Opowiadania polityczne - Albert Kunz — opowiadania

Transkrypt

Opowiadania polityczne - Albert Kunz — opowiadania
Albert Kunz
OPOWIADANIA
POLITYCZNE
Kraków 2011
Spis treści
Przypadek Zyndrama Szkodejki ...........................................2
Poseł ..........................................................................................4
W Beczce (bajka) ......................................................................7
Refleksja nad moim Czasem ................................................11
Tylko krowa nie zmienia poglądów ...................................12
Zaproszenie ........................................................................12
Pakowanie i wyjazd ..........................................................14
Depesza ...............................................................................17
List .......................................................................................20
Albert Kunz
2
Opowiadania polityczne
Przypadek Zyndrama Szkodejki
Zyndram Szkodejko od 30 lat uczył fizyki w Państwowym Liceum
Ogólnokształcącym nr 1 im. Osoby w Klopie Małopolskim. Był wzorowym nauczycielem, pracowitym, uczciwym i sprawiedliwym. Posiadał wiedzę i doktorat. Studia podyplomowe z pedagogiki także
miał zaliczone. Uczył skrupulatnie i ze swadą.
Zaraz po studiach na Ujocie opracował wzór na lekkość ciężkości,
ale ze względu na małą przydatność wzoru tego dla socjalistycznej
Ojczyzny, jej nauki i gospodarki, nie zyskał żadnego uznania. Również osoba Szkodejki i jej odkrycia nie zachwyciły decydentów kolejnych RP – Trzeciej i Czwartej. Poza tym Zyndram nigdy nie współpracował, nigdy nie był TW, PZPR obcym mu był jak i Solidarność. Szkodejko fizykiem był i nauczycielem fizyki. Nauczycielem doskonałym,
lecz niedocenianym.
Bohater nasz nie był bohaterem I i II wojny światowej bo za późno
się urodził. Z tychże powodów nie był kombatantem bitwy pod
Grunwaldem, powstań z Wielkopolskim włącznie, ni wojen punickich. W zadymach lat 50, 60, 70 i 80 nie uczestniczył, bo fizyką, pasją
swego życia przesiąknięty, siedział w obliczeniach i pedagogice a rok
68 nie dotyczył go z przyczyn narodowościowych..
Zyndram Szkodejko cierpiał niedostatek zwany nieposelskim
i nierządowym wynagrodzeniem budżetowym. Niedostatek ten pogłębiały nagrody, których nigdy nie otrzymywał. W Szkodejce,
w miarę upływu lat narastała gorycz i zniechęcenie, które jednak nie
miało wpływu na wyniki w nauczaniu. Zarzucił wreszcie własne badania naukowe, poświęcając cały czas nauczaniu mniejszych i większych tumanów ścisłego i naukowego myślenia.
I nastał wreszcie dzień, w którym wszystko się zmieniło.
Na osiem lat przed emeryturą, w dzień swych urodzin, o trzeciej
po południu szedł Szkodejko ulicą łączącą jego ciasne mieszkanko
z gmachem Liceum im. Osoby. Był ciepły, kwietniowy dzień. Ludzie
spacerowali, obok z kamerą regionalnej telewizji stał redaktor, przeprowadzający jakiś wywiad uliczny.
Albert Kunz
3
Opowiadania polityczne
Wtem do krawężnika podjechało nowiuteńkie BMW. Drogie. Piekielnie drogie i eleganckie. Gorycz wezbrała w nauczycielu ze zdwojoną siłą. Jego nie było stać nawet na zdezelowanego malucha!
Z limuzyny wysiadł młody człowiek i podszedł do pedagoga
z krzywym uśmiechem.
— I co, profesorku? — zagaił. — Mówiłeś pan, że nic ze mnie nie
będzie... coś tam o szewcu pieprzyłeś... lagi mi stawiałeś, do matury
nie dopuściłeś... a ja sobie interesik otworzyłem, a teraz posłem
w Brukseli jestem. I co ty na to, dziadu?
Szkodejko poczuł krew napływającą wszędzie oprócz prącia. Zagotowało się w Szkodejce. Ciało Zyndrama wpadło w dygot niepowstrzymany. I nagle, nie zastanawiając się co robi, nauczyciel odwrócił się do byłego ucznia a obecnie eurodeputowanego tyłem,
ściągnął portki i gacie i wypiął na niego gołą dupę. Potem szybko i bez
słowa odszedł, zapinając się po drodze. Nie zauważył, że redaktor
z lokalnej telewizji wszystko filmuje.
Już tego wieczoru w lokalnych Wiadomościach ukazał się materiał filmowy z następującym komentarzem:
Dzisiaj, w godzinach popołudniowych pewien mężczyzna pokazał dupę
eurodeputowanemu z naszego miasta. Skandal tym większy, że wypinającym
się był doktor Zyndram Szkodejko, nauczyciel fizyki i wieloletni pedagog naszego godnego liceum. Takiego skandalu nasze Miasto jeszcze nie przeżyło!
Materiał ów powtórzono nazajutrz w Wiadomościach Ogólnopolskich. Słowom o skandalu towarzyszyło zbliżenie krągłej i wypiętej
obraźliwie dupy Zyndrama.
Dwa dni później, w gabinecie, dyrektor liceum powiedział:
— Kolego Szkodejko... taki skandal... stał się pan sławny...
W tymże roku Zyndram Szkodejko otrzymał Nagrodę Dyrektora
Szkoły, w roku następnym Nagrodę Kuratora Oświaty i Złoty Krzyż
Zasługi, za dwa lata Nagrodę Ministra Edukacji i Krzyż Kawalerski.
Liczy na Komandorię przy przejściu na emeryturę.
Albert Kunz
4
Opowiadania polityczne
Poseł
Nad Polską zapadał zmierzch. Zbliżały się wybory parlamentarne. Ciemne chmury kryły niebo dzień i noc, i ani jeden promień słońca
w dzień, i ani jeden promień księżyca w noc, nie przedzierał się na
ziemię.
Takim paskudnym, wrednym i ciemnym porankiem, szedł do
pracy Euzebiusz Faja, wieloletni stroiciel mandolin Filharmonii
Kłodzkiej. Szedł, ściskając pod pachą teczuszkę zawierającą kamerton, piórko i sześć kompletów strun mandolinowych. Szedł i myślał,
a było myśleć o czym.
