21. Podróż sentymentalna
Transkrypt
21. Podróż sentymentalna
ALBERT KUNZ POD RÓ¯ SENTYMENTALNA KRAKÓW 1997 Albert Kunz Podróż sentymentalna 1 1. Przyjazd Hamulce rozdarły się potwornym zgrzytem. Za oknem przesunął się doskonale mi znajomy galicyjski budyneczek zwieńczony brudnobiałą tablicą z czarnym napisem „Nasze Miasteczko”. Przyjechałem tu specjalnie pociągiem a nie samochodem, gdyż podróż moja miała mieć charakter sentymentalny, a w młodości zawsze przybywałem na wakacje pociągiem. Niestety, nie był to już ten sam pociąg. Sapiącą, dymiącą ciuchcię, jadącą z prędkością (Stefan Grabiński, wielki miłośnik kolejnictwa, napisałby – chyżością) dozwalającą na chwilowe podczas jazdy opuszczenie wagonu typu „kowbojka” i spokojny spacer po łąkach, żeby po chwili wrócić na miejsce, zastąpił typowy, brzydki, malowany na żółto i szafirowo elektryczny skład. Pociąg zatrzymał się. Drzwi sapnęły sprężonym powietrzem i rozsunęły się na boki. Wysiadłem na znajomy mi peron i popatrzyłem na tory. Tak jak dawniej, kończyły się one kilkanaście metrów za peronem, wjeżdżając pod ziemne nasypy zwieńczone drewnianymi buforami. Dalej był tylko betonowy płot i ruchliwa ulica. Dlatego zawsze twierdziłem, że droga do Naszego Miasteczka jest „Drogą Do Nikąd”. Ominąłem młodego dyżurnego ruchu w czerwonej czapce kolejarskiej i przez boczną furtkę w betonowym, na biało malowanym ogrodzeniu wyszedłem przed dworzec. Z drugiej strony zobaczyłem rzędy autobusów PKS. Było ich o wiele więcej, niż przed laty. Ruszyłem przed siebie. Słońce doskwierało, a ja już cieszyłem się z góry na zaplanowaną wizytę nad rzeką (niegdyś, tutaj, mówiliśmy: „na rzece”), oraz na kąpiel w niej. Gdyż Nasza Rzeka była dla nas główną atrakcją wakacyjną i osią, wokół której kręciły się wszystkie nasze sprawy. Teraz jednak posuwałem się pracowicie pod górę, w kierunku Rynku i jego okolic. Mijał mnie różnobarwny tłum, w którym, niestety, nie rozpoznawałem już żadnych znajomych twarzy. No, bo i jak mógłbym kogoś rozpoznać? Patrzyłem przecież na ludzi w wieku takim, w jakim sam byłem przed dobrymi trzydziestu laty. A wtedy ich jeszcze nie było na świecie. Mogli oni być najwyżej dziećmi moich wakacyjnych kumpli. Nie wchodząc na Rynek, skręciłem w prawo, w przechodnią bramę i znalazłem się na Podwórku. To Podwórko, które z dwu stron za- Albert Kunz Podróż sentymentalna 2 mykały przedwojenne kamienice, a z pozostałych dwóch bloki z lat sześćdziesiątych, było naszą główną wakacyjną kwaterą. Ja i moi przyjaciele mieszkaliśmy wokół Podwórka i na nim opracowywaliśmy plany rozlicznych wakacyjnych rozrób. Podwórko nasze miało niezliczoną ilość zalet. Przede wszystkim posiadało drogi ucieczki na zewnątrz w pięciu miejscach. Poza tym znajdowały się tu niezliczone ceglane i betonowe murki, schodki, bramy, bramy przechodnie i ogólnodostępne balkony. Balkony, biegnące wzdłuż całych kamienic. Lecz cóż za