Pobierz w pdf - CzytajZaFree

Transkrypt

Pobierz w pdf - CzytajZaFree
Odcinek-przecinek
Publikacja na extrastory.czytajzafree.pl
Autor:
mysmme
1
Właśnie przed momentem wyskoczyłem do nieco klaustrofobicznego sklepiku,
tudzież blaszanej budy, znajdującego się tuż za rogiem, po pół chleba pszennego
i niskoprocentowe mleczko do kawy, lecz tchnięty jakimś osobliwym, ponadprzeciętnie
silnym pragnieniem, którego istoty wtedy jeszcze nie potrafiłem objaśnić, nagle
postanowiłem dodatkowo kupić najzwyklejszy w świecie sześćdziesięciokartkowy zeszyt
w kratkę z miękką okładką (i wydać przy tym dwa osiemdziesiąt), by po powrocie
do mieszkania dostać nagłego olśnienia i móc ochrzcić go dość pospolitym i, moim zdaniem,
trywialnym mianem „pamiętnika” oraz zapisać w nim najniezwyklejsze rzeczy dziejące się
w pozornie zwyczajnym świecie (bo przecież nikt na ogół, tkając swe życie przędzą
codzienności, nie zawraca sobie głowy wysokością poziomu zagmatwania zjawisk
zachodzących na Ziemi). Dlatego też na samym początku moich pierwszych grafomańskich
wypocin (zapewne i tak ich nikt nigdy nie przeczyta, ponieważ na dziewięćdziesiąt dziewięć
procent – zaraz po postawieniu ostatniej kropki – spalę te bazgroły mające naśladować
w miarę staranne pismo) chciałbym Was, hipotetycznych, mających szczęście w
nieszczęściu Czytelników, z głębi szczerego serca błagać o wybaczenie oraz o nieustanną
otwartość umysłu.
Dlaczego? – zapytacie.
Ano dlatego, – rozpocznę swą replikę – że przypuszczalnie po lekturze tych
gryzmołów/kulfonów/hieroglifów – nazwijcie to jak chcecie – uznacie mnie za skończonego
idiotę, bęcwała jakiegoś, pajaca w obcisłych, jaskrawozielonych pończochach, obciachowo
pląsającego do kiepsko wygrywanych (przez niego/mnie samego) na tamburynie pseudo
melodyjek, albo, co gorsza, szaleńca z wywieszonym jęzorem i błądzącym na wszystkie
strony maniakalnym spojrzeniem, który jakimś cudem zdołał zbiec z białego domku dla
jemu podobnych obywateli odzianych w piżamki o zbyt długich, mocno związanych na
plecach rękawach.
Naprawdę, nie zdziwiłbym się, gdybyście jakiś czas po zapoznaniu się z tymi zapiskami,
wystosowali do mnie pismo zawierające powyższe sądy na mój temat. Ba! Zgodziłbym się z
ferowanym przez Was świadectwem prawdy i, na pewno, jeślibyście zostawili mi Wasz
adres, wysłałbym Wam odpowiedź o następującej treści: „Szanowny Panie Janie Kowalski!
Strona: 1/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Muszę przyznać, że nie mylił się Pan w ocenie mojej osoby. Doceniam Pańskie zdanie i z
największą przyjemnością przeczytam, lub wysłucham, jeśli taka będzie Pańska wola,
kolejne Pańskie refleksje odnoszące się do mojego charakteru, zachowania, bądź historii
przeze mnie zanotowanej. Z wyrazami szacunku, Piotr Nowak”.
Niewątpliwie chaotycznym piśmienniczym stylem, karygodnymi błędami językowymi, lub
najbardziej pokręconą paplaniną o czymś, lecz nie wiadomo o czym, nieco odwiodłem Was
od przewrócenia tej już zlustrowanej przez Wasze oczęta strony
i przeczytania kolejnej. Jeśli tak, nie będę w Waszym kierunku wystrzeliwał z mojego
karabinka myślowego żadnych palb pretensji, czy goryczy. Jeśli nie i postanowicie dalej,
razem ze mną, zanurzać się w toni zdarzeń, które miały nie tak dawno temu miejsce, proszę
bardzo – macie moje błogosławieństwo, lecz jednocześnie zastrzegam sobie prawo
do nieodpowiadania za to, co Was może potem, na samym końcu, tudzież początku mojego
opowiadania opartego na faktach, spotkać. Niewykluczone, że Wasz stan psychiczny będzie
tak zachwiany, tak niestabilny, że wylądujecie tam, gdzie podejrzewacie, iż wcześniej
zagrzałem miejsce i zarezerwowałem je dla Was. W tym momencie muszę z ręką na sercu
złożyć Wam uroczystą przysięgę, że tam mnie nie było oraz, iż świadomie nie maczałem
palców w żadnym spisku mającym Was tam sprowadzić. Czy uwierzycie moim słowom, czy
też nie – to już będzie zależało od Was. Niemniej mogę Was zapewnić, że nie kłamię. Mam
czyste sumienie, podobnie jak rozum.
Zatem, drogie Panie i drodzy Panowie, zapraszam Was do wzięcia udziału w kilku
najbardziej postrzelonych aktach spektaklu zwącego się moim życiem. Mam nadzieję,
że rozpoczynające się przedstawienie, w którym jestem jednym z odtwórców
pierwszoplanowych ról, nie zawiedzie Waszych oczekiwań.
2
Muszę się Wam do czegoś przyznać… otóż nienawidzę lata! To znaczy… na chwilę
obecną nie cierpię tej pory roku, ponieważ, moim zdaniem, jest ona kompletnie
bezsensowna. Może nie tyle te trzy miesiące upierdliwych upałów przerywanych
gwałtownymi, czasem brzemiennymi w skutkach burzami są pozbawione jakiegokolwiek
sensu, co raczej ich beznadziejność wypływa z niemożności wykorzystania w pełni tego
sielankowo-idyllicznego czasu przez znaczną część ludzi pracujących właśnie w tym okresie.
