Pewnego razu, gdy Śmierć spotkałem.../ O Śmierci co zapłakała

Transkrypt

Pewnego razu, gdy Śmierć spotkałem.../ O Śmierci co zapłakała
Pewnego razu, gdy Śmierć spotkałem.../ O Śmierci co zapłakała/ Ludzie
przestali umierać
Kiedy leżałem tak wśród otaczających mnie ciemności, przecinanych co chwilę przez pasma
księżycowego światła,zapadłem chyba w sen. Nie wiem, bo nie sposób mi teraz odróżnić, gdzie
byłem jedynie w myślach, a gdzie towarzyszyło mi ciało. Zbudziła mnie światłość, a kiedy
otworzyłem oczy zobaczyłem przed sobą kobietę.
-Choć ze mną.
Była to Śmierć. Nie wiem skąd to wiedziałem, ale taką rzecz chyba po prostu się wie. Rozpoznaje
się ją jako starego przyjaciela, takiego którego zna się z wielu opowieści, lecz nigdy się go nie
spotkało.
-Jaki sens miałaby moja śmierć, gdy nie zasłużyłem na nią życiem?
-Jestem więc według ciebie nagrodą lub celem?.
-A dałabyś mi wybór gdybyś nie wiedziała, że tak jest?
-Skąd przypuszczenie, że w ogóle ci go daję?
-Więc bawisz się tylko i mamisz będąc świadomą tego, że nic nie wiem?
-Zadajesz pytania, wiele pytań, na które nie możesz znaleźć odpowiedzi, bo nie są dla was
dostępne. A gdybyś mógł ich dostąpić?
-Wszystko ma swoją cenę.
-Wiedza jest ceną. Jej ciężar to cena.
-Lepiej być przygniecionym ciężarem, niż unosić się nad ziemią, nie mogąc jej dotknąć.
-Chodź więc.
-Mam umrzeć?
-Nie do końca. To ty o tym zdecydujesz.
Poszedłem więc. Właściwie od początku wiedziałem, że za nią pójdę, bo wiedza stanowiła dla mnie
wielką pokusę. Od dawna też pragnąłem zostawić ten świat, który mnie zawiódł i do którego nie
miałem już siły. Ruszyłem za nią i przenieśliśmy się razem na świetlistą drogę idącą przez czas i
przestrzeń. Powinno było mnie to zachwycić, jako spełnienie marzeń wielu pokoleń, snutych we
wszechświatach laboratoriów i pod firmamentami liczb, ale po prostu to przyjąłem, bo przecież nie
ma niezwykłości, są tylko jeszcze nieodkryte teorie. Otaczał nas barwny, iskrzący się tunel
oddzielający od żyjących niczym dźwiękoszczelna zasłona. Nie wiem jak to się stało, że go
opuściliśmy, ale znaleźliśmy się w dużym jasnym budynku, z zielonymi korytarzami i ludźmi w
białych strojach, przemierzającymi te korytarze w pośpiechu. Byliśmy w szpitalu.
-Swego czasu spędzałeś tu wiele czasu, prawda?
-Chyba zbyt wiele.
-Przekląłeś Boga, straciłeś wiarę?
-Nie wiem czy kiedykolwiek ją posiadałem. Dlatego dość szybko przestałem walczyć.
-Zdezerterowałeś?
-Dałem szansę tym, którzy mieli więcej nadziei.
Na łóżku naprzeciwko nas leżał mężczyzna, około 30 lat. Był w ciężkim stanie, co można było
stwierdzić po ilości aparatury przyczepionej do niego, ale rozmawiał z kobietą i chłopcem
siedzącymi obok.
-Co mu się stało? - spytałem.
-Został ugodzony nożem, kiedy próbował stanąć w obronie młodej dziewczyny.
Nagle instrumenty zaczęły przejmująco dzwonić. Znałem zbyt dobrze ten dźwięk zrywający na
nogi, niczym róg wzywający do walki. Kobieta zaczęła wzywać pomoc i potrząsać chorym.
-Co ty robisz?! Przestań! - krzyknąłem na Śmierć.
