Zachcianki - MOK Legionowo
Transkrypt
Zachcianki - MOK Legionowo
Zachcianki Doskwiera mi głód, głód lektury, i to ściśle określonej. Należałoby zatem mówić o apetycie. Naszedł mnie wściekły apetyt na powtórną lekturę pewnej powieści TDM – Tadeusza DołęgiMostowicza. Tytuł: Świat pani Malinowskiej. Ech, czytałoby się, czytało. Malinowski, triumfująca przeciętność, uosobienie banału, człowiek mający stale na ustach porzekadła typu „kto się myli, ten tkwi w błędzie”. Sypiący powiedzeniami przywodzącymi na myśl kwestię z Dożywocia Fredry: „Szanuj zdrowie należycie, bo jak umrzesz, stracisz życie.” W takim to człowieku gustuje atrakcyjna, wykształcona kobieta, profesorska córka. Właśnie jako córka intelektualisty, od zarania żyjąca wśród gigantów intelektu – ojciec, przyjaciel ojca, inni znajomi – właśnie dlatego dziewczyna nabrała gustu do Malinowszczaka, chodzącej pospolitości. Pracowali w tej samej instytucji, cała trójka: Bogna, młoda, piękna, wykształcona, Borowicz, który się w niej kochał, przystojny, wykształcony, inteligentny, i Malinowski, poprawny, o powierzchowności mogącej podobać się kobietom, ale skrajny egoista i pod względem intelektualnym nicość. I oto Bogna, adorowana przez obu, wybiera sobie za męża Malinowskiego. Przed poznaniem tych dwóch zaznała już małżeńskiego życia, owszem. Wydała się za kogoś ze sfery uniwersyteckiej, faceta niewiele młodszego od jej ojca. Po śmierci męża, przesycona panującym w domu intelektualnym klimatem, zapragnęła czegoś innego. Poza tym zdarzyło jej się obejrzeć pewien amerykański film i wielkie wrażenie zrobiła na niej jedna scena. Oto dziewczyna przyprowadza do domu nowo poznanego młodzieńca i przedstawia go ojcu słowami: „To mój chłopiec.” Bognie także zachciało się mieć swojego „chłopca”, ot takiego zwyczajnego nosiciela portek, normalnego, nieskomplikowanego. Wybrańcem został Malinowski, a Borowicz musiał się obejść smakiem. Wyobrażam sobie tego Malinowskiego. Przede wszystkim: odprasowany. Nie tyle zapięty na ostatni guzik, co nieskazitelnie odprasowany. Spod wykrochmalonego i pedantycznie żelazkiem wygładzonego kołnierzyka koszuli spływa wzorzysty krawat, spodnie w kant, w bocznej kieszeni marynarki papierośnica, na palcu sygnet. Zero intelektualne i moralne, typ mogący żonie przysporzyć jedynie kłopotów i cierpień. I faktycznie, przysparza. A ona? Nieodmiennie przywiązana do nicponia jak pies. Czytając tę powieść skłonny byłem buntować się przeciw triumfującej przeciętności, ubolewać z racji sukcesów tego bubka. Minęło sporo czasu od lektury i oto stwierdzam ze zdziwieniem, że mi ten bunt i ubolewanie przeszły. Godzę się na Malinowskiego takiego, jaki jest. Jawiący się w moim wspomnieniu Malinowski nie razi mnie, nie złości, lecz bawi. Nie mam pretensji do autora z powodu tej zwycięskiej trywialności, przeciwnie, uważam, iż TDM trafił w sedno. Gdzież to ja zamelinowałem tego TDM? Nie panuję już nad swoim księgozbiorem. Za dużo tego, aby dało się wszystko pomieścić w widocznych miejscach, to znaczy na półkach i regałach. Sporo kryje się po kątach, parę setek czytadeł mieści w sobie wnętrze wersalki. Niemało czasu zajęło, zanim z kąta za kaloryferem