widok okropny powitał mnie tego letniego poranka? Całe Podwórko, będące kiedyś wspaniałym klepiskiem z dwoma pagórami i szopą-wiatą na szczycie jednego z nich, przeobraziło się w koszmarnie ciasną, uklombioną kwietnie, żałosną parodię parku. Fikuśne murki zniknęły, zastąpione przez betonowe ciągi z wmurowaną w nie rurową poręczą. Szedłem wyznaczoną, chodnikową alejką wśród kwiecistych klombów, nie poznając Podwórka, zmienionego ręką zbrodniczą bezdusznego filistra w... podwórko. Oczy dopiero mi się zaświeciły, gdy zobaczyłem Garaże. Garaże przy śmietniku prawie się nie zmieniły. I tu, po raz pierwszy od mojego przyjazdu, przypomniała mi się pierwsza historia z czasów odległych, czasów mojej młodości w Naszym Miasteczku... 2. Garaż Był późny wieczór, kiedy z Rzeki wracałem przez Podwórko do domu. Ciepłe podmuchy letniego wiatru owiewały mnie dokumentnie i radośnie. W pewnej chwili, kiedy przechodziłem koło garażu, usłyszałem żałosny i nie mniej wyraźny jęk. Zatrzymałem się, aby zbadać, czy ów się powtórzy. Długo nie czekałem. Jęk bolesny się powtórzył. Nie miałem wątpliwości. Dochodził on z garażu pierwszego od końca. — Kto tam? ― spytałem ciekawie. — Ja ― odparł tłusty głos. ― Duduś. — A dlaczego tam jesteś? ― ciekawość moja granic nie znała. — Zamknięto mnie przez pomyłkę ― stwierdził fakt Duduś i znowu jęknął. ― Tu są szczury! — To masz towarzystwo ― pocieszyłem grubasa. ― Nie nudzi ci się. Odpowiedział mi znowu jęk bolesny wielce. Albert Kunz Podróż sentymentalna 3 — Co ty tam właściwie robisz? ― zniecierpliwiłem się. — Siedzę... ― odparł wstydliwie Niechudy. ― A leżeć możesz? ― spytałem z czczej ciekawości. Chwilę wypełniały ciszę wieczorną sapania i jęki Dudusia, oraz brzęczenie jakiejś blachy. — Mogę... ― usłyszałem w końcu. — Co możesz? ― zdziwiłem się. — Leżeć mogę! ― zdenerwował się grubas. ― Przecież mnie o to pytałeś! — Aha! ― ucieszyłem się. ― To cześć. Do jutra... — Ty! Gdzie idziesz?! ― wrzasnął Duduś. — Do domu idę! ― odrzekłem zgodnie z prawdą. — Do dupy!!! ― zawył tłuścioch. ― Masz mnie uwolnić!! ? ― Po co? ― zdziwiłem się. ― Masz towarzystwo, sam mi mówiłeś, że możesz leżeć, więc nie musisz spać na stojąco... Tobie to dobrze. Pa... To mówiąc, odszedłem. Duduś dużo i długo krzyczał. O kim? O mnie. Co? Nie powiem... Przypomniawszy sobie powyższą historię, poszedłem dalej, wzdłuż Garaży i znalazłem się na Naszej Uliczce, na wprost mojej bramy. Obok mojego dawnego mieszkania. Zajrzałem do środka. Taka sama, jak niegdyś klatka schodowa, popaprane ściany, nie myte nigdy schody... Na tych schodach odbyła się kiedyś... tak, to piękna historia... odbyła się kiedyś... 