Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Co­py­ri­ght © Joanna Marat, 2014
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© ostill / Shutterstock
© BortN66 / Shutterstock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Re­dak­cja
Adam Pluszka
Ko­rek­ta
Anna Mirkowska
Łamanie
Alicja Rudnik
ISBN 978-83-7839-718-2
Warszawa 2014
Wy­daw­ca
Pró­szyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
www.opolgraf.com.pl
Mojej siostrze Ewie
Wszystkie osoby i wydarzenia opisane w tej książce są
fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z rzeczywistością
jest całkowicie przypadkowa.
1 Koszmarek
Córy Koryntu. Dziewuchy głupie. Najgorsze zło na tym świecie.
Dlaczego tak kręcisz biodrami? No, co cię opętało, dziewczyno?
Lepiej idź szybciej, dlaczego się grzebiesz? Ta alejka jest długa.
I możesz nie dojść do celu. Nie rozumiesz, że każdy twój krok
waży. Decyduje o życiu. Nie kołysz się na boki, tylko biegnij.
Biegnij, no właśnie, biegnij! Musisz przyspieszyć. Ale te pantofelki na obcasach, te zielone lakierki, jeśli dobrze widzę, nie
bardzo się nadają do biegania. Więc może je zdejmij i biegnij
boso. W samych tylko pończoszkach. To nic, że już ci oczy z orbit
wychodzą. Nie odwracaj się za siebie. Już widziałaś. Już wiesz.
Nie myśl teraz, nie staraj się zrozumieć. Tylko biegnij. Musisz
biec szybciej. Powietrze jest chłodne. Czy czujesz już ten chłód
w oskrzelach? To nie do zniesienia, prawda? Chyba nie masz
szans.
*
Często samochód kojarzy się z facetem, prawda? Ernest
Malinowski nie jest facetem, bo nie ma samochodu.
7
Komisarz Malinowski jeździ służbowym focusem. A jak
wiadomo, ford gówno wort, więc do Wrocławia pojedzie
pociągiem. Sześć godzin podróży! I to w ostatnim roku
pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Paranoja. Kupił bilet pierwszej klasy, zdecydowanie za drogi.
Ale co tam! W końcu to całkiem prywatna podróż.
Cholera, znowu służbowa komórka podskakuje w kieszeni płaszcza. Kto to? Jasny gwint, Marek Kos, a któż by
inny! Pewnie dalszy ciąg sprawy zaginionej dziewczyny.
Agnieszka B. rozpłynęła się we mgle. Nie ma jej. Wszyscy
szukają Agnieszki Bociągi. Rodzina, sąsiedzi, policja, no
i dziennikarze z „Faktu”. Do akcji powinni się jeszcze
włączyć agenci CBA, CBŚ i Cebeczegoś. Ale dlaczego
ma się tym zajmować Malinowski? Z jakiej racji? Ernest Malinowski z Komendy Stołecznej Policji nie jest
specjalistą od zaginionych nastolatek. Od nastolatek
w ogóle. Nigdy go nie kręciły i kręcić nie będą. Niech
się tym któraś z tych dziewuch po psychologii zajmie.
Panie psycholożki. Feministki. Policyjne specjalistki.
Malinowski ma teraz lepsze zajęcie. Właśnie zaczyna
się weekend i zaraz musi wyjść z mieszkania przy ulicy
Dubois, żeby udać się tramwajem na dworzec. Może
lepiej pojechać metrem? Cholera wie. Przecież w nocy
zdrowo padało i mogło zalać metro. Ale tramwaje chyba
jeżdżą? Słychać je w każdym razie aż na Dubois. Patron
ulicy, Stanisław, skądinąd zasłużony i szanowany przedwojenny adwokat, a do tego pepeesowiec, to prawdziwe
utrapienie dla mieszkańców. Zwłaszcza gdy muszą coś
załatwić na poczcie albo w urzędzie. Panie z okienka zwykle zdumione podnoszą oczy i proszą, żeby powtórzyć,
8
albo najlepiej przeliterować. Taki adres to skaranie boskie! Tyle nazw ulic zmienili… Nowotki przemianowali
na Andersa, Świerczewskiego na Solidarności. Dubois
nie ruszyli, a tu zmiana naprawdę by się przydała. I to
jeszcze jak! Ale radni nie rozumieją potrzeb mieszkańców.
Darmozjady. Tych skurczybyków polityków należałoby
wywieźć na Madagaskar. Albo jeszcze dalej.
Wyłączył służbową komórkę. Nie był na służbie. Miał
wolne i właśnie wybierał się w podróż. Nadkomisarz
Marek Kos niech tam sobie trzeźwieje w pałacu Mostowskich. Ubeckie nasienie. Pewnie znowu chciał się
wysłużyć Malinowskim. A przecież nie dorasta swojemu
partnerowi do pięt. Nieważne. Pora już wychodzić. Malinowski przetarł jeszcze szmatką mokasyny. Błyszczały
się. Jak psu jajca. Takiego właśnie porównania używa
zwykle Kos, gdy widzi wyglansowane buty kolegi. Czasem się zapomina i zaczyna rozmowę jak za dawnych
czasów: „Słuchajcie no, Malinowski…”. Gdy tak zagaja,
wiadomo, że jest na dużej bańce. I zaraz sypnie kurwami i chujami. A Malinowski, elegancki i w wyglansowanych butach, będzie musiał to cierpliwie puszczać mimo
uszu. Buty Marka Kosa są zwykle ubłocone i zakurzone,
a marmurkowe dżinsy – nieprane chyba od nowości. Szkoda czasu i proszku do prania. Nadkomisarz Kos zawsze
był fleją i wszyscy się z tym pogodzili. Ale to zdolny glina
i swój chłop. Nie to co ten dupek Malinowski. Absolwent
zagranicznych szkoleń. Parle franse i spik inglisz. Co on,
u diabła, robi wśród zwykłych psów?
