Poklady niepamieci

Transkrypt

Poklady niepamieci
svoja.org
Jan Maksymiuk
Z bliższych pokładów niepamięci
1.
Mój pradziadek miał na imię Łukian. Zmarł w 1917. Ten rok wraz z jego imieniem i
nazwiskiem jest wypisany na betonowym krzyżu na cmentarzu parafialnym w Klejnikach, w
północno-wschodniej Polsce. Właściwie niewiele więcej o nim wiem. To znaczy nic konkretnego
oprócz jednej na wpół fantastycznej historii, usłyszanej w dzieciństwie od mego dziadka Iwana.
Otóż na dwa lata przed śmiercią pradziadka Łukiana car Mikołaj postanowił uchronić
swój ruski prawosławny lud na zachodnim brzegu Imperium Rosyjskiego przed rzekomym
okrucieństwem Niemców w wojnie, która później uzyskała miano pierwszej światowej. Według
carskiej propagandy, nadciągające germańskie hordy miały palić wszystko i mordować
wszystkich napotkanych na swojej drodze. Popi w cerkwiach mówili to samo. I pierwsi dali
przykład swoim wiernym, pakując cerkiewny majątek i wyjeżdżając na wschód.
W 1915 władze carskie przemieściły w głąb imperium około półtora miliona ludzi z
zachodnich krańców Rosji. W szerokim pasie, obejmującym Wileńszczyznę, Grodzieńszczyznę,
Białostocczyznę i białoruskie Polesie, pozostały jedynie opuszczone wsie lub pogorzeliska (bo
carscy kozacy po ewakuacji spalili wiele wsi) oraz cerkwie bez krzyży i ikon. Pozostali też
katolicy i Żydzi, których car-batiuszka niezbyt chętnie widział w sercu swego imperium.
Według opowieści mego dziadka, drogę jego rodziny na wschód późnym latem 1915
roku przecięli niemieccy żołnierze w pikielhaubach i kazali zawracać. Nie wiem (czy może nie
zapamiętałem?), skąd dokładnie dziadek wrócił z nieudanej wyprawy w głąb Rosji do naszej
wsi Lachy na Białostocczyźnie. W każdym razie nie mogło to być zbyt daleko od naszego
rodzinnego gniazda.
Lud prawosławny Białostocczyzny w 1915 ciągnął na wschód na furmankach, które
oprócz całych rodzin musiały pomieścić także najniezbędniejsze rzeczy, nie mówiąc już o
zapasach sucharów. Moi przodkowie ruszyli na wschód jako jedni z ostatnich, najpewniej więc
mieli jeszcze daleko do stacji kolejowych w Słonimiu albo Baranowiczach na Białorusi, skąd
wielu ówczesnych uciekinierów przed kajzerowskimi Niemcami wyruszyło pociągiem w
dalszą drogę do Rosji.
Niemcy w pikielhaubach w 1915 zawrócili naszą rodzinę do domu. Zurück. Car Mikołaj
nie chciał pozostawić swojemu adwersarzowi z Berlina niczego oprócz spalonej ziemi, by
szybciej go stamtąd wykurzyć, gdyby odwróciły się losy kampanii wojennej. Taką zwycięską
taktykę sto lat wcześniej zastosował wobec Napoleona Bonaparte inny car, Aleksander. A kajzer
Wilhelm, co zrozumiałe, pragnął, żeby na zdobytych terytoriach pozostało jak najwięcej rąk do
pracy, które mogłyby zaopatrywać jego żołnierzy w Speck, Brot i Eier. Ludzie w mojej wsi raczej
nie należeli do poliglotów, ale wszyscy wiedzieli, co znaczą niemieckie słowa Speck, Brot, Eier. A
także znali słowo zurück. Niemcy poszli sobie z naszych stron w 1918 roku, ale znowu byli
zurück w 1941. Ci również potrzebowali Speck, Brot i Eier.
Pradziadek Łukian wrócił więc z rodziną do opuszczonych Lachów. Dokoła stały puste
wsie: Klejniki, Hukowicze, Kożyno i Gorodczyno. Ile osób wróciło razem z pradziadkiem? Były
z nim na pewno jego dzieci — Iwan, Borys, Wasil i Nadzieja. O jego żonie, a mojej prababce, nie
pozostał jednak żaden ślad w rodzinnej pamięci. Choćby imię na krzyżu cmentarnym w
Klejnikach. Czas, gdy mogłem kogoś o nią zapytać, minął bezpowrotnie. Mój dziadek Iwan
zmarł w 1979, jego dwaj bracia i siostra też już dawno nie żyją. Na pradziadku Łukianie — to
svoja.org
1
svoja.org
znaczy na trzecim pokoleniu wstecz — urywa się moja historia rodzinna. Kim była moja
prababka? Z jakiej wsi pochodziła? Zniknęła w gęstej mgle chłopskiej niepamięci.