-Przecież to nie ja, nawet się nie ruszyłam – spojrzała na mnie z ironicznym uśmiechem udając
zaskoczenie.
Pierwszy lekarz wpadł już do sali i rozpoczął reanimację, a za nim pielęgniarka, która zabrała
kobietę z dzieckiem. Druga pielęgniarka przybiegła tuż po nich, by pomóc lekarzowi. Śmierć
powoli ruszyła w ich stronę i mijała tych fanatyków życia w białych kitlach jakby nie istnieli.
Patrzyłem z napięciem na to co robią i wracały do mnie wspomnienia tych wszystkich ludzi, o
których kiedyś walczyłem ja. Wtedy kiedy jeszcze miałem siłę i chęć i wiarę w wartość życia.
Śmierć pochyliła się nad chorym i musnęła delikatnie jego czoło, jakby go całując. W tym
momencie aparaty wydały z siebie przenikliwy i bezlitośnie jednostajny dźwięk. Ilekroć taki
dźwięk rozlegał się w szpitalu zdawało się, że wszystko milkło. Wszyscy zatrzymywali się w
refleksji nad kolejnym dowodem ludzkiej bezradności i daremności. Przeciągły pisk mógł
zagłuszyć tylko jeden dźwięk. Rozpacz.
-Dlaczego? - spytałem chyba nie oczekując odpowiedzi, bo nigdy jej na to pytanie nie otrzymałem.
-Przyszedł jego czas. Poza tym nie on jeden. Chcesz znać dzisiejszą listę obecności w kostnicy?
Oprócz kilku starców jeszcze zadźgany chłopak, zastrzelona dziewczyna, dziecko z wadą serca...
-Boże, jaka ty jesteś okrutna! - powiedziałem to jednocześnie osuwając się i zakrywając głowę
dłońmi. - Dlaczego? Dlaczego tyle cierpienia, dlaczego tyle okrucieństwa?
-Boga nie ma co wzywać. Taki jest świat. Właściwie nie moja wina. - powiedziała siadając na
parapecie i zapalając papierosa – nie ja ich w końcu zabijam. Siebie zmieńcie, nie mnie.
-To ty zabierasz życie. Samo chyba sobie dziecko wady serca nie wymyśliło? Dlaczego opuszczeni
rodzice mają cierpieć przez jakiegoś idiotę?
Spojrzała się na mnie tylko i wypuściła dym ustami. Nie byliśmy już w sali. Staliśmy przed
szpitalem, patrząc na SOR i na ulicę w oddali. Nie było tu wielu zabudowań. Szpitale zawsze są
oddalone od normalnego życia.
-Wiesz, co? Musisz zrozumieć, że to właśnie cierpienie jest tym co czyni was ludźmi. Nie widzisz?
Cierpienie sprawia, że prawdziwie czujesz, prawdziwie myślisz i zadajesz pytania. Musisz cierpieć,
aby zaznać szczęścia. Jednak życie w szczęściu, to jak słuchanie muzyki zza ściany. Słyszysz ją tak
ogólnie, może rozpoznasz jej brzmienie. Lecz umkną ci tony najwyższe i najniższe, nie przeżyjesz
jej i nie poczujesz. To jak patrzeć na cień próbując rozpoznać przedmiot, będący jego przyczyną.
Aby żyć, musisz cierpieć. Taka jest wasza klątwa.
-Ty nią jesteś.
-Ja jestem wolnością.
-To skąd zło?
Uśmiechnęła się z pobłażaniem kręcąc głową, po czym ruszyła znów w drogę, a ja za nią.
Znaleźliśmy się na zatłoczonej, brudnej ulicy. Oślepiło mnie słońce znajdujące się prawie w zenicie.
Jaskrawość barw na otaczających nas straganach kontrastowała z zakurzoną szarością małych,
krzywych budynków. Gromada obdartych dzieci kręciła się po ulicy próbując coś wyżebrać. Jednak
jedno dziecko nie chodziło z nimi, tylko siedziało oparte o mur i prawie się nie ruszało.
