1 Patrzę jak ćwiczy ze swoim rehabilitantem. Siedzi

Transkrypt

1 Patrzę jak ćwiczy ze swoim rehabilitantem. Siedzi
Patrzę jak ćwiczy ze swoim rehabilitantem. Siedzi na brzegu łóżka, sięgając lewą sprawniejszą rękę w
kierunku dłoni rehabilitanta. Mój mąż - Łukasz.
-Kładziemy się już panie Łukaszu, czy jeszcze raz do góry? – pyta pan Michał, a Łukasz wyciąga rękę,
chwytając go w pasie, by stanąć na nogi po raz kolejny.
Takiego go znam. Wytrwałego i cierpliwego. To się przydaje w rehabilitacji.
-Trzymaj głowę. Rośnij – komenderuje pan Michał. – I w górę – podciąga Łukasza na trzęsące się nogi
podtrzymując jednocześnie całe ciało.
Jak dobrze cię widzieć na stojąco, nawet takiego niestabilnego!
Łukasz, to ten sam chłopak, którego poznałam 8 lat wcześniej w Bieszczadach. Pierwszy raz „wpadł mi
w oczy” na schodach schroniska w Roztokach Górnych. Wysoki i szczupły, z wielkim plecakiem. Na
wielu wyprawach, które potem odbyliśmy w towarzystwie przyjaciół czy znajomych pakował do tego
plecaka nie tylko swoje i moje rzeczy. Mówił ze śmiechem, że musi się trochę zmęczyć. A innym dzięki
temu było lżej. Wieczorem śpiewaliśmy piosenki w jadalni, bo pogoda nie była najlepsza. Podszedł
pytając, czy może dołączyć, bo jego towarzysze „padli” (brat i kolega), a on, choć śpiewać nie umie za
dobrze (to prawda), to chętnie by z nami posiedział. I siedzieliśmy bardzo długo. Naprzeciwko siebie.
Później mimo 400 kilometrów jakie nas dzieliły było nam już „po drodze”, a ja miałam wrażenie, że
znamy się od zawsze. Poznawałam Łukasza coraz bliżej. Geograf z wykształcenia i zamiłowania. W
trakcie studiów doktoranckich z ekonomii. Zawsze zaangażowany społecznie, zanim go poznałam jako
harcerz, dziennikarz - amator, przewodniczący rady doktorantów. Chętny by angażować się w różne
akcje służące dobru innych. Podobnie jak ja lubił sport –trenował piłkę nożną jako młody chłopak.
Dużo opowiadał o swojej niesamowicie ciekawej pracy magisterskiej, w której porównywał rozwój
wsi w Niemczech i Polsce. Gdy pierwszy raz przyjechał do mojej miejscowości, co chwila słyszałam
komentarze w stylu „Ile tu można zrobić, jakie możliwości stoją przed tą gminą itp.” Rutyna pracy
trenera w firmie szkoleniowej, którą założył ze znajomymi przestała mu wystarczać. „Chciałbym
zostawić po sobie coś większego, ważnego, przyczynić się do dobrej zmiany w Polsce, choćby w
mikroskali”- tłumaczył mi gdy pierwszy raz, rok po sprowadzeniu się do Wilgi, startował w
miejscowych wyborach na urząd wójta. Przegrał kilkudziesięcioma głosami. Byłam zdziwiona, gdyż
pomysł Łukasza wydawał mi się zupełnie nierealny, niemożliwy do osiągnięcia. Młody chłopak,
”niewiadomo skąd”, który dopiero od kilku miesięcy dał się poznać z wydawania gazetki „Nowiny z
Wilgi”, opowiadającej o miejscowych problemach, startuje w wyborach. 4 lata później udało mu się
zrealizować swój plan. W grudniu 2014roku objął urząd, już jako tata 3 – letniej wówczas córeczki –
Justysi. Nasze życie nabierało rozpędu. We wrześniu 2015 roku w naszej rodzinie pojawił się synek –
Jaś. Łukasz musiał „stawać na czubkach rzęs” przez większość tego roku, próbując godzić bardzo
intensywną pracę, opiekę nad córeczką i odwiedziny w szpitalu, bo niestety ciąża nie przebiegała
spokojnie. Niemal 4 miesiące przebywałam w szpitalu, „chwilę” w Garwolinie, a potem w IMIdz-ie w
Warszawie. Łukasz dojeżdżał możliwie często. Koleżanki z sali z nutką zazdrości w głosie mówiły
„Jakiego masz fajnego męża”- gdy masował mi stopy, albo zmieniał pościel. Po szczęśliwych
narodzinach Jasia udało nam się jeszcze dokończyć proces wydawniczy naszej książki „Powiem ci jak
się uczyć” (wyd. Harmonia) oraz wyremontować i wykończyć mieszkanie. W tym czasie Łukasza
zaczęły bardzo boleć stawy, okazało się, że to poważny stan zapalny (łuszczycowe zapalenie stawów –
w tym kierunku poszła diagnoza). Mimo to ciągle odkładał urlop. Bo jeszcze musi dopilnować kilka
1
rzeczy. Jeszcze tylko przetargi, jeszcze dokończenie jakiś projektów. Nie zdążył wziąć urlopu, ani
zwykłego, ani „tacierzyńskiego”. Aby dokupić ostatnie elementy wyposażenia i AGD wydaliśmy do
końca kolejną pożyczkę z kasy zapomogowo – pożyczkowej, do której należę. Przecież podobno
mamy mnóstwo czasu by odbudować się finansowo. Przeprowadziliśmy się w maju. Tego dnia
przyszedł stół ,taki rozkładany byśmy mogli zaprosić całą rodzinę. Chcieliśmy zorganizować święta.
Ale tego dnia – 19 maja wszystko się zmieniło. Podczas zwykłej wieczornej kolacji. Łukasz jeszcze
zdążył pobyć na placu zabaw z Justysią, jeszcze pobawił się z Jasiem. Zaczęła boleć go głowa. Ból
musiał być bardzo mocny. Ale przecież dzieci wokół…. więc starał się sobie radzić. Jeszcze pani na
pogotowiu zdążyła mi powiedzieć, że na ból głowy powinnam najpierw podać środek przeciwbólowy.
Dzięki Bogu nic nie podałam, nie czekaliśmy długo, a on stosunkowo szybko trafił na stół operacyjny.
Pamiętam telefon do szpitala w jakiś czas po odjeździe karetki. Tłumaczyłam Justynce, że dzwonię, bo
przecież musimy się dowiedzieć, kiedy odebrać tatusia. Jusia pytała, czy dziś, czy jutro…. Ale ani dziś,
ani jutro…. Wierzymy, że już niedługo….. W nocy usłyszałam, że prawdopodobnie nie przeżyje
najbliższych dni, a jeśli się uda, to jego przyszłość może być gorsza niż śmierć –tak to zrozumiałam.
Wezwałam księdza. Podczas modlitwy jego niespokojne wcześniej ciało wyciszyło się, a z oczu
popłynęła łza. To dobry znak, powiedział ksiądz. 22 maja Łukasz znowu leżał około 7 