Ostatnie dwa lata swego życia, jeśli wierzyć opowieściom dziadka, pradziadek Łukian
spędził w niesamowitej scenerii dziczejących pól i opuszczonych, butwiejących wsi na
Białostocczyźnie. Pierwsi sąsiedzi zaczęli wracać z ogarniętej rewolucyjną pożogą Rosji dopiero
w 1918. Z pewnością Łukian z synami coś tam siał i sadził, żeby się wyżywić na owej pustyni.
Ale ze wspomnień mego dziadka Iwana o tamtym czasie najbardziej utkwiło mi wyznanie, że
jego ojciec wielokrotnie wyprawiał się razem z nim do okolicznych wyludnionych wsi, gdzie
obaj w cudzych stodołach rozkopywali klepiska, szukając ukrytego zboża. Chłopi opuszczali
rodzinne strony w strachu przed Niemcami, ale rozumowali nadal jak chłopi — skąd wezmą
zboże na siew, gdy wrócą? Dlatego też wielu z nich ukryło zapobiegliwie trochę zboża w
swoich zagrodach, najczęściej pod strzechą w stodołach, w przewidywaniu przyszłego
powrotu. Mój pradziadek wrócił znacznie wcześniej i postanowił skorzystać z zapasów
należących do innych. Na siew wystarczało mu własne zboże, a cudze sprzedawał Żydom w
Bielsku. A potem kupował wódkę i solone śledzie od innych albo i tych samych Żydów w
Bielsku. W ten sposób jakoś to szło.
Fizycznie ze swoim pradziadkiem Łukianem zetknąłem się w styczniu 1995, kiedy
nieoczekiwanie umarł mój ojciec. Mama zadecydowała, że ojciec ma być pochowany na naszym
rodzinnym miejscu, to znaczy obok swoich rodziców Iwana i Marii oraz dziadka Łukiana. Poza
tym mama oznajmiła mnie i mojemu bratu, że sama chce w przyszłości spocząć obok męża.
Ponieważ miejsca na taki podwójny grób wśród rodzinnych mogił praktycznie nie było, mama
poprosiła grabarzy — gospodarzy z naszej wsi — żeby kopali w miejscu, gdzie spoczywał
pradziadek Łukian. Minęło prawie osiemdziesiąt lat od jego śmierci, więc właściwie nic już z
niego nie pozostało, argumentowała mama. Gdy przybyliśmy na cmentarz z trumną ojca po
nabożeństwie żałobnym w cerkwi parafialnej w Klejnikach, na dnie prostokątnego dołu,
wykopanego w twardej jak beton ziemi, bielały dwie lub trzy kości pradziadka Łukiana. Jedyny
namacalny ślad, jaki został po nim w historii. To zupełnie w porządku, powiedziała mama.
Pradziadek Łukian na pewno nie ma nic przeciwko temu.
svoja.org
2.
Po pierwszej wojnie światowej mój dziadek, nie ruszając się ze swojej wsi, znalazł się w
innym państwie. To państwo nazywało się Rzecząpospolitą Polską i miało innych urzędników
niż carska Rosja. To znaczy, dokumenty w tym nowym państwie pisano w innym, nieznanym
dziadkowi i ludziom z jego parafii, języku. Dziadek, który chlubił się tym, że w szkole dostał
carski dyplom w nagrodę za dobre wyniki w czytaniu i pisaniu po rosyjsku i cerkiewnosłowiańsku, w nowym państwie stał się człowiekiem praktycznie niepiśmiennym.
Ten wymuszony analfabetyzm w nowo powstałej Polsce musiał mój dziadek odczuwać
znacznie dotkliwiej niż upadek Rosji i smutny koniec jej ostatniego cara. Życie dziadka w latach
dwudziestych ubiegłego stulecia — według tego, o czym opowiadał mi w zimowe wieczory w
latach sześćdziesiątych — to długie pasmo zażartych procesów sądowych o ziemię z sąsiadami,
krewnymi i rodzeństwem. Byłem za mały, żeby zrozumieć, czego dokładnie dotyczyły owe
spory, ale w dziadkowych historiach bardzo często przewijało się określenie „komasacja
gruntów”. Musiało zatem z grubsza chodzić o to, żeby w zamian za wiele mniejszych
kawałków pola w różnych miejscach dostać większy w jednym miejscu. A w tym celu trzeba
było mieć sprawę z mierniczymi i adwokatami z miasta, którzy mówili i sporządzali
dokumenty w innym języku niż nasz.
