Emilia Wójkowska_wyróżnienie w kategorii proza

Transkrypt

Emilia Wójkowska_wyróżnienie w kategorii proza
Emilia Wójkowska "April -­‐ moje chaotyczne myśli"-­‐ fragment 27 maja Gorzkie łzy spływają żałośnie po rysach mojej twarzy, by kontynuować swą drogę na piersiach, a raczej kościach, które znajdują się w ich miejscu. Obojczyki wystają ostro, przypominając o swojej obecności. Fioletowa sukienka ze subtelnym wycięciem na piersiach wisi na mnie, niczym na przysłowiowym wieszaku. W jednej z rąk, szczupłej jakby u jedenastolatki, trzymam puderniczkę, w drugiej zaś pędzel. Przyglądam się sobie uważnie, nakładając na lico grubą warstwę tego cudu. Patrząc, staram się nie widzieć... Koszmarnie zmęczonej twarzy, potwornie naciągniętej, głównie pod oczami oraz przy kościach policzkowych. Te zapadły się głęboko, co sprawia, że nietrudno wysnuć przykry wniosek -­‐ twarz umarła. A przecież tak tego pragnęłam -­‐ być idealnie szczupłą, perfekcyjną, nieskazitelną pięknością. Analizuję bacznym spojrzeniem, jak zahipnotyzowana, każdy detal swego lustrzanego odbicia, chociaż nie do końca się rozpoznaję. A mimo to nadal jestem jasno niezadowolona z wyglądu, do którego się doprowadziłam. Próbuję na próżno nadać swym zapadniętym policzkom świeżości. Oczy barwy oceanicznego błękitu z nutą słonecznego blasku już dawno przygasły, na ich miejscu pojawiło się puste, ziejące obojętnością spojrzenie. Słońce w nich wygasło, jak twierdzi szereg osób -­‐ zaszło. A jednak tak niewielu potrafi zauważyć w nich druzgocący krzyk wołający o pomoc, chociaż niemal namacalny, a jednak ignorowany. W sumie.. Myślę, że więcej osób go widzi! Och, jestem tego pewna. Tylko ludzie są zbyt słabi, aby mi pomóc, a może raczej samolubni? Tak -­‐ to tchórze i ignoranci. Jestem o tym przekonana, a do tego są jeszcze egoistami! Ale cóż, aktorzy z nich kiepscy. Mogę raczej wymieniać wady, trochę ich zaobserwowałam ostatnimi czasy. O tym później. Sine usta, na których pojawił się drwiący uśmiech, zakryła teraz krwisto czerwona szminka, nieco komicznie prezentująca się z nadal parszywie wyglądającą cerą. -­‐Cholera, jestem taka piękna -­‐ drwię sama z siebie. -­‐ Tego chciałam i oto na waszych oczach spełnia się moje marzenie. Cofnij -­‐ wasze! Oto ja! Wykreowana przez was.. Ach, widzę zaskoczenie w spojrzeniach! -­‐ Przerywam na chwilę mój monolog, przy tym przerzucając swe krótkie, sięgające zaledwie za ucho, potargane włosy na bok. Pukle, które znowu własnoręcznie obcięłam domowymi nożyczkami. W nagłym ataku furii cięłam niedbale, przez co zabieg nieco różnił się od profesjonalnej wizyty u fryzjera. Zaliczam go raczej do spontanicznych czynności, zdecydowanie odbiegających od codziennej monotonii goszczącej w mojej marnej egzystencji. Wygląda to nieco żałośnie i wstrętnie, choć czymże to w porównaniu z niestarannie nałożoną na włosy niebieską farbą? Ta odznacza się fantastycznym odcieniem, widocznym już z... Uwaga! Kilkuset metrów. Czy aby nie zmiana wyglądu, próba zwrócenia na siebie uwagi, nie jest jednym z punktów na mojej tajemniczej liście? Na dekalogu osoby panicznie obawiającej się o każdy kolejny