Zaprzyjaźniony ze stroicielami fortepianów (stroiciele na ogół
trzymają się razem, choć personalnie podkopują), długimi godzinami
rozmawiał z nimi na temat poprawy bytu. Wszyscy oni uważali za
skandal, że zarabiają tak niedużo. Tyle pracy, taka wielostronna fachowość, a muszą chodzić po domach i dorabiać fuchami w zapachach czosnku i stęchlizny. Po fusze zaś najczęściej następuje użeranie się o nędzny grosz, stroicielską krwawicą zarobiony. Euzebiusz
także chodził. Do panny Anielki z Sodalicji Mariańskiej – raz na tydzień, i do pana Dyzmy, grającego w knajpie – co drugi dzień. Brał za
jedno strojenie pięć złotych. A cóż to jest pięć złotych?
Idąc, już widział gmach filharmonii. I gdy szedł tak i myślał, nagle
wymyślił: „Zbliżają się wybory. Jakbym w nich wystartował, mógłbym zostać posłem na Sejm! Samym posłem!!! I jako poseł, mógłbym
poprawić byt stroicieli. Co tam stroicieli!!! Wszystkich pracowników
mojej filharmonii... wszystkich filharmonii w Polsce... wszystkich
pracowników wszystkich szkół muzycznych wszystkich szczebli!!!!
Wszystkich instytucji muzycznych!!!”
Dziarsko przekroczył próg zakładu. Zszedł po stromych schodkach do dusznej piwnicy, do pomieszczenia bez okien, które dzielił
z innymi stroicielami, a pod drzwiami którego bez najmniejszej przerwy ktoś zawsze rąbał na jakimś instrumencie.
— Cześć chłopaki — rzucił do kolegów, żujących kanapki i siorbiących kawę z porcelanowych czy też fajansowych kubków. — Wymyśliłem, co zrobię. Zostanę posłem!
Albert Kunz
5
Opowiadania polityczne
— Posłem? — zdziwił się Witek. — I co?
— I wywalczę dla wszystkich pracowników godne uposażenie!
— Ty? Posłem? — spytał z niedowierzaniem Gucio.
— No ja, posłem... chyba, że któryś z was chce...
— Ja nie... — odezwał się stateczny kierownik Stanisław. — Ja
mam tylu klientów prywatnych... nie mógłbym ich zostawić... no, ale
ty... wiesz, pięć złotych za strojenie, 25, 30 złotych tygodniowo... jakieś 100, 150 miesięcznie... próbuj!
— Ja bym może został... — zaczął Gucio — ale... to Warszawa...
a ja mam różne obowiązki rodzinne... nie dam rady...
Witek siorbnął z kubka.
— U mnie odpada... mam inne zajęcia... dom kończę...
— No to ja... poprzyjcie mnie, a będzie wam dobrze... trzeba wywiesić plakat, żeby zdobyć podpisy na listach wyborczych... napisać
do innych filharmonii... do szkół muzycznych...
Nazajutrz zawisły plakaty. Euzebiusz Faja postanowił nie być faja
i zaczął przygotowywać listy wyborcze. Z zapałem kratkował kartki,
na których pracownicy instytucji muzycznych mieli składać tak cenne
autografy.
Około dwunastej zadzwonił telefon. Euzebiusz odebrał.
— Pan Faja proszony do dyrektora! — rozległ się głos sekretarki.
Dyrektor filharmonii, Janusz Pastoralny miał poważny i skupiony
wyraz twarzy.
— Niech pan usiądzie, panie Euzebiuszu. — pokazał na fotelik koło okrągłego stoliczka, a kiedy Faja usiadł, powiedział: — Panie Euzebiuszu! Pan chce nas opuścić... ja rozumiem... poseł... ważna sprawa...
ale dlaczego?
— Panie dyrektorze! Muszę walczyć o godne życie dla stroicieli,
dla muzyków i pracowników instytucji muzycznych... My wszyscy
zarabiamy mało... tak mało...
— Ależ, kochany panie Euzebiuszu... skąd ja wezmę teraz stroiciela mandolin? Pan jest nam konieczny, pan jest nam niezbędny... musi
pan zostać... wszyscy tu pana szanujemy...
— Ale byt stroicielski...
— Panie Euzebiuszu! Pan musi zostać! Ja nie zgadzam się na pańskie odejście!!! A byt stroicielski... W zeszłym tygodniu, na konferencji
w Radziejowicach mówiło się o dużych, naprawdę dużych podwyż-
Albert Kunz
6
Opowiadania polityczne
kach pracowników instytucji kulturalnych... a ja sam dam panu
i pańskim kolegom wysokie nagrody. Błagam! Niech pan nie kandyduje!!!
— Ale...
— Nie ma żadnego ale! Bez pana jesteśmy załatwieni!
Jeszcze tego samego dnia Euzebiusz Faja zdjął plakaty przedwyborcze i wycofał listy. Czuł się doceniony, spełniony i szczęśliwy.
Minęła niedziela wyborcza. Pogody nadal nie było.
Takim paskudnym, wrednym i ciemnym porankiem, szedł do
pracy Euzebiusz Faja, wieloletni stroiciel mandolin Filharmonii
Kłodzkiej. Szedł, ściskając pod pachą teczuszkę zawierającą kamerton, piórko i sześć kompletów strun mandolinowych. Przepełniała go
duma. Był niezbędny!
Kiedy wszedł w progi filharmonii zatrzymał go portier.
— Dyrektor pana wzywa!
Dyrektor wskazał mu, żeby staną przed biurkiem.
— Wie pan, panie Faja... my w ogóle nie potrzebujemy stroiciela
mandolin. Przecież u nas, w filharmonii, właściwie się na mandolinach nie gra... a jak się gra, to mandolinę stroi sobie sam mandolinista.
Oto pańskie wypowiedzenie!