W jakim języku mówił mój dziadek, mój ojciec, w jakim języku mówię ja? Językoznawcy
zaliczyliby go do tak zwanej zachodniopodlaskiej grupy gwar poleskich, które obejmują sporą
2
svoja.org
część obwodu brzeskiego w Białorusi i obwodu wołyńskiego na Ukrainie (białoruskoukraińskie Polesie) oraz Podlasia w Polsce. Większość słów z mojego języka można odnaleźć
zarówno w białoruskim, jak i ukraińskim, zaś ich fonetyka jest bliższa do tego ostatniego. Nikt
u nas jednak nie nazywał tego języka ani białoruskim, ani ukraińskim. Mówiło się „po
swojemu” albo „po naszemu” i te nazwy najzupełniej wystarczały do językowej
samoidentyfikacji. Praktycznie aż do ostatniego spisu powszechnego w Polsce w 2002 roku, gdy
wśród wariantów odpowiedzi na pytanie o język używany w domu zabrakło w arkuszach
spisowych określeń „nasz” albo „swój” dla naszego języka. Ponad 30 000 z około 45 000
zdeklarowanych Białorusinów na Białostocczyźnie określiło „swój” język jako białoruski. Około
półtora tysiąca ludzi nazwało go ukraińskim, najczęściej też deklarując narodowość ukraińską.
Prawda, rzecz jasna, była znacznie bardziej subtelna niż ta urzędowo-statystyczna klasyfikacja.
Nie pamiętam, żeby dziadek choć raz w życiu powiedział coś po polsku. Miał po temu
sporo okazji, ponieważ jedna z jego córek wyszła za mąż za Polaka, a jeden z synów ożenił się z
Polką. Dzieci z tych małżeństw — moi miastowi kuzyni — mówiły już wyłącznie po polsku, ale
dziadek zawsze zwracał się do nich „po swojemu”, gdy przyjeżdżały do nas na wieś na
wakacje. Podejrzewam, że po polsku po prostu się nie nauczył i nie miał ochoty się nauczyć. Jak
zatem dał sobie radę we wszystkich tych procesach sądowych o ziemię, które w końcu wygrał?
Posiłkował się tłumaczem? O to nigdy go nie zapytałem. Czytał niewiele, najczęściej
rosyjskojęzyczny kalendarz Polskiej Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej oraz psałterz w
języku cerkiewno-słowiańskim. Gdy w drugiej połowie lat sześćdziesiątych zaczęliśmy
prenumerować białoruski tygodnik „Niwa” wychodzący w Białymstoku, dziadek wziął go parę
razy do ręki, ale się do niego nie przekonał, choć tam też pisano cyrylicą. Polskich tekstów,
włączając w to pisma z administracji państwowej, w ogóle nie czytał.
Moja babcia Maria była osobą o szerszych horyzontach od dziadka. Nie tylko że umiała
czytać po rosyjsku i cerkiewno-słowiańsku, ale także potrafiła odezwać się po polsku do swoich
miastowych wnuków. W przeciwieństwie do dziadka udało się jej w roku 1915 wyjechać w głąb
Rosji, skąd przywiozła wspomnienia o ciepłym przyjęciu prawosławnych wychodźców z
Białostocczyzny przez tamtejszych ludzi. Babcia Maria była osobą bardzo religijną i należała do
parafialnego stowarzyszenia innych podobnych babć. Gdy ukończyłem czwarty rok życia,
zaczęła zabierać mnie na modły w cerkwi w Klejnikach albo na całonocne czuwania przy
zmarłych, kiedy czytała na głos z grubych ksiąg. Gdy zauważyła moje upodobanie do książek,
zaczęła mnie uczyć cerkiewno-słowiańskich liter i składania ich w słowa w psałterzu.
Cerkiewno-słowiański był pierwszym językiem pisanym, którego zacząłem się uczyć. Babcia
najprawdopodobniej widziała mnie jako przyszłego popa. Poza tym znano ją w całej okolicy
jako doświadczoną akuszerkę. Ja również przyszedłem na świat z jej pomocą.
Babcia i dziadek żyli więc, jeśli można tak to ująć, w gasnącej poświacie cywilizacyjnej
przedbolszewickiej Rosji, zgodnie z prawosławnym kalendarzem świąt i postów. Mam
wrażenie, że Polska jako ojczyzna Polaków niewiele lub zgoła nic ich nie obchodziła.
Mieszkaliśmy w chutorze — w otoczeniu „skomasowanych przez dziadka gruntów” — niecały
kilometr od niewielkiej wsi Lachy, liczącej trzydzieści gospodarstw. W okolicznych wsiach żyli
ludzie tacy jak my, a Polaków widywało się z rzadka, na ogół w mieście, najczęściej w
Białymstoku, gdzie mieszkały dwie babcine córki, a moje ciotki. Moje sielskie dzieciństwo
skończyło się u schyłku lat sześćdziesiątych. W 1969 babcia zmarła na atak serca podczas
odwiedzin u córki w Białymstoku, a ja mniej więcej w tym czasie w pełni zdałem sobie sprawę,
że mieszkam w kraju, gdzie ludzie na ogół posługują się innym językiem niż nasz, i że ci ludzie
chodzą do katolickich kościołów, a nie do prawosławnych cerkwi, i że jest ich znacznie więcej
niż nas. I że musimy się Polaków wystrzegać, bo oni nie za bardzo lubią prawosławnych. Gdy
byłem w mieście z mamą, odzywałem się do niej po cichu, żeby nikt nas nie słyszał. I było mi
naprawdę głupio, gdy mama w sklepie z ubraniami zaczynała mówić do mnie po polsku, bo
svoja.org
3
svoja.org
nie chciała, żeby ekspedientki poznały, że jesteśmy ze wsi. Ale ekspedientki i tak o tym
wiedziały. Widziałem to po ich wzgardliwych minach. Bo one same też były ze wsi, tylko że
potrafiły lepiej się maskować i miały lepszy akcent.