W dalszym ciągu nie możecie rozgryźć, jakie myśli krążą w mojej głowie? W takim razie
zabieram się do w miarę szczegółowego omówienia tego problemu.
Jakiś czas temu (jeszcze nie zostałem przez społeczeństwo wepchnięty do szufladki, na
której ktoś przezroczystą taśmą klejącą nakleił wydrukowany na białej karteczce formatu A4
napis: „RELIKT PRZESZŁOŚCI”) fanatycznie kochałem te wolne od jakichkolwiek
wymuszonych na mnie obowiązków edukacyjnych miesiące. Gdy byłem dzieciakiem
drepczącym za rączkę z mamusią do przedszkola, potem do podstawówki (z czasem mamę
zastąpili koledzy, lecz z nimi nie chodziłem za rękę), następnie nastolatkiem jeżdżącym
do liceum – miałem aż dwa miesiące beztroski, które łapczywie pożerałem na wszelakie
możliwe sposoby, jakby były topniejącymi, wielosmakowymi lodami. Kiedy natomiast byłem
studentem – było ich aż trzy (staże, które jakimś cudem dostawałem, traktowałem jako
Strona: 2/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
nieco surowszą formę spędzania wolnego czasu tylko z tego względu, że na pewną godzinę
musiałem stawiać się w określonym miejscu pracy; tu i teraz muszę wtrącić swoją małą,
może nieco zgorzkniałą refleksję – naturalnie tę robociznę wykonywałem, jak wszyscy
stażyści,
za darmo, co, jak sądzę, jest wyzyskiem w krystalicznej postaci; no, ale z drugiej strony
bezsprzeczną zaletą codziennego stawiania się na czas we wcześniej umówionej placówce
było zdobycie odpowiedniego doświadczenia i pomocnych kontaktów), toteż słońce,
pokruszone zielenią drzewa, parki i łąki oraz wesołe ćwierkanie ptaków łechtało moje
zmysły. Doprawdy, darzyłem niewinną miłością te lata, podczas których łapałem dary życia
i pięknej, może czasami kapryśnej (wszystko, co śliczne, bywa, wbrew pierwszemu wrażeniu,
chimeryczne) pogody. Wtenczas nie byłem w stanie uzmysłowić sobie, że w chwili zdobycia
tytułu magistra ta wielobarwna bańka mydlana z sekundy na sekundę przemieni się w
ciężki, chropowaty głaz, który, nim mrugnę powiekami, spadnie na moją stopę miażdżąc
przy tym kości, wywołując na mojej twarzy nie najlepiej prezentujący się grymas
monstrualnego bólu oraz wydobywając z głębi gardzieli donośny wrzask torturowanego od
niekończących się godzin cierpiętnika.
Teraz siedzę zamknięty w swoim domowym gabinecie bez żadnych nadziei
na dłuższy, niż tygodniowy urlop – charakter mojej pracy wymaga ode mnie całkowitego
poświęcenia, nad czym czasami ubolewam (nie dość, że haruję jak wół w biurze, to jeszcze
w domu). Mniejsza z tym… chciałem nawiązać do tego, do jakich, na przestrzeni lat,
zachodzi w przeciętnym człowieku diametralnych zmian. Uznałem, że pierwszym, całkiem
dobrym przykładem będzie ukazanie lubości przekształcającej się w odrazę. Do początku tej
transformacji doszło, gdy rozgrywał się jeden z najważniejszych etapów mojego życia, kiedy
całym sobą kochałem zaawansowane stadium wiosny (teraz o wiośnie można pomarzyć;
zimna ciągnie się do kwietnia jak niesmaczna mordoklejka, a potem z dnia na dzień pojawia
się lato z tą swoją powłóczystą suknią żaru i potu), podczas którego świat skrzy się
milionem odcieni szmaragdu, jak również osobę, która doprowadziła do tego, że od
wąchania kwiatków od spodu dzielił mnie zaledwie mały włos… a precyzując, spotkanie z
niewątpliwie przesympatycznym panem Kosiarzem udało mi się przełożyć na nieco dalszy
termin. Podsumowując – w jednym jak i w drugim przypadku, to jest zarówno do ciepłych,
dmuchających optymizmem pór roku jak i do przynoszącej złe nowiny persony, zacząłem
pałać esencją nienawiści.
Jeden z kluczowych dni mojego życia był podobny do wszystkich innych czwartków
odbywających się w trakcie drugiego semestru roku szkolnego. Wstałem o szóstej rano –
z pobudką na ogół nie miałem większych problemów. Najpierw budził mnie wykonany
z czerwonego plastiku budzik o fosforyzujących, seledynowych paseczkach na czarnych
wskazówkach. Po wygramoleniu się z łóżka i uciszeniu tego drącego się w niebogłosy
przedmiotu, szedłem do łazienki. Jeżeli błyskawicznie nie pojawiłbym się w tym ustronnym
miejscu, to w ciągu kolejnych pięciu minut obudziłby mnie szmer puszczanej z prysznica
przez moją siostrę wody. A ona, jak to ona, okupowałaby tenże mały, kafelkowy teren przez
co najmniej pół godziny. Dlatego też, chcąc być pierwszym zdobywcą tego jakże ważnego
obszaru i móc w pełni i w znacznym przyspieszeniu wykorzystać jego zasoby, musiałem bez
względu na jakość snu wyskoczyć spod kołdry, śmignąć do kibelka, a potem do znajdującej
się obok niego łazienki i, co najciekawsze, po dziesięciu minutach wybiec stamtąd w takim
tempie, żeby się za mną kurzyło. Jeślibym tego nie zrobił – młoda jednym super silnym
kopniakiem wywarzyłaby drzwi i, jednocześnie ciągnąc mnie za włosy, wyrzuciłaby moje
na wpół martwe ciało na korytarz, gdzie dogasałbym w samotności (mama o tej porze
jeszcze smacznie spała, tata wyłaził z małżeńskiego łoża o ósmej, a nasz pers – Efialtes – na
bank obmyślał kolejny plan mający zdmuchnąć rodzaj ludzki z powierzchni ziemi, toteż mój
Strona: 3/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
nagły zgon byłby mu jak najbardziej na rękę… to znaczy na łapkę). Może to, co wyżej
napisałem zdaje się być śmieszne, ale nie jest i nie było. Nie dla mnie.