-Umrze? - zapytałem, mając świadomość, że prawdopodobnie toczy je głód ukryty pod zwisającymi
łachmanami.
-Umrze. Nie ono jedno.
Nagle poczułem w sobie, że nie zniosę tego. Nie zniosę śmierci tego dziecka. Za dużo cierpienia, za
dużo.
-Pomóżmy temu dziecku, przecież to dla nas tak niewiele.
-Chroniąc ją przed śmiercią, nie ratujesz jej życia. To co tu zastanie, to nie jest życie. To wieczna
walka, którą narzucono im wbrew woli. Myślisz, że ona chce żebrać? W domu dwa kilometry stąd
czeka na nią jej ojciec, który wysyła ją tu co rano. Musi przynieść do domu jakieś pieniądze, a
jeżeli nie, to dostaje odpowiednią karę. A przyszłość? Jeżeli jej dożyje, stanie się niewolnicą
jakiegoś ohydnego człowieka zwącego się mężem. A może jakiś człowiek z innego plemienia utnie
jej głowę. Wy ludzie zachodu, wierzycie, że trzeba walczyć o przeżycie, bo zawsze jest nadzieja.
Musicie jednak zobaczyć to, że nadziei nie ma, że nadzieja to wymówka na bezsensowne trzymanie
przy życiu. Życie to czasem pomyłka. Oddanie śmierci napawa was strachem i nie chcecie uznać jej
racji, ale taki jest świat: okrutny i bezlitosny.
-Życie to jedyne co mamy, nasza największa wartość, o co innego walczyć? - ruszyłem w stronę
dziecka, ale nie mogłem go dotknąć, ani do niego przemówić.
-Ciebie tu nie ma , nie możesz jej pomóc – Śmierć minęła mnie i pochyliła się nad dzieckiem.
Brązowa główka odwróciła się powoli i z wysiłkiem. Uśmiechnęła się do pochylającej się nad nią
osoby i wyciągnęła ufnie rączki. Śmierć wzięła ja na ręce i ucałowała. Mała dziewczynka zasnęła z
uśmiechem na ustach, przytulona, ale jeszcze zanim przymknęła oczy złapałem jej spojrzenie.
Spojrzenie pełne zmęczonego szczęścia. Potem zniknęła.
-Co zrobiłaś? Gdzie ona jest?
-Uwolniłam.
-Aż dziw bierze, że wyobrazili sobie ciebie jako bezlitosną kostuchę – powiedziałem z przekąsem i
gdy popatrzyłem na nią przeszedł mnie dreszcz od jej przeszywającego wzroku. Zacząłem żałować
swoich słów kiedy patrzyłem w te czarne, nieprzeniknione oczy, lecz ona odwróciła się szybko i
wróciła na naszą drogę. Szliśmy tak chwilę w ciszy, zmierzając w stronę odległego horyzontu.
-Ja też mogę zadawać pytania? - nadal nic do mnie nie mówiła, lecz uznałem to za nieme
przyzwolenie – Powiedz mi proszę, czy Bóg istnieje?
Westchnęła tylko i przewróciła oczami.
-Nie mógłbyś wymyślić czegoś bardziej oryginalnego? Cały czas tylko o nim. Albo się zarzekacie,
że on jest, albo zaklinacie, że go nie ma, albo go szukacie. Tak naprawdę go potrzebujecie, a czy
ważne jest czy istnieje, czy nie?
-Jeżeli go nie ma, to bez sensu jest się do niego modlić, bez sensu pokładać w nim nadzieję.
-A czy ta wiedza coś by zmieniła? Czy nie wystarczy sama twoja wiara? Przecież ważne jest to , jak
ty się z tym czujesz. Jeżeli zawierzenie Bogu przynosi ci otuchę, czemu cię interesuje, czy jest
sensowne? A poza tym, skoro nie wierzysz w Boga, czemu miałbyś uwierzyć mi?
-Nie wiem. Ty chyba jesteś bardziej realna.
-Dzisiaj już nie. Zapomniano o mnie tak samo jak i o nim.
-Dał o sobie zapomnieć.
-Był trochę naiwny obdarzając was takim zaufaniem.