Tramwaj numer 15 kojarzył mu się z dawnymi czasami, gdy pani Melania Malinowska, Zajdler de domo,
9
odwoziła swojego syna na zajęcia do Pałacu Młodzieży.
To właśnie tam Malinowski zaczął się uczyć angielskiego,
a potem kontynuował naukę u metodystów przy placu
Zbawiciela. I naturalnie też jeździł tam tramwajem.
Do Instytutu Francuskiego na Świętokrzyską również
można było podjechać tramwajem, ba, nawet do pałacu
Mostowskich… Bo tramwaj jest najbardziej uniwersalnym środkiem transportu. I ekologicznym w dodatku.
Malinowski był tego świadom i dlatego, ilekroć służbowy
focus trafiał do warsztatu, podróżował tramwajem.
Bo dlaczego nie? Inna rzecz, że nigdy nie korzystał
z wolnych miejsc, gdyż mógłby ubrudzić swój eleganc­
ki, markowy prochowiec. Podszewka w kratkę burberry
zdradzała jego wysoką cenę, znacznie powyżej policyjnej pensyjki. Ludzie pokroju Marka Kosa nie potrafili
wyłapać takich subtelności, ale te policyjne suki po
psychologii często się zastanawiały, skąd Malinowski
ma kasę. Oj, miały o czym gadać, popijając zdrową zieloną herbatę. Malinowski – facet do wzięcia. Wprawdzie z odzysku, ale nie ma co grymasić, jak się jest już
po trzydziestce, a zegar biologiczny tyka coraz szybciej
i szybciej. Cholerny zegar hormonalny, bezwzględny dla
kobiet, łagodny dla facetów.
A Malinowski naprawdę niczego sobie – czterdzieści
trzy lata, metr osiemdziesiąt. Ciemny blondyn, mocno szpakowaty. Ale włosy w komplecie, może nawet
w nadkomplecie. I chodzi na siłownię, to widać. Ładną
ma klatę. I podobno trzyma jacht gdzieś nad Zalewem
Zegrzyńskim. I ma tam w pobliżu daczę. No, ale mieszka
w bloku, niedaleko pałacu Mostowskich. Szkoda, że nie
10
w segmencie na Mokotowie. W mieszkaniu Malinowskiego nikt z firmy nie był, bo on jest zupełnie nietowarzyski. Nie zadaje się z nikim. Więc nie wiadomo, czy
to jest mała klitka czy może jednak penthouse.
Zdyszany wpadł do tramwaju. Piętnastka okazała się
nowym niskopodłogowcem. Uff. Udało się. W ostatniej
chwili. Z kondycją mogłoby być lepiej. Zbyt wiele czasu
spędził ostatnio, czatując. W tramwaju było niewielu
pasażerów. Po chwili Malinowski poczuł nieznośną woń.
Nie do wytrzymania po prostu. A cóż to się stało? Czyżby ktoś się zsiusiał na pluszowe siedzenie albo jeszcze
gorszy numer wywinął? Nie, to tylko smrodzio-dziadzio.
Siedział sobie w najlepsze tuż za kabiną motorniczego.
Dwie stare baby stojące z tyłu zaczęły gdakać. Bo takiego to powinni wyprowadzić. Motorniczy powinien,
znaczy się. Wyprowadzić go, proszę pani. Za wszarz! Ale
najpierw tramwaj zatrzymać powinien. A potem wyprowadzić. I policję zawezwać, i straż miejską, i karetkę
pogotowia. Koniecznie. Niestety, motorniczy, zamiast
czynić swą powinność, szarpał nieznośnie. Pewnie był
na kacu. Kazali mu przyjść w sobotę do pracy w zastępstwie za chorego kolegę.
Malinowski najwyraźniej od dawna nie jeździł tramwajem, gdyż dwukrotnie się zachwiał i omal nie upadł,
chociaż był zupełnie trzeźwy, jak zawsze. Przecież dlatego właśnie zrobili go partnerem nadkomisarza Kosa, który
jak powszechnie wiadomo, utrzymywał swój organizm
w stanie permanentnej nietrzeźwości. W przyrodzie
i w policji musi panować równowaga. Jak jeden pije
na umór, to drugi powinien być niepijący. I Malinowski
11
był. Przynajmniej na służbie. A zwłaszcza za kierownicą. Dlatego to zawsze on prowadził służbowego focusa
albo kię, a Kos siedział na miejscu dla pasażera. I się
wściekał. „Dawaj, kurwa, ja poprowadzę. Z tobą to sranie
w banię, a nie jazda. Ty wiesz, chłopie, ile ta maszyna
może wyciągnąć?”. Nie żadna maszyna, tylko szmelc,
i lepiej nic z niej nie wyciągać. Malinowski kontrolował
sytuację i nie zwracał uwagi na pijacki bełkot Kosa.
Na szczęście dzisiaj nie musiał znosić delirki swojego
partnera i był z tego powodu bardzo rad. Niech sobie
ten cholerny burak siedzi w pałacu Mostowskich i niech
wali klina, jednego za drugim. Byleby nie wytrzeźwieć.