Często ludzie nabierają się na niewinną, wręcz anielską twarzyczkę i niepozorną, filigranową
sylwetkę mojej siostrzyczki, toteż na podstawie tych pobieżnych wzrokowych oględzin
wysnuwają mylne wnioski. Zazwyczaj uświadamiałem ich (w znacznej mierze do tej grupy
zaliczali się moi kumple), że jest ona diabłem podszywającym się pod anielicę i żeby lepiej,
jeśli nie chcą skończyć marnie, nie zadzierali z nią, a właściwie rzecz ujmując – z jej
wariackim temperamentem. Ja sam w jej towarzystwie miałem się na baczności i nigdy nie
dopuściłbym do tego, by inni mieli z nią na pieńku tak, jak ja. Swego czasu zastanawiałem
się nawet nad tym, czy ona czasem nie spiskuje przeciwko mnie wraz ze zdradzieckim
Efialtesem. Tak między nami mówiąc – nie zdziwiłbym się, gdyby w istocie tak właśnie było.
No ale wracając do mych czwartkowych porannych obrządków…
Po załatwieniu ceremoniałów związanych z higieną osobistą, zabierałem się
do szybkiego, odbywającego się często na stojąco, pałaszowania kilu kanapek z szynką,
serem żółtym, albo co tam w lodówce akurat było (zadawalałem się wszystkim, co nie było
pokryte patyną pleśni i na czym nie złamałbym sobie zębów), wypijałem rozcieńczony
z przegotowaną wodą sok malinowy lub, jeśli ojciec dzień wcześniej wracając z pracy
wstąpił do jakiegoś marketu i zrobił większe zakupy, czerwoną oranżadę w szklanej,
trzystutrzydziestomililitrowej buteleczce, potem wciskałem do znoszonego, pobazgranego
czarnym flamastrem plecaka zeszyt, czasem jakiś długopis, jeżeli, oczywiście, zdołałem
go wcześniej odnaleźć i mniej więcej o siódmej śmigałem na oddalony od mojego domu
na wsi o piętnaście minut drogi przystanek, żeby zdążyć na autobus odjeżdżający do miasta
o siódmej dwadzieścia pięć.
Przyznaję – czasem zdarzało mi się zaspać i musiałem biec tak szybko jak Forrest Gump z
powieści Winstona Grooma, lecz na ogół byłem punktualny. Jak na złość wtedy, gdy
pędziłem jak wyżej wspomniany jegomość, o którym nakręcono kilka lat po wydaniu książki
całkiem dobry film, autobus jakimś nieziemskim sposobem odjeżdżał minutę przed
wyznaczonym czasem – to jest w momencie, gdy od mojego celu dzieliło mnie jakie dziesięć,
piętnaście metrów, przez co musiałem czekać na kolejny pojazd ruszający z rozpadającego
się kopyta o ósmej, czego konsekwencją były nieplanowane wagary (tak à prospos
urywania się ze szkoły – zawsze skrupulatnie i z wyprzedzeniem planowałem dni mojej
absencji, by nie mieć kłopotów z podliczaniem na końcu roku szkolnego frekwencji; uważam,
że tylko idioci pozwalają sobie na niekontrolowane opuszczanie zajęć, a potem, siłą rzeczy,
zapominają
o swoich nieobecnościach, przez co odpuszczają sobie coraz więcej i więcej dni
i w konsekwencji swych czynów wpadają w swego rodzaju nierozerwalny ciąg; uczniowie,
apeluję do Was – myślcie! jeśli już musicie nawiać z budy, planujcie wolne od nauki dzionki
i notujcie je, by nie mieć dodatkowych kłopotów z przejściem do następnej klasy, lub
znacznie wcześniej – po przyjściu waszych rodziców do domu z wywiadówki; wkładane
do portek poduszeczki, lub paczki chusteczek higienicznych w niczym nie pomagają;
naprawdę).
Czasy szkolne wspominam dosyć dobrze – ci sami kumple od kilku lat i te same
koleżanki, praktycznie ci sami nauczyciele, ten sam tryb egzystencji, do którego trzeba
przywyknąć, nauczyć się jego zasad, pozwolić się wchłonąć przez ten szkolny busz, a potem
płynąć ze zmiennym, acz zawsze silnym, prądem przecinającej jego powierzchnię rzeki.
Lekcje tego dnia zaczynałem o ósmej rano, a kończyłem je o czternastej. Biorąc pod uwagę
pozostałe dni lekcyjne, czwarte (pod względem przesiadywania w budzie) dzionki tygodnia
Strona: 4/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
nie były najgorsze. Co się tyczy samych zajęć… sprawa nieco się komplikuje, bowiem ten
dzień nie byłby taki zły, gdyby nie chemia. Ów przedmiot był dla mnie istnym skaraniem
boskim. Owszem, gdy nadchodził czas jakiejś zapowiedzianej kartkóweczki – przychodziłem
na nią w miarę przygotowany. To samo tyczyło się odpowiedzi ustnych. Ale baba (wyrazu
„baba” na określenie uczącej chemicznych zawiłości nauczycielki użyłem specjalnie,
ponieważ to stworzenie płci żeńskiej z kobietą niewiele miało wspólnego; moje drogie
feministki – może w tym momencie jesteście oburzone i wyszukujecie w sieci moich danych
osobowych, by mnie w jakiś cywilizowany sposób zbesztać, ukarać, jakąś manifestację
zorganizować, lecz muszę Was uświadomić, drogie Panie, że gdybyście miały
z nią jakąkolwiek, choćby chwilową styczność, same byście się w taki sposób, jeśli nie
gorszy, o niej wypowiadały) usiłująca wcisnąć nam wiedzę o pierwiastkach, reakcjach
chemicznych i innych zakręconych dziwach zachodzących blisko nas, stanowczo przeginała.