3.
Białorusinem człowiek się nie rodzi, Białorusinem człowiek się staje. Tak o współczesnej
kondycji narodowej Białorusinów w Republice Białorusi powiedział filozof z Mińska, Walancin
Akudowicz. Sentencja ta stosuje się do Białorusinów w Polsce. Człowiek nabywa białoruskiej
świadomości narodowej nie automatycznie, poprzez urodzenie i więzy krwi, choć one są
oczywiście istotne i stanowią warunek sine qua non w takim procesie, ale poprzez świadomy
wysiłek umysłowy w wieku dojrzalszym. Dlatego prawdziwych Białorusinów jest tak mało,
zarówno w Republice Białorusi, jak i w Polsce.
Zaraz po drugiej wojnie światowej ówczesna polska administracja państwowa policzyła,
że Białostocczyznę, przede wszystkim tę wiejską, zamieszkiwało około 150 000 prawosławnych,
potencjalnie więc — Białorusinów. Dzisiaj mogłoby ich być około 250 000. Ale spis z 2002 roku
—rejestrujący narodowość mieszkańców — dowiódł, że Białorusinów w Polsce jest mniej niż 50
000. Zatem co najmniej 200 000 prawosławnych dusz ominął wspomniany wysiłek
narodotwórczy. Wchłonęło i zasymilowało ich polskie miasto, raczej nieodwracalnie. Większość
z nich już nie pamięta swego rodzimego języka. Dzisiaj na Białostocczyźnie nie ma praktycznie
ludzi takich jak mój dziadek Iwan, którzy znaliby wyłącznie „swój” język i nie odczuwali
żadnego dyskomfortu z powodu nieznajomości polszczyzny.
Nie wiem, jaką narodowość zadeklarowałby mój dziadek, gdyby dożył spisu
powszechnego w 2002 roku. Na pewno nie zadeklarowałby się jako Polak albo Rosjanin. Ale
czy nazwałby siebie Białorusinem? Mało prawdopodobne. Najpewniej powiedziałby o sobie, że
jest prawosławnym, tak jak wielu prawosławnych na Białostocczyźnie odpowiada dzisiaj na
pytanie o narodowość. Bo wyznanie dla chłopów jest czymś znacznie konkretniejszym niż
narodowość — to do cerkwi idą prawosławni chrzcić swoje dzieci i do cerkwi wiozą swoich
zmarłych po ostatnią duchową posługę. A gdzie chłopi mogą pójść, żeby utwierdzić swoją
białoruską narodowość? Takiej instytucji w Polsce nie ma. Skoro tak, to być może narodowość
tak naprawdę nie jest potrzebna do życia i nie warto łamać sobie nad nią głowy? To w zasadzie
dylemat każdego narodu bez swych instytucji, nie tylko białoruskiej mniejszości na
Białostocczyźnie o niemal wyłącznie chłopskim rodowodzie.
W Polsce między dwiema wojnami światowymi żyło około dwóch milionów
Białorusinów. Przeważającą większość z nich stanowili ludzie w rodzaju mojego dziadka, to
znaczy prawosławni chłopi mieszkający w przeludnionych wsiach i walczący o każdy kawałek
ziemi, żeby utrzymać swoje rodziny. Politycznie i społecznie Białorusini w Polsce
międzywojennej byli obywatelami drugiej kategorii. Nieliczne szkoły białoruskie, które
powstały w latach dwudziestych i mogły pomóc w rozbudzeniu i ugruntowaniu białoruskiej
świadomości narodowej, zostały zlikwidowane przez polską administrację w latach
trzydziestych. Ówczesny rząd postawił na całkowitą asymilację i polonizację Białorusinów na
wschodnich kresach państwa polskiego. Z kolei sytuacja ekonomiczna chłopów białoruskich
była nieporównywalnie gorsza niż chłopów polskich, nie mówiąc o polskich osadnikach, którzy
dostali najlepsze grunty na wschodzie w uznaniu dla ich zasług w wojnie z Rosją Sowiecką
1920 roku i mieli podtrzymać misję kolonizacyjno-polonizacyjną na kresach.