dzień swego 1 życia, czytaj mnie. Tonący brzytwy się chwyta.. Jednak skądże ta persona może wiedzieć czy jutro nie zdecyduję się połknąć garści tabletek, podciąć sobie żyły czy też wbiec pod jadące ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością auto ciężarowe..? Cóż, tyle już było koncepcji. Były i mniej wyszukane i niezbyt ambitne, jeśli w ogóle można użyć tych słów, jak na przykład wtargnięcie do klatki zagłodzonych psów, wbicie noża w klatkę piersiową lub skok z biurowca. Siedzę przy małej antycznej komódce, naprzeciw której ustawione jest niewielkie lustro. Rękoma obejmuję drobną, zapadniętą twarz, sprawdzając tym samym, czy aby na pewno nie przytyłam od ostatniego posiłku, który miał miejsce jakieś piętnaście godzin temu. Badam każdy zakamarek mego ciała, oddychając przy tym nerwowo. Z niesłychaną czułością głaskam wystające kości obojczykowe. Właściwie to calutki czas je dotykałam, napawając się dumą i pewnego rodzaju rozkoszą. Tak, to jest coś! Nareszcie mi się udało! Niemal dławię się z radości. Całe to sadło nie jest już moją bajką, nie dotyka mnie w żadnym stopniu. Patrząc z boku, można zauważyć przesadną czułość i ceregiele niewarte zachodu.. Ale nie dla mnie! Każda pieszczota, wszelaki jej detal stanowi pewnego rodzaju rutynę. Te zabiegi sprawiają, że czuję przyjemne ciepło w podbrzuszu oraz wewnętrzną harmonię z powodu zaznania codziennej rozkoszy, co nie zakłóca harmonogramu. Śmieszne to moje życie! Z oczu płyną łzy przepełnione smutkiem, żalem, ogromną frustracją wynikającą z zachowania ludzi. Jednocześnie jestem skora do dumy i radości, która mnie rozpiera z powodu dojścia tu, gdzie się teraz znajduję, o czym świadczą szerokie, nieco cynicznie wykrzywione ku górze, usta. Mowa oczywiście o stanie fizycznym, nie miejscu czy tym bardziej stanie psychicznym, z którym zresztą chyba nigdy nie bywało dobrze. Podsumowując najprościej, na mojej twarzy widnieją łzy i uśmiech, z czego nic nie jest sztuczne, co w dzisiejszych realiach wydaje się być abstrakcją. Ze mnie to faktycznie jest niezły szaleniec! Nie dość, że obligatoryjny autsajder, to szaleniec! Bijcie pokłony, moi mili! Ale wracając -­‐ jestem marionetką w waszych rękach. Tak bardzo cierpiałam z powodu tych wszystkich gorzkich słów. A teraz? Jak się prezentuję? -­‐ Mówiąc to, stoję przed lustrem. Wspinam się na palcach, by ma mizerna sylwetka nie niszczyła nieskazitelnego efektu, który widzę tylko i wyłącznie ja. Z lubością głaszczę wystające kości biodrowe, które doskonale podkreśla sukienka. Nogi szpetnie chude, niczym dwa patyczki, rozstawiam szeroko, napawając się ich widokiem. Kochani! Nie martwcie się jednak, nie mam wam tego za złe, otóż nie! Czuję się teraz doskonale, bez przykrych słów, oceniających mój zbędny balast w postaci tłuszczu. Nie brakuje mi ich, odzwyczaiłam się... Muszę przyznać, że wolę już perfidne przypatrywanie się na ulicach, wasze przerażone buźki, wykrzywione twarzyczki czy też słowa szeptane z przestrachem i obrzydzeniem. W końcu tylko oceniacie mnie. -­‐ Krzywię z niesmakiem twarz, zbliżając ją przy tym bardzo blisko lustra. Kilka cali dalej mój nos