Po pierwsze: miała bazyliszkowy wzrok – bez mającego nas chronić lustereczka ani rusz. Po
drugie: nigdy nie zwracała się do nas ani po imieniu, ani po nazwisku. Mówiła do nas per
numer. Przypadek? A może jakieś chemiczne zboczenie zawodowe? Nie mam pojęcia
i nie chcę zagłębiać się w jej psychice, by rozwiązać tę zawiłość. Po trzecie: chłopaki mieli
u niej prze-ki-cha-ne. Nie jestem psychologiem, lecz przypuszczam, że ta jej mania tępienia
Bogu ducha winnych chłopców wzięła się stąd, że (według relacji starszych roczników) przez
całe życie była samotna. To z kolei mogło wynikać z jej wrednego, obślizgłego charakteru.
Uważam, że mężczyzna, który wziąłby ją sobie za żonę, winien mieć kompleksowo
przebadaną łepetynę i zapisane odpowiednie do jego jedynego w swoim rodzaju schorzenia
leki. Po czwarte: no cóż… podczas każdej spędzonej z nią godziny trząsłem portkami…
no, może prawie każdej. Czwartek, o którym piszę, był wyjątkiem od reguły,
potwierdzającym ją.
3
Po ustawieniu się (przestrzegając narzuconym nam przez wzrost i płeć kryteriów)
parami w równiuśkim rzędzie, w napięciu czekaliśmy pod salą numer sześć przez całą,
pięciominutową przerwę na nadejście naszej nauczycielki, tudzież kata w żeńskim
opakowaniu. Staliśmy na baczność – plecy proste, jakby ktoś do gaci włożył nam kijki
od mioteł, ręce wzdłuż boków tułowia, dłonie tak spocone, że aż pozostawiały na odzieży
mokre ślady. Sterczeliśmy prawie na bezdechu. Oznajmujący rozpoczęcie zajęć dzwonek
zawsze nas przerażał, lecz mimo nagłych skrętów kiszek staraliśmy się nie dać tego po
sobie znać. Na naszych, na pierwszy rzut oka, spokojnych, rzekłbym – godnych, niczym
wyrytych w marmurowych rzeźbach w czasach starożytnej Grecji, twarzach, nie
odczytalibyście żadnej emocji. Noszone przez nas pokerowe maski były naszym orężem,
naszą jedyną szansą
na przetrwanie tych czterdziestu pięciu minut tortur psychicznych. Tylko oczy, będące
zwierciadłami dusz, zdradzały nasze nabyte obawy przed nadejściem godziny zero
i wyszukującymi chemicznych heretyków ślepiami wstrętnej inkwizytorki.
Kiedy nadeszła tym swoim kaczym, ociężałym krokiem i zmierzyła nas wszystkich
świdrującymi gałami, by sprawdzić, czy aby na pewno stoimy w linii prostej, bez słowa
podeszła do drzwi, włożyła do ich zamka klucz, przekręciła go, otworzyła tę lichą, skrzypiącą
Strona: 5/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
barierę oddzielającą nas od sali kaźni i wlazła do środka zostawiając wystający z niewielkiej
dziurki kluczyk. Ten z pozoru niewinny, nierobiący nikomu fizycznej krzywdy przyrząd
do otwierania klasowych wierzei był swego rodzaju haczykiem na ostatniego nieszczęśnika
maszerującego w tymże wężu uczniaków-straceńców. Podzielę się z Wami moją opinią
na temat stanowiącego niemą grzechotkę grzechotnika chłopaka. Był on niezłym rozrabiaką,
więc zawsze wykręcała mu uszy, często karała go staniem w kącie lub klęczeniem przed
koszem na śmieci, lecz, tak obiektywnie tę sprawę rozpatrując, biedak nie zasłużył sobie
na najgorszą z możliwych kar, która, na domiar złego – odbywała się aż dwa razy w
tygodniu. Śmiem twierdzić, że dużo lepiej byłoby dla tego, powiedzmy, grzesznika, gdyby
został skuty w lodzie w dziewiątym dantejskim kręgu i za sąsiada miał Lucyfera, niż musiał
wyciągać ten przeklęty klucz, iść do niej sprężystym, jak gdyby brał udział w jakiejś
wojskowej defiladzie, krokiem, kłaść go równolegle do krótszego boku jej dębowego biurka,
w odległości równej pięciu centymetrów od tejże linii ostatecznej blatu i złowieszczej
krawędzi dziennika. Ten, kto nie znał tego wystraszonego nastolatka, nie dostrzegłby paniki,
lęku i wołania o pomoc tkwiących w jego źrenicach. Nie spostrzegłby tych maluśkich,
wysypujących się kropelek potu na jego czole. Lecz ja, znający go od pierwszej klasy
podstawówki – za każdym razem obserwowałem te przeraźliwe oznaki doszczętnego
paraliżu umysłowego, znaki mówiące
o tym, że jego mózg włączył opcję: „chodząca, wykonująca należycie zaprogramowane
zadania maszyna, której odczucia są chowane za metaliczną fasadą stoickiego spokoju”.
Nerwowe, acz dość powolne zajmowanie ławek odbywało się w porządku
alfabetycznym, dodatkowo podzielonym ze względu na płeć. Były dwadzieścia cztery osoby
w klasie – czternastu chłopców, dziesięć dziewcząt. Umiejscowiono w sali trzy rzędy ławek
o blatach pokrytych wyrytymi, bądź wypisanymi nań wyznaniami miłości, karykaturami
grona pedagogicznego, modlitwami i ściągami. W każdym rzędzie stało siedem tychże
ławeczek. Przed każdą z nich były dwa krzesła. W rzędzie od okna, zapoczątkowanego
biurkiem (którego w swe rachunki nie wliczyłem, gdyż należało ono do siły wyższej),
zasiadała nasza matrona, a w pozostałych ławkach my, mężczyźni (młodzi, bo młodzi, ale
prawie dorośli). Ja, dzięki pierwszej literze mojego nazwiska, siedziałem w ostatniej ławce
wraz z Nieszczęśnikiem Od Klucza. Wysyłające laserowe wiązki źrenice pani magister
częściej koncentrowały się na osobie mojego druha, toteż miałem swego rodzaju chwile
bezpieczeństwa, w przeciwieństwie do niego. Tak… on nie miał ani jednej takiej zbawiennej
chwiluni. W ramach moich kolejnych przemyśleń podzielę się z Wami jeszcze jednym.