-A więc jest!
Nawet nie zauważyłem, że znaleźliśmy się w jakimś mieście. Śmierć zatrzymała się przy murze
stojącym nad brzegiem rzeki i patrzyła się przed siebie. Słońce powoli zachodziło, a niebo zaczęło
zmieniać swoje barwy. Lekko różowe pasma przecinały zwykły, szaro-niebieski nieboskłon powoli
intensyfikując swoja barwę w drodze ku słońcu. Tarcza słońca przestała już oślepiać swym
blaskiem, a jej kolor zmieniał się w głęboką pomarańcz.
-Właściwie to już jakby go nie było. On się chyba zawiódł. Nie chce mieć już z wami nic
wspólnego. Ma dobre powody.
-To nie jest prawda.
-Przekonaj mnie.
Milczeliśmy przez chwilę patrząc na żywy obraz zmieniający się przed nami, kiedy przyszło mi na
myśl kolejne pytanie.
-Dlaczego wybrałaś mnie? Nie jestem żadnym filozofem, czy poetą, w ogóle jakimkolwiek artystą
widzącym ponad rzeczywistością i za nią. Jestem po prostu naukowcem.
-Nauka to sztuka, tylko dla bardziej zdyscyplinowanych.
Poszliśmy dalej wzdłuż rzeki, aby szukać kolejnych odpowiedzi.
Potem staliśmy na chodniku, oparci o słup, mijani przez spieszących się ludzi, którzy nie zwracali
na nas uwagi. Naprzeciwko nas wznosiły się wysokie bloki, wszystkie takie same, wszystkie z
szarego, brudnego betonu, niczym martwe palce wyciągające się ku niebu. Drzwi jednego z nich
otworzyły się i wyszła z nich ciemnowłosa kobieta o zmęczonej, smutnej twarzy. To zmęczone
piękno na tle szarego budynku upodabniało ją do zapomnianej bogini, która została zrzucona ze
swego tronu nie przez rewolty i rebelię, ale przez okrutne i cyniczne zapomnienie,bezlitosne
moratorium na fantazję i odmienność.
-Poznajesz ją, prawda?
-Nie mógłbym jej nie poznać.
-Był taki moment w waszym życiu, który doprowadził was właśnie tutaj, ale każde z osobna.
Pamiętasz co jej wtedy powiedziałeś? Coś w co wtedy chyba wierzyłeś, a może tylko chciałeś
wierzyć, w każdym bądź razie nie pozostawiało to wątpliwości. Przynajmniej jej. Powiedziałeś
wtedy, że...
-...że miłość to za mało.
-A no właśnie. W jaki sposób teraz odniesiesz się do tych słów.?
-Nadal myślę, że miłość nie wystarczy. Tak wiele musi być innych okoliczności, aby można było
kochać. Sam już nie wiem. Miłość to nagroda dla innych, a ja przegrałem.
Obserwowałem jeszcze przez chwilę kobietę, kiedy nagle zrobiło się jakieś zamieszanie kilkanaście
metrów od nas. Rosły dryblas przygniótł do ściany chłopaka i groził mu nożem. Zacząłem iść w ich
stronę, lecz zatrzymały mnie słowa:
-Załóżmy, że naprawdę tu jesteś. Jeżeli tam pójdziesz zginiesz. Jeżeli nie, to zginie chłopak, a ty
będziesz miał drugą szansę na życie. Z nią. Od nowa.
Spojrzałem na kobietę, którą kiedyś kochałem i może kocham nadal. I na chłopaka, który miał
przerażenie w oczach i błagał o życie, nie chciał zginąć tutaj, na tej ulicy. Na Śmierć nie
spojrzałem.
Pobiegłem. Czas jakby na chwilę zwolnił i zanim z rozbiegu uderzyłem całym swym ciałem w
osiłka, złapałem zaskoczone spojrzenie ofiary, w którym błyszczała młoda chęć życia ukryta za
strachem. Mężczyzna zachwiał się, lecz nie przewrócił.