Nigdy. Pewnie znowu zapomniał hasła do swojego komputera i dlatego niepokoił kolegę, który miał wolny dzień
i umówił się z kobietą. We Wrocławiu. A co, nie można
się umówić? Z przystanku do dworca był jeszcze spory
kawałek, ale przecież podczas spaceru dobrze się myśli.
I jeszcze można mieć słuchawki na uszach i słuchać
Santany. Fajny kawałek: She is not there.
Pociąg relacji Warszawa–Wrocław stał już na peronie. Jednym z niewielu pasażerów, którzy tamtego
feralnego poranka postanowili udać się do Wrocławia,
był komisarz Ernest Malinowski. Usiadł wygodnie
w pustym przedziale pierwszej klasy. Powiesił swój
elegancki płaszcz na haczyku. Pewnie trochę się pogniecie. I wybrudzi. Wyciągnął z torby podróżnej mały
netbook i zaczął przeglądać mejle. Czy odpisała już
na wiadomość, którą wysłał do niej nad ranem? Nie,
tylko spam przyszedł. Monika pewnie jeszcze śpi. Nie
ma jej tam. To znaczy nie ma jej przy laptopie, bo
12
gdzieś przecież musi być. Umówili się na dworcu. Ma
na niego czekać. A jeśli jej nie będzie? Może Monika
Moser (M.M. – inicjały takie same jak jego matki) nie
istnieje? Może to któraś z policyjnych suk go wkręca?
To możliwe. Te kaszaloty marzą tylko o jednym. Żeby
usidlić faceta. Żeby się wreszcie wydać za mąż i zacząć rodzić dzieci. Więc Monika Moser z Wrocławia,
która na czarno-białym zdjęciu wygląda na eteryczną
blondynkę, może się okazać jedną z tych potężnie
zbudowanych kariatyd z ogromnym zadem. Przecież
codziennie spotyka takie monstra na korytarzu w pałacu
Mostowskich. I nawet ich nie rozróżnia.
Wreszcie jedzie do tego Wrocławia, gniecie płaszcz,
poświęca się trochę, prawdę mówiąc. Bo musiał wcześnie
wstać, wydać pieniądze na bilet. Nie takie znowu duże
pieniądze, ale zawsze! I to wszystko dla niej, dla Moniki.
Przecież napisała: „Będę tam. Będę na ciebie czekała
na dworcu. Poznasz mnie od razu. Mam metr sześćdziesiąt i blond włosy ostrzyżone na pieczarkę. I nie noszę
okularów, chyba że przeciwsłoneczne. Zresztą masz moje
zdjęcie. Poznasz mnie na pewno”. Malinowski, w miarę
jak pociąg oddalał się od Warszawy, był coraz bardziej
podekscytowany. Cholera, wpadł po same uszy! Bo ona
wygląda jak ucieleśnienie jego marzeń! I mógłby całymi godzinami rozmawiać z nią na czacie. O wszystkim.
O tym, czego nikomu wcześniej nie mówił. Ani matce,
ani byłej żonie, kiedy jeszcze była żoną aktualną, ani
kochankom, ani kumplom, których tak na dobrą sprawę nie miał. No, może nie licząc Jurka, który od lat
mieszkał w Kanadzie.
13
Monika Moser znała jego najskrytsze pragnienia i wiedziała o nim znacznie więcej, niż wiedzieć powinna. On
natomiast nie wiedział o niej prawie nic. Z wyjątkiem
tego, że mieszka we Wrocławiu. Że odziedziczyła pół
bliźniaka po dziadku, że obiady gotuje dla niej gosposia,
pani Tecia, bo Monika nie ma czasu na takie bzdety jak
gotowanie. Że chciałaby mieć kota, ale na razie go nie
ma, bo to za duży kłopot. Ale kiedyś na pewno będzie
miała. Kota.
Już samo jej imię przyprawiało Malinowskiego
o dreszcze. Monika – Mona Lisa. Gioconda o tajemniczym uśmiechu. Monika, dziewczyna ratownika, tak by
to zapewne zrymował Kos, gdyby oczywiście wiedział
o istnieniu Moniki Moser.
*
Kos nic nie wiedział o Monice ani o podróży swojego
partnera do Wrocławia. Wiedział natomiast, że Malinowski wyłączył komórkę i że na Bielany, gdzie znaleziono
torebkę, która prawdopodobnie należała do zaginionej
Agnieszki B., będzie musiał pojechać w towarzystwie
aspiranta Arkadiusza Śledzia. W nieznośnym towarzystwie, trzeba to koniecznie dodać. Pieprzony Maliniak!
Jak go naprawdę potrzeba, to go nie ma. Komórkę wyłączył, bezczelny gnojek. Gówniarz, pewnie zabalował
z jakąś dupą. I taki ktoś jest komisarzem! Jak on się
w piaskownicy bawił, to Kos już ścigał solidarnościową
ekstremę. I miał sukcesy, kurwa mać! Miał! W zakładaniu podsłuchów i w tropieniu powielaczy, ba, nawet
oporników na sweterkach licealistów. Bezczelnych
14
szczeniaków. Licealistkami też się zajmował i zapamiętał
to jako całkiem fajne zajęcie. Relaksujące. Były zasługi
i talon na poloneza też był!
Nie to co teraz – chuj w dupę policji. Kasa żadna,
satysfakcji zero. Talonów na cokolwiek brak. Czasem
tylko trochę adrenaliny się zdarzy. Jak dzisiaj. Bo tę
torebkę w kolorze żółtym znaleziono na Bielanach
w pobliżu Uksfordu. Tak jest, polskie uniwerki są gówno warte, to każdy głupi kutas wie. I dlatego właśnie
Kos zgłębiał wiedzę w szkole milicyjnej w Szczytnie.