Mianowicie dałbym sobie rękę uciąć, że gdyby był w naszej klasie jeszcze jeden chłopak,
to nie posadziłaby go w środkowym rzędzie, ponieważ byłby zbyt blisko zajmujących
miejsca przy ścianie dziewczyn, a to mogłoby go „dekoncentrować”, wpływać na niego
„destruktywnie”, jak to ona ględziła, więc siedziałby z tym odrażającym straszydłem przy
JEJ BIURKU. A po tygodniu nasz męczennik:
a)
oszalałby;
b)
przepisałby się do innej szkoły (w między czasie chodziłby na jakąś psychoterapię);
c)
zszedłby z tego świata na przedwczesny zawał lub inne, kończące się zatrzymaniem
akcji serca i mózgu, schorzenie.
Tamten czwartek, jeśli chodzi o osiągane przez nas apogeum paniki i znerwicowania, w
gruncie rzeczy nie różnił się od minionych. Jak zwykle apokaliptyczna jak Buka
z Muminków potwora pisała coś zawiłego, mierzyła nas wzrokiem, a mojego kumpla wręcz
nim mroziła. Coś tam dyktowała przepalonym od namiętnie wypalanych papierosów głosem,
który był dla mnie nierozpoznawalną plątaniną głosek, chrypnięć i kaszlnięć, a jej ruchy
Strona: 6/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
zdawały się być ledwo widoczną mgłą o krwistoczerwonej barwie (owego ranka była
przyodziana w garsonkę o wyżej wymienionym kolorze), pisała jakieś przykłady
na ciemnozielonej tablicy, zadawała ćwiczenia, które niektórzy feralni wybrańcy musieli
rozwiązywać ze straceńczo spuszczonymi głowami. Na ogół ich wysiłek był nagradzany
najniższymi notami i zastępowała ich, zdawać by się mogło, obkurczone, sprowadzone
do rangi przedmiotów sylwetki dziewczęcymi, lepiej traktowanymi, zdobywającymi czwórki
lub piątki. Ja, z racji, że przezornie ubrałem się na czarno, by nie zwracać na siebie większej,
niż powinienem uwagi, przygarbiłem się nieco, praktycznie wcisnąłem się do wnęki, z której
zerkał w moją stronę stary, żeliwny, uśpiony kaloryfer i od czasu do czasu spoglądałem
przez otwarte na oścież okno (mające wywietrzyć ciężki smród potu strachu), ponieważ
postanowiłem narysować znajdujące się po drugiej stronie uliczki obiekty architektoniczne.
Do kluczowego i zwrotnego w moim życiu momentu prawie bezstresowo rysowałem
(niebieskim długopisem za czterdzieści groszy) w zeszycie przeznaczonym do wszystkich
przedmiotów szkolnych bryły budynków, sylwetki maszerujących, bądź siedzących
na ławeczkach ludzi, gdy nagle, w oddali, tuż przy miejskim horyzoncie wyznaczonym
dachami bloków i wierzchołkami drzew sterczących z pagórków, zaobserwowałem czarny,
podłużny, acz niewielki odcinek przypominający bardziej przecinek, niż ograniczoną dwoma
punktami część linii prostej. Niby nie byłoby nic dziwnego w tej niepasującej do miejskiego
krajobrazu, kruczoczarnej anomalii, gdyby nie…
4
…gdyby nie fakt, że z każdym moim skonsternowanym, niedowierzającym
spojrzeniem przerywanym króciusieńkimi mrugnięciami, tenże ciemny odcinek-przecinek
nie zbliżał się, nie zwiększał się, nie nabierał coraz bardziej rozpoznawalnych cech,
kształtów.
Zapewne teraz nabijacie się ze mnie i z mojej, według Was, halucynacji. Muszę w tej
chwili złożyć na Wasze ręce uroczystą deklarację o tym, że byłem wówczas okazem zdrowia.
Tamtego dnia nie brałem żadnych leków w większym lub mniejszym stopniu oddziałujących
na psyche, ani innych substancji psychotropowych mogących wywołać takie skutki uboczne,
jak fantasmagoryczne majaki. Nie cierpiałem na żadne z obecnie powszechnych i, rzekłbym
„na topie”, zaburzeń psychicznych. Nie byłem pod wpływem alkoholu (tak nawiasem
mówiąc, to znaczy, pisząc, nie przepadam za napojami wyskokowymi i nigdy nie byłem ich
wielkim fanem; czasem wypiłem jakieś piwko, dwa; na osiemnastkach wychylałem
kieliszeczek takiej, czy innej wódki, to fakt; lecz, jeśli już piłem, to tylko przez
przymuszające mnie do tego okoliczności wagi państwowej; muszę zaznaczyć, że teraz,
jako dojrzały mężczyzna, wystrzegam się wszystkich procentów poza dobrym, wytrawnym
czerwonym winem), ani nie pożarłem garści magicznych grzybków. Doskonale wiedziałem
co i gdzie robię, a datę i godzinę tego zdarzenia mógłbym wyrecytować jednym tchem
o każdej porze dnia i nocy.