Albert Kunz
7
Opowiadania polityczne
W Beczce (bajka)
Było sobie wielkie miasto, miasto ogarniające świat cały i cały
świat zajmujące. Miasto ogromne, które było światem całym. Inne
grody oddalone od naszego miasta były o całe lata świetlne. Drogi pomiędzy nimi liczono nie w kilometrach a parsekach. Miasto nasze
tętniło życiem, po jego mnogich ulicach, estakadach i chodnikach
przewalało się nieprzeliczone mrowie ludzi, pojazdów i zwierząt. Historia miasta była przebogata odkryciami, filozofią, dokonaniami
ludzkimi i martyrologią. Ta ostatnia szczególne miejsce w pamięci
ludzkiej zajmowała. Ludzie wręcz żyli martyrologią. Napawali się
nią. Chlubili. Miasto owo miało wdzięczną nazwę: Ziemia.
Poza wielkimi budowlami, poza zakładami przemysłowymi,
kościołami, blokowiskami, domkami, polami, lasami, pustyniami, sawannami, pampasami, dżunglami, stadionami, targowiskami, wieżami telewizyjnymi, masztami radiowymi, kinami, teatrami, wytwórniami filmowymi, rzeźniami, basenami pływackimi, szpitalami,
cmentarzami, reformami rolnymi i edukacyjnymi, sejmami
i senatami, prosektoriami, kancelariami adwokackimi, sądami, szkołami. kuriami, plebaniami i agencjami towarzyskimi, w mieście znajdowały się również piwnice. Małe i stare piwnice, małe i nowe, średnie i stare, średnie i nowe, wielkie i stare, oraz wielkie i nowe. Czyściutkie i pachnące, a także brudne, zakurzone, zatęchłe i zapyziałe.
My zajrzymy do wielkiej, starej piwnicy. Wydzielającej cierpki odór
niezdrowego fermentu i rozkładu. Piwnicy królewskiej.
Piwnica, o której mówimy, została założona przez króla. Architektura więc jej pstra jest i krasa. Wcześniej – według legendy – na miejscu tejże piwnicy znajdowała się skromna ziemianka, założona przez
legendarnego króla czy też księcia, od imienia którego cała piwnica
przyjęła nazwę (w tej chwili nie pamiętam, jaką).
Pstrość i krasość architektury lochu powstawała przez wieki.
Zmieniali się jak w kalejdoskopie królowie, dynastie, ustroje. Przeszło
kilka zawieruch wojennych, dwie porządne i rzetelne wojny światowe (jedna kampania wrześniowa, w cholerę buraczanych), rozbiory
Albert Kunz
8
Opowiadania polityczne
i zabory, powstania (jesienne i zimowe), wyzwolenie(?) mroźnym
styczniem, łokrooopne(!) lata bezdusznej komuny byłego PRL-u, niezauważalne, ale niewątpliwe dobrodziejstwa Trzeciej Rzeczypospolitej. Wszystko to, co wymieniłem, rzutowało na wygląd i nie tylko wygląd wnętrza piwnicy. Nie bez znaczenia dla katakumby był również
fakt, że tak zarządca jak i jego sługi nie dbali zanadto o swą podopieczną. Piwnica zaś też starała się rywalizować z innymi lochami,
mając za argument jedynie swe godne, historyczne pochodzenie i sakramencką tradycję, nie zważając, że z jej wnętrza dochodzi jedynie
bździągwa ohydnych wyziewów.
We wnętrzu piwnicy znajdowały się beczki. Beczki z fermentującymi w starej, podejrzanej zalewie, zwanej Wodą Na Kaca, ogórkami.
Największą i najstarszą beczkę, prawie zupełnie przegniłą, choć z porządnej dębiny zbitą, kazała ufundować jeszcze Wielka Królowa Piwnicy.
Ale nie ta beczka nas interesuje. Nie w tą zacną beczkę wepchniemy, wręcz wtrynimy nasze oko, ucho. Nasz wścibski nos. Zajmiemy
się mniejszą beką, zapleśniałą, stojącą w skromnym, aczkolwiek nie
najcichszym kącie naszej piwnicy. Beczką, która wydziela prócz skisłego odoru – delikatny i ledwie wyczuwalny muzyczny rezonans.
Obejrzyjmy ją dokładnie:
Bulgoczący i rezonujący mebel ma zmurszałe klepki, skorodowane obręcze, przeciekający szpunt. Wilgotne i pleśnią pokryte drewno
ledwie utrzymuje swoją zawartość. Wprawdzie właściciele piwnicy
znaleźli już inną, w nieco lepszym stanie i większą kadź, aby do niej
przelać ogórki, ale brakło im na razie funduszy na konieczne dostosowanie, oczyszczenie i remont. Tak, że stara beczka jeszcze chyba długo będzie musiała spełniać swoje zadanie (Chyba, że coś rypnie,
pieprznie, dupnie i cała zawartość znajdzie się na bruku, na polepie
lochu). Albo też prawny właściciel kadzi (beczka została niegdyś tylko pożyczona z klasztoru) przyjdzie ją odebrać. I wtedy chluśnie...
och, jak straszliwie chluśnie zalewą z ogórkami!1
Warto zajrzeć do środka, chociaż nie jest to łatwe, gdyż przez
długie lata dekokt wypełniający wnętrze zmętniał tak dokumentnie,
że stał się całkowicie nieprzezroczysty. W tymże dekokcie, diabel1
Bajka pisana była w 1999 roku. Coś dupło, i ten akapit jest już nieaktualny.
Albert Kunz
9
Opowiadania polityczne
skim i łzawym wywarze, moczą się ogórki. Różne ogórki. Większe
i mniejsze, świeższe, starsze i całkiem już nieświeże. Zielone,
zgniłozielone i zgniłożółte. One to, one, wydzielają ów delikatny muzyczny rezonans. Dekokt zaś, zalewa, czyli Woda Na Kaca wydziela
ten, jakże charakterystyczny dla tej piwnicy, fetor.
Lata temu, niektórzy twierdzą, że było to lat 50 z okładem, inni
z kolei, że 100, beczkę napełniono po raz pierwszy (i niestety ostatni
w jej historii) wodą z dodatkiem kopru, chrzanu, czosnku i kolendry.