Wiedział, co robi! Ale nie zbaczajmy z tematu. Otóż
w stolicy Polski mamy od pewnego czasu Uksford. Tak,
tak. Nie Oksford, ale Uksford. Jedna literka, a robi
wielką różnicę. Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, czyli Uksford, to nowa nazwa ATK. Kiedyś,
jeszcze za dawnych dobrych czasów, Kos miał tam dwie
informatorki. Fajne dupy z nich były, trzeba to przyznać. Jedna została potem na uczelni jako asystentka.
Ciekawe, co u niej słychać… Pewnie wyszła za mąż,
urodziła pięcioro dzieci, roztyła się i nosi moherowy
beret. A może jest taką dobrze zakonserwowaną zdzirą
po czterdziestce? Botoks, lifting pośladków i cycków.
Buhaha! Trzeba będzie się pokręcić po tym Uksfordzie
zafajdanym. Może przy okazji uda się jakiegoś księżulka pedofilka namierzyć. Jest szansa, że coś się będzie
działo! Tym bardziej że ojciec zaginionej jest bardzo
wpływowym chujem. Więc porwanie dla okupu czy
mord rytualny? Pewnie ani jedno, ani drugie, a ciała
dziewczyny nikt nie znajdzie. Dobrze, że jest chociaż
jakaś torebka.
15
– No, Śledź, chuj wam w dupę! Dlaczego jeszcze
niegotowy? Rozporek niezapięty? A może bawiłeś się
wacusiem, zamiast służyć Trzeciej, a może nawet Czwartej, też gówno wartej? No, nie tłumacz się, kurwa. Bierz
kluczyki i jedziemy. No, co ty sobie za jaja robisz? Odjebało ci? Focus w warsztacie, to bierz inną furmankę
i, kurwa, jedziemy! Na Bielany. Przewietrzysz jaja trochę,
dobrze im to zrobi.
Aspirant Arkadiusz Śledź nie mógł sobie poradzić
z włożeniem kluczyka do stacyjki, został więc zbluzgany
przez znacznie starszego kolegę.
– Ja pierdykam, gdzieś ty się uchował, Śledziu. Włożyć porządnie nie umiesz?! To nawet baba z ciebie pożytku nie będzie miała. Kurwa, przesiądź się na moje
miejsce, to ci pokażę, jak mężczyzna wkłada. Nauczysz
się czegoś.
Gdy wreszcie ruszyli, Kos drżącą dłonią sięgnął za pazuchę swojej nieśmiertelnej katany z marmurkowego
dżinsu, którą kupił jeszcze w czasach prosperity ruskiego
bazaru na Stadionie Dziesięciolecia. To były czasy, kurwa
jebana mać, człowiek mógł się ubrać od stóp do głów,
tanio i modnie. Za pazuchą Kos zawsze trzymał piersióweczkę wypełnioną żołądkową wcale nie taką gorzką.
Na rozgrzewkę albo dla kurażu, jak trzeba było oglądać
nadgniłych truposzy. Ten dupek Maliniak, co nigdy nie
pije, po zawarciu bliższej znajomości z cuchnącym truchłem zawsze biegał do sracza albo w krzaki. Za to nadkomisarz Kos, zdezynfekowany zawczasu, w najgorszym
razie musiał sobie chlapnąć po raz drugi. Z największą
przyjemnością.
16
Tym razem jednak zawartość piersiówki miała służyć
rozgrzaniu organizmu. Nikt się raczej nie spodziewał,
że żółta torebka, która mogła należeć do zaginionej,
będzie zajeżdżać padliną.
Arkadiusz Śledź był alergikiem od dzieciństwa. Miał
uczulenie na produkty wysokobiałkowe, wełnę oraz
na chamstwo i grubiaństwo. W komendzie nazywano go
Mimozą, a jego głównym zadaniem było pisanie raportów
i analiz, z czego wywiązywał się bez zarzutu. Nikt się
go nie czepiał, bo odwalał za wszystkich czarną robotę.
Niestety, w feralną sobotę z samego rana zadzwonił
do niego nadkomisarz Kos, zwany powszechnie Koszmarkiem, z poleceniem, żeby go zawieźć na Bielany. Miał
przeprowadzić wizję lokalną w miejscu, gdzie znaleziono
jakąś torebkę. Czy naprawdę nikt inny nie może pojechać? Dlaczego ja? Przecież ja jestem od analiz i raportów. Poza tym wożenie nachlanego nadkomisarza Kosa to
nie moja działka. Za to płacą Malinowskiemu, nie mnie.
Ja się na to nie piszę! Ja się wypisuję. Zamknijcie Kosa
w wytrzeźwiałce na Kolskiej. Dawno powinni zwolnić
tego starego ubeka, ale podobno wżenił się w jakąś ważną
rodzinę i ma teraz silne plecy, nikt go nie może ruszyć.
Jak była weryfikacja na początku lat dziewięćdziesiątych, całą starą wiarę wywalili z pałacu Mostowskich,
ale Kosa nikt nie tknął. Przeciwnie, zaczął awansować.
Z sierżanta na aspiranta, a potem jeszcze wyżej. Gdyby
nie to, że pije na umór, to pewnie zostałby co najmniej
inspektorem generałem. Mimo niezadowolenia i pretensji do losu aspirant Śledź musiał się jednak pogodzić
z rolą szofera.
17
*
Nad miastem od świtu wisiały ciężkie, złowrogie chmury. Jak
zasłony. Z ołowiu. Zwiastujące. Gradobicie. Świniobicie. Ludzio­
bicie. To dopiero początek. Niedługo się zacznie. Na dobre.