wygrzebałem torbę z TDM: kolekcją kilkunastu powieści. Gorączkowe wykładanie na stół jednego tomu po drugim. O psiakrew, powieści o małżonkach Malinowskich nie widzę. Byłem przekonany, że jeden z woluminów zawiera oba tytuły: Trzecią płeć i Świat pani Malinowskiej. Trzecia płeć, owszem, jest, a tego drugiego ani widu. Wniosek oczywisty: egzemplarz, który miałem niegdyś w ręku, był wypożyczony z miejskiej biblioteki i po miesiącu został zwrócony. Śpieszę do publicznej książnicy i – nowe rozczarowanie: tam też tego nie ma. Aż pięciu 1 Nikodemów Dyzmów panoszy się na półce, a Pani Malinowska nieobecna. W rozmowie z bibliotekarką pada termin biblioteczny dotychczas mi nie znany: ubytkowanie. Egzemplarz Świata pani Malinowskiej rozleciał się w rękach niezliczonych czytelników i został „zubytkowany”. * Nicpoń, kwintesencja pospolitości; nazwisko Malinowski pasowało do niego jak ulał. Właśnie o nim zachciało mi się czytać pewnego dnia – do tego stopnia, że wszystkie inne postacie literackie, choćby stworzone przez geniuszy, przestały interesować. Może nie całkiem przestały, straciły jednakże w moich oczach połowę atrakcyjności. Bohater powieści Dołęgi-Mostowicza Świat pani Malinowskiej świat mi cały przesłonił. Nie widzę świata poza Światem pani Malinowskiej. Pragnienie dorwania książki, która mi pozwoli kontemplować figurę nicponia, małej kanalii, stało się tak przemożne, że zdecydowałem się na niemałą fatygę. Trzy kwadranse trwała piesza wyprawa na peryferie miasta, do Centrum Szkolenia Policji, do tamtejszej biblioteki. Przed wyruszeniem w drogę zatelefonowałem – dla upewnienia się, czy tytuł w zbiorach policyjnych „figuruje”. „Tak – odpowiedziała bibliotekarka – jest Świat pani Malinowskiej, odkładam tę książkę, poczeka do pańskiego przybycia.” Zmieniło się nieco w ciągu paru lat, jakie upłynęły od mojej poprzedniej tam bytności. Zamiast papierowej, wyrwanej z bloczka przepustki dano mi elektroniczne cudo do otwierania bramek. – Pan pieszo czy samochodem? Dyżurnemu policajowi wydało się dziwne, że ktoś przybył na własnych nogach. Istotnie, przede mną podawał dowód osobisty kierowca ciężarówki, interesant co się zowie, przywożący właśnie całą masę produktów spożywczych dla policyjnej stołówki. Od wartowni do głównego budynku prowadzi długa aleja, przegrodzona w połowie bramką. Niewprawny, borykałem się nieco z metalową poprzeczką zanim ustąpiła. W trakcie marszu międliłem bezgłośnie gadkę: „Mam w domu setki książek, ale raptem zachciało mi się przeczytać coś, czego nie mam. Co z tego, że dom zamienił mi się w antykwariat, skoro pociąga mnie akurat ta powieść i na nic innego nie mam apetytu. No, owszem, jest apetyt, ale smakowaniu innych rzeczy towarzyszy myśl, że powieść Dołęgi-Mostowicza smakowałaby bardziej.” Cała ta przygotowana gadka nie wyszła jednak z moich ust, bo w chwili wejścia, kiedym jeszcze nie zdążył zamknąć za sobą drzwi, bibliotekarka przerwała rozmowę ze znajomą stojącą po zewnętrznej stronie bariery i zwróciła się do mnie. – Słucham pana? Nie pozostało mi nic innego, tylko wskazać palcem leżącą na biurku książkę ze znajomą okładką. – Ja po to. Trzy słówka i nic więcej. W swoim