zetknie się z nim, a tymczasem zdrapuje z niego mały strupek. -­‐ Robiliście to całe moje życie, czemu więc macie zaprzestać? Kto wam tego zakazał? A czy był przedtem ten, który dał do tego prawo? Otóż nie. Sami sobie pozwoliliście na to wszystko, tym samym pozwalając mi na zmianę. Dziękuję, skarby wy moje. Jesteście tacy szlachetni. -­‐ Szybko ścieram jedną z napływających do oczu łez. Teatralnie macham ręką, by na pięcie odwrócić swą twarz. -­‐ Wyuczone gesty. Tylko dla was. Głowę przewiązuję czarną bandaną, na chudziutkie nogi wsuwam duże, czarne buciory, a na wystające koślawo ramiona zarzucam skórzaną kurtkę, po czym szybkim krokiem wychodzę z domu. 2 Skoro przed chwilą wyglądałam komicznie, to teraz.. Wyglądam chyba naprawdę odrażająco. Maszeruję żwawym, zamaszystym krokiem w kierunku mojego celu podróży. Mijając swe odbicie w wystawach sklepowych, widzę małego, przygarbionego skrzata. A może raczej upiora. Przypominam naprawdę jakieś koślawe, pomarszczone, zagłodzone coś. Ciężko mówić o gracji, gdy rozchodzi się o mój sposób bycia, poruszania czy cokolwiek ze mną związanego. To raczej nie pomaga w budowaniu wizerunku osoby silnej i niezależnej. Ale chwila, stop! Czy ja w ogóle tego oczekuję od siebie, czy dążę do tego? Przystaję niespodziewanie, po czym przyglądam się z zachłannością jednej z mnóstwa witryn sklepowych. Mą uwagę przykuwa plakat. Na nim przedstawiona jest perfekcyjna kobieta. Idealna pod każdym względem, nawet najwytrawniejszy krytyk mógłby mieć nie lada problem, aby przyczepić się do czegokolwiek. Ze ślicznym uśmiechem wymalowanym na ustach, rękoma opierającymi się na biodrach prezentuje obcisłą karmazynową sukienkę, która na jej wręcz nieskazitelnym ciele wygląda kusząco, a przy tym szykownie. Piękność wygląda tak... swobodnie. Mimo wszystko zauważam u pozującej również takie atuty jak śliczne dołeczki czy błyszczące, długie blond loki. Dawniej, jako pulchny dzieciaczek, zwracałam uwagę głównie na całokształt człowieka, poszczególne jego walory, a nie tłuszcz. Brednie! To tylko śmieszny plakat -­‐ śmieję się w duchu. Zdenerwowana odskakuję w bok, po czym prawie biegnę przed siebie, starając się nie zauważać, a raczej ignorować spojrzenia mijających mnie z naprzeciwka. Widzę okrutną mieszankę, jest i obrzydzenie, szok, ale i współczucie. Nie można nie zauważyć szyderczych uśmiechów, ale i tych pocieszających. Nie mam ochoty na nie patrzeć, a mimo to patrzę. Co za dysonans poznawczy! Nie chcę, ale ich widzę. Napawam się dumą z powodu mego wyglądu, a zarazem chce mi się płakać. Dążę do tego, by być obojętną, niezależną od ich oceny, a jednak staram się im ciągle coś udowodnić. Zaraz oszaleję. Skręcam w stronę stacji kolejowej i już po parunastu krokach i milionie sprzecznych myśli, stoję przed starym, burzącym się piętrowcem. Budynek jednorodzinny powstał jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej, przez co wygląda niezbyt obiecująco dla władz miasta. Już kilka lat temu został uznany za zbędny, no i zapadł na niego wyrok -­‐ zburzyć. Jednak do dziś nikt się nim nie zainteresował. Na dowód, że ktokolwiek mógł rozpatrywać los