Nic więc dziwnego, że w międzywojennej Polsce Białorusini dobrze pamiętający czasy
carskiej Rosji, w której byli traktowani jako pełnoprawni obywatele, nigdy nie zaakceptowali
państwa polskiego jako swojego. A nostalgię za relatywnie dostatnią Rosją i tęsknotę za
lepszym losem przenieśli na Związek Radziecki, który poprzez Komunistyczną Partię
svoja.org
4
svoja.org
Zachodniej Białorusi szerzył wśród nich chwytliwy mit o państwie dobrobytu i równości
społecznej, zbudowanym przez chłopów i robotników tuż za wschodnią granicą Polski. Granica
ta praktycznie nie przepuszczała żadnej obiektywnej informacji o prawdziwym stanie rzeczy w
Związku Radzieckim. Kiedy we wrześniu 1939 roku żołnierze sowieccy przyszli „wyzwolić”
swoich białoruskich braci spod panowania panskoj Polszi, początkowy entuzjazm Białorusinów
ze zmiany przynależności państwowej bardzo szybko zamienił się w niedowierzanie i
rozczarowanie, które z kolei zostały zastąpione przez cichą zgrozę.
4.
W 1939 roku mój dziadek po raz drugi znalazł się w nowym państwie i był zmuszony
przyjąć inne obywatelstwo. Na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow cała zachodnia Białoruś wraz
ze sporą częścią Podlasia znalazła się w Związku Radzieckim. Dziadek stał się obywatelem
sowieckim, ale ta zmiana najprawdopodobniej nie zrobiła na nim większego wrażenia. W
każdym razie nie pamiętam, żeby w swoich opowieściach w latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych kiedykolwiek ten fakt podkreślał, nie mówiąc już o chlubieniu się nim. Zaś o
nowych porządkach sowieckich wyrażał się z wyraźną dezaprobatą, a nawet pogardą. Co było
zrozumiałe. Do 1939 roku dziadek zdołał „skomasować” w swoim gospodarstwie około
dziesięciu hektarów ziemi i należał do najzamożniejszych gospodarzy we wsi. Obiektywnie
biorąc, ziemia była licha, w połowie piaszczysta, a w połowie podmokła, ale grunty sąsiadów
nie były lepsze. Sowieci, naturalnie, chcieli wziąć dziadka wraz z całą jego ziemią i dobytkiem
do kołchozu, co według niego było najcięższym przestępstwem, jakie można w ogóle popełnić
przeciw gospodarzowi. Ale z początku zajęli się gospodarzami z okolicznych wsi, na ogół
większych, i ze skolektywizowaniem dziadka nie zdążyli. Latem 1941 przyszli Niemcy.
Natomiast mojemu drugiemu dziadkowi, ze strony mamy, nie udało się. Też się
nazywał Iwan, ale mieszkał w Klejnikach. Dziadek został zaklasyfikowany jako „kułak” i
natychmiast pozbawiony ziemi oraz inwentarza na rzecz świeżo zorganizowanego kołchozu.
Klejniki mające trzysta gospodarstw były dla władzy sowieckiej po prostu większym
priorytetem niż Lachy ze swoimi trzydziestoma obejściami. Przed atakiem Niemiec na Związek
Radziecki Iwana NKWD zdążyło wywieźć za Ural jako „wroga ludu” wraz z kilkoma innymi
gospodarzami. Oskarżono ich o próbę sabotażu przeciwko władzy sowieckiej na podstawie
donosu podpisanego przez kilku kołchozowych aktywistów, którzy przed wojną jako bezrolni
ratowali się od głodu, pracując u gospodarzy, których teraz zadenuncjowali. Gdy przyszli
Niemcy, krewni wywiezionych za Ural wskazali im owych donosicieli jako komunistów.
Niemcy na miejscu ich rozstrzelali. Niektórzy z wywiezionych „wrogów ludu” wrócili do
Klejnik zza Uralu dopiero po śmierci Stalina. Mój drugi dziadek nigdy stamtąd nie wrócił.
Niemcy w 1941 roku przyłączyli Białostocczyznę jako tzw. Okręg Białostocki do Rzeszy.
Prawdopodobnie odegrały tu rolę względy historyczne — na przełomie XVIII i XIX wieku, po
trzecim rozbiorze Polski, Białostocczyzna przed włączeniem do Rosji przez krótki czas należała
do Prus. Mój dziadek zatem w 1941 już po raz trzeci znalazł się w nowym państwie, nie
ruszając się nigdzie z rodzinnej wsi. Oczywiście nie został uznany za pełnoprawnego obywatela
niemieckiego, ale jakiś dokument potwierdzający jego status untermenscha w Rzeszy pewnie
mu wydano. Niestety, wszystkie dziadkowe papiery spłonęły w 1944 roku, więc jestem tutaj
zdany wyłącznie na przypuszczenia i domysły.