­Armagedon. Zaleje Łomianki. Zaleje nawet Mokotów. I Agrykolę
też zaleje. A zegar już tyka. Tik-tak, tik-tak. I tak was zaleje.
Tik-tak, tak. Aż po same dachy. I nic się nie ostanie. Nocą i dniem
słyszę, jak stękają krokwie, jak trzeszczą szkła w oknach mego
domu na Mokotowie; w świetle słońca wypełzają z kątów spękania
na ścianach, podłogi skrzypią, groza narasta. Jak się to zawali
na głowę, to nikt nie wyjdzie cało! Na razie wszystko dementuję.
Dementować – czasownik od rzeczownika demencja. Wszystko
odmieniło dziś kierunek, więc od rzeczy do słowa.
*
– No i jak ci się, Śledziu, widzi ta zajebista torebeczka?
Ładne cacuszko i kosztowne, prawda? Zakładamy teraz
lateksową łapkę. I przystępujemy do badania. Buhahaha… Penetrujemy, a jakże! Co tam w środeczku siedzi
albo siedziało? Buhahaha… No, Śledziu, zgaduj zgadula! W co się panienka zabawiła? Oj, zabawiła się! Ja
pierdykam! Jeszcze jak się zabawiła!
Kos, cały czas rechocząc i buhahając, wydobył z żółtej pikowanej torebki, która mogła, ale wcale nie musiała należeć do zaginionej Agnieszki Bociągi, coś, co
wyglądało na prezerwatywę. Zużytą. Ale jaja, pomyślał
Śledź.
– Ale jaja – powtórzył głośno. – Panie nadkomisarzu,
jaja jak berety!
18
– Będziecie mieli, Śledziu, o czym raport napisać.
Guma pójdzie do laboratorium, a wy przeanalizujecie wszystkie okoliczności tego zdarzenia i prawdo­
podobieństwo, kto i kiedy ją zakładał na chuja, a może
na coś innego. I czy gdzieś tego chuja wkładał… Buhaha! Więc macie dużo roboty, jeszcze nieraz dupa was
zaboli i hemoroidów dostaniecie od tego kiblowania
na komendzie. Buhahaha… Lepiej się cieszcie, że taką
chujnię dziś w pogodzie mamy i piździ. Więc zaraz
zakończy się wizja lokalna i znowu sobie klapniecie,
a ja sobie chlapnę. Perspektywa naprawdę miła.
Torebka zgadzała się z opisem zawartym w aktach
sprawy. Zaginiona nastolatka miała przy sobie żółtą
pikowaną torebkę na łańcuszku. W środku naszywka
z napisem „Chanel”.
– Burżujskie nasienie – warknął pod nosem Kos
między jednym a drugim chlapnięciem, które zaliczał
w rytm kolejnych szarpnięć focusa. Śledź był kiepskim
kierowcą. Kto mu, kurwa, dał prawo jazdy? Maliniak,
ten to jeździ! Płynnie. Ale właśnie się rozpłynął. Pewnie
dyma teraz jakąś dupę. Fajną, jak bum-cyk-cyk…
Niestety tego przedpołudnia Kos nie miał szans
na słodką drzemkę w samochodzie. W Lasku Bielańskim było jeszcze jedno miejsce, które musieli
koniecznie odwiedzić. Tym razem w towarzystwie
patologa, technika policyjnego i prokuratora. Szykowało się kilka pracowitych godzin. I nawet katastrofa
prezydenckiego samolotu, o której trąbiły wszystkie
media, wydawała się niezbyt istotnym wydarzeniem
w porównaniu z tym, co ich czekało. Kos ziewnął
19
i zerknął niechętnie przez szybę. Będzie się działo.
Jest trup.
*
Menachem Moser całkiem dobrze znosił długie loty.
Czasem trochę trzęsło, ale zdążył się przyzwyczaić.
Dość często podróżował służbowo do Szwecji, rzadziej
do Niemiec. W Warszawie nie był natomiast od trzydziestu lat. Ściślej: od dwudziestu dziewięciu. Wczoraj przez
większość lotu czytał szwedzki kryminał. Kolejne śledztwo prowadzone przez Kurta Wallandera nie wciągało
go jakoś szczególnie. Raz po raz odrywał się od książki
i patrzył przez małe samolotowe okienko. Lubił obserwować chmury, odprężało go to. Trochę był zestresowany,
gdy maszyna zaczęła się zniżać, nieuchronnie zbliżało się
bowiem lądowanie w Warszawie. Pamiętał to miasto dość
dobrze. Wszystko pamiętał, niestety. Zwłaszcza to, co
należałoby zapomnieć. Dlatego perspektywa lądowania
w Warszawie nie napawała go optymizmem. Leciał tam
tylko po to, żeby załatwić ważną sprawę, którą odkładał
latami. Chciał ją odnaleźć. To była dla niego kwestia
honorowa. Ważna rzecz, którą musiał w końcu załatwić.
Zbyt długo ją odkładał. I wczoraj był właśnie ten dzień
zero, gdy wylądował w Warszawie, by załatwić to, co
musiał.
Teraz próbował zasnąć. Odprężyć się. Żadnych
telefonów, żadnych niepotrzebnych rozmów. A już
zwłaszcza z tą Moniką. Pewnie chciałaby się do niego
zbliżyć. To jedno jest pewne. Jej listy były nieznośne.