czasie pytano mnie o numer telefonu, po prostu telefonu, bez precyzowania – jaki. Mówiło się o „telefonie kontaktowym”. – Pański telefon kontaktowy? – Niestety, nie mam aparatu. To się skończyło, zafundowałem sobie aparat – w nadziei, że będę już teraz miał spokój. Nie! Zaczyna się nagabywanie o numer komórkowy. Policyjna bibliotekarka, ta sama, która obsłużyła mnie pięć lat temu, i teraz, po pięcioletniej przerwie obsługująca mnie po raz drugi, pochyla się z długopisem w ręku nad moją kartą biblioteczną, pytając: – Telefon u pana się nie zmienił? – Nie. Skrupulatna kobieta wymienia pytającym tonem siedem cyfr, a ja kiwam głową. – Zgadza się. 2 – To proszę mi jeszcze podać swój numer komórkowy. – Niestety, nie mam komórki. Z powrotem zmierzam ku bramie pieszcząc w dłoniach swój łup. Jezdnią w luźnym szyku wraca z ćwiczeń wataha czarnych polowych mundurów. Chłopstwo na czele, z tyłu dziewczyny, jako że wzrostem ustępujące. Mijają mnie z lewej strony, nikną. Ciężarówka-chłodnia, po wyładowaniu produktów spożywczych, wyprzedza mnie w drodze do bramy. Moja uwaga zwraca się w prawo; tam, za trawnikiem i ogrodzeniem, wzrok już nie biegnie daleko, a to wskutek falistości terenu porośniętego krzewami, drzewami. Z tego lasku, pełnego wiosennej zieleni, dochodzi świergolenie ptasząt. Skąd się właściwie wzięły skarpy na nizinnym terenie? Chyba sztucznie zostały wzniesione i zamienione w strzelnicę. Dziś jednak nie zaśmieca wrażeń słuchowych ani pukanina broni małokalibrowej, ani wycie kosiarek. Zmysły poją się jeno miłymi bodźcami, jak ptasie śpiewy i zapach świeżo skoszonej trawy. Pokonanie jednej bramki poszło gładko, ale druga, przy biurze przepustek, okazuje się przeszkodą nie do przezwyciężenia. Tu już chyba przyczyną nie jest moje niedołęstwo; musi to być jakaś poważniejsza blokada. Potwierdza moje przypuszczenie stojąca opodal młoda policjantka: – Proszę pana, pan tamtędy nie przejdzie. Dziewczyna w mundurze gestem przywołuje mnie do swojej furtki. Przechodząc przez nią już nie będę miał dostępu do okienka, gdzie wydają i odbierają przepustki. Wyciągam rękę z powierzonym mi plastykowym prostokącikiem: – A co z tym? Pani oddam? – Tak, mi pan odda. „Mi” zamiast „mnie”. Ta druga forma zaimka wychodzi z użycia. Klucząc między blokami mieszkaniowymi zbliżam się do stacji kolejowej. Już teraz nie trzeba przeprawiać się nad torami, lecz pod nimi. Tunelem. Oto co się w ciągu pięciu lat zmieniło. Zniknęły schody nad wiązką torów, a przekopano tunel. Pogłos w obłożonej kamiennymi płytami kiszce towarzyszył obu moim przejściom. Najpierw, gdym dążył do CSP, granie i śpiewanie żebraka zdało mi się jakby elektronicznie nagłośnione. A wracając nurzam się w hałasie wznieconym przez chmarę młodzieży, której wybiła godzina wyzwolenia ze szkolnej nudy. Z gwaru licznych głosów wybija się ryk młodzieńca, którego bardziej niż innych bawią decybele. Korzysta on skwapliwie z okazji sycenia się nimi. Dni, które teraz następują, wypełnia ponowna lektura TDM, smakowanie upragnionej potrawy. A w przerwach między „posiłkami” – refleksje. Takie oto: Ewaryst, imię dosyć oryginalne, ale nazwisko pospolite: Malinowski. On sam, właściciel