tego miejsca, pozostała ciężko dostrzegalna, zardzewiała tabliczka głosząca o planach na przyszłość. Cegła barwy hebanowej nadaje swoisty wygląd, wręcz odmienny. Wybite szyby i pajęczyny, które są widoczne już na zewnątrz sprawiają, że moje oczy świecą na sam widok ruiny. To oaza spokoju, mój mały eden, który większość ludzi mija bez mniejszego zainteresowania. Po prostu gnając przed siebie w codziennym chaosie, naznaczającym każdy kolejny dzień czy komentując krótkim skrzywieniem twarzy, co ma najprawdopodobniej obrazować niezadowolenie i dezaprobatę. A niech sobie komentują, mam to w nosie! Dzieli nas czeluść nie do pokonania, bo jak ją przejść, gdy brak chęci z obu stron? Póki co nie zapowiada się na chociażby znikome porozumienie. Rozglądam się niespiesznie, by stwierdzić, że nikogo nie ma w pobliżu, co nie wydaje się być niczym nowym. Podnoszę wysoko chudziutką nogę, by drugą oprzeć o jedną z fortunnie wystających cegieł i tym samym wybić się od ziemi. Już po chwili jestem po drugiej stronie okna, przez które przedostałam się do środka. Panuje tam przyjemny półmrok, mimo że na zewnątrz aktualnie trwa w najlepsze środowy, majowy poranek, a słońce razi niemiłosiernie w oczy. Obracam się za siebie, by impulsywnie przejść przez pomieszczenie, które niegdyś najprawdopodobniej odgrywało rolę pokoju dziennego. Świadczą o tym zniszczone deski, mogące służyć za regał, szafę czy komodę. Zaś przed starą, wypłowiałą i podartą sofą zajętą przez szczury, których to nie brak w owym miejscu, mógł być 3 ustawiony mały stoliczek. Na nim niebieski, przyjazny dla oczu wazonik, a w środku jakieś kwiatki, również będące przyjemnym widokiem. Przy tym cała rodzina mogła zbierać się razem o określonej porze dnia, by przedyskutować miniony dzień. Tak bym chciała, aby u mnie w mieszkaniu panował taki system, aby było to najzwyklejszą rutyną. Mogłoby być tak pięknie, może czułabym wtedy więź z rodzicami, a nie brałabym ich za zwykłych współlokatorów, tak bardzo dalekich i momentami mi obojętnych... Wchodzę po niebezpiecznie trzeszczących schodach do góry, po czym przechodzę przez jedno z pomieszczeń do samego okna. Nie zauważam na mej drodze nic poza oknem, do którego się kieruję. W końcu jestem tu tak często, każdy detal i kąt wydają mi się być znajome. Nie pamiętam już sama, kiedy przyszłam tu na moje pierwsze wagary. Możliwe, że było to wtedy, gdy rozpoczęły się te całe prześladowania, kamienie rzucane w moją stronę, kule przykuwane do mych nóg... Wydaje mi się, że to tu po raz pierwszy myślałam o zmianie swego życia, swojego wyglądu, stosunku do ludzi, pojmowania rzeczywistości... Zmiany, zmiany, zmiany. Tu też pomyślałam o jednej, która mogłaby całkowicie odmienić wszystko. Tak, pomyślałam o śmierci, która nie musiałaby łagodzić bólu, a całkowicie go przerwać. Piękna myśl, aczkolwiek wtedy, w tamtym momencie.. To było tylko głupie marzenie, które zawsze raptownie coś zmieniło, rozwiało wątpliwości... Widziałam wówczas jakąś szansę. A teraz? Nie wiem już sama czy jest sens kontynuować to wszystko. Siedzę po turecku przed rozbitym oknem, a raczej czymś, co je przypomina. Nie ma