Wkurwiające po prostu. Usiłowała go wciągnąć w jakieś
20
damsko-męskie gierki. I miała w tym swój kurewski
interes. A on nie był nią zainteresowany. Przyjechał
tu dla zupełnie innej kobiety. Dużo starszej. Kiedy
będzie po wszystkim, spokojnie wróci do siebie. I nie
pojawi się już więcej w Warszawie. W głowie ciągle
wyświetlały mu się tamte słowa. Je suis écrasée par la
vie*. Powtarzał je w myślach jak mantrę. Bo przecież
wtedy, pół wieku temu, został sam. Z tymi słowami
zapisanymi ołówkiem kopiowym na kartce z zeszytu.
Dziś już chyba nikt nie używa takich ołówków. I takich
zeszytów pewnie też nie ma, szesnastokartkowych,
w trzy linie. W szaroniebieskiej okładce. Układał je
kiedyś w swoim kartonowym tornistrze. Kartka pochodziła właśnie z jego zeszytu, zapewne do polskiego. Bo
te do matematyki były w kratkę. Nie lubił polskiego.
Prawdę mówiąc, zostało mu to do dziś. Jeszcze bardziej
nie lubił zeszytów w linie. Może właśnie dlatego, że
tamte słowa w obcym języku zostały zapisane na liniowanej kartce?
*
Sierżant Violetta Maj zawsze chciała się wyróżnić. Chciała być pierwsza. Wszędzie. Również na miejscu zbrodni.
I właśnie po raz pierwszy jej się to udało. A wszystko
dlatego, że to nie był zwykły dzień. Stało się coś, czego
Violetta zupełnie nie była w stanie pojąć. Dwa nieszczęścia. Bo te przecież lubią chodzić w parach. Zupełnie odwrotnie niż ludzie. Zwłaszcza młodzi mężczyźni, którzy
* Je suis écrasée par la vie – życie mnie przytłacza (fr.).
21
jakoś nie kwapili się do żeniaczki. Z Violettą. Nad czym
ubolewała jej babcia Czesia. Nie mówiąc o rodzicach,
którzy już stracili nadzieję na to, że doczekają się choćby
jednego wnuka. Ale te wszystkie zgryzoty, swoje i cudze,
należało odsunąć od siebie jak najdalej. Bo przecież była
sobota rano. Święty czas wypoczynku i nicnierobienia.
Miała mieć wolny dzień i chciała się wreszcie wyspać.
Niestety babcia Czesia już o szóstej rano zaczęła się
krzątać po mieszkaniu. Violetta naciągnęła więc kołdrę
na głowę i twardo postanowiła spać dalej, choćby się
nawet paliło i waliło. Choćby nie wiem co, powtarzała
w myślach. I wtedy usłyszała, że babcia szlocha. Więc
szybko wstała z wersalki i pobiegła do kuchni. Babcia
miała dłonie splecione w modlitewnym geście i wpatrywała się w maleńki ekranik kuchennego telewizora.
Ubrany w drogi garnitur młody prezenter telewizyjny
obwieszczał, że w Smoleńsku rozbił się prezydencki
samolot i wszyscy zginęli. Nikt się nie ostał. Violetta
wiedziała, że musi natychmiast iść do pracy. Bo przecież
coś trzeba zrobić. Nie można tak siedzieć i płakać jak
babcia Czesia. A w komendzie szybko się okazało, że
pracy jest co niemiara. Bo ktoś znalazł bezgłowe zwłoki
w Lasku Bielańskim. I dlatego należało się tam udać,
a nikogo innego nie było pod ręką. Bo Malinowski wziął
dzień wolny, nadkomisarz Kos dokądś pojechał i nikt
tak naprawdę nie wiedział dokąd, a prokurator i ekipa
byli już na miejscu. Więc padło na sierżant Maj. I bardzo
szybko tego pożałowała. Bo to, co zobaczyła, nie było
chyba przeznaczone dla jej oczu. Dla niczyich zresztą.
Denatka okazała się szczupła i chyba niższa niż ona. Ale
22
miała podobne dżinsy. Nie takie same, podobne. I chyba,
uciekając, zgubiła jeden but. I torbę też zgubiła. Ale
ją znaleźli. Już leżała zapakowana w folię jako dowód
rzeczowy. Brązowa skórzana torebka. Ekipa pracowała
sprawnie. Tylko sierżant Maj wpadła w panikę i próbowała dodzwonić się do Kosa, a potem odważyła się
wybrać numer Malinowskiego i nawet nagrała mu się
na poczcie głosowej.
Prokurator Ziemiański wyjął zza pazuchy piersiówkę
i poczęstował policjantkę jakąś paskudną cieczą.
– Niech pani wypije chociaż łyk – powiedział do niej
łagodnym tonem.
Violetta posłusznie pociągnęła łyk i natychmiast się
rozkaszlała. To było dla niej zdecydowanie za mocne.
Wtedy usłyszała za plecami znajomy głos nadkomisarza
Marka Kosa:
– Kachu, kachu i do piachu!
Że też ten człowiek miał czelność dowcipkować! I to
w taki dzień. Jak tylko zobaczy ciało tej nieszczęsnej
kobiety, to mu przejdzie, pomyślała. Ale nie przeszło.
– I co my tu mamy za pierdolnik, panie prokuratorze?
– Mamy zwłoki, panie komisarzu. Nihil novi sub sole.
– Ziemiański słynął z zamiłowania do łaciny, tej klasycznej.
– Ja pierdolę, a głowę to gdzie pani schowała, pani
doktor?
