Cognac - Extrastory

Transkrypt

Cognac - Extrastory
Cognac
Publikacja na extrastory.czytajzafree.pl
Autor:
somebody
Stał tam, jak zwykle zresztą. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym spodziewałem się
go ujrzeć. Przewidywalny jak kolejny zakamuflowany wzrost podatków. Niemyty jak jabłko
zerwane przez biblijną Ewę. Nieustępliwy jak szczególnie silny wyrzut sumienia.
-Kierowniku? – wychrypiał.
Nie zwracałem na niego uwagi, starając się zdążyć do drzwi marketu nim runie w ich progu i
rozedrze koszulę na piersi w dramatycznym geście. Byłem naiwny. Jeśli ktoś był
z góry skazany na przegraną w tym sprincie, byłem nim ja, nie ten jegomość.
-Szefie? – nie udawał chrypki.
Skrzypiał niczym pozbawiona łożysk dwukółka, którą przed południem pchał z mozołem w
stronę pobliskiego punktu skupu złomu, by spieniężyć owoc porannych poszukiwań.
Wtargnął nią na jezdnię tuż przed maską mego auta; zapamiętałem dobrze ramę od
szpitalnego łóżka, archaiczny węglowy piecyk i pokryty warstwą kamienia bęben od
automatycznej pralki.
-„Pewnie nie używała Calgonu” – pomyślałem rozbawiony, wciskając znów pedał
przyspieszenia. Poranna kawa pozostawiła w moich ustach przyjemny posmak dobrze
upalonych ziaren i incydent taki jak ten nie był w stanie zepsuć mi reszty dnia. Tak było
przed południem. Nie mógł mnie jednak wtedy dosięgnąć swoją aurą. W tej chwili sytuacja
uległa gwałtownej ewolucji. Jego aura, nim spostrzegłem, otaczała mnie szczelniej niż
kombinezon głębinowego nurka.
-Prezesie? – nie rezygnował.
Zdobył przyczółek i właśnie się na nim umacniał… Zwolniłem nieco kroku, oszołomiony
tempem społecznego awansu. Stromą i wyboistą drogę od kierownika do prezesa
przebyłem szybciej niż dystans od zaparkowanego właśnie auta do drzwi tego cholernego
sklepu.
-„Zaraz… czy jest coś, czego zakup usprawiedliwiał mój upór? Lodówka i barek ledwie się
domykają (ten ostatni przetrzebiłem wczoraj nieco, nadal jednak gotów byłem na przyjęcie
plutonu spragnionych piechurów), nową tubkę pasty do zębów otworzyłem dwa dni temu,
papier toaletowy, mydło i szampon kupowałem w środę. Gazety wylądowały rano na
podjeździe przed domem. Nowa kasjerka na stoisku z wędlinami miała bardzo śmiały dekolt,
te ostatnie jednak były pomalowane syntetyczną bejcą, jakby koalicja przegłosowała zakaz
Strona: 1/4
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
stosowania olchowego dymu. Co mnie więc tu ciągnie?”- zastanawiałem się gorączkowo.
Zamiar błyskawicznego odwrotu kiełkował już we mnie, gdy uzmysłowiłem sobie, że
wycofując się nadwyrężę image prezesa. Prezes nie zrezygnowałby. Z pewnością nie!
Łaskawy mi ze wszech miar dawca awansów zasłaniał wątłym ciałem rozsuwane drzwi do
czynnego jeszcze tylko przez kwadrans dyskontu. Te ostatnie, przy każdym z jego
teatralnych gestów rozsuwały się z przeraźliwym piskiem, by po chwili zacząć się zamykać.
Nie pozwalał im; poruszając się znów rozwierały się więc, ponownie wydając agonalne
pojękiwanie. Musiałem wreszcie na niego spojrzeć. Nie było innej opcji.