Na niebywałe zjawisko zwiększającej się i nabierającej coraz wyraźniejszych
kształtów podłużnej plamki, nie byłem w stanie odnaleźć żadnego sensownego
wytłumaczenia. W tamtym momencie (mimo mych usilnych starań) nie mogłem powołać się
Strona: 7/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
na żadne prawa logiki mogące uzasadnić to, czego byłem przypadkowym (? z perspektywy
czasu zdaje mi się, że więcej w tym ewenemencie było misternie uknutych planów, niż
czystych zbiegów okoliczności; całkiem możliwe, że po prostu zostałem wybrany)
świadkiem. Nawet teraz nie do końca wiem, jakim trafem fenomen, który bacznie
obserwowałem, był możliwy. Od zawsze żyłem ze świadomością, że są na świecie rzeczy,
które się nawet filozofom nie śniły, więc wtedy jak najbardziej byłem skłonny uwierzyć
w realność obrazu przekazanego mózgowi przez moje bladoniebieskie oczy. Muszę przyznać,
że natężenie absurdalności tamtego widziadła było tak skoncentrowane, tak surrealistyczne
i równocześnie tak poukładane i sensowne, że bez cienia wątpliwości momentalnie uznałem,
iż znacznie przekraczało granicę oddzielającą miraż snów od jawy i stanęło po stronie
rzeczywistości, przez co byłem święcie przekonany, że rozgrywająca się przede mną akcja
naprawdę się toczyła.
Nie dowierzacie mi? Nic nadzwyczajnego…
Przysięgam, że kilkakrotnie uszczypnąłem się w przedramię, przetarłem oczy, nawet
wykonywałem wielokrotnie krążenia głową, by uzyskać maksymalną trzeźwość umysłu
i późniejszego osądu. Te zabiegi wyostrzyły moje zmysły, toteż na ich podstawie mogę
teraz z całą pewnością rzec, że wygłaszany przeze mnie wyrok potwierdzający realność
tamtego wydarzenia, jest jak najbardziej wiarygodny i prawomocny. Nawet stawiając czoła
śmierci lub przed obliczem samego Boga podczas Sądu Ostatecznego nie mógłbym podać
w wątpliwość wyżej spisanych słów, ponieważ byłoby to jednoznaczne z wierutnym
kłamstwem.
Co gorsza, ten niezidentyfikowany kruczoczarny obiekt rosnący w miarę
zmniejszania oddzielającej nas przestrzeni, pokonywał wyznaczony przez siebie teren w
tempie czmychającej przed jakimś ciekawskim dzieckiem wiewiórki. Nim siedzący obok
mnie Nieszczęśnik Od Klucza wymamrotał do mnie zdanie, którego treści nie
rozszyfrowałem,
to COŚ stało już na terenie należącym do szkoły. Nie, nie stacjonowało poza obrębem
naszej placówki, nie oddzielała TEGO od nas pokryta ciemnozieloną farbą, typowa siatka
ogrodzeniowa, której oczka wyglądały jak romby o zaokrąglonych wierzchołkach, lecz
TO sterczało na krótko przystrzyżonej, dziewiczej, bo nie zdeptanej żadnym uczniowskim
trampkiem, trawie.
Właściwie to COŚ nie było tym CZYMŚ, tylko…
… tylko dziewczyną intensywnie wpatrującą się w obserwującego ją, a właściwie
śledzącego jej poczynania, chłopaka, czyli mnie.
Gdybym tylko wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że to pierwsze spotkanie będzie
początkiem naszego rychłego końca, w życiu, przenigdy nie spoglądałbym w jej bezdenne
źrenice, tylko szybko odwróciłbym wzrok i zapomniał o całej sprawie. Zapewne dzięki temu
niewykonanemu przeze mnie czynowi zaoszczędziłbym sobie wiele późniejszych problemów
i nie użerałbym się ani z bezsennością, ani z narastającymi we mnie fobiami i frustracjami.
Nie żałowałbym tego, co uczyniłem, ponieważ po prostu nie wykonałbym tego, do czego
zostałem przez pewne sytuacje przymuszony (na bank musiał gdzieś tam być jakiś lalkarz
sterujący doczepionymi do mnie, niewidzialnymi sznureczkami). Podejrzewam, że gdyby nie
ten dziw nad dziwy, w chwili obecnej olśniewająco piękna małżonka (w stroju nieskalanej
grzechem Ewy) grzałaby nasze wspólne łoże z baldachimem i oczekiwałaby mojego
nadejścia z pracy, a zdrowe, mądre dzieci grzecznie spałyby w swoich pokoikach. No cóż…
teraz mogę tylko pomarzyć o tym, jakby to było, gdyby jej tam wtedy nie było, gdyby nie
Strona: 8/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
zrujnowała mnie, mojego życia i ludzi, których lubiłem, kochałem i szanowałem.
5
Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli najpierw opiszę jej wygląd zewnętrzy. Nie,
nie chcę, byście pomyśleli, że szkatuła, której więźniem jest dusza, jest dla mnie
najistotniejszym ludzkim przymiotem. Wręcz przeciwnie. Szczegółowe sprawozdanie z jej
fizyczności będzie miało prym nad przekazaniem Wam cech jej charakteru tylko dlatego,
że zdecydowanie łatwiej zwizualizujecie sobie jej twarz, postać, niż to, co skrywała w środku
– to jest stale zmieniająca się zagadka (w porównaniu z nią, ta od Sfinksa to pikuś).
Do ukazania w jak najlepszy sposób jej usposobienia przejdę później… zresztą, pewnie sami
na podstawie dalszej części mojej opowieści wyciągniecie odpowiednie wnioski mogące
przybliżyć Wam nieco jej… naturę. Żywię jedynie kruchą nadzieję, że na spisanie naszych
perypetii wystarczy mi czasu. Aż strach pomyśleć, co się ze mną stanie, gdy dojdę
do ostatniej kartki tego nędznego zeszytu lub kolejnego.