Kos pochylił się nad doktor Grzegorską, która skupiała
się nad bezgłowym ciałem kobiety do tego stopnia, że
zdawała się nie dostrzegać nadkomisarza. Z pewnością
jednak poczuła jego alkoholowy chuch.
23
– Mógłby pan nie chuchać mi w nos – syknęła cicho,
tak żeby nikt poza Kosem nie mógł tego usłyszeć. I to
zabolało. Nadkomisarz Marek Kos poczuł, że właśnie
zaczyna trzeźwieć.
*
Nad Wrocławiem od rana wisiało coś pośredniego między smogiem a mgłą. Powietrze miało mdły posmak.
Przynajmniej tak się wydawało utrudzonemu zbyt długą podróżą przybyszowi z Warszawy. Rozglądał się po
peronie, nerwowo mrużąc oczy. Czy to ona? Czy nie
ona? Ta ma długie włosy i chyba z metr osiemdziesiąt
wzrostu. Monika Moser twierdziła, że mierzy metr
sześćdziesiąt. Z kapeluszem. I włosy ma ostrzyżone
na pieczarkę. Jakby jeszcze chodziła do przedszkola.
Więc to nie ona i tamta też nie. Nie ma jej. Nie przyszła,
bo zapewne nie istnieje. Ktoś się bawił komisarzem
Malinowskim przez ostatnie trzy miesiące. A ten słodki
głosik, który słyszał tyle razy w słuchawce? No właśnie.
Trzeba włączyć telefon. Powinien to zrobić już w pociągu, jak tylko gruchnęła wieść, że właśnie rozbił się
prezydencki tupolew. I że Kaczyński nie żyje. Ludzie
biegali po korytarzu, głośno rozmawiali, gestykulując
i udając wielki smutek. A może wcale nie udawali?
Może rzeczywiście byli w szoku. Malinowski jednak
pozostawał niewzruszony. Bardzo nie lubił nawiązywać
rozmów ze współpasażerami. Z obcymi. Z tym głupim,
niewykształconym motłochem, ciemną masą, nieczytatą, niepisatą. Gdy był już na peronie i gdy okazało się,
że nie przyszła, że go najprawdopodobniej wystawiła,
24
wyjął z kieszeni służbową komórkę i wprowadził kod
PIN. Może jednak dzwoniła. Może się spóźni, a on nic
o tym nie wie. W słuchawce usłyszał komunikat: „Masz
dziesięć nieodebranych wiadomości”.
Okazało się, że nadawcą dziewięciu z nich był nadkomisarz Marek Kos. Ostatnia pochodziła z innego źródła.
Jakiś kobiecy głos szlochał w słuchawkę. Właściwie to
nie był głos, ale głosik jakiegoś kobieciątka. Malinowski długo krążył po peronach, a potem po hali dworca,
bacznie się przyglądając wszystkim napotkanym blondynkom, starszym i młodszym. Nie zwracał natomiast uwagi
na to, co mówili ludzie. A mówili dużo, głośno i chętnie.
I gromadzili się przed telewizorami. Niektórzy nawet
płakali. Zabili nam prezydenta. I pierwszą damę! Ruscy
zabili! Matko Boska. Módlmy się. Komisarz Malinowski
plątał się wśród aktów strzelistych i okrzyków rozpaczy
niczym przybysz z innej planety. Nie wiedział, co ma dalej
robić. Nadal nie odbierał telefonów od Kosa. Próbował
się dodzwonić do Moniki i wysłał kilka esemesów, ale
pozostały bez odpowiedzi. W końcu postanowił pojechać
taksówką na rynek. Nie znał Wrocławia, chciał chociaż
przyjrzeć się starówce. Wypić kawę i coś wreszcie zjeść.
*
– Kurwa, Maliniak, odjebało ci kompletnie! Gdzie ty
jesteś? We Wrocławiu? Ojczyzna w potrzebie, larum
grają, a ty chujem wymachujesz? Nie widzisz, co się
dzieje? Słuchaj teraz uważnie. Mamy denatkę. Jakieś sto
sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Szczupła budowa
ciała. Ze zdjęcia w dowodzie wynika, że miała włosy
25
blond, krótko obcięte. Ale tak naprawdę nie wiemy, bo
ktoś jej uciął głowę i najwyraźniej skitrał. Ale to chyba
nie jest Agnieszka Bociąga.
Malinowski, po odsłuchaniu ostatniej wiadomości
od Kosa, gwałtownie podniósł się z wygodnego fotela w kawiarni Literatka. Nie dopije już kawy, kanapkę weźmie
ze sobą. Nie ma czasu. Na nic. Taksówka. Jest. Na dworzec. Byle szybciej. Korki, cholerne korki. Mimo soboty
korki. Wszędzie korki. Zawsze. Dworzec. Bilety. Pociąg.
Już. Za cztery minuty. Odjazd. Sześć godzin. Do Warszawy.
– Kos, słyszysz mnie? Kos?! Koszmarku cholerny! Jadę,
rozumiesz, jadę pociągiem, wracam z Wrocławia. Czekaj
na mnie w komendzie. Zrozumiałeś? Będę za sześć godzin. Załatw, żeby nas tam wpuścili. Ja muszę. Muszę
ją zobaczyć. To ważne. Rozumiesz, Kos? Byłeś tam? Widziałeś ją? Nie? To skąd wiesz, jak wygląda? Pójdziemy
tam razem. Zrozumiałeś? Kos, nie pij już. Proszę. Czekaj
na mnie. Jadę. Tym cholernym pociągiem.
Rybka, moja rybka. Monika. To niemożliwe! To nie
możesz być ty. Przecież ciebie nie ma. Nie przyszłaś.