Dosypano soli i odrobiny cukru. Jako pierwszego zakwasu dolano
ździebko dekoktu i innych, starszych, zacnych beczek z czcigodnych
światowych piwnic. Wrzucono też kilka dorodnych ogórków, moczących się latami w nasyconych, światowych roztworach. Gdy to
zrobiono, wsypano do środka partię świeżych, młodych, dziewiczych
dziewictwem młodości, niewinnych niewinnością świeżości, zielonych warzyw. Przybysze zaczęli fermentować w takt fermentu starych zeppelinów, które osiadłszy na dnie beczki, pęczniały zalewą,
wydzielając swój niejadalny już sok i mieszając go z resztą dekoktu.
Wiele młodych, nowych ogórków unosiło się na powierzchni
Wody Na Kaca, czerpiąc z niej tylko konieczną mądrość ogórkową,
ostrożnie dodając do zalewy swój wonny sok. Ginął jednak on, zatruwany przez nachalstwo fermentu.
Te ogórki miały życiową szansę. Kiedy przychodzili smakosze kiszonki, odławiali tylko tych, pływających po wierzchu, delikatnych,
małosolnych kuzynów dyni. Ogórki te trafiały i trafiają dzięki temu
na stoły, dając radość smakoszom, osiągając sukcesy, stając się sławne. Po każdym odłowie, nic zmieniając cieczy, dosypuje się do beki
znowu młode, jędrne, chłonne i niewinne warzywa.
Ale nie wszystkie ogórki pływają po wierzchu. Niestety, nie
wszystkie. Wiele młodych pragnie jak najwięcej skorzystać z nagromadzonego w beczce kondensatu. Te ogórki, falistym i wdzięcznym
ruchem, opadają niżej. Opadają w stronę starych, naćpanych dekoktem, spuchniętych puchliną fermentu i nadętych ogórasów, rezydujących majestatycznie na klepkach dna. To prawdziwe dno beczki.
Największe skondensowanie zalewy, nieświeże, zatęchłe, trujące niemal. Tam się usadawiają i chłoną, chłoną bezkrytycznie dekokt i fatalne wydzieliny.
Te ogórki dzielą się na dwie grupy. Pierwsza pije bezkrytycznie
otoczenie, przytulona ufnie do nadgniłych starców. Druga myśli
Albert Kunz
10
Opowiadania polityczne
o tym. że kiedyś, kiedyś zajmie miejsce matuzalemów, a wtedy... wtedy wszystko się zmieni. Odświeży się wodę, w miejsce sparciałego
chrzanu wsadzi się korzeń nowy, zgniły czosnek ustąpi miejsca nowym ząbkom, wiecheć czarnego kopru zostanie wrzucony w prewet,
a żółtozielony pęd rozkwitnie aromatem.
Co jakiś czas któryś ze starców z purknięciem pęka i rozłazi się,
rozpływając w dekokcie. Natychmiast jego miejsce zajmuje najbliższy, dobrze już spuchnięty opiciem ogórek. I nic ma to znaczenia, czy
należy do ufnych i bezkrytycznych, czy do reformatorów. Wtedy, kiedy następuje zwolnienie miejsca, następca jest już stary, zatruty wydzielinami i całkowicie pogodzony ze specyficzną filozofią beczki.
W sumie wygrywają tylko te ogórki, które pływały po wierzchu, a potem szybciutko opuściły beczkę i piwnicę. A w beczce i w piwnicy, jak
było, tak jest i będzie.
No cóż, ja już jestem stary, i nie wiem, czy kiedykolwiek opuszczę
Kraków.
Albert Kunz
11
Opowiadania polityczne
Refleksja nad moim Czasem
Kiedy byłem młody, starzy mówili do mnie:
— Do czego tak się śpieszysz? Jesteś młody. Masz jeszcze na
wszystko czas. Teraz jest nasz Czas. Twój Czas nadejdzie, ani się obejrzysz! Poczekaj jeszcze trochę!
A kiedy poczułem wreszcie, że mój Czas nadszedł, młodzi powiedzieli do mnie:
— Twój Czas minął. Teraz jest nasz Czas!
Albert Kunz
12
Opowiadania polityczne
Tylko krowa nie zmienia poglądów
Zaproszenie
— Jest! Jest! Chłopaki! Jest! — wrzeszczał Duduś niesłychanie
głośno i donośnie, wpadając na plażę nad Naszą Rzeką. — Jest! Nareszcie!!!
Popatrzyliśmy na niego z Wieśkiem, a w oczach naszych błysnęło
zaciekawione przerażenie.
— Co jest? — spytałem. — Czemu ryczysz, jak krowa na pastwisku, której miesiąc nie dojono?
Duduś klapnął na plażę tuż obok nas.
— Jest! — chrypnął przejmująco, próbując złapać oddech. — Jest
zaproszenie od kuzyna do Stanów! Do Ameryki! Północnej!
Wiesiek sięgnął do kieszeni leżących koło niego spodni i flegmatycznie wyciągnął paczkę Marlboro. Ugniótł papieroska w palcach,
powąchał, poślinił koniuszek bibułki, wsadził w paszczę stroną ozdobioną filtrem, zapalił i wypuścił dym obydwoma dziurkami nosa.
— Zaczynam podejrzewać, że zamierzasz tam pojechać — rzekł.
— Kiedy?
Niechudy przewrócił oczami.
— Jak otrzymam wizę — powiedział. — Myślę, że gdzieś za miesiąc, półtora...
— Na długo?
— Kuzyn zaprasza mnie na pół roku. Zarobię coś, coś przywiozę...
odetchnę demokratycznym powietrzem, może zobaczę kowboja...
— Oj, kowboja możesz zobaczyć na każdej wiosce pod Naszym
Miasteczkiem — machnąłem ręką. — Tam cała masa „bojów” pasie
„krowy”. Nie trzeba jechać do USA!
— Tak, ale tam też są Indianie — zripostował Duduś. — To są, jak
to pisał Karol May, nasi czerwoni bracia.
— Boże! — zgorszył się Wiesiek. — Pięćdziesiąt lat czekaliśmy na
to, żeby „czerwoni bracia” opuścili naszą kochaną Ojczyznę, a ty już
teraz za nimi tęsknisz???
Zamilkliśmy na chwilę, paląc tylko nerwowo, gdyż jak każe tradycja Narodu Naszego, zazdrość szczera tłukła mnie i Wieśka.