-Odejdź. Zostaw go w spokoju. Nie nauczyła cię mama, że nie można się znęcać nad słabszymi? wydyszałem.
-S****laj! Zachciało ci się bohaterem zostać?!
Facet zamachnął się i ugodził mnie nożem. Ostrze przejechało po kości ręki i wbiło się między
żebra. Poczułem chłód wdzierający się do moich płuc i rozlewający się po ciele. A potem falę
rozdzierającego gorąca. I ból. Straszliwy, pulsujący ból. Nie widziałem nikogo dookoła, oczy zaszły
mi mgłą. Facet i chłopak uciekli. Zobaczyłem tylko szkarłatną plamę na szarym chodniku.
Właściwie był to bardzo ładny kolor. Upadłem na ziemię i spojrzałem na drugą stronę ulicy. I
spotkałem spojrzenie kobiety, którą kochałem. Teraz kiedy było już za późno.
Ale nie dane mi było stoczyć się w ciemność. Otoczyły mnie pasma światła, a ból nagle minął.
Zachłysnąłem się powietrzem i zacząłem obmacywać żebra w poszukiwaniu poważnej rany, przez
którą powoli wysączało się życie, jednak nic nie znalazłem. Siedziałem na ziemi i rozglądałem się
gdzie jestem.
-Dlaczego? - Śmierć siedziała naprzeciwko mnie na ziemi i wpatrywała się intensywnie w moje
oczy - podobno życie to dla ciebie największa wartość?
-A czy kiedykolwiek wspomniałem, że moje?
-A masz jakieś inne? Przecież to co zrobiłeś nie jest w ogóle racjonalne. Ten chłopak był nikim.
Może stoczy się za kilka lat i sam odda bardzo łatwo, to co ty ocaliłeś? Czy jego życie było warte
twojego, które tak wiele daje całej ludzkości?
-Wiesz co jest największym błogosławieństwem człowieka? Niewiedza. Być może stanie się tak jak
ty mówisz. A może nie. Być może będzie kimś o wiele lepszym ode mnie. Nie musi być wynalazcą,
ich mamy już za wielu. Wystarczy, że nie podda się tak jak ja, że ocali nadzieję i da ją innym. Ja
zmarnowałem to co miałem. Łatwiej mi dać życie jemu niż sobie, bo za niego nie jestem
odpowiedzialny. Nie mogę na to inne życie wpłynąć swym zwątpieniem. Nie wiem i dlatego nie
mam prawa by decydować. Nie wiem i dlatego mam obowiązek. To był mój obowiązek i nawet ty
nie mogłaś mi przeszkodzić.
-Ciekawe... – oparła brodę na dłoni i zamyśliła się przez moment – czas na nas.
Przemierzaliśmy dalej miasto, ale jakby bez celu. Miałem wrażenie, że Śmierć teraz donikąd nie
zmierza, tylko po prostu idzie przez siebie zamyślona.
-Stój! - zawołałem, a ona spojrzała na mnie jakby zaskoczona – chcesz, żebym cię przekonał? Tym
razem ja wybiorę kolejne miejsce – i wskazałem drzwi po mojej prawej stronie.
-Co to za miejsce?
-Zobaczysz.
Był to jeden ze starych latynoskich klubów, jakich znałem wiele, gdy byłem młody. Kiedyś były to
jedyne miejsca, gdzie czułem się naprawdę wolny. Zawsze kochałem taniec i wiele lat tańczyłem. A
później miłość zeszła na dalszy plan, ta do tańca też. Na początku weszliśmy do mrocznego
pomieszczenia, w którym siedział stary, gruby Kubańczyk pobierający opłaty za wejście. Do
głównej sali prowadziły stare, metalowe schody odchodzące od tarasu, z którego widać było parkiet
usytuowany pod nami. Półmrok sali był gdzieniegdzie rozproszony czerwonym światłem, które
nadawało pomieszczeniu nierzeczywisty wygląd. Z zakręcającej lekko poręczy odchodziła czarna
farba. W dole wiele par poruszało się już w kłębach dymu z cygar. Patrząc na tych ludzi miało się
wrażenie, że dla nich nie istniał świat. Nie przejmowali się nim, tak jak on nie przejmował się nimi.