Niemcy chcieli, aby dziadek, jak i inni untermensche z jego wsi, pracował dla
zwycięstwa oręża niemieckiego na froncie wschodnim i oddawał niemieckiemu państwu
prawie wszystko, co był w stanie wyprodukować w swoim gospodarstwie. Nie miał prawa, na
przykład, zabić świniaka dla własnej rodziny. Tego zakazu, jak mi z dumą opowiadał, ani razu
nie usłuchał przez całą okupację i po kryjomu solił słoninę dla swojej rodziny dwa razy do
svoja.org
5
svoja.org
roku, przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Wiedział o tym żandarm z Klejnik, który od
czasu do czasu przyjeżdżał na rowerze do dziadka do chutoru. Żandarm dawał dziadkowi
niedwuznacznie do zrozumienia, że tylko od jego dobrej woli zależało, że dziadek nadal
mieszkał w chutorze blisko lasu, zgodnie bowiem z niemieckim rozporządzeniem powinien był
zostać dawno przesiedlony do wsi, żeby nie przyszło mu do głowy kontaktować się z
partyzantami. Dziadek wówczas przynosił ze schowka wielką butlę z bimbrem i soloną słoninę,
którą babcia smażyła na patelni, żeby podtrzymać dobrą wolę żandarma wobec naszego
chutoru. Dziadek z żandarmem pili bimber i jedli podsmażoną słoninę, naruszając wspólnie z
tuzin przepisów i rozporządzeń Wielkiej Rzeszy, za co żandarm mógł natychmiast otrzymać
przydział na front wschodni, a dziadek zarobić kulkę w łeb.
Żandarm przyjeżdżał do dziadka w dzień. W nocy do chutoru przychodzili partyzanci z
pobliskiego lasu. Właściwie powinienem napisać „partyzanci”, ponieważ dziadek nazywał ich
złodziejami i bandytami. Było ich chyba pięciu, trzech miejscowych komunistów oraz dwóch
Sowietów, którzy dostali się do niemieckiego okrążenia w 1941 i schronili w lasach na
Białostocczyźnie. Owi partyzanci, opowiadał dziadek, przez całą wojnę nie byli w stanie
zastrzelić nawet kulawego Niemca, który z giwerą regularnie jeździł rowerem przez ich las w
jakimś sobie tylko wiadomym celu, ale za to nie wstydzili się rabować jedzenia i ubrań od
miejscowych chłopów. Żeby przeżyć, dziadek musiał i z nimi dzielić się sekretnymi zapasami
słoniny i bimbru. Babcia przeklinała „partyzantów” i posyłała ich w diabły, przekonana, że
któregoś dnia sprowadzą na naszą rodzinę nieszczęście. W czym się zresztą nie myliła. Dziadek
przed owymi komunistami nazywał ją głupią babą, czym oczywiście ratował jej życie.
Albowiem podpici partyzanci byli gotowi ukatrupić babcię za kompletny brak sowieckiego
patriotyzmu i odmowę wsparcia Związku Radzieckiego w wojnie z hitlerowskim najeźdźcą.
O jednym okupacyjnym epizodzie dziadek opowiadał bardzo niechętnie. Właściwie po
raz pierwszy usłyszałem o tym od ojca. Zimą 1941/1942 w naszym chutorze przez parę tygodni
ukrywał się Żyd z którejś z okolicznych wsi. W dzień leżał zagrzebany w słomie w naszej
stodole, wieczorem zaś na krótko pojawiał się w domu, gdzie babcia go karmiła. Zdaje się, że
był krawcem i nazywał się Szloma. Mój ojciec, który wówczas miał dziesięć lat, któregoś
wieczora usłyszał wyznanie pijanego od dziadkowego bimbru Szlomy, że ten własnoręcznie
utopił w przerębli rzeki swojego nastoletniego syna, ponieważ chłopiec głośno płakał po nocach
z zimna i mógł zdradzić miejsce ich kryjówki.
Gdy latem 1944 sowiecko-niemiecki front wkroczył na Białostocczyznę i zatrzymał się
kilka kilometrów na wschód od naszej wsi, skacowani po bimbrze dziadka partyzanci obudzili
się pewnego ranka w stodole naszego sąsiada, który też mieszkał w chutorze za wsią, jakieś
dwieście metrów od naszego domu. Los chciał, że w pobliżu stodoły pojawiła się niemiecka
tankietka. Partyzanci otworzyli do niej ogień — możliwe, że zupełnie bezmyślnie i w pijackim
popłochu, możliwe, że i świadomie, postanowiwszy wreszcie zasłużyć na miano partyzantów
jakąś akcją bojową i w ten sposób usprawiedliwić swoje istnienie w oczach zbliżających się
wojsk sowieckich. Niemcy wezwali na pomoc jeszcze jedną tankietkę i dwa pojazdy
opancerzone ostrzelały pociskami zapalającymi stodołę naszego sąsiada. Dwóch partyzantów
spłonęło w środku, pozostali zginęli, gdy próbowali uciec.