Albert Kunz
13
Opowiadania polityczne
— A masz na bilet? — spytał Wiesiek z nadzieją, że Duduś nie ma.
Duduś się nadął.
— Kuzyn funduje przejazd i zakwaterowanie. Znalazł też popłatną pracę dla mnie... kilkanaście dolców za godzinę...
— Hmmm... cieszymy się... — nieszczerze syknął zdruzgotany
Wiesiek i naraz się ożywił. — Wiesz, że o wizę amerykańską jest niezwykle trudno? Wielu osobom jej nie chcą dać...
Niechudy machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
— Pożyjemy, zobaczymy — powiedział. — Jutro jadę do konsulatu, do Krakowa... złożyć papiery.
— Szkoda by było, gdybyś nie dostał wizy — poklepałem Dudusia po obłych plecach, mając cholerną nadzieję, że tej wizy nie dostanie. — Takie warunki... takie warunki...
— Podobno trzeba mieć majątek, żeby konsul dał zgodę — snuł
dalej smętnym głosem Wiesiek. — Dom, dobry samochód, działkę...
A ty, Dudusiu, gówno masz nie majątek...
— A, może się coś znajdzie... Najwięcej zależy od rozmowy. Poza
tym kuzyn do biednych nie należy!
Sięgnąłem roztrzęsioną z zawiści dłonią po flaszeczkę piwka. Otworzyłem ją, przytknąłem wierzch szyjki do spierzchniętych z upału
i irytacji warg i pociągnąłem spory łyk. Napój, po raz pierwszy w życiu, wydał mi się niesmaczną, gorzką, wodnistą chlapą. Pozwoliłem
sobie więc na nieestetyczne i nieeleganckie beknięcie.
— Daj łyka — zwrócił się do mnie Niechudy, nie komentując wydanego przez trzewia odgłosu. — Tak się strasznie, Alek, ucieszyłem,
że zapomniałem się w domu czegoś napić, ani niczego nie kupiłem po
drodze.
— No, nie wiem... — z typową, księżą obłudą zawiesił głos Wiesiek. — Nie wiem, czy będzie ci smakowało to nasze siermiężne, polskie piwo... Niedługo będziesz pił najlepsze... hamerykańskie... za dulory...
— Nie rób mu smaka — strofnąłem przyjaciela. — Jak nie dostanie
wizy, to do końca życia będzie skazany na „Okocim” czy „Grybów”...
z myszką we flaszce niekiedy...
— Masz pięć procent szans na wyjazd — zaświtała mi jutrzenka
radości. — Nie ciesz się, grubasku, bo potem, jeśli nie pojedziesz, możesz się załamać psychicznie!
Duduś sapnął zirytowany.
Albert Kunz
14
Opowiadania polityczne
— Jutro jadę do Krakowa. Porozmawiam z konsulem. Albo pojadę, albo nie... załamywać się nie mam ochoty, ani powodu.
— Życzymy ci z całego serca, żeby ci się udało — Wiesiek nabrał
wprawy w bezczelnym łganiu i dalej brnął w kłamstwo „w żywe
oczy”. — Będziemy trzymać za ciebie kciuki. Obydwaj!
Pakowanie i wyjazd
Cały budynek przypominał ruiny po trzęsieniu ziemi we Włoszech. Wszędzie walały się rzeczy Dudusia, segregowane przez
właściciela. Kilka otwartych walizek kipiało ubraniami rozlicznymi,
nie rokując ani krzty nadziei na możliwość ich zamknięcia. Dwie inne
przypominały półkę w supermarkecie. To przekąski na drogę w ilości
kilkunastu obfitych obiadów je szczelnie wypełniały.
Patrzyliśmy na te bambetle ze skrywaną nienawiścią. A jednak jechał! Jechał do Ameryki! Do kraju bogactwa, pracy za dobrą płacę,
kraju luzu i swobody! Jechał, pomimo naszych żarliwych modłów.
Pomimo położonej drżącą ręką przez Wieśka stówy na biurku w Kancelarii Parafialnej. „w pewnej intencji”...
Kiedy Duduś wrócił z Krakowa i rzucił nam się na szyję, a później
pokazał paszport ozdobiony cudną wizą z magicznymi słowami „The
United States of America”, nogi pod nami się ugięły. Poczuliśmy, że
tracimy wiarę. Że żadnej, nawet boskiej, sprawiedliwości nie ma. Zaczęliśmy popadać w ateizm i marzyć (bo cóż innego nam pozostało?)
o popadnięciu w alkoholizm.
A teraz, właśnie, grubas się pakował.
— Właściwie katabas powinien stówę oddać! — szepnął z wyrzutem do mnie Wiesiek, pociągając czystą z. nieco mniej czystej szklaneczki i zwrócił się do zaaferowanego Dudusia. — Zostaw to stoisko
spożywcze! Nikt ci tego nie pozwoli wziąć do kabiny. Pójdzie do ładowni z bagażem, zaśmierdzi się... Do środka można zabrać tylko bagaż podręczny...
— To jest mój bagaż podręczny — odparł Niechudy, kładąc wyraźny nacisk na słowo „jest” — Jestem gruby i mam prawo do dużego
bagażu podręcznego!
Wzruszyliśmy ramionami i trąciliśmy się wódeczką.
— Może jednak, Dudusiu, nie jedź... — zagaiłem. — Boimy się
o ciebie... Czasem samoloty spadają na ziemię...
Albert Kunz
15
Opowiadania polityczne
— Nawet dosyć często... — z nadzieją podchwycił myśl Wiesiek.
— Cholera! Strasznie nieestetyczny koniec życia... te rozrzucone na
dużej powierzchni szczątki... Trudności ze skompletowaniem całości
do kupy... Można zostać pochowanym, na przykład, bez członka...
Albo z damskim biustem...
— Nie boję się! — stanowczo rzekł Niechudy. — Jadę! Dałem na
mszę o szczęśliwą podróż...
— Wiesz — powiedziałem z krzywym uśmiechem. — To nie zawsze skutkuje... mamy z Wieśkiem pewne doświadczenia...
— Poza tym, w Stanach nie ma „Radia Maryja”... — sączył truciznę Wiesiek. — Będziesz się nudził...