arcypospolitego nazwiska, także jest wcieleniem pospolitości. Nomen omen. Nieskomplikowany bubek z werwą sypiący banałami, działający na nerwy Borowiczowi, koledze biurowemu, który sprowokowany trywialnością wypowiadanych przez tamtego uwag, wiecznym odkrywaniem Ameryki, skwitował się opinią wygłoszoną tonem pełnym namaszczenia: „Kiedy pada deszcz, jest mokro.” Mnie, czytelnikowi śledzącemu akcję po raz pierwszy, dawno temu, Malinowski także działał na nerwy. Ubolewałem, że inteligentny, wykształcony i kulturalny Borowicz nie może połączyć się z piękną i mądrą kobietą, bo bardziej przedsiębiorczy okazał się i więcej szczęścia miał ten prostaczek, ta miernota – Malinowski. Czułem nawet żal do autora, że tak pokierował losami swoich bohaterów. Lecz po latach, jakie minęły od pierwszej lektury, zacząłem z sympatią myśleć o Malinowskim. I teraz, czytając po raz drugi, już od początkowych stronic życzyłem mu wszelkiej pomyślności, powodzenia u kobiet i szybkich postępów w karierze. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że szczęśliwa passa nie może trwać wiecznie. Krach był nieunikniony. Ale i to akceptowałem, gdyż właściwie było tu z mojej strony nie tyle solidaryzowanie się z Malinowskim, ile przyklaskiwanie TDM, autorowi kapitalnej fabuły. Właśnie taki rozwój wydarzeń jest najlepszy, a ja, choć sprzyjałem Malinowskiemu, bardziej upajałem się kreacją literacką. Bo też cudna to postać. Jest swoistym ideałem i swego rodzaju doskonałością. Nie z życiowego punktu widzenia 3 zasługuje Malinowski na pochwałę; on jest wyborny jako powieściowa figura – ot. Ewaryst Malinowski to drugi Dyzma, nowa wersja tej postaci, replika. A zarazem nasuwa się analogia z Panią Bovary. Tyle że odwrócić należy role, aby była całkowita zgodność z francuską parą. Bogna to arcypoczciwy, kochający i wszystko wybaczający Karol, a Ewaryst to puszczająca się, długi zaciągająca, nieziemsko egoistyczna Emma. * Znów w drodze do CSP. Maszerując układam „list do redakcji” – odzew czytelnika Tędy i Owędy na zamieszczony tam niedawno artykulik o poświęcaniu w kościele motocykli i kasków. Tytuł już mam: Uroczysta msza w intencji diabelskiego wynalazku. Koszmarna wielokilometrowa wędrówka pod prażącym słońcem, wśród hałasu silników i oślepiających błysków karoserii; wśród warkotu, szumu i – ryku, ryku tych właśnie wodą święconą skropionych motocykieli. Poci się dłoń dzierżąca owinięty w folię egzemplarz Świata pani Malinowskiej. Teren szkoły policyjnej – jakże rozległy. Zmieściłoby się na tej niezmierzonej powierzchni osobne osiedle mieszkaniowe. Uprzejmość w biurze przepustek, a jakże. Ale i dziwne pytanie zwrócone do korzystającego z biblioteki: – Oddać czy wypożyczyć? Uśmiechnąłem się: – Oddać i ewentualnie wypożyczyć. – Rozumiem – zakończył indagację urzędujący za okienkiem policjant. Po spisaniu danych z mojego dowodu osobistego człowiek w mundurze wysunął przez okienko rejestr i wskazał mi rubrykę do podpisu. Oparłem się łokciem o wystawiony na słońce blaszany parapet. Sparzyło mnie! Z przepustką w kieszeni zmierzam do następnego posterunku. Wszędobylska zieloność koi oczy zmęczone odblaskiem lakierowanych blach. Wzrok