śladu po szybie, pozostała tylko rama, przez którą spoglądam przed siebie. Widzę rozpościerającą się przede mną stację oraz tory kierujące się w nieznane, obiecujące mi lepsze jutro, obiecujące jakkolwiek jest to możliwe -­‐ szczęście. Nie jestem pewna, czy ktoś normalny mógłby w nich zauważać cokolwiek prócz zardzewiałych szyn, kojarzyć z czymś innym aniżeli niewygodną podróżą pociągiem. Ja jednak widzę nadzieję, bo w końcu one prowadzą w nieznane, w miejsca, które mogłyby okazać się lepszymi. Przestrzeń, gdzie ludzie będą dobrymi, uczynnymi, przyjaznymi mieszkańcami... Siedzę cicho, raz po raz ocierając znowu cieknące łzy. Nie potrafię ich powstrzymać, nie mam nawet pewności, czy chcę tego. Tu nie muszę ich zatrzymywać, mogę spędzić cały dzień, nie udając się do szkoły i nie wracając do domu o godzinie, o której powinnam wrócić z zajęć. Nikt mnie nie znajdzie, zresztą nie mam wątpliwości, że nawet nie zaczną szukać. Zasada jest jedna -­‐ masz być w domu przed dwudziestą drugą. Tym samym postawię na sobie krzyżyk i udowodnię im, że faktycznie nie ma dla mnie nadziei. Ale po co mam się tam udać? Czy jest jeszcze sens? Z powodu kilku wizyt w ośrodku dla anorektyczek i poprzedzających je pobytów w szpitalach powstało dużo zaległości. Może i byłabym w stanie je nadrobić, ale jak, skoro dochodziły do tego krzywdzące słowa, wbijane niczym nóż w serce. Szydercze pytania, po co ja to właściwie robię, skoro wyglądam już jak kościotrup. Gdyby tylko o to pytali... Słowa były straszne, momentami czułam, jakbym dostawała w twarz. Niekiedy ludzie nie mają serca, nie mają uczuć. Z czasem nie potrafiłam już nic, prócz liczenia kalorii, w końcu one są wszędzie. Doszłam do takiej perfekcji, że wystarczy tylko wziąć do ręki produkt, a ja wiem, ile zawiera w sobie nieznośnych małych cyferek. To właśnie one nie pozwalają mi jeść, a tym samym tyć. Mam na to sposób! Jest to sposób doskonały, swego rodzaju obietnica nie do złamania. Produkt odkładam na bok, a do siebie kieruję magiczne zaklęcie, które powtarzam jak mantrę -­‐ jesteś piękna, jesteś piękna, jesteś piękna. Można by dołożyć i chuda, ale po co? W końcu w braku tłuszczu tkwi całe piękno, czyż nie? 4 Oczy napuchły mi strasznie, czuję to. W duchu dziękuję za to, że nie wpadłam na wspaniały pomysł pomalowania ich. A przecież jak co dzień i dziś rano starannie dopracowałam każdy element mego wizerunku. To swoista czynność, dobór charakteryzacji do wypadającego na dziś scenariusza. Jak mi głupio i nieswojo, że tylko ja nie znam swej roli i przychodzi mi improwizować całą sztukę, czytaj całe życie. Kto właściwie jest jej reżyserem? Kto ma scenariusz? Kiedy przyjdzie mi go poznać? Kiedy przyjdzie mi odetchnąć za zasłoniętą już kurtyną? Momentami zastanawiam się nad jedną kwestią, właściwie to męczy mnie ona już od dłuższego czasu. Czy ludzie nie traktują mnie jak swego rodzaju rozrywki? Czy moje życie nie jest uważane za nic niewarte zdarzenia, umilające rutynę czyhającą na nich na każdym kroku? Może wydawać się to śmieszne, ale jednak oddziałuje to wszystko na mnie i moje ja. Bo to chyba pod wpływem ludzi zmieniam się, odurzona