3. Nasza Olimpiada Kiedy w lipcu 1976. roku rozpoczęła się Olimpiada w Montrealu, postanowiliśmy urządzić też Igrzyska Olimpijskie u nas, w Naszym Miasteczku. Wprawdzie miała być na nich tylko jedna dyscyplina sportowa, mianowicie Sportowa Gra w „Sześćdziesiąt Sześć”, czyli „Zechcyka” ale traktowaliśmy naszą Olimpiadę jako uzupełnienie montrealskiej. Wybrany więc został Komitet Olimpijski, w skład którego wchodził Przewodniczący (ja) i Sekretarz (Wiesiek). Zapłonął też Zniczyk Olimpijski, wprawdzie jedynie w naszych sercach, albowiem nie było go za co sprawić (Duduś przeżarł wszystkie fundusze). I tak, pewnego dnia rozpoczęły się rozgrywki. Jedna szczególnie utkwiła mi w pamięci, toteż się nią zajmę: Albert Kunz Podróż sentymentalna 4 Rozdałem karty. Miałem za partnera Witka, a za przeciwników Wieśka z Dudusiem. Wiesiek, spojrzawszy w swoje karty, puścił kinolem dym ze „Sporta”. — Czerwa! ― obrał. — Mizerka! ― powiedział Witek. — Tak bym zagrał Żyda... ― westchnął Niechudy. — Nie możesz, boś nie obierał ― zdenerwował się Wiesiek. ― Kontra na Mizerkę! — Re nie dajemy ― rzekł Witek. Dobrze zrobił, bo Mizerkę, jak to się u nas nieładnie przy kartach mówiło, przejebał. Wiesiek rozdał karty. — Niech będzie Wino ― rzekł Witek. — Znowu bym Żyda zagrał...― westchnął Duduś. — Nie możesz! ― uciął Wiesiek. — Ja wiem... ja wiem... ― westchnął znów Duduś. Witek ugrał proste Wino za 2 punkty bez Wody i rozdał karty. — Puszczam ― rzekł Duduś i rozgłośnie puścił w spodnie. — Czuję i słyszę ― rzekłem. ― Śmierdzisz, jak śledź w restauracji. Tak to sobie wesoło graliśmy. Wreszcie, za którymś razem Duduś obrał: ― Dzwonka! Gram Żyda! Mogę? — Możesz ― rzekłem i spojrzałem w karty. Miałem dosyć silne, z dzwonczym Asem na czele. ― Kontra! — Re! ― podbił Duduś. — Sub!! ― stwierdziłem. — Mort! ― odparł Duduś. — Faja Miklaszewskiego!!!! ― wrzasnąłem i ryknąłem śmiechem. — Wąsy Stali... ― Duduś urwał, bo Wiesiek przyskoczył do niego. — Pokaż karty!!! ― ryknął. Duduś pokazał Wieśkowi karty, a ten stał się taki blady, jak wyłącznie bywają blade krętki. — Dupo! ― zawołał do Dudusia po imieniu. ― Co ty z tym ugrasz??? —No, ― zaczął niepewnie Duduś ― najpierw rzucę Dziewiątka dwonczą, na którą spadnie As, potem... — Co potem, co potem, debilu?!!! ― pienił się Wiesiek. ― Musisz wziąć wszystkie Sztychy do 66. punktów! — Ja rozumiem ― uśmiechnął się Niechudy. ― Ale jak mi As spadnie, to reszta moja... Albert Kunz Podróż sentymentalna 5 Pół godziny tłumaczyliśmy Dudusiowi o co chodzi i że przegrał za ponad 200 punktów. Potem grubas cztery godziny klęczał na grochu i przysięgał, że już nigdy w życiu nie będzie grał Żyda. Jak dotąd przysięgi dotrzymał, gdyż kiedy tylko zdarzy mu się wspomnieć, że zagrałby Żyda, jego partner niezwłocznie przerabia mu oko na pantofel. Wiesiek zaś w mieszkaniu Dudusia wymalował na ścianie jedno jedyne zdanie: MOŻESZ GRAĆ GREKA, FRANCUZA, POLAKA CZY NIEMCA, ALE NIGDY NIE WOLNO CI GRAĆ ŻYDA, DUPO!!! Wspominałem naszą Olimpiadę, patrząc na zaniedbane, puste schody. Już nikt nie grał w Zechcyka ani w żadną inną grę. Wielki Olimpijski Klub Karciany zmienił się w przyziemną, zwykłą, smutną, zapuszczoną, gomułkowską