Znałem to miejsce i było dokładnie takie, jakim je zapamiętałem.
- Nie wiesz co znaczy żyć. Ludzie to wiedzą, choć nie wszyscy. Dlatego nie widzisz w nich
wartości, bo ich nie rozumiesz. Inaczej nie można przekonać się o wartości życia, jak żyć mówiłem do niej kiedy stała nade mną na schodach, oparta o poręcz. Obserwowała ludzi bardzo
uważnie. Tak jakby zobaczyła ich po raz pierwszy- Poznaj co to żyć i czuć. Poczuj co znaczy być
człowiekiem. Zatańcz ze mną.
Wyciągnąłem do niej rękę właściwie pewny, że odmówi. Było to z mojej strony brawurą: prosić
Śmierć do tańca, ale o to chyba chodzi w byciu człowiekiem – o przekraczanie granic. Przez
moment myślałem, że wygłupiłem się, że za chwilę skończy się moja podróż i wejdę do krainy
umarłych nie skończywszy tej historii. A jednak podała mi dłoń i dała się sprowadzić na dół, a ja
zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy jej dotykam. Gdy odwróciłem się twarzą do sali uderzyły
mnie zapachy i dźwięki. Gęsta atmosfera emocji otoczyła nas niczym płynna granica z innym
światem. Poczułem szarpnięcie. Śmierć zatrzymała się, a gdy się odwróciłem zobaczyłem w jej
oczach coś, czego nigdy nie spodziewałem się zobaczyć. Była zaskoczona i chyba...chyba
oszołomiona. Poprowadziłem ją delikatnie pomiędzy inne pary. Muzyka zaczęła powoli nas otaczać
i unosić. Sączyła się wszystkimi zmysłami do krwi i umysłu. Zniewalała i dawała wolność.
Zaczęliśmy opowiadać własną historię, bez słów, jedynie tym co czuliśmy i przeżywaliśmy.
Płynęliśmy pomiędzy innymi ludźmi i wirowaliśmy we własnym wszechświecie. Inni dla nas nie
istnieli, inni należeli do odmiennej rzeczywistości. Miotały nami gniew i miłość, szczęście i
smutek. Żyliśmy tu przez chwilę, ale jakby to była wieczność. Byliśmy razem i tylko razem
mogliśmy to stworzyć. W pewnym momencie Śmierć puściła mą dłoń i zostawiła opuszczonego
wśród tych wszystkich ludzi. Poczułem się jak wrzucony do zimnej wody, jak wydarty siłą z innej
rzeczywistości, poczułem się samotny. A ona obracała się pomiędzy ludźmi i łapiąc to jednego, to
drugiego odrywała ich od tego w czym przed chwilą żyli. Chwytała to młodych, to starych, to
białych, to śniadych, to wielkich, to tych pogardzanych i prowadziła. Prowadziła do świata, którego
jeszcze nie znali, ale ufali jej, podążając nieświadomi za pięknym, jaśniejącym uśmiechem Śmierci.
****
Wspinaliśmy się na wysoką górę. Cały widok przesłaniały mi chmury, ale i tak nic bym nie
widział, bo musiałem uważać na to, gdzie stawiam kroki. Jeden nieuważny ruch i pewnie
stoczyłbym się w przepaść. Śmierć nie miała takich problemów. Szła spokojnie w górę nie
oglądając się na mnie. Kiedy już myślałem, że otrzymam imię Syzyf chmury nagle rozrzedziły się i
znaleźliśmy się na szczycie. Miałem wrażenie jakbym patrzył na cały świat. Nieskończona ziemia
rozciągała się przede mną.
-Chciałbyś mieć to wszystko?
-Jestem człowiekiem, nie mogę mieć wszystkiego.
-Ale czy chciałbyś?
Zastanowiłem się nad tym patrząc na tę niepowtarzalną mozaikę, na te wszystkie bogactwa. I
pomyślałem o całym cierpieniu, jakiego doświadczyłem.