ich słowami i czynami, każdym gestem, drobniejszym czy też tym większym. Ja – mała, nic nieznacząca aktorka na wielkiej scenie życia… Już od małego powtarzano mi, jaka ze mnie pulchna kuleczka. Rodzina śmiała się, nierzadko porównując do kuzynostwa. Mamusia przez calutkie dzieciństwo szczypała w bok małą April, by szeptać jej do ucha, że jest jej małą kluseczką. Tak, to były początki. Ale wszystko ma swój start, łącznie z moim małym piekłem. Już za czasów szkoły podstawowej było mi ciężko. Dzieci potrafią być okrutne, z domu wynoszą nietakt i brak tolerancji, co bardzo mnie dotknęło. Wytyki były przykre, rymowanki na temat ciałka i śmiech powodowały morze łez spływających z moich oczu. Ale to wcale nie pomagało, gdy na domiar złego po powrocie do domu i krótkiej relacji z minionego dnia, mama zapewniała, że wyglądam słodko. Mawiała, że nie ma co się przejmować, wpychając przy tym do moich ust wysokokaloryczną porcję obiadu. Ciocia, mieszkająca zaledwie kilka kilometrów od nas, była częstym gościem w naszym mieszkaniu. Ta, nieco większych gabarytów, przytulała mnie do swoich pełnych piersi, powtarzając, że my czujemy się dobrze ze swoim ciałkiem. Ciociu, gdybyś ty tylko wiedziała, jak bardzo mnie smuciły Twoje porównania. Czułam się wtedy jeszcze podlej, jeszcze bardziej duża. W gimnazjum było parszywiej, ponieważ ludzie byli bardzo bezpośredni. Niby nic awangardowego, całkowita norma, podłość ze strony drugiego człowieka. Ale to tam wszyscy rówieśnicy odwrócili się ode mnie, przez co wpadłam w głęboką depresję cudem wcześniej niezauważoną. To tam pierwszy raz zamknięto mnie w toalecie szkolnej. Tam też udekorowano moje ubrania okropnie cuchnącą mazią, okrzyknięto klasowym pasztecikiem. Wystarczyło, że jedna osoba nazwałam mnie grubą świnią oraz orzekła w sposób arbitralny, że jestem człowiekiem bezwartościowym, a wokół szydzono, odsuwano się. Tak, właśnie to było początkiem gnębienia przez całe trzy lata. Przyrównanie mnie do zwierzęcia. To waga stała się powodem, do okrzyknięcia mnie królową burgerów, czy też wywłoką... Te konfabulacje były okrutne! -­‐ Wykrzywiam twarz, na której maluje się cierpienie pomieszane ze złością. -­‐ A przecież większość wiedziała o tym, jak mocno były naciągane. One były oczywistą nieprawdą, bo cóż może mieć moja waga do sposobu bycia? Ale kto by starał się to sprawdzić, nawiązać chociaż znikomy kontakt.. Bądź co bądź tam, w owej szkole, zostały wykryte psychiczne zaburzenia, a moją jedyną "przyjaciółką" stała się pani pedagog. Mimo szczerych chęci była odbierana przeze mnie jako wróg, przez co nie mogła do mnie dotrzeć, a tym samym pomóc w jakikolwiek sposób, w którego istnienie już dawno zwątpiłam. Jednak dopiero pod koniec gimnazjum skonsolidowałam się z bulimią, która była idealnym wprowadzeniem na drogę anoreksji. Z pierwszą szybko skończyłam, po osiągnięciu planowanych 5 rezultatów. Dobrnęłam do ustalonych przez siebie czterdziestu pięciu kilogramów, po czym powiedziałam "stop". Nie było to niczym trudnym, bo co jak co, ale silna wola jest moim zgoła najsilniejszym atutem, którym mogę się chełpić. A sama zabawa w