— Eeee, jest. Przez satelitę — wymądrzył się Duduś. — Ale ja i tak
nie słucham!
— Jak cię pieprznie nostalgia, zatęsknisz do prawdziwie polskich
audycji. Szczęść Boże — stwierdziłem ze smutkiem. — Poza tym
w Ameryce rządzą Masoni, Cykliści i ci... no... no, ci co zawsze występują z nimi... no... nie pamiętam!
— Nie zniechęcajcie mnie — zdenerwował się grubas. — Raz
słuchałem tego radia, to tam mówili, ze w naszym kraju też rządzą ci
sami!
— A my mamy Papieża! — Wiesiek wytoczył najcięższe działo. —
Amerykanie nie! Baptyści, Mormoni, Jehowe... Tfu! Nie jedź!
— Wiesiuniu! — ślicznie odezwał się Duduś. — Ja jadę do naszej,
najbardziej polskiej z polskiej Polonii! Oni też mają Papieża! Poza tym
wy tu macie Aleksandra, któregoście sobie sami wybrali, wy dwuosobowe, przypadkowe społeczeństwo, a oni... co tam oni... mogę już teraz powiedzieć – my, w Ameryce, mamy...
— Dżordżusia, Dabliusia — pokazałem Niechudemu język. —
Buszusia!
— A gówno, nie Dżordżusia! — teraz Duduś pokazał mi ozór. —
My, w Polonii, mamy Lecha!!!
Zatkało nas.
— Patrz, Amerykanin... — wysyczał Wiesiek mściwie. — My też
tu, w Naszym Miasteczku, mamy Lecha. „Lech Premium Sport”.
— Mówicie tak, bo mi zazdrościcie tego wyjazdu — Duduś stanął
na rozkraczonych, wzorem kowbojów amerykańskich, obłych kulasach. — Zżera was zawiść. Zawiszczecie mi!
Albert Kunz
16
Opowiadania polityczne
— Nie mówi się „zawiszczecie”, tylko „zawiścicie”... chyba... —
rzekłem niepewnie i zaraz bezczelnie zełgałem. — Nigdy nie jesteśmy
zawistni!
Duduś kończył pakowanie. Mieliśmy wszyscy razem raniutko jechać na krakowskie lotnisko w Balicach, aby tam wepchnąć potężne
ciało z potężnym bagażem podręcznym do latadła. Na razie jednak
siedzieliśmy w samym środku tornada, sącząc szkodzący zdrowiu alkohol i patrząc z... tak, jednak z zawiścią na dziarsko ruszające się szerokie plecy.
— Kuzyn ma dużo koleżanek... — bąknął nagle do siebie Niechudy. — Może się tam ożenię...
Trzepnęło nas.
— Nigdy byśmy się tego po tobie nie spodziewali — jęknął Wiesiek. — Polak powinien pojmować za żonę Polkę, Amerykanin –
Amerykankę. Francuz – Francuzkę, a Cyklista – Cyklistkę...
— Tak mówił Ojciec Dyrektor... — potwierdziłem.
Duduś nie zareagował. Pakował się od tej pory w milczeniu. My
też milczeliśmy, celebrując alkoholizm. Myśleliśmy też usilnie nad
tym. że nie uda nam się sprawić, aby Duduś pozostał. Nie ma siły...
— Dudusiu — wypalił nagle Wiesiek. — Dam ci plany ekonomicznego domku, które wykonałem w zeszłym roku. Może będzie nimi jakieś zainteresowanie w Ameryce? Jakby ci się udało je sprzedać, to
może i ja bym coś zarobił?
— Dobra, daj, ale niczego nie obiecuję...
— No, wiadomo... ale jakby co...
Podniosłem się z fotela.
— To weź, Dudusiu, też moją książkę, Błogosławieństwo Administracji — zaproponowałem nieśmiało, acz z niejaką nadzieją. — Może
się ją uda wydać dla Polonii? A może przetłumaczyć dla reszty Amerykanów?
— Wezmę — westchnął Niechudy. — Ale nie miejcie zbyt dużych
nadziei...
Nazajutrz Niechudy odfrunął. Odfrunął, unosząc w przestworza
ze sobą pięć walizek, dwie torby i nasze dzieła – plany budowlane
i książkę.
Albert Kunz
17
Opowiadania polityczne
Depesza
Markotno nam było bez Dudusia. Brakowało nam cholernie jego
przesadnie szerokiej sylwetki, przesuwającej się tu i tam po Naszym
Budynku. Pragnęliśmy wręcz, żeby był tutaj z nami, a nie daleko, za
Oceanem. Żeby był nigdy nie wyjeżdżał tak daleko!
Z ręką na sercu trzeba jednak przyznać, że to nasze, powyżej opisane, pragnienie było spowodowane narastającą coraz to bardziej zawiścią i poczuciem niesprawiedliwości społecznej, która nas dotknęła. No, bo kimże był nasz Duduś? Dlaczego on stał się wybrańcem Losu? Czemu akurat jemu było dane pojechać w tak atrakcyjne
finansowo rejony?
Przecież Wiesiek jest bardzo zdolnym budowlańcem! Projektuje
cudowne domy i domki! Tanie, eleganckie, funkcjonalne... Gdyby tak
on miał szansę wyjechać... pokazać Prawdziwemu Światu co potrafi...
A ja... Piszę znakomite, kontrowersyjne, nietuzinkowe książki.
Gram na organach... czasem nawet naprawiam je, intonuję i stroję.
Rozmyślam i filozofuję nas Sensem Życia... Gdybym tak ja tam pojechał... Ja bym nie czyścił okien, wychodków i schodów! Nie zmywałbym naczyń po podrzędnych knajpach i „makdonaldowniach”!
Z „karłoszu” korzystałbym jako klient, a nie wyrobnik, harujący za
cenciaki!
A los padł na grubasa! Cóż, Los (personifikując go) jest ślepy – bo
nie widzi świetnych planów Wieśka, głuchy – bo nie słyszy mojej boskiej muzyki, niepiśmienny i analfabetyczny – bo nie zna mojej cudownej twórczości literackiej.
Los, ten spersonifikowany Los, jedynie niezdarnie maca wokół
siebie lubieżnie rozdygotanymi łapami, a co wymaca, to uszczęśliwia.