klatkę schodową. Westchnąłem i wyszedłem na słońce. Powoli ruszyłem w stronę Gimnazjum. Po prawej stronie zauważyłem zamalowane szyby i drzwi, zamknięte na łańcuch i kłódkę. Tam, niegdyś, w dawnej sztucznej wylęgami kurcząt, został otwarty Klub. Klub był cukierenką ze stołami do gry w szachy i brydża. Nie ważne, jak naprawdę się nazywał. My nazywaliśmy go, na cześć klubu z humoresek Megana w „Szpilkach”, „Kokosem”. Często tam zaglądaliśmy, planowaliśmy wyprawy i rozróby, piliśmy różową lub żółtą oranżadę, jedliśmy lody lub ciastka. Tam też zdarzyła się historia, która teraz stanęła mi przed oczami. 4. W „Kokosie” Siedziałem w srocu. Siedziałem i robiłem to, do czego siedzenie takie jest niezbędne. Sroc ów był srocem pewnego Klubu, do którego wszyscy z naszej paczki uczęszczali i w tym srocu... (do rymu). Składał się sroc ów z dwu kabin, oddzielonych cienką ścianką od się, zapewne dlatego, by jedna osoba, pracująca ciężko w jednej kabinie, nie przeszkadzała drugiej, ciężko pracującej osobie w drugiej kabinie. Tak to siedziałem sobie w jednej kabince, oddany całkowicie marzeniom, nie mogąc się jeszcze zdecydować na podjęcie ciężkiej pracy, podczas gdy druga kabina pozostawała wolna. Aliści nagle usłyszałem charakterystyczne skrzypnięcie drzwi wejściowych i nie mniej charakterystyczny tupot. Ktoś się bardzo Albert Kunz Podróż sentymentalna 6 śpieszył... Słyszałem jak wtargnął do wolnej kabinki i zatrzasnął drzwi. — Kto tam? ― spytałem, by spytać. — To ja ― odparł głos Wieśka. ― Dobrze, że zdążyłem. — Już po fakcie? ― spytałem uprzejmie. — Podczas... ― stęknął mój przyjaciel. Siedzieliśmy dalej w milczeniu, gdyż ja także podjąłem pracę. Tak to pracowaliśmy zgodnie, patrząc otępiałym z wysiłku wzrokiem w zamknięte na zasuwki drzwi naszych przytulnych kabinek. Wtem do sroca wpadł w wielkim pędzie ktoś, kogo od razu z Wieśkiem po krokach poznaliśmy. Bo były to bardzo charakterystyczne kroki. Było to coś na kształt galopu rannego słonia. Ten ktoś, czyli Duduś, szarpnął najpierw za klamkę drzwi przynależnych wieskowej kabinie, a następnie za analogiczną klamkę, analogicznych drzwi, analogicznie przynależnych mojej kabince. Ponieważ obie kabiny okazały się być zamknięte, bolesny skowyt opuścił usta grubasa. — Kto tam siedzi? ― żałośnie wychrypiał. — Ja ― odparł Wiesiek. ― Już kończę! — A w drugiej? ― dalej boleśnie badał Duduś. — Ja ― odparłem analogicznie do Wieśka. ― Już kończę! — To szybko! ― zaskowyczał cienko Duduś. Chwilę panowała wzniosła cisza, niezbędna przy naszej ciężkiej pracy. Wreszcie z wioskowej kabiny wypłynął odgłos wielkiej ulgi. Chwilę odczuwałem zazdrość, lecz po kilku sekundach też mi ulżyło. — Co wy tam, śpicie?! ― zajojczał Duduś jeszcze cieńszym głosikiem. — Ależ ty masz tenor... ― stwierdziłem zdziwiony. ― Powinieneś śpiewać w filharmonii! — Rany Boskie!!! ― wrzasnął grubas. ― Puśćcie mnie, bo