wywoływanie wymiotów czy branie środków przeczyszczających nie była niczym przyjemnym. Zaś druga towarzyszy mi do chwili obecnej. Kompan na dobre i złe, bratnia dusza.. Tak, spoufaliłam się z moją sytuacją! Nie jestem pewna, czy powinnam się zamartwiać, czy też szaleńczo śmiać. Gimnazjum to taki czas początków rozwiązywania problemów, jeśli tak to można nazwać. Prócz moich nowych przyjaciółek w niedoli, znalazłam inny patent, na który wpaść mogła tylko moja jakże inteligentna osoba! Remedium śmieszne oraz prymitywne – alkohol. Kilka kropel magicznego płynu pomagało.. Sprawiało, że przez chwilę zapominałam o tym, jak niewiele znaczę... -­‐ Przecieram oczy, które ostatnimi czasy zdecydowanie zbyt często się pocą! -­‐ Jak niewiele znaczę dla ludzi, którzy nienawidzą mnie za... No właśnie za co? Powiedzmy, że za nic. -­‐ Szybko zakrywam dłońmi usta, by nie wybuchnąć paranoicznym śmiechem. Kołyszę się lekko, nadając tempo w rytm bicia mego serca, które szalenie przyspieszyło. -­‐ Ludzi, którzy na każdym kroku chcą uprzykrzyć życie. Ludzi, którzy w każdym momencie mego bytu czuwają, bezczelnie przypatrują się każdemu postawionemu krokowi. Ludzi, którzy wyłapią każde niewłaściwe posunięcie, by wkroczyć nagle, szybko, niepostrzeżenie... Żeby z podłym uśmiechem wymalowanym na ustach, nieadekwatnie do sytuacji i uczuć kłębiących się we mnie, wytknąć błąd... Boję się samego faktu, że to może nastąpić w każdej chwili. Boję się żyć, moi mali kaci, zabijacie mnie niespiesznie. Każdy cios jest na wagę złota, każdy cios ma na swój udział, każdy cholerny cios, chociaż pojedynczo zadany może przypominać draśnięcie, ale dopinając do reszty, tworzy jedną z wielu głębokich ran. Szram, które już się nie zagoją. -­‐ Kończąc wywód przestaje się kołysać, a ostatnie słowa wyszeptuję cicho w przestrzeń. Zaś przy finalnym poruszam tylko spierzchniętymi ustami, co może przypominać bezzębną staruszkę, dla której podniesienie się z pozycji leżącej do pionu, stanowi nie lada problem. Kobiecinę, z której wybyły siły witalne, tak jak ze mnie ostatnimi czasy. Stop! Ostatnimi laty. Jak śmieszy mnie moje życie. Jak zabawnym wydaje się być starszy pan w parku, proszący, abym zjadła kromkę chleba. Jak komiczna jest też mijająca mnie na ulicy kobieta, która patrzy z wyższością. A spotkana w parku korpulentna dziewczyna w moim wieku, starająca się wcisnąć mi do rąk lukrowane ciasteczko? Wydaje się być równie niepoważna, co szczupła (nie myl proszę z zagłodzona!) dziewczyna z monopolowego, podle śmiejąca się prosto w twarz. Moje życie to istna sielanka! Swoją drogą, nierzadko ostatnimi czasy towarzyszy mi wisielczy humorek. No, ale wracając, to na każdym kroku spotyka mnie nietypowa sytuacja, przepełniona arcyśmiesznym charakterkiem. Nic tylko być spokojnym, nieprawdaż? Mimo to z moich oczu płyną gorzkie łzy, których nie potrafię już zahamować. Może dlatego, że to nie ja mam się śmiać a widzowie tego przedstawienia? To dowód mojej bezsilności, ale i autentyczności. Rwanie włosów z głowy nie pomoże, lecz cóż ja więcej mogę? Co więcej mi pozostało, prócz siedzenia tu, w tym starym budynku i rozmyślania o