Wystawiłaś mnie. Jak durnia. Jeszcze cztery godziny.
Muszą nas wpuścić do tego prosektorium. Koszmarek to
załatwi. Przecież on jest od załatwiania. Rzeczy niemożliwych. Będzie czekał na dworcu. Ale jak tam przyjedzie?
Czym? Chyba autobusem. Przecież o tej porze zawsze
jest już narąbany jak worek.
*
Kos stał na peronie, wdychając z obrzydzeniem unoszący
się wszędzie ostry zapach moczu, którego nie sposób
26
było zignorować. W telewizji cały czas leciał żałobny
program. Zginęli prezydent i pierwsza dama, i ministrowie, i generałowie. I nawet stewardesy zginęły. Samolot
roztrzaskał się w drobiazgi.
– Co tam się musiało dziać, panie nadkomisarzu,
istna jatka! Na drobniutkie kawałki ich porozrywało!
Zmiażdżyło ich i porozrywało.
– Stulcie pysk, Śledziu. Morda w kubeł. Przestańcie
pierdolić. Powiedzcie lepiej, ile ten pociąg ma opóźnienia. Coś tam właśnie wyświetlili, a ja nic nie widzę.
Starość, kurwa, nie radość.
– Tylko pięć minut, panie nadkomisarzu. Zaraz będzie. Ale ciało prezydenta już zidentyfikowali. Więc
jednak może go nie porozrywało, ale innych tak. Z pewnością tak. Oglądałem amerykański film o katastrofach
samolotowych i wiem wszystko. Ciała tych ofiar wgniotło
w ziemię. Zmiażdżyło im czaszki, tak że poznać nikogo
nie będzie można. Ale prezydenta poznali jakoś, widzi
pan, panie nadkomisarzu?
– Nic nie widzę, Śledziu, i widzieć nie chcę. Już się
truposzczaków w życiu naoglądałem. I mówię ci, że nie
ma się do czego spieszyć.
Malinowski wysiadający z pociągu relacji Wrocław–
Warszawa zupełnie nie przypominał tamtego porannego
Malinowskiego, w wyglansowanych mokasynach i nie­
nagannie odprasowanym prochowcu. Dziesiątego kwietnia wieczorem Ernest Malinowski był blady, miał podkrążone i rozbiegane oczy. Dłonie mu drżały, zupełnie
jakby był w delirce. A przecież nic nie pił. Z wyjątkiem
kawy w Literatce, niedokończonej zresztą.
27
– Jak się macie, Malinowski?! Chuj wam w dupę czy
co? Co się z wami stało w tym Wrocławiu, że taką minę
macie nietęgą? A, już wiem, jakaś laska nie dała wam
ten teges i dlatego tacy jesteście zmarnowani!
Malinowski nie odpowiedział na zaczepkę. W milczeniu
poszli na parking. Za kierownicą focusa usiadł Śledź. Malinowski przez całą drogę milczał, za to Kos raz po raz sięgał
za pazuchę i wypijał łyk cieczy, która miała mu zapewnić
spokój i równowagę podczas wizyty w prosektorium.
– Pan nadkomisarz to wie, co dobre. Ja się panu nadkomisarzowi wcale nie dziwię. Też bym się napił, ale nie
mogę, bo… jestem na służbie. Ale właśnie na służbie
chciałbym sobie wypić łyczek albo dwa. Na spokojność.
Ale co robić, kiedy nie wolno, panie nadkomisarzu. Mnie
nie wolno…
– Zamknijcie jadaczkę i skupcie się na prowadzeniu
furmanki.
– Kiedy, panie nadkomisarzu, ja dzisiaj nie mogę. Bo
ja uwierzyć nie mogę, że to się stało, że ich tam teraz
ruscy do plastikowych worków zbierają. Po kawałku
ich zbierają, ja wiem, co mówię, bo na Discovery filmy
o katastrofach lotniczych oglądam i wiem, jak to jest…
– Stulcie pysk. Zaraz sobie trupa powąchacie i się
zesracie. Będziecie mieli zafajdane gacie, Śledź, ja wiem,
co mówię, bo to nieraz widziałem. Zesracie się. Mówię
to wam.
*
Nadkomisarz Marek Kos, zwany przez wszystkich Koszmarkiem, był zdumiony zachowaniem swojego kolegi.
28
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że ten wysportowany
i o głowę od niego wyższy facet potrafi tak wyrżnąć o glebę, i to bez wyraźnego powodu. I jeszcze coś tam bełkotał
po angielsku. Zupełnie bez sensu. Śledź zrozumiał, że
chodziło o jakąś kobietę, że jej tam nie ma. Że to nie
ta, tylko inna. Bo tamta była szczupła, eteryczna, oniryczna. Chuj wie, o co mu chodziło. Przecież denatka
była jeszcze dość świeża, chociaż faktycznie w kiepskim
stanie. W końcu bez głowy. Więc to nie było ciało, tylko
korpus. Takie ciało dowodem w sprawie być nie może,
dowodów będzie musiał poszukać Koszmarek. Narzędzia
zbrodni też nie znaleziono. Pewnie tasak albo topór.
Albo miecz? Biała broń jakaś. W każdym razie widok
straszny… Śledzia nawet to nie ruszyło. Kto wie? Może
kiedyś będzie z niego prawdziwy pies? Ale Maliniak?
Do działu analiz, kurwa mać. Albo niech się współpracą
zagraniczną zajmie, albo jakąś inną duperelą. Książkami
na przykład. Niech kryminały pisze.

Podobne dokumenty