będzie nieszczęście!!! — Czyżbyś potrzebę odczuwał? ― spytałem delikatnie. Duduś jęknął ino. — Czy możesz mnie poczęstować papierem? ― spytał Wiesiek po chwili ciszy. — Proszę ― rzekłem, spuszczając mu rolkę poprzez ściankę działową. —Wyważę drzwi!!! ― ryknął nagle Duduś i począł dobijać się do mojej kabiny. Nagle potężny huk wstrząsnął powietrzem i sroc napełnił się fetorem. Duduś odczuł ulgę. Stało się nieszczęście... Stałem przed zrujnowanym „Kokosem” kręcąc głową. Potem ostrożnie zajrzałem do wnętrza przez odwrócone „N" w wydrapa- Albert Kunz Podróż sentymentalna 7 nym w białej farbie napisie „REMONT". To. co zobaczyłem, trudno było nazwać wnętrzem. Pusta hala, ściany pozbawione tynku, dwie zawapnione balie na zagruzowanej podłodze, dywan z petów, drabina i dwie półlitrówki. Puste. W kącie szczątki dwóch białych muszli klozetowych. Może to te same?... Ruszyłem dalej i wkrótce stanąłem przed gmachem dawnego Gimnazjum. Nad głównym wejściem rozpopiersił się Nasz Najważniejszy (cholera wie, czemu) Wieszcz. Pokazałem mu język. Tu, do mieszczącej się Szkoły Podstawowej nr l, całe wieki temu uczęszczał Duduś. I widok budynku tego przypomniał mi pewne tak odległe w czasie, że chyba wymyślone wydarzenie: 5. Lekcja historii Około godziny ósmej, po bezskutecznym budzeniu syna, rodzicielka Dudusia nalała pełny garnuszek wrzątku i zamoczyła w nim duży palec dudusiowej nogi. W chwilę później wrzask piekielny przeszył powietrze, a jeszcze później widać było posuwającego się opornie w stronę szkoły tłustego Obłego, niosącego i pochłaniającego przy okazji potężną bułkę. Niedługo postać ta minęła garaże i skręciwszy w prawo, w Naszą Uliczkę, pogalopowała naprzód. Było pięć po ósmej, kiedy Duduś wpadł w drzwi Szkoły. Energicznie przełknął ostatek bułki i skierował się w drzwi klasy. Pierwszą lekcją była Historia. Grubas zapukał i na donośne „proszę!” wszedł do sali. Historyk stał na środku klasy. Był to przystojny mężczyzna, lat około 95, raczej wysoki (l m 45 cm), o wyłupiastych oczach, kartoflowatym nosie i z jednym jedynym, ale za to długim na dwa metry włosem na głowie. Włos ów historyk tak misternie ułożył na swej łepetynie, iż wydawało się, że posiada ich przynajmniej cztery. — Duduś? ― zdziwił się, widząc wkraczającego do klasy tłuściocha. ― Tak wcześnie? —Tak, proszę pana ― odparł grubas. ― Mama ostatnio wymyśliła bardzo okrutny sposób budzenia mnie. ― Czy można wiedzieć, jaki? ― zaciekawił się profesor. ― Może przejdzie do historii, bo skutecznym, jak widzę, jest on. — Niestety... ― markotnie zauważył Duduś. ― Sposób zaś jest prosty. Otóż palec wielki mój u nogi mama moja zwykła maczać we Albert Kunz Podróż sentymentalna 8 wrzątku, który wlewa do garnuszka. Sposób to straszliwy, ale dzięki niemu mam zawsze czysty palec Ów i do tego Swój! — Siadaj na miejsce, ― rzekł mąż uwłosiony obficie ― i zajmij się Nauką Wszystkich Nauk, czyli Historią. Duduś w ławce usiadł i przeglądać zaczął napisy zdobiące ów wspaniały szkolny mebel. Prócz zwykłych, np. „Kocham Stewka” czy „Karol jezd idioda” były też zastanawiające i dziwne: „Duduś jest histeriomeloduza” i „Nawalił mi paznogieć...”