Z bliska jego twarz przypominała wizerunek umęczonego Chrystusa z jednego z płócien
Boscha. Podobieństwu przeczył jedynie brak korony cierniowej. Zgubił pewnie…
Postanowiłem zastosować obronę poprzez frontalny atak. Dzięki matce naturze niemały,
wyprostowałem się i naprężyłem mięśnie obręczy barkowej. Wciągając równocześnie
brzuch (na dłuższą metę było to dość męczące), zbliżyłem się do plażowego ideału. Drzwi
marketu zdołały się właśnie przymknąć i w ich szklanej tafli ujrzałem z satysfakcją własne
odbicie. Według mojej pobieżnej oceny nie było to odbicie gościa, którego gotów byłbym
poprosić choćby o zapałki. Sto czterdzieści w klatce i pół metra w bicepsie. Gdybym tak
jeszcze poradził sobie z mięśniem piwnym…
-Szefuńciu ?
Awans na prezesa diabli wzięli. Przeoczyłem niechybnie fakt, że prezes naprawdę dobrze
ustawiony nie zawracał sobie dupy wciąganiem piwnego brzucha, wyjąwszy sytuację w
której jego rozmówczynią była nowoprzyjęta sekretarka, długonoga i mniej więcej o połowę
młodsza.
-Daj na flaszkę…
Zszokował mnie autentycznie. Prędzej spodziewałbym się, że mnie poprosi do tańca…
Zazwyczaj takim jak on brakowało do „bułki”, albo na „gołąbki w pomidorowym”. Ilekroć
dzieliłem z nimi bochenek zakupionego właśnie chleba, spodziewałem się, że już za chwilę
wyląduje w koszu. A ten sukinkot wysmarowany brylantyną, obuty w trupięgi z Tesco, chciał
na flaszkę! Bratnia dusza, psiakrew! Czy mam wymalowane na twarzy, że wczoraj
popiłem?!
Wstrząs był tak znaczny, że zapomniałem o brzuchu. Opadły mi też ramiona. Moje odbicie w
przeszklonych drzwiach sklepu stało się jakby bardziej ludzkie. Uznałem, że lepiej będzie
wyłożyć karty. Oczywiście platynowy American Express nie był jedną z nich. Postanowiłem
po prostu rozegrać tę scenę szybko i bez wnikania w napisany przez niego scenariusz.
-Dobra. Ile ci zabrakło? – spytałem.
Miałem nadzieję, że jego potrzeby wyrażać się będą w bilonie, który podzwaniał w lewej
kieszeni moich spodni. Sięganie po portfel w przytomności tego kolesia było ostatnią rzeczą,
na którą miałem w tej chwili ochotę.
-Komplet. Tylko widzisz, ja po dwóch zawałach jestem.
-Jasne. Mam ci więc kupić maślankę?
-Żartujesz, szefie… Lekarz zalecił mi koniak. Leczniczo. Jedna lampka przed snem.
Tego już było ponad moją cierpliwość. Menel w wyplamionym ortalionie robił sobie ze mnie
jaja na oczach ostatnich spóźnionych klientów osiedlowego sklepu. Parking już opustoszał, a
ja czułem się jak dziecko we mgle i już na pewno nie zdążę nic kupić. Zresztą, nie
Strona: 2/4
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
potrzebowałem niczego. Ja pierdolę! Lampka przed snem! Ten zakapior pijał koniak przed
pójściem spać, z cienkiego szkła! To była dla mnie spora nowość. Jeszcze przed chwilą
umiałem sobie wyobrazić tylko scenę, w której opróżnia z gwinta kolejnego,
odmóżdżającego bełta. Odtrąciłem go i prawie wbiegłem do sklepu. Piersiasta kasjerka od
wędlin wydrukowała już końcowy raport i z uporem godnym lepszej sprawy udawała, że
czyści przeszkloną witrynę. Plastry rostbefu, karczek pozbawiony kości, nawet zabłąkana
cielęca gicz; wszystko to skąpane w świetle ultrafioletowych jarzeniówek wyglądało
podejrzanie świeżo i apetycznie. Nie poczułem jednak głodu. Nękała mnie jedynie złość.
Musiało być już kilka minut po dziewiątej, gdyż pomiędzy regałami pojawił się systemowy
wózek do mycia posadzki. Żadna rewelacja. Napędzany na tej samej zasadzie, co
wykoślawiona dwukółka mojego nowego znajomego. Woda w wiadrze miała zabarwienie
spływającej rynsztokiem deszczówki, a tekstylny mop obsłużył chyba najpierw personalną
toaletę. W każdym razie cuchnął uryną.