Pierwsze skojarzenie odnoszące się do jej osoby (które wypłynęło na powierzchnię
innych) było takie, że tam, na dole, nie stoi człowiek, lecz eteryczna zjawa odziana w coś
mającego imitować pergaminową, wręcz wulgarnie prześwitującą skórę ukazującą rzekomo
pracujące jak tłoki jakiejś maszyny mięśnie i niby siateczkę błękitnych, wypełnionych lawą
krwi żył. Gdy tylko uświadomiłem sobie sens zawarty w sformułowanym przeze mnie
poglądzie, nawet najcieńsze, najjaśniejsze włoski na karku stanęły mi dęba, jądra się jakby
skurczyły, żołądek ścisnął, a całe ciało, wbrew wlewającemu się przez okno upałowi, pokryła
gęsia skórka. Słowo „zjawa” bardzo dobrze opisuje jej szatę zewnętrzną. Zdawała się tak
samo ulotna, tak nierealna, tak krótkotrwała, jak zabłąkana dusza, która przez omyłkę
została zauważona przez trzęsącego się jak w febrze, przypadkowego gapia. Przez pierwszy
ułamek sekundy, dzięki jej iluzorycznej materialności, śmiało mógłbym nadać jej miano
ducha przybyłego z najodleglejszych zaświatów. Teraz już wiem, że to, co wtenczas
widziałem, nie było do końca tak ułudne, jak bym chciał, aby było. Co prawda, nie
przenikały przez nią otaczające jej postać ramiona miasta i nie prześwietlały ją na wskroś
słoneczne promienie. Żaden ptaszek, ani inny bardziej, bądź mniej zidentyfikowany obiekt
latający nie był w stanie przeciąć jej na pół, zatem, jak wtedy skonkludowałem, musiała być
zbudowana z krwi i kości, podobnie jak ja, czy nękany przez chemiczkę Nieszczęśnik Od
Klucza. Wówczas nie myślałem o niej w kategoriach cudu, czy jakiegoś odchylenia od na
ogół obowiązujących ziemskich praw. Dla mnie była zwykłą dziewczyną… to znaczy… w
tamtej chwili zdawałem się nie pamiętać o tym, w jaki sposób znalazła się tak blisko mnie,
w jaki sposób zdołała przetransportować z dalekiego miejsca swoje stale nieruchome ciało
nie używając przy tym nóg, deskorolki, roweru lub jakiegoś innego, baśniowego wehikułu
służącego
do ekspresowego przemieszczania się z odległego miejsca do tego znajdującego się tuż
pode mną.
Strona: 9/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Do kroćset! Stwarzała pozory kompletnej normalności (przynajmniej jeśli chodzi
o budowę anatomiczną). To, w co się wpatrywałem pod względem, powiedzmy, fizyczności,
nie różniło się niczym od ciała wychudzonej dziewczyny. Miała kościste, żylaste ręce
i krzywe, jakby całe dzieciństwo spędziła siedząc na beczce, nogi. Jej czarna, sięgająca
kolan prosta sukienka wisiała na niej, jak jakaś szmata niedbale zarzucona na stojącego w
środku pola stracha na wróble, a na tych swoich krzywych nóżkach miała czarne
podkolanówki. Jej stopy przed urazami mechanicznymi chroniło coś w stylu czarnych,
wypolerowanych lakierek o zaokrąglonych noskach, których obcasiki miały nie więcej, niż
trzy centymetry wysokości. Jej dłonie zakrywały czarne, chyba aksamitne (nie znam się na
tym, ale akurat taki materiał nasunął mi się na myśl, więc niech pozostanie ten aksamit),
sięgające nadgarstków rękawiczki, a jej długie, spływające do pasa, smoliste włosy
rozwiewał od czasu do czasu mocniejszy podmuch rozpalonego przez słońce wiatru. Jej
głowę przecinało w poprzek coś
w stylu opaski z (nie, nie mylicie się) czarną kokardą. Jej blada twarz, będąca pod względem
kolorytu antytezą noszonego przez nią kostiumu, zdawała się nie mieć wyrazu… prawie.
Jakby Wam to wyjaśnić w miarę plastycznie… jej twarzyczka była owalna, biała jak kreda.
Zdobiły ją karykaturalnie pulchne, lecz wyprane z czerwieni, jakby pokryte jasnym pudrem
usta, zgrabny, nieco zadarty nosek i te wielkie, czarne oczy, które były jedyną częścią jej
buźki doszczętnie mnie hipnotyzującą. Patrzyła się na mnie w tak ostentacyjny, wręcz
ordynarny sposób, że spuściłem wzrok, jakbym uczynił coś karygodnego, coś,
co zasługiwałoby w najlepszym wypadku na zamknięcie w dybach, a w najgorszym –
na ścięcie.
Utkwiłem speszone spojrzenie w srebrnym wisiorze, który tkwił nieco poniżej jej ledwo
widocznych piersi. Był on duży jak piłeczka tenisowa, jajowatego kształtu, z całą pewnością
otwierany. Pokrywały jego zewnętrzną klapę niedające się rozszyfrować przez człeczy umysł
wzory i znaki przypominające litery łacińskie skrzyżowane z greckimi, arabskimi oraz z
elementami pisma japońskiego. To rękodzieło jakby… ledwo zauważalnie drgało,
emanowało kuriozalną poświatą życia, która była znacznie intensywniejsza, bardziej
wypełniona tym ciepłym pierwiastkiem, niż jego właścicielka. Uznałem, że musiała w nim
trzymać coś sentymentalnego i równocześnie ożywiającego zdawać by się mogło martwy
przedmiot… na przykład jakieś małe zdjęcie, pierścień, pukiel włosów, lub inną, niezwykle
ważną pamiątkę po kimś bliskim jej sercu. Jak infantylne, jak żałośnie banalne okazały się
moje pierwsze myśli!
Nieufnie, nieco bojaźliwie zerknąłem po raz wtóry na jej twarz i ogarnęło mnie
absolutne przekonanie, że przez ten cały czas, który poświęciłem na wzrokowe
eksplorowanie jej wisiora, jej powieki ani drgnęły. Nie, to nie była żadna złuda, żadne
omyłkowe przeczucie. Wierzcie, lub nie, ale ona NAPRAWDĘ nigdy nie mrugała oczyma.