W podobnych sytuacjach u Niemców podczas wojny na wschodzie istniała sztywna
procedura — wieś, w której zaatakowano niemieckich żołnierzy, szła z dymem razem z jej
mieszkańcami. Niemcy spędzili wszystkich mieszkańców naszej wsi do zagajnika koło
dziadkowej siedziby. Trudno powiedzieć, dlaczego w końcu ich nie zabili. Możliwe, że z
powodu bliskości frontu nie mieli już na podorędziu odpowiednich jednostek policyjnych,
które rutynowo zajmowały się podobnymi przypadkami. W każdym razie po kilku godzinach
niepewności Niemcy dali ludziom czas na zabranie swoich manatków i opuszczenie wsi, która
następnie została doszczętnie spalona. To wtedy spłonął dyplom dziadka z carskiej szkoły i
svoja.org
6
svoja.org
dokumenty sądowe, z których można byłoby odtworzyć chronologię jego zmagań o
powiększenie gospodarstwa. Dziadkowie najpewniej w pośpiechu zabrali tylko ubrania i
garnki, nie widząc większego sensu w wożeniu z sobą papierów i dokumentów. Wśród
chłopów historia i pamięć zawsze przegrywają w zetknięciu z dniem dzisiejszym i doraźną
koniecznością.
W 1944 roku mój dziadek znowu wrócił do Polski. Po raz czwarty nadano mu
obywatelstwo, jak się okazało — tym razem na dobre. Ale przez kilka powojennych lat sytuacja
Białorusinów na Białostocczyźnie nie była zupełnie jasna. Sowieccy komisarze prowadzili
wśród ludności prawosławnej szeroko zakrojoną akcję propagandową, namawiając do wyjazdu
do Związku Radzieckiego. Ludzie jednak nie mieli najmniejszej ochoty skorzystać z tej
propozycji, zakosztowawszy kołchozowego porządku w latach 1939–1941. Poza tym
Białostocczyzna była ich domem i ojczyzną. To raczej państwa były na tej ziemi przybłędami.
Sowietom w ich przesiedleńczych staraniach dopomogło w pewnym stopniu polskie
podziemie antykomunistyczne, wywodzące się z Armii Krajowej. Na początku 1946 roku
oddział Pogotowia Akcji Specjalnej, dowodzony przez Romualda Rajsa (pseudonim „Bury”),
przeprowadził rajd po wschodniej Białostocczyźnie, niszcząc kilka białoruskich wsi i mordując
ich mieszkańców — wielu z nich spalono żywcem w zamkniętych domach. Celem tej „akcji
specjalnej” było sterroryzowanie Białorusinów na Białostocczyźnie i przyspieszenie ich
przesiedlenia do Związku Radzieckiego. Około 30 000 prawosławnych Białostocczyzny w
obawie o życie swoich rodzin wyjechało do Związku Radzieckiego pod koniec lat
czterdziestych. To między innymi sprawiło, że nasi ojcowie przez całe życie nie ufali Polakom i
katolikom, nawet jeśli ci poprzez małżeństwa wchodzili do rodziny. Natomiast zaufali niemal
bez zastrzeżeń polskiej władzy komunistycznej, która schwytała „Burego” i skazała go na
śmierć w 1948.
Komuniści w Polsce zaskarbili sobie zaufanie Białorusinów nie tylko tym, że
zlikwidowali nacjonalistyczne podziemie. Nie mniej ważne było danie Białorusinom równych z
Polakami szans awansu społecznego w nowym ustroju. To przyczyniło się do przerzedzenia
przeludnionych wsi poprzez migrację do miast z zakładami przemysłowymi i w rezultacie – do
zlikwidowania powszechnej wśród Białorusinów nędzy. Ceną za taki awans cywilizacyjny była
najczęściej strata własnego oblicza narodowego i polonizacja w miastach, ale wielu
Białorusinów w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych godziło się na to,
nie chcąc wracać, nawet w myślach, do spuścizny po swoich ojcach i dziadkach. Dopiero
pokolenie studentów białoruskich wchodzących w dojrzałość intelektualną w latach
osiemdziesiątych spojrzało na swoje pochodzenie jako na pewnego rodzaju nobilitację
duchową, a nie wstydliwe piętno.
svoja.org
5.