Ostatni przy kasie, posłużyłem się kartą VISA. Ta akurat, którą wyjąłem z portfela, nie miała
koloru platyny i nie wywoływała powłóczystych spojrzeń u kasjerek. Nie lubiłem ich. Mam na
myśli powłóczyste spojrzenia. Kasjerki – owszem, niektóre. Ta ze stoiska z wędlinami na
przykład…
Czekał przed sklepem. Przysiadł na murku okalającym klomb i najwyraźniej na mnie czekał!
Wiedział, że się przysiądę. Wiedział chyba też z czym; w każdym razie butelka Remy Martin
nie zrobiła na nim większego wrażenia. Podobnie jak nie zadziwiły go lampki do koniaku.
Kryształowe. Nie znalazłem innych. To kudłate, niedomyte indywiduum wiedziało niemało.
Przez myśl przemknęło mi wtedy, że być może zna wyniki sobotniego losowania w Dużym
Lotku. Jajcarz ze mnie, co?
Polałem. Aż po samą krawędź rżniętego szkła. Nie protestował. Najpewniej jedna lampka
przed snem była zaleceniem równie pojemnym, jak kupione przeze mnie kieliszki. Właśnie o
te kieliszki wpieniony byłem najbardziej. Kosztowały mnie tyle samo, co koniak i były
potrzebne psu na budę. Nie wstawię ich przecież do kredensu! Nie dwa, do cholery!
Musiałbym mieć ich sześć, jeśli nie dwanaście. Nie, nie pasjonuje mnie numerologia. Po
prostu nie uznaję kompromisów. Choć przecież właśnie zawarłem jeden, siadając na tym
obeszczanym murku. Zawarłem go z nim, czy ze sobą samym? Oceńcie.
Z namaszczeniem grzał lampkę w zziębniętych dłoniach. Gdyby koniak był ciepły,
pomyślałbym, że grzeje dłonie, on jednak wiedział (?!), że koniak ogrzany w dłoniach
uwalnia swój prawdziwy bukiet. Sukinsyn! Naigrywał się ze mnie, to jasne!
-Najbardziej żal mi niewykorzystanych szans – wyseplenił.
-Żal mi, że nie przypadły w udziale komuś innemu.
Jeszcze czego! Trafił mi się menel-filozof. To zaczynało być uciążliwe. Wychyliłem zawartość
kryształowej lampki, zdecydowany pożegnać się i jechać. Nie dowiem się, jak żyje. Nie
usłyszę o jego żonie, która nie chce mieć z nim nic wspólnego, o dzieciach na których
edukację i utrzymanie nie łożył już od kilku lat, nie poznam też treści jego pijackich snów.
Nie zaciekawi mnie niczym wartym tej butelki. Niczym spoza mojego kręgu zdarzeń. Będzie
plótł jakieś natchnione androny, jakby w kieszeni wymiętego ortalionu ukrywał znalezione
na wysypisku śmieci „Aforyzmy”!
Rozstaliśmy się gwałtowniej, niż zamierzałem.
Stało się to w chwilę potem, jak poczułem jego dłoń w kieszeni mojej kurtki.
Nie uderzyłem go, o nie. Zresztą- chyba bym go wtedy zabił…
Został tam z rozpoczętą butelką pięciogwiazdkowego trunku i rozsypanymi u stóp
diamentami kryształowych okruchów.
Strona: 3/4
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Nazajutrz nie żył już. Tuż przed południem wtargnął pod koła rozpędzonej ciężarówki,
pchając wypełniony złomem wózek. Dowiedziałem się o tym od kasjerki. Tej od wędlin.
Dwa dni później, w rozleniwione sobotnie popołudnie, w prawej kieszeni kurtki znalazłem
ważny kupon Lotto z zakreślonymi sześcioma liczbami.
Padły wieczorem. Co do jednej.
Strona: 4/4
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl

Podobne dokumenty