chciwie ogarnia i z satysfakcją rejestruje widok młodych drzewek posadzonych w lukach pomiędzy grubymi pniami. Długa aleja łącząca bramę z kolejnym posterunkiem i dyżurującym tam policajem przecina te zielone tereny. Czystość, najmniejszego śmiecia nie uświadczysz na murawie. Dążę do celu mijając wolno stojące budynki. Oto obszerny, z czerwonej cegły wzniesiony barak, z napisem nad wejściem: „Hala technik interwencyjnych” – eufemizm, który przełożony na prosty język znaczy: jak interweniować, gdy się kroi przestępstwo. Lub jeszcze prościej: jak glina ma sobie radzić, gdy na ulicy dzieje się draka. Olbrzymie okna, wychodzące na obszerną trawiastą płaszczyznę, wpuszczają mnóstwo świeżego powietrza, niezbędnego dla płuc stróżów porządku publicznego ćwiczących karate. Jednocześnie drogowskaz wymierzony w ceglany barak informuje, że oprócz hali sportowej jest tam basen. Inna tabliczka zawiera informację, że budynek znajdujący się naprzeciw głównego gmachu (tego z pomieszczeniem bibliotecznym), a oddzielony od niego jezdnią, to siedziba komendanta. Dwa kroki dalej jakiś plusk z lewa każe mi zwrócić spojrzenie w tę stronę. Mijam miejsce wypoczynkowe z fontanną pośrodku. Lśni w słońcu wznoszący się i opadający słup wody. Na otoczonych trawnikiem ławkach, wśród kwitnących krzewów, pomiędzy którymi tkwią niewysokie latarenki, w cieniu jodeł o grubych pniach i obfitych koronach zażywają relaksu cztery mundurowe postacie – w uniformach czarnych, jednakich, lecz kryjących płcie zgoła odmienne. ...Drzwi od biblioteki zastawiono odkurzaczem. Przerwa w pracy? Naciskam klamkę, drzwi ustępują; nie dość wysoko uniósłszy nogę potykam się o ten odkurzający tłumok. Już w chwilę po wręczeniu książki bibliotekarce, zanim przytknięto terminal do nalepionej na okładce sygnatury, słyszę z ust kobiety swoje, pytającym tonem wymówione nazwisko. Zupełnie, jakby się mnie spodziewała. Przypuszczam, że dostała z wartowni cynk: „Niejaki Tylkiewicz idzie z książką” – czy coś podobnego. – Mam szukać autora w katalogu czy też można go pani podać? Słysząc, że można, dyktuję zapatrzonej w ekran bibliotekarce: – Sartre, Drogi wolności. 4 Szukanie w przestrzeni wirtualnej trwa długo. Znudzony rozglądam się, wpada mi w oczy tablica z napisem: Habent sua fata libelli. Wyżej: Biblioteka Policyjna. A pod łacińską sentencją polskie tłumaczenie. Tytuł nie zjawia się na ekranie, bibliotekarka od jednego komputera przechodzi do drugiego. Tu też długie wpatrywanie się. – Może ja jednak, swoją drogą, poszukam fiszki? – Dobrze, zobaczymy, kto pierwszy. Z sąsiedniego pomieszczenia przynoszę szufladkę z fiszkami i z uwidocznioną właściwą kartką. By zatrzeć swój triumf, z powodu którego mogłaby się czuć upokorzona, powiadam do bibliotekarki: – Czasami tradycja zwycięża w starciu z nowoczesnością. Kobieta spisała sobie sygnatury. – Proszę poczekać. Jej długa nieobecność zaczęła mnie niepokoić. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, iż po książki, które mnie interesują, po te starocie, o które nikt poza mną nie pyta, trzeba się wyprawić daleko, do magazynu w sąsiednim budynku. Pod ręką jest jedynie literatura modna, świeżo wydana, ta, o której trąbi TV i ta polecana przez Gazetę Wyborczą. Na widok wracającej z trzema tomami bibliotekarki rozpromieniam się. Z pewną nieśmiałością wspomniała o dodatkowej kaucji. Za każdy tom pobiera się 50 zł, wobec tego dorzucić trzeba setkę. Byłem oczywiście na to przygotowany. Kroczę „po własnych śladach”, z budynku do bramy, przeprawiając się po drodze przez bramkę, gdzie trzeba przyłożyć elektroniczną przepustkę i naprzeć udem na odblokowaną metalową rurę. W marszu oglądam zdobycz – czy wszystko w porządku? Czy tomy w komplecie, od jednego do trzeciego? Czytam: Wiek męski, Zwłoka, Rozpacz. Zgadza się. Odświeżam sobie już nieco zatartą w pamięci początkową scenę: „Na ulicy Wercyngetoryksa jakiś dryblas chwycił Mateusza za ramię; policjant spacerował tam i z powrotem po trotuarze, z przeciwnej strony.” Podczytywanie o francuskich flikach tutaj, wśród polskich gliniarzy, to jakby aperitif zaostrzający apetyt na pierwsze danie. Tym daniem będzie rozmowa Mateusza z Marcelą, właściwy początek akcji, świetny dialog, w trakcie którego wyjdzie na jaw wiadomość dla głównego bohatera przykra: jego kochanka jest w ciąży. Od poprzedniego mojego wypożyczenia, osiem lat temu, tomy zdążyły się postarzeć. Na wpół oderwany grzbiet jednego z tomów daje okazję do zacytowania Terentianusa: habent sua fata libelli. * W domu wzmocniłem sfatygowany grzbiet III tomu, lecz na ślady barbarzyństwa poprzednich czytelników nic już nie mogłem poradzić. Tych poczynionych długopisem podkreśleń, jakie po otwarciu książki ukazały się moim – również sfatygowanym po pięćdziesięciu latach czytania – oczom, nie sposób było wywabić. Oto zaznaczone miejsce, które kogoś szczególnie zainteresowało: „Wszystkie kobiety śmierdzą, choćby się nie wiem jak myły.” Na pierwszy rzut oka uwaga wydaje się kretyńska i skłonni jesteśmy o autorze mniemać: kretyn. Już w następnej sekundzie uświadamiamy sobie, że myśl nie pochodzi od autora; toć jemu osobiście nie można jej przypisywać. Bo włożona jest w usta jednej z jego postaci. Otóż ta postać to pederasta. A więc uwaga o kobietach nie jest ani taka, ani siaka; jakiekolwiek wartościowanie nie ma sensu. Pedał nic nie winien, że kobiety mu... itd. W przypadku Daniela, faceta nieprzeciętnie inteligentnego, choć zboczonego, nie ma mowy o kretyństwie. To kretynizm czytelnika sprawia, że wyróżnione zdanie staje się kretyńskie. Miało się w rękach mnóstwo książek z publicznych wypożyczalni. Każda z nich przeszła przez niezliczone dłonie i zostały po tym użytkowaniu ślady. Jeszcze pół biedy, gdy jest to plama po zupie siorbanej podczas lektury. Gorzej, gdy ślad jest zamierzony, to znaczy że w pewnej chwili czytelnik, jakiś pan Malinowski, uznał czytany fragment za wyjątkowo godny uwagi. Wtedy 5 chwyta ołówek albo – co gorsza – długopis. I podkreśla. Zwykle są to kretynizmy. Nie dlatego, by autorowi wymknęło się coś kretyńskiego. Przecież autor ma prawo włożyć głupotę w usta jednej ze swych postaci. I w rezultacie owa głupota idzie na rachunek powieściowej figury. Powinna iść. Otóż zdarza się, że to się czytającemu podoba, właśnie słowa wychodzące z ust powieściowego głupca. Głupi czytelnik znalazł