-Nie, bo nie mógłbym tego zmienić. Byłbym za słaby i zniszczyłbym ten świat, tak jak zniszczyłem
siebie. Umierałbym razem z nim, jak matka umiera z dzieckiem. Nie ja powinienem rządzić
światem, ale ktoś, kto z niego nie pochodzi. Ktoś kto go nie kocha.
-W taki razie, chyba teraz już nikt nie ma nad nim władzy.
Śmierć zrobiła się bardzo smutna i zaczęła schodzić z góry, ale drugą stroną.
Na drugim zboczu góry znajdowała się mała osada, przez którą prowadziła tylko jedna droga.
-Poczekaj chwilę, mam tu obowiązki – powiedziała do mnie i skierowała się w stronę domów.
Siedziała tam na ziemi pewna kobieta i bujała się w przód i w tył. Płakała trzymając na rękach
chłopca. Śmierć powoli podeszła do nich nie przejmując się ludźmi, bo przecież nie mogli jej
zobaczyć. Kiedy schylała się nad dzieckiem, matka nagle odwróciła się i złapała Śmierć za rękę.
Szarpnęła ja tak, że ta upadła na kolana.
-Błagam! Zostaw go! Zostaw go jeszcze przy mnie!
Śmierć zaczęła szybko wycofywać się i spojrzała na mnie z przerażeniem. Rozglądała się czy i inni
mogą ją zobaczyć, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Zbliżyła się do mnie i powiedziała:
-Czas ruszać dalej.
I nagle ziemia rozsunęła się i zaczęliśmy spadać naszym świetlistym tunelem.
Wylądowaliśmy na jakiejś niedużej polanie. Otaczały mnie liczne drzewa i krzewy, w których
siedziały ptaki napełniające powietrze swym śpiewem. Rośliny były tam niezwykle bujne i
kolorowe. Nagle zobaczyłem jakieś duże zwierze, którego nie rozpoznawałem. Przestraszyłem się,
bo na pierwszy rzut oka wydawała się groźne, lecz ono w ogóle nie miało zamiaru mnie zaatakować
i kontynuowało spacer między drzewami. Rozejrzałem się. Śmierć stała na skraju polany i czekała,
a za chwilę odwróciła się i zaczęła iść.
Podążałem za nią przez ten niezwykły las, a ona coraz bardziej się ode mnie oddalała. Musiałem
zacząć biec, aby nie stracić jej z oczu. Tym bardziej, że cały czas podziwiałem tą niezwykłą
roślinność, której nie mogłem rozpoznać. Nagle drzewa się skończyły i wyszliśmy na piaszczystą
plażę, za którą rozciągała się nieskończona połać wody, spokojna i nieprzebyta w swej głębi i
wielkości. Śmierć stała już po kolana w wodzie odwrócona do mnie plecami i wiedziałem, że na
mnie czeka. Jednak coś mnie zatrzymało, uświadomiłem sobie, że tym razem nie mogę swobodnie
podążyć za moim przewodnikiem. Tym razem to ja musiałem wybrać drogę.
-To już koniec, prawda? Jeżeli pójdę dalej nie będzie już dla mnie odwrotu?
Przez chwilę milczała i myślałem, że wyczerpałem już limit pytań i za chwilę zniknie nic nie
wyjaśniając.
-Tak to prawda. - powoli odwróciła się i popatrzyła na mnie. Cisza zaległa między nami i mimo że
dzieliło nas zaledwie kilka metrów wody czułem, że tak naprawdę jest między nami o wiele więcej.
Ja stałem nad brzegiem tego oceanu, ona stała w wodzie. Słońce przygasało.
-Stąd już nie ma odwrotu?
Lekki, ironiczny uśmiech, który mają wszyscy, którzy wiedzą w tym momencie o jedną rzecz
więcej, ale za to jak istotną, pojawił się na twarzy Śmierci. Wiedziałem dobrze co go wywołało, bo
patrząc na siebie z boku też bym się zaśmiał. Nie znałem samego siebie wcześniej i nie
poznawałem siebie nadal. Wiedziałem co bym wybrał bez wahania na początku podróży i
wiedziałem czego pragnąłbym w tej chwili. Jednak wiedziałem też, że Śmierć nie uznaje niczego
poza własną decyzją. Już nie miałem szans aby powrócić.