Zanim jednak nadeszły lata osiemdziesiąte z Solidarnością i powszechnym w Polsce
antykomunizmem, który ogarnął także ówczesne pokolenie polskich Białorusinów na
uniwersytetach (moje pokolenie), przeżyliśmy dwudziestopięcioletni okres białoruskości
oficjalnej, reprezentowanej przez Białoruskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne (BTSK) i
białoruskojęzyczny tygodnik „Niwa”. Obie te instytucje zostały powołane do życia w
Białymstoku w pamiętnym roku 1956, na fali odwilży. I co chyba jeszcze bardziej istotne dla
powojennego losu polskich Białorusinów — władze zezwoliły na naukę języka białoruskiego
dla ponad 10 000 dzieci w szkołach na Białostocczyźnie. Wszystko to zorganizowano właściwie
bez żadnego wyraźnego impulsu ze strony środowiska białoruskiego w Polsce. Czy komuniści
postanowili dowartościować Białorusinów w Polsce z własnej inicjatywy? Dlaczego? Jedna z
prawdopodobnych odpowiedzi brzmi: komuniści, powołując instytucje kulturalne i oświatowe
7
svoja.org
dla Białorusinów, Litwinów i Ukraińców w Polsce, liczyli na podobny krok Moskwy w
stosunku do Polaków zamieszkałych na Białorusi, Litwie i Ukrainie. Z drugiej strony,
powołując organizacje mniejszości narodowych, władza PRL-u zapewniała sobie skuteczną
kontrolę nad nimi – poprzez MSW i Służbę Bezpieczeństwa – oraz miała do dyspozycji
narzędzie infiltracji Białorusinów, Litwinów i Ukraińców.
Białoruskie Zrzeszenie Studentów, powołane do życia przeze mnie i moich kolegów z
Białostocczyzny w Warszawie w 1981 roku, było pierwszą organizacją białoruską w Polsce
Ludowej, która powstała z inicjatywy samych Białorusinów i nie była kontrolowana przez
służby specjalne. Ówczesne władze komunistyczne nie zarejestrowały naszej organizacji,
odsyłając nas z naszymi postulatami rozwijania białoruskiej tożsamości narodowej do BTSK.
Przetrwaliśmy do końca Polski Ludowej jako filia reżymowego Związku Studentów Polskich,
jako że formalna przynależność do tej organizacji chroniła młodych Białorusinów od zbyt
natrętnego nagabywania przez Służbę Bezpieczeństwa oraz pozwalala korzystać z
uczelnianych dotacji na imprezy kulturalno-turystyczne na Białostocczyźnie oraz białoruskie
inicjatywy wydawnicze. W 1989 roku wzięliśmy udział w pamiętnych czerwcowych wyborach.
Dwaj białoruscy kandydaci do Sejmu i Senatu nie zwyciężyli, ale osiągnęli obiecujący wynik,
który dawał nadzieję na sukces polityki białoruskiej na Białostocczyźnie w przyszłości.
W wyborach parlamentarnych w 1991 roku antykomunistyczny ruch białoruski na
Białostocczyźnie osiągnął apogeum swojego sukcesu i... poniósł klęskę. Młodym Białorusinom
udało się wystawić listę kandydatów pod szyldem Białoruskiego Komitetu Wyborczego, co
było niewątpliwie historycznym osiągnięciem białoruskiej mniejszości w powojennej Polsce.
Jednakże lista przepadła w wyborach, otrzymując poparcie zaledwie 4500 wyborców.
Białorusini na Białostocczyźnie woleli głosować na socjaldemokratów, czyli postkomunistów,
prawdopodobnie licząc na to, że ci zahamują bolesne reformy rynkowe zapoczątkowane przez
rząd Tadeusza Mazowieckiego.
Rok 1991 zapamiętałem jednak przede wszystkim dzięki dwóm znamiennym epizodom
z naszej kampanii wyborczej. Podczas zbierania podpisów poparcia dla listy Białoruskiego
Komitetu Wyborczego w jednej wsi spotkałem kobietę mniej więcej w moim wieku (miałem
wówczas niewiele ponad trzydzieści lat), która przyjechała z Białegostoku odwiedzić swoich
rodziców. To, co robicie, jest zupełnie bez sensu, powiedziała mi. Ja nie uczę swego syna mówić
po swojemu i nie chodzę z nim na cmentarz swoich dziadków, bo nie chcę mu komplikować
życia w Polsce. Po co ma się przejmować, że jest inny niż wszyscy? Taki był mniej więcej sens jej
słów. Wypadłem z tego domu jak oparzony, tłumiąc w sobie ciężkie przekleństwa. I pamiętam
rozgoryczenie mojego ojca, który na krótko przed dniem wyborów powiedział mi, że ludzie z
naszej wsi w ogóle nie idą głosować, bo nie wierzą, że głosowanie może coś zmienić. Białorusini
zawsze byli i będą pierdołami bez głosu, dodał. Wtedy po raz pierwszy w życiu usłyszałem, że
ojciec nazywa nas Białorusinami.
svoja.org
Z książki „Sarmackie Krajobrazy. Głosy z Litwy, Białorusi, Ukrainy, Niemiec i Polski”, Wydawnictwo
Czarne, 2006.
8

Podobne dokumenty