wśród głupców powieściowych bratnią duszę. ...Tamto było zaznaczone niebieskim długopisem. A oto natykam się na krechy czerwone; ślad tak samo nie dający się zetrzeć. Co można sądzić o czytelniku, który wyróżnia takie zdania, jak to na stronie 233? Dotyczą kochanki Borysa, Loli, która podczas miłosnego zbliżenia pomyślała: „Do cholery, już pół roku nie miał kobiety; rżnie jak sołdat w burdelu.” Zmiana koloru wskazywałaby na innego (pożal się Boże) czytelnika. Właściciel czerwonego długopisu to już nie ten sam Malinowski. To inny Malinowszczak, nie Ewaryst, a ktoś z równie wyszukanym imieniem, na przykład Modest. Ewentualnie Kalikst lub Teofrast. Ale pod względem umysłowym nie różnią się ci dwaj ani trochę. Kretynem jest zarówno jeden, jak i drugi. Przygnębiające. Napluto mi w talerz. I jeszcze jeden łuk na marginesie, tym razem zwykłym ołówkiem. Oho, znowu coś wyróżnił palant jakiś. A może to... ja? Ja, osiem lat młodszy? Może to pamiątka po mojej pierwszej lekturze, kiedym brał w ręce te same egzemplarze, osiem lat temu? Bo ja, czytelnik uważny i pedantyczny, mam stale coś pod ręką, jakiś przybór do pisania (dla zaznaczenia miejsc budzących szczególny mój podziw i zachwyt), przy czym jest to zwykły ołówek, którego ślad po ponownym przeczytaniu wycieram gumką. Skończywszy jedną i drugą lekturę, tę główną, od deski do deski, i tę dodatkową, fragmentaryczną – zabieram się do wycierania wszystkiego za jednym zamachem. W trakcie odwracania kartek tu i ówdzie gumka idzie w ruch. Ale widocznie raz jeden kartki się zlepiły i tym sposobem opuściłem łuczek. I teraz, po ośmiu latach, moje przyciągnięte śladem grafitu oczy czytają o Francji czasu wojny, o francuskich uciekinierach zagrożonych ostrzałem lotniczym: „...biegną w słońcu, a z lazuru lęgną się samoloty nad ich głowami.” Palce kartkują książkę od niechcenia, wzrok błądzi tu i ówdzie, wreszcie zatrzymuje się na fragmencie: „Znajdowali się na kwadratowym tarasie, u szczytu dzwonnicy. Dach podtrzymywały z czterech rogów cztery filary. Między filarami biegł kamienny parapet, około metra wysokości. Niebo było wszędzie. Księżyc rzucał na podłogę ukośny cień jednego z filarów.” Co za mistrzowski opis. W swoim czasie, to znaczy osiem lat temu, powinienem był owe linijki zaznaczyć, ale chyba nie zwróciłem wówczas uwagi na tych pięć zdań, co spłynęły z mistrzowskiego pióra. Bo nie przypominam sobie, bym je kiedyś czytał. Czytam teraz jakby po raz pierwszy, choć wiem, że niczego wtedy nie opuszczałem. No cóż, mól książkowy nie poznał się na tym opisie – precyzyjnym, impresjonistycznym. Lub może przeoczył go wskutek roztargnienia. Zaraz, zaraz, chyba niesłusznie się oskarżam. Wpatruję się w margines wytężonymi gałami – ależ tak, jest ślad ołówka, klamra ledwo widoczna; po kilku potarciach gumką prawie niewidoczna. Jednak resztki nie startego całkiem grafitu dają się jeszcze dostrzec. Mól książkowy przechadza się po swoim zapchanym czytadłami pokoiku, z zamiarem nauczenia się fragmentu na pamięć. Tom Sartre'a w ręku, palec między kartkami; wędrówka tam i z powrotem, podczas której usta mamroczą: „Znajdowali się na kwadratowym tarasie... Niebo było wszędzie...” 6