. Najweselszym jednak był napis zawierający propozycję: „Wszyscy mnie mogą ugryźć w skarpetę!” Profesor tymczasem ciągnął nudnym, jak flaki z olejem, głosem wykład o Wyprawach Krzyżowych. Grubasowi głowa zaczęła ciążyć i w kilka minut później spał już niewinnie. Długa, piaszczysta droga. Upał, żar się, z nieba leje. Ciąży Dudusiowi żelazna zbroja. Dookoła pustynia, nie rośnie ani jedna palma. Co chwilę tłuścioch spotyka na swej drodze czaszkę bawołu. Nad głową grubasa krąży stadko sępów. Wyciągajcie swe nieopierzone szyje czekając, kiedy wreszcie ów tłusty kąsek padnie. — One mnie mają za chodzącą konsenwę ― myśli z rozpaczą Duduś. Otwiera przyłbicę, zdejmuje hełm i wylewa z niego kilkanaście kwart potu. — Żeby choć trochę wody... ― marzy tłuścioch. ― Jeden jedyny łyk... Wtem zauważa sterczący z piasku pustyni kran. Podbiega do niego ostatkiem sił i odkręca kurek. Z rury wysuwa się dłoń, pokazująca dorodną fige. Westchnąwszy ciężko, grubas wlecze się, dalej. Nagle na horyzoncie widzi Tuman tuman kurzu. Zbliżają się jacyś konni jeźdźcy. Zatrzymują się koło Dudusia. Wyższy z nich ma biały krzyż na czarnym płaszczu. — Papista ? ― pyta. — Nie, Duduś ― odpowiada tłuścioch zgodnie z prawdą. Niższy z konnych podnosi w górę, lancę. Grubas zasłania się rękami. — Zostaw! ― mówi krótko wyższy. ― Zdechnie na tym słońcu! Odjeżdżają. Dudus znów się wlecze przed siebie. Czuje, że siły go opuszczają. Upada na piasek. Sępy już są przy nim. Jeden z nich zaczyna kłuć Dudusia w bok, w miejscu, gdzie się, zesunęła zbroja. Duduś budzi się. To nie sęp kłucie boku dudusiowego odstawiał. To kolega z ławki, sąsiad, cóż tu ukrywać, dźgał piórem tłuściocha. — Duduś... ― szeptał gorączkowo. ― Historyk mówi do ciebie! Obudź się wreszcie!!! Istotnie. Historyk tupał w miejscu nogami. Albert Kunz Podróż sentymentalna 9 — Ty smarkaty tłuściochu! ― wrzeszczał, trzęsąc się z irytacji. ― Ty będziesz, struplu, spał na mojej, mojej tak bardzo ciężko interesującej lekcji??? Musiał już się tak bardzo długo trząść. Świadczyły o tym: 1. zapluty przód marynarki, 2. sztuczna szczęka zawieszona i dyndająca na guziku wyżej wymienionej, 3. ćwikłowy kolor oblicza, 4. wywalone na wierzch chabrowe patrzały. Poza tym, zwykle misternie ułożony, dwumetrowy włos, zwisał smętnie z czubka głowy na plecy i wlókł się po podłodze. — Ty śmierdzielu pieroński! ― żołądkował się dalej mąż ów przystojny. ― Ja tu mówię o Wyprawach Krzyżowych, a ty, chamskie nasienie, pewnie śnisz o dziewczętach! A czy ty zdajesz sobie z tego sprawę, ile masz lat?! Ja, w twoim wieku, jak widziałem dziewczynę, nawet ubraną w gruby płaszcz, to uciekałem gdzie pieprz