A co wymaca? Ano to, co największe, najtłuściejsze. Słowem – Dudusia i dudusiopodobnych!
Wiesiek skończył czytać gazetę i zwrócił się do mnie. przerywając
moje rozmyślania:
— Wiesz, Alek, mam poglądy lewicowe. To skandal, że Duduś jedzie sobie do Ameryki, a my z tego praktycznie nic nie mamy.
— Ja też uważam, że to niesprawiedliwe — odparłem. — Wszyscy
mamy jednakowe żołądki, chociaż Niechudy ma swój o pojemności
naszych do kupy wziętych.
— Socjaliści, a nawet Komuniści mają zupełną rację — kontynuował Wiesiek. —Wszystkie dobra powinny być dzielone po równo.
Albert Kunz
18
Opowiadania polityczne
Duduś zapracował w Ameryce? Dzielimy wszystko na trzy części!
Jakbym ja pojechał i zarobił, to bym tak właśnie postąpił!
— Ja też! — rzekłem z przekonaniem. — Era francowatych, egoistycznych burżujów dawno minęła! Musimy być postępowi! Dobra są
wspólne!!!
— A tak grubas sam się nażre — skrzywił się Wiesiek. — Przywiezie nam, o ile przywiezie, po jakimś tanim długopisie czy ołówku automatycznym. A sam sobie kupi komputer multimedialny, zachodni
samochód... może nawet wybuduje własną posiadłość pałacową
w Naszym Miasteczku, daczę nad jakimś jeziorem. Kupi jedno mieszkanie w Krakowie, drugie w Warszawie...
— My, ludzie o lewicowych poglądach na to się nie możemy zgodzić... — zawyrokowałem, ale potem dodałem ze smutkiem. — Ale
przy obecnym prawie nic nie będziemy mogli zrobić. Jedynie głosić
swoje lewicowe poglądy!
— Tak! Karol Marx, Lew Trocki i Włodzimierz Lenin mieli... — zaczął Wiesiek wywód polityczno-historyczno-dialektyczno-marksistowski, ale przerwał mu gwałtowny dzwonek do drzwi.
Wstałem niechętnie i otworzyłem drzwi. Za nimi stał pan Żołna,
nasz listonosz.
— Dzieńdoberek — powiedział swoim odletnim (neologizm pochodzi od słowa „odwieczny”) zwyczajem, przykładając do daszka
służbowej czapki dwa palce prawej dłoni w geście, który każdy kapral określiłby jako żałosną parodię salutowania. — Przyniosłem dla
was, panowie, depeszkę. Ze Stanów!
— To od Dudusia — poinformowałem go. — Wie pan, panie Józefie, kiedyś to był dobry kolega, ale stał się wstrętnym, odrażającym,
prawicowym kapitalistą. A nas to, jako przedstawicieli Lewicy socjalistycznej, niesłychanie boli.
Pan Żołna odebrał ode mnie pokwitowanie, zainkasował złotówkę i powtórnie zrobiwszy sobie jaja z wojskowych honorów, poszedł swoją drogą. Zamknąłem za nim.
— No i co tam pisze ten egoistyczny, reakcjonistyczny krwiopijca?
— z miernym zainteresowaniem spytał Wiesiek.
— Zaraz zobaczymy — odparłem i rozerwawszy pocztową banderolkę, począłem czytać na głos:
Albert Kunz
19
Opowiadania polityczne
Pracuję – stop zarabiam – stop jedno sprzedałem – stop – za kilkadziesiąt
tysięcy dolarów – stop – plany rewelacyjne – stop – na drugie popytu nie ma
– stop – list w drodze – stop – pozdrawiam – stop – Duduś – stop.
Zapadło zawiesiste i mięsiste, znaczące milczenie. Patrzyliśmy na
siebie bez wyrazu. Treść depeszy, która wysunęła mi się z ręki, jeszcze
do nas nie dotarła.
Podszedłem na miękkich z wrażenia nogach do zakamuflowanego w meblościance barku, otworzyłem go i wyjąwszy flachę czystej
wódki, nalałem Wieśkowi i sobie pełne kieliszki do wina. W milczeniu grzmotnęliśmy.
— O kurde!... — wysapał Wiesiek. — Plany rewelacyjne... kilkadziesiąt tysięcy baksów... jestem bogaty!!!
Przełknąłem przesiąkniętą odorem gorzały ślinę i poczułem zawiść pierońską w stosunku do drugiej już osoby w tym okresie.
— Wiesiu... — rzekłem delikatnie. — Strasznie się cieszę, że tak ci
się udało. Zostałeś nareszcie doceniony. Twoje plany...
— Ha! — Wiesiek rozparł się w fotelu. — Zawsze czułem, że to co
robię, jest niezłe... Inaczej bym tego nie kreślił!
— Więc mam nadzieję. że jako człowiek o lewicowych poglądach,
podarujesz mi kilka tysiączków dolarków, które przeznaczę na wydanie własnym nakładem moich książek — zaproponowałem.
Wiesiek wstał i znowu napełnił swój kieliszek po brzegi.
— Widzisz Alek, — rzekł — tak naprawdę, to ja zawsze miałem
poglądy prawicowe. Identyfikuję się z klasą kapitalistycznych posiadaczy. a nie lumpenproletariackich gołodupców.
— Ale przecież... sam mówiłeś...
— Oj, mówiłem, mówiłem... Nie chciałem po prostu robić ci przykrości... Starałem się szanować twoje lewicowe poglądy... Ukrywałem...
—Ale na wydanie książki dasz?— spytałem wprost.
— No... wiesz... po co? Książki, na które nie ma popytu ani w kraju, ani za granicą, są chyba... wybacz... do dupy! Jako kapitalista nie
myślę inwestować w coś, co nie przyniesie mi profitów. Podstawowa
zasada prawicowych kapitalistów – nie wyrzucać pieniędzy w błoto...
Trzeba je szanować...