-Od początku nie miałem wyboru?
-Nigdy ci go nie obiecałam, poza tym chyba wybrałeś jeszcze przed naszym spotkaniem.
- Od początku chodziło więc tylko o zabawę. To nic dla ciebie nie znaczyło? W takim razie nie ma
na co czekać, ruszajmy bo mój dzień chyli się ku końcowi i słońce dla mnie znika.
Śmierć milczała, lecz wyglądała tak jakbym swymi słowami sprawił jej ból.
-Tak to prawda nie dałam ci wyboru. Dlatego teraz wrócisz, a ja odejdę do swej samotności. Tym
razem cię nie poprowadzę. Będziesz musiał pójść sam.
Powinienem był się cieszyć, że dane mi jest jeszcze trochę czasu, ale czułem smutek i ogarniającą
mnie pustkę. W mojej głowie miotały się tysiące myśli i pytań, nie potrafiłem zrozumieć, lecz tylko
dwa słowa wybrzmiały nad taflą wody, skąpane w ostatnich promieniach słońca.
-Po co?
- Dla wiedzy – uśmiechnęła się smutno – Nie przyszłam na darmo,tylko tym razem nie chodziło o
człowieka.
I zaczęła odchodzić. A kiedy tak unosiła się jednocześnie znikając, zdawało mi się, że ujrzałem
pojedynczą łzę na jej bladym, odległym policzku.
- Lecz każda wiedza ma swoją cenę. - ostatnie jej słowa zabrzmiały jakby wypowiedziane z
zaświatów, stłumione, jednak przejmujące.
-Jaka jest moja? Czekaj! Nie odchodź proszę! Zostań ze mną - ale ona już zniknęła, a jej duch
uniósł się nad wodami, tak jak na początku świata. W tym momencie poczułem jakąś
niewytłumaczalną tęsknotę i smutek. Już jej nie było. Poczułem tylko na ustach ciepłe tchnienie
wiatru, niczym pocałunek, i spadłem z powrotem w ciemność.
****
Ciepły wiatr wlewający się przez otwarte okno głaskał mnie po twarzy, kiedy obudziłem się
leżąc na twardej podłodze. Pulsowanie krwi rozsadzało mi głowę i drażniła mnie szorstkość
ubrania. Miałem dziwny sen, bardzo wyczerpujący. Chyba sen,bo były to wydarzenia zbyt
niezwykłe, jak na rzeczywistość. Podniosłem się i rozejrzałem po zagraconym pokoju. Leżały tu
wszystkie moje prace i badania. Właściwie to była kwintesencja mojego życia. Przynajmniej do
niedawna. Oparłem się o biurko i rozejrzałem. Nagle jedna z książek upadła na ziemię. Schyliłem
się, żeby ją podnieść i zobaczyłem, że jest otwarta, a na prawie pustych stronach były tylko dwa
słowa:
„Nowy początek”
Odłożyłem ją na miejsce i wyszedłem z domu. Kiedy tak szedłem przez ulicę widziałem ludzi,
którzy się uśmiechali. Co chwilę zatrzymywali się i rozmawiali z coraz to nowymi osobami. Nie
mieli w oczach tego strachu, który pamiętałem. Patrzyli na siebie wzrokiem pełnym zaufania i
dobra. Koło mnie przebiegło ciemnoskóre dziecko, które za chwilę wskoczyło na ręce swojej mamy
śmiejąc się w głos. Minęła mnie też jakaś rodzina. Kobieta, mężczyzna i mały chłopiec.
Rozpoznałem ich twarze, choć nie wiedziałem skąd mógłbym ich znać. Wtedy napotkałem
spojrzenie, którego brakowało mi od tak wielu lat. Zapomniana bogini siedziała na ławce i czekała
na mnie. Poczułem, że coś jest inaczej i wtedy zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem cenę.
Wiedziałem już, że ludzie przestali umierać.

Podobne dokumenty