rośnie. Do dziś jestem kawalerem!!! ― zakończył z dumą w głosie. — Panie profesorze ― próbował przemówić do rozsądku historykowi Niechudy. ― Śniły mi się właśnie Wyprawy Krzyżowe... — Ja ci dam Wyprawy Krzyżowe, profanie! ― zawył, zakwiczał nauczyciel. ― Pójdziesz ze mną do dyrektora! Duduś wyszedł za profesorem, lecz nim opuścili klasę, tak stanął nieszczęśliwie, że nadepnął na koniec długiego, profesorskiego włosa. Stało się to w chwili, gdy profesor przemieszczał się ku drzwiom. Rozległ się apetyczny, suchy trzask i historyk włosa już w chwilę później nie posiadał. Nauczyciel poczuł, że nic nie zasłania jego trzeciego kolana, wrzasnął i wstydliwie nakrywszy głowę dziennikiem, pogalopował przed siebie... Popatrzyłem jeszcze trochę na Wieszcza, jeszcze raz mu pokazałem język i ruszyłem na Rynek, na piwko. Szedłem prosto, jak strzelił, jak po sznurku, gdyż dobrze wiedziałem, gdzie zmierzam. A zmierzałem ja do ukochanej mojej z dawnych lat Piwiarni. Tam właśnie, w latach siedemdziesiątych przydarzyła nam się zabawna historia... 6. Łor Wybrałem się raz z moimi dwoma kolegami, a zarazem przyjaciółmi, Wieśkiem i Dudusiem do piwiarni. Usiedliśmy sobie przy stoliku, zamówiliśmy po Porterku i poczęliśmy obserwować gości na sa- Albert Kunz Podróż sentymentalna 10 li. Niedaleko, przy sąsiednim stoliku, siedział sobie cholernie denerwujący facet. Spojrzałem na moich przyjaciół. Oni też gapili się na niego, a spojrzenia ich nie wróżyły niczego dobrego. — Co to za łor? ― spytał wreszcie, po ciężkim sapnięciu, Duduś. — Jakiś tam sobie łor ― odparł obojętnie i flegmatycznie Wiesiek. ― Istotnie łorowaty... — Trza by się zająć jego glacą! ― zaproponował Duduś, który dzisiaj już piwa skosztował, podwędziwszy dwie butelki tej cieczy swemu Rodzicielowi. Mimo, że Duduś powiedział to dość głośno, facet nie reagował. Popijał tylko jasne „Góralskie” z sokiem malinowym. — Do diabła! ― rzekł znów głośno grubas. ― Jak ja widzę, że on to piwo pije, to mam odczucie, jakby ktoś wlewał je do wychodka! — Daj mu, Dudusiu, spokój ― powiedział Wiesiek cicho. ―Wystarczy, że jest łor. Zacząłem z Wieśkiem rozmowę na tematy obojętne. — Hej. ty! ― nie wytrzymał znowu Duduś. ― Jesteś superłor! Łypnął facet okiem na tłuściocha wreszcie. — Mówiłeś coś, dziecko? ― spytał grzecznie. To „dziecko” zdenerwowało Dudusia najbardziej. — Mówiłem, hyclu, że jesteś superłor, czyli arcychomont! ― tłumaczył wściekły grubas. ― Nawet żeś się, chamie, nie przedstawił... Ale ja jestem kulturalny, bąblu jeden, więc ja ci się, pierdlu, przedstawię... To mówiąc, Duduś rozsiadł się wygodnie, założył jedno tłuste odnóże na drugie i rzekł: — Wiedz, dzwońcu, że jestem Duduś, uczeń Szkoły Numer l w Naszym Mieście! A ty, cieciu, kim jesteś? ― spytał, splunąwszy. —No widzisz, synu, ― odrzekł, okrutnie uśmiechając się, zapytany ― ja od jutra jestem nowym dyrektorem tejże Szkoły. Jutro oczekuję cię w