Wstałem bez słowa, wziąłem torebusię (saszetką lub pederastką
zwaną) i poszedłem do miasta. Odwiedziłem dwa sklepy, pasmante-
Albert Kunz
20
Opowiadania polityczne
rię i skład staroci. W pierwszym nabyłem okazyjnie krawat w historycznym, czerwonym kolorze, a w drugim małą, gipsową statuetkę–popiersie W.I. Lenina. Po powrocie do domu statuetkę postawiłem na biurku, a następnie ubrałem harcerskozieloną koszulę
o zetempowskim kroju, granatowe spodnie i świeżo nabyty krawat.
Nuciłem przy tym:
Na barykady ludu roboczy,
Czerwony sztandar do góry wznieś!
Śmiało do boju wytęż swe ramię...
List
Stosunki z Wieśkiem stały się, oględnie mówiąc, lekko napięte.
On czynił starania o przyjęcie do BCC, ja szukałem kontaktów wśród
starych, wysłużonych i zasłużonych kombatantów Ruchu Robotniczego. Ze łzami w oczach wspominałem „...sztandar wyprowadzić!”,
gdy Wiesiek odwiedzał dealerów zachodnich supersamochodów,
przymierzając swą chudą i długą sylwetkę do skórzanych tapicerek
i metalicznych lakierów.
Właśnie czytałem Dzieła Zebrane, tom V. Włodzimierza Lenina,
popijając czystą z musztardówki stojącej na rozpostartej Trybunie,
a Wiesiek zagłębiał się w Cedule giełdowej pisma Parkiet, popijając
Whisky z lodem, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Niechętnie wstałem i otworzyłem. Stanąłem oko w oko z listonoszem Żołną.
— Co towarzysz ma dla nas? — spytałem. — Depeszę?
Żołna powitał mnie w sposób opisany w poprzednim rozdziale.
— Nie — odparł. — Dzisiaj list. Z Ameryki.
— Wiesiek — zawołałem przez ramię. — List z Ameryki. To do
ciebie. Ja nie koresponduję nawet z amerykańskimi towarzyszami
z tamtejszej Partii Komunistycznej. Amerykanie to imperialiści!
Wiesiek podszedł i odebrał list.
— Panie Żołna — zwrócił się do listonosza. — A dlaczego on jest
otwarty???
— A, otworzyłem go, bo myślałem, że w środku będą dolary, to
bym je sobie wziął... ale nie było niestety.
— A wolno to tak?
Albert Kunz
21
Opowiadania polityczne
— A co byście mi mogli zrobić? — zdziwił się listonosz. — Podać
do sądu?
— Ano, tak — rzekł zrezygnowany Wiesiek. — Dziesięcioletni
proces. .. końca pan nie dożyje, bo pan stary... kurde...
— No to idę — zasalutował Żołna i rzeczywiście poszedł sobie.
Wiesiek wyciągnął list z koperty, ograbionej przez kogoś na poczcie
ze znaczka.
— Od Dudusia — powiedział. — Przeczytać?
— Ano czytaj — westchnąłem.
Wiesiek usiadł w fotelu, łyknął alkoholu i zaczął czytać:
Drodzy Przyjaciele!
Tu, w Ameryce, gdzie mieszkam i pracuje, jest bardzo fajnie. Palmy rosną
na ulicach, spokój, dzielnica willowa. Jedynie uciążliwe jest to, że od czasu do
czasu trafia się małe lub większe trzęsienie ziemi. Poza tym stały, potworny
upał, dobrze, że do plaży blisko i morze cudowne.
Podobno trafiają się też „twistery” - tajfuny niszczące wszystko dokoła,
ale jeszcze takiego nie spotkałem. Nawet z daleka nie widziałem jeszcze trąby
powietrznej.
Zarabiam dużo, dwadzieścia dolarów na godzinę, a praca nie taka ciężka,
choć narobić się trzeba.
Alek, mam nadzieje, że ucieszył cię mój telegram. Twoja książka zrobiła
furorę. Wydają ją właśnie, po polsku dla Polonii i po angielsku dla Amerykanów. Plany, jak pisałem, rewelacyjne, bo chcą, żebyś wydał u nich wszystkie
swoje książki, i wydawał również każdą następną. Za „Błogosławieństwo
Administracji” wyciągnąłem od nich dla ciebie sześćdziesiąt tysięcy dolarów!
Szkoda mi Wieśka. Takie plany, jak on kreśli, tu robiono już przed dwudziestu laty. Poradzono mi, żeby spróbował sprzedać je do Burundi lub Bangladeszu. Ale cóż robić, takie jest życie.
Wracam niebawem, chociaż szkoda mi, bo klimat cudowny, piękne dziewczyny w bikini. Żyć, nie umierać! Pozdrawiam was serdecznie –
Wasz Duduś.
Nie patrząc na kończącego czytanie zachrypniętym głosem
Wieśka wstałem i podszedłem do biurka. Z szuflady wyciągnąłem
młotek i trzymając go w prawej dłoni, odwróciłem się.
Albert Kunz
22
Opowiadania polityczne
— Wiesz, Wiesiek — powiedziałem poważnie. — Poddałem cię
próbie. Jesteś rzeczywiście prawicowym kapitalistą. To ci się przyznam. Też jestem za kapitalizmem, za klasą posiadaczy. Jestem przeciwny rozdawnictwu dóbr przez posiadaczy życiowym nieudacznikom. Świat należy do zaradnych, zdolnych, przebojowych! Jak ktoś
jest dupa, to niech klepie biedę!
Drugą ręką ująłem w dłoń gipsowego Lenina i ruszyłem do drzwi.
— Alek — słabym głosem westchnął Wiesiek. — Daj mi tego Lenina i krawat...
— Kochany! — pokiwałem głową. — W kapitalizmie posiadacz
nie może sobie pozwalać na rozdawanie dóbr. Nie stać go na to! Nadmiar kawy wrzuca się do morza... bibeloty, szczególnie ideologicznie
szkodliwe, rozbija się młotkiem... A krawat sobie kup! Co ja cię będę
sponsorował! Wymyśl interesujące, nowoczesne plany, wykaż się...
Kiedy wracałem z młotkiem ozdobionym farfoclami z gipsu,
usłyszałem, że Wieśkowi nieładnie odbija się w ubikacji. A potem
usłyszałem zza zamkniętych drzwi ponury śpiew:
Wyklęty, powstań ludu ziemi,
Powstańcie, których dręczy głód...

Podobne dokumenty