omijają
tunel wielkiego gryzonia. Wreszcie
dotarliśmy na most, którym przestały
kursować tramwaje, bo znów trzeba wyremontować torowisko. Jakaś
dziewczynka spytała: „Co oni tam
robią?”, na co mamusia odparła rzeczowo: „Naprawiają. Inaczej by pracy
nie mieli”. Kiedy nie bez kolejnych
przygód udało nam się wrócić w pielesze, pocieszyliśmy się lekturą numeru
9/1963. A tam list od pani Jadwigi
Śliwińskiej, żony pianisty Józefa.
W sprawie artykułu o mężu, skreślonego piórem Jana Sierpińskiego.
A także w sprawie Teodora Leszetyckiego, który zdaniem pani Jadwigi
uwielbiał naprawiać innych pianistów,
bo inaczej by pracy nie miał:
P. Sierpiński bardzo dowolnie różne
kwestie tłumaczy. Czas rozproszył wiele
legend powstałych dzięki reklamie i bezkrytyczności ludzi, a między innymi mniemanie, że Leszetycki był wielkim pedagogiem. Po jego śmierci rozwiązały się języki
i ogół dowiedział się, że jego metoda była
niezmiernie szkodliwa, bo dawała suchy
i twardy ton, a poza tym przyprawiała
delikwentów o bardzo bolesne skurcze
w rękach, paraliżujące swobodę ręki i gry.
Leszetycki umiał prowadzić interes: uczył
darmo wielkie talenty, odbijając to sobie
na reszcie uczniów: pierwsi mieli buzie zakneblowane, a drudzy zapłaciwszy drogo
myśleli, że byli u wielkiego pedagoga. I tak
się zło szerzyło.
Zerknęliśmy na stronę Państwowej
Szkoły Muzycznej im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie. Nieprzypadko-
wo, bo ten straszliwy hochsztapler
urodził się właśnie tam, w pałacu Potockich, gdzie jego ojciec – pewnie też
oszust – był guwernerem dzieci hrabiego Alfreda. No i przeczytaliśmy, że
nikt dokładnie nie odpowie, na czym
polegała metoda lub szkoła Leszetyckiego. Teraz już wiemy dlaczego: bo
Leszetycki swoich najzdolniejszych
wychowanków kazał zakneblować.
W głowie się nie mieści. Wracamy
do listu:
Paderewski swój suchy i twardy ton
oraz kurcze, które go trapiły, zawdzięczał właśnie tej nieszczęsnej metodzie
i jeśli mimo to doszedł do wielkiej sławy
jako pianista, to dzięki wielu sprzyjającym czynnikom. Z wiekiem coraz bardziej
cierpiał z powodu tych kurczów i kiedy
po męczących tournées amerykańskich
przyjeżdżał do Paryża z bolącymi rękami
(mówiło się, że to newralgia), mając przed
sobą występy w Paryżu i Londynie – udawał się na kurację do profesora Seifrieda,
aby choć na pewien czas te kurcze mu
złagodził.
Seifried, Polak niemieckiego pochodzenia, ale do Polski gorąco przywiązany i szerzący kult Chopina, był uczniem
Mikulego, ostatniego ucznia Chopina
i mieszkał w Paryżu. Po śmierci Mikulego
Seifried pojechał do Moskwy do Mikołaja
Rubinsteina, który był również jak Antoni
wielkim pianistą, ale nie mógł publicznie
występować, gdyż stale był pijany. Dawał on swoje lekcje w restauracji, gdzie
na stole demonstrował przed uczniami
swoje genialne wprawki. Seifried przejął
się jego metodą i powróciwszy do Paryża
całe życie wymyślał wprawki, a nawet na
łożu śmierci jeszcze ręce jego na kołdrze
wprawki wygrywały. Do Seifrieda więc
Paderewski udawał się corocznie i po paru
tygodniach pracy bolesne kurcze na jakiś
czas nieco ustępowały.
Coś nam się wydaje, że jeśli ktoś
miał głowę do interesów, to właśnie
Mikołaj Rubinstein. Zdaniem niektórych był większym pianistą niż Antoni. Jeśli nawet stale był pijany, to
i tak występował publicznie na lewo
i prawo. Z tego pijaństwa został nawet
dyrektorem nowo utworzonego konserwatorium w Moskwie. Wykształcił
wielu wybitnych muzyków, między
innymi Ernsta Jedliczkę i Aleksandra Silotiego. Nie można jednak wykluczyć, że wielkim talentom dawał
zniżkę i odbijał sobie na pozostałych,
ucząc ich metodą stołową. Wbrew
zachwytom pani Jadwigi – raczej nieskuteczną, bo sprawność dłoni przywrócił Paderewskiemu nie Seifried,
lecz niemiecki chirurg Friedrich Lange. Innymi słowy, Paderewski uderzył
w stół i nożyce się odezwały, tyle
że chirurgiczne. Wróćmy jednak do
Śliwińskiego:
Mąż mój przyjechawszy do [Leszetyckiego] miał z natury piękny ton i swobodę
ręki, która pozwalała mu na pokonywanie
z łatwością największych technicznych
trudności. [...] Kiedy Leszetycki chciał
to przerobić i nagiąć do swojej metody,
uczeń zniecierpliwił się, że on psuje mu
ten ton, psuje mu rękę, łatwość techniczną, którą posiadał, a kiedy jeszcze profesor trzasnął go rulonem nut po rękach,
co zwykł był robić z uczniami – wyszedł
i więcej do klasy nie wrócił. Pojechał do
Antoniego Rubinsteina, który był kiepskim
pedagogiem i nic nie umiał wytłumaczyć,
a cała nauka polegała na tym, że grał sam
przed uczniami – co było darem niebios.
Otóż Antoni Rubinstein, widząc, jak
jego uczeń się morduje, a nie umiejąc
słowami metody ciężarowej objaśnić
– stawał za mężem i z całej siły gniótł mu
ramiona ku dołowi, ku ziemi. Po jakimś
czasie, zważywszy to wszystko mąż mój
zrozumiał o co Rubinsteinowi chodziło,
ale lata całe męczył się nad ostatecznym
zlikwidowaniem resztek kurczów, które
tej „ślicznej” metodzie Leszetyckiego zawdzięczał.
I po co było trzaskać nutami po łapach? Nie lepiej przygnieść do ziemi,
żeby Śliwiński zrozumiał? Po czym
nieco odstąpić od zasad i zakneblować
jego żonę? Wszystkim by na dobre
wyszło, jak sądzi
MUS TRITON