Przenigdy nie przyłapałem jej na tej jakże ludzkiej czynności, mimo że obserwowałem ją
wyjątkowo natrętnie, wręcz gapiłem się na nią jak sroka w gnat przez setki, jeśli nie tysiące
godzin. Nic nie umknęło mojej uwadze. Żaden jej gest, żadne słowo, żadne, nawet ledwo
dające się zauważyć, wyglądające na nerwowe, uniesienie jej lewego kącika ust. Można by
powiedzieć, że znałem jej twarz lepiej od własnej kieszeni, od mojego odbicia lustrzanego,
lecz mimo
to nigdy nie udało mi się narysować w sposób wierny jej portretu.
Ponownie oderwałem od niej uwagę, by spojrzeć na niebo, które, ku mojemu
zdumieniu, nagle przybrało atramentową barwę, jakby był środek nocy. Na firmamencie
ukazał się księżyc – to pęczniejący, zaraz potem szczuplejący, niknący i na nowo się
odradzający oraz stale zmieniające się konstelacje gwiazd. Słońce skrzyło się feerią barw:
Strona: 10/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
od bladożółtej, przez cytrynową, pomarańczową, karmazynową, aż do śliwkowej
i jednocześnie wirowało w tak zawrotnym tempie, jakby było wprawionym w ruch obrotowy
bąkiem. Kręciło się i kręciło, jakby nigdy nie miało przestać się obracać wokół własnej osi.
Odpłynąłem od samego siebie. Bezmyślnie obserwowałem
słoneczno-księżycowo-gwieździsty pokaz piruetów. Z późniejszej pisemnej relacji mojego
kumpla (który nie widział ani hebanowego nieba, ani nawet pląsającego słońca i którego nie
miałem już więcej okazji zobaczyć), wynika, że miałem ponadprzeciętnie szeroko otworzone
usta, jakby żuchwa składała się z nieziemsko rozciągliwej gumy balonowej, a z ich wnętrza
wypływały potoki gęstej śliny, które spływały po mojej brodzie, szyi i kończyły swój spływ na
niegdyś czystej koszulce. Oczy miałem wywrócone; widoczne były tylko ich lśniące białka,
które z sekundy na sekundę nabiegły krwią. Ręce i nogi trzęsły się tak, jakby były podpięte
elektrodami
do jakiegoś stałego źródła prądu, a każdy por skóry zdawał się wydzielać kłęby śmierdzącej
spalenizną pary. Po wielu latach, na dzień, nim Chłopiec Od Klucza popełnił samobójstwo,
wysłał mi list (będący swego rodzaju spowiedzią, ostatecznym rachunkiem sumienia),
w którym również napisał, że wstał, zaczął krzyczeć do mnie, bym się obudził i mną
potrząsać. Wywołał taki motłoch, że wszyscy raptownie wyskoczyli z ławek, po czym stanęli
w miejscu i w żaden sposób nie reagując (poza dwoma dziewczynami, które zemdlały)
obserwowali rozgrywającą się na ich oczach tragedię, jakiś nagły, przerażająco silny objaw
niewykrytej wcześniej u mnie choroby. Dopiero, gdy pani magister wybiegła z sali wołając
o pomoc, uczniowie, po odzyskaniu względnej świadomości, zaczęli wtórować memu
sąsiadowi, przez co fasady szkolnego gmachu zadrżały.
Jak się możecie domyślić, atak spazmatycznych drgawek skończył się dopiero
w karetce pogotowia ratunkowego, która wiozła mnie do szpitala. Gdy dotarłem do tego
znienawidzonego przeze mnie, bo wypełnionego oparami cierpienia i śmierci gmachu,
zostałem przebadany na wszystkie możliwe sposoby – począwszy od pobrania i zbadania
krwi oraz moczu, na diagnozowaniu rezonansem magnetycznym skończywszy. Ponadto
zostałem pozostawiony na całodobową obserwację, która tylko zwiększyła i tak stosunkowo
wysokie ciśnienie mojej krwi. Byłem wściekły i zmęczony przymusowym unieruchomieniem,
igłą wystającą z żyły prawej ręki, podpiętą do wenflonu, wolno kapiącą kroplówką oraz
wizytą mojej nadopiekuńczej mamy, znerwicowanego taty i paplającej o dupie Maryni
siostruni. Po ich wyjściu z sali (w której było jeszcze pięć łóżek, w tym cztery zajęte) numer
trzy na oddziale ogólnym, doszedłem do jakże genialnej konkluzji, że pewnie nikt poza mną
tej przybyłej Bóg jeden wie skąd dziewuszki nie widział i nie słyszał. Jak się później okazało,
nie myliłem się w swojej ocenie.
W czasie tej najdłuższej w moim życiu nocy przerywanej pojękiwaniami, posapywaniami,
pochrapywaniami i popierdywaniami towarzyszy szpitalnej niedoli, jakaś część mnie
całkiem poważnie zastanawiała się nad podjęciem psychoterapii do momentu,
w którym poczułem lodowate, opatulające lewe ucho chuchnięcie. Błyskawicznie zwróciłem
głowę w kierunku tego arktycznego powiewu i ujrzałem, o zgrozo, te niezbadane,
obsydianowe, kontrastujące z bladością jej skóry oczy wpatrujące się we mnie. Nie rzekłem
słowa. Rozdziawiłem usta w niemym krzyku mającym wyrażać strach i zaskoczenie oraz
wyciągnąłem w jej kierunku drżącą lewą dłoń ozdobioną bransoletką z numerem 165 1980.
Zdradziecką dłoń, która nagle zaczęła żyć własnym życiem i powędrowała do odbijającego
wpadający przez niezasłonięte żaluzjami okno zimny, księżycowy blask, medalionu. Żwawe,
ruchliwe palce już, już praktycznie musnęły pokrytą skomplikowanymi ornamentami
nawierzchnię, gdy raptownie wrzasnęła tak szybko, tak głośno i piskliwie, że prawie
straciłem słuch:
Strona: 11/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
- Nie otwieraj tego, to zabija!!!
Strona: 12/12
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl

Podobne dokumenty