Kancelarii! To rzekłszy, łor-dyrektor opuścił lokal. Duduś chwilę siedział oniemiały. Naraz huk straszliwy targnął powietrzem. — Co się stało? ― spytałem przerażony. — Pierdłem... ― słabym głosem rzekł grubas. ― Ze strachu... — Nie mówi się pierdłem, ino pierdnąłem ― odruchowo poprawiłem Dudusia. — Nie mówi się ino, ino tylko ― odruchowo poprawił mnie Wiesiek... Stanąłem jak wryty. Tam, gdzie niegdyś była nasza Piwiarnia znajdowała się elegancka i droga kawiarnia. Jednak wstąpiłem i wypiłem piwko. Nie smakowało niestety tak cudownie, jak przed laty. Siedzia- Albert Kunz Podróż sentymentalna 11 łem nad kuflem smętnie rozmyślając. Wreszcie dopiłem napój i zdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę Naszej Rzeki, pragnąc tam odnaleźć coś z dawnego klimatu. 7. Zabobon Okazało się. że na brzegu Naszej Rzeki nie ma nikogo. Nikt się nie kąpał, żaden „tranzystor” emitujący „Lato Z Radiem” nie zakłócał ciszy. Tylko szum liści, poruszanych podmuchem wiatru, plusk płycizny na drobnych kamyczkach, szelest głębi na ukośnych, łupkowych skałkach. Zapiszczał zimorodek i jak tęczowa, szmaragdowa kulka przefrunął z gałązki na kamienieć brzegu. Nad samym nurtem przeleciał uważnie patrol pluszczy w poszukiwaniu narybku. Wyobraziłem sobie, jaka teraz, o tej porze, musi być ciepła woda. Dawniej, kiedy większość czasu spędzaliśmy tutaj, uwielbiałem te chwile po siedemnastej, kiedy woda stawała się cieplejsza od powietrza, żeby wreszcie koło północy zasnuć się gęstą, strzępiastą mgłą parowania. Rozebrałem się powoli i na chwilę przysiadłem na kamieniu, aby przygotować się duchowo na spotkanie z jedyną niezmienną rzeczą tutaj. Naszą Rzeką. Zapaliłem. Nie papierosa, to robiłem obecnie na co dzień. Zapaliłem fajkę, jak za dawnych lat. Wonny dym „Amphory” (tylko ten tytoń z zagranicznych był wówczas dostępny) owionął mnie. —Tak― rzekłem do siebie. ― Dopiero tutaj znajdę prawdziwe Nasze Miasteczko. To miejsce jest niezmienne od wieków! Wypaliwszy fajkę, uważnie wytrzepałem tytoń. Wyjąłem z reklamówki nabytą w mieście butelkę piwa i wygulgotałem ją. Teraz byłem gotowy na spotkanie z Rzeką. Zbliżyłem się do niej, spojrzałem w nurt i zanurzyłem stopę... Jeszcze szybciej ją cofnąłem. Ta zawsze gorąca woda okazała się być zimna. Może nie lodowata, ale po prostu zimna, i w tym momencie przypomniałem sobie, że w zeszłym roku czytałem o nowootwartej z ogromną pompą zaporze w górnym biegu Naszej Rzeki... Wracałem do domu zdruzgotany. Moja wiara w możliwość cofnięcia czasu przez Podróż Sentymentalną okazała się być straszliwym ZABOBONEM. Nigdy nie da się powrócić do czasów minionych. Wspomnienia muszą pozostać wspomnieniami. Z ludźmi, z którymi straciliśmy dawno kontakt, nie należy odgrzewać znajomości. Albert Kunz Podróż sentymentalna 12 Jedynie Podróż Sentymentalna w głąb Wspomnień ma sens i jest pożądana. Reszta jest zabobonem. Kraków, listopad 1997 r.