całym moim bycie..? Łkając bezsilnie i nieco piskliwie, dotykam po raz kolejny mego ciała. Do tego czuję dreszcze i momentami nieprzyjemne spazmy mięśniowe. Jedyne czego jestem pewna to, że ciało jest tym, co mi pozostało, co nie zada bólu i cierpienia. Chociaż to przez nie przechodziłam katusze... Nie, nie mogę tak myśleć. Muszę wziąć się w garść. Obwinianie samej siebie to ostatnie, czego mi potrzeba. Przez ten etap już przechodziłam, nie wracajmy do niego. Jest też jeszcze jedna myśl towarzysząca mi 6 wiernie przez całe życie -­‐ Dlaczego? Dlaczego oni mi to robili? Dlaczego wybrali mnie na celownik? Prób wytłumaczenia tak wielkiego okrucieństwa było wiele, po co się nad tym rozdrabniać. Wiem tylko, że nie zaufam już nikomu, nawet jeśli znalazłby się śmiałek... Nie, nie ma mowy. Nie potrzebuję nikogo obok. Czuję się dobrze sama z sobą, bez kogokolwiek. Gdyby jednak był, drogi przyjaciel, którego zawsze kreowałam w mych marzeniach... Ach, gdyby On był! Wtedy... -­‐ Przykładam dłonie do ust, wkładam nieświadomie do nich palce, na ustach pojawia się szaleńczy uśmiech, przy czym oczy lśnią z rozgorączkowania, co zdarza się niesłychanie rzadko, ale już po niespełna sekundzie gasną. -­‐ Wtedy by zranił, czego nie przetrwałabym. Co za drań! Ale przecież Go nie było. Nie było brata, który stałby się moim aniołem stróżem. -­‐ Wyjaśniam sobie, niczym mama nieznośnemu sześciolatkowi, że nie może kopać małej Anki z sąsiedztwa, chociaż to małe rozkapryszone dziewuszysko... -­‐Tłumaczę sobie ze stoickim spokojem, że żadnego przyjaciela nie było i nie będzie. Tym samym zamykając się jeszcze bardziej na ludzi. Odseparowuję się od istot, przez które boję się niekiedy wyjść na ulicę. Które sprawiają, że momentami zwykłe wyjście do sklepu stanowi dla mnie tytaniczny wysiłek. Przez tych, co już dawno nie stoją na piedestale mojej hierarchii wartości i potrzeb. Co zaś stoi na jej szczycie? Marzenia. W końcu od dawna bujam w obłokach, śniąc o idealnej rzeczywistości, co w moim przypadku już nigdy nie nastąpi. Zadumana, zagubiona w dwudziestym pierwszym wieku, w którym ludzie czerpią przyjemność z ludzkiego nieszczęścia -­‐ ja. Nie mam chyba ochoty zastanawiać się nad tym wszystkim, tyle razy już to czyniłam. Nic tylko teraz popatrzę na pociąg, który wyrusza właśnie ze stacji. Ach, dokąd ty zmierzasz? Jak długi ciągnie się sznur wagonów! Czy tam, gdzie podążasz, jest lepiej? Czy jest tam rzeczywistość, w której każdy się odnajduje, a tym samym czuje się wolnym i spokojnym człowiekiem? Naprawdę może istnieć takie miejsce? Eden, gdzie każdy będzie sobie bratem..? Nie patrzcie na mnie, o nie! To przedstawienie biegnie ku końcowi. Zasłońcie kurtynę mego życia. Proszę, wygłodniałe hieny, pragnące wyzbyć mnie finalnych sił i szczęścia... Ach, miejcie wy ostatki honoru, chociażby szczątki swej godności. A tym samym pozwólcie mi być, pozwólcie mi żyć, bo w końcu jesteśmy tacy sami... Ach, chociażby dajcie mi chwilę, bym mogła przygotować się do następnego aktu. Obiecuję wam, przyłożyć się najlepiej jak potrafię, bo ten, nie śmiem przeczyć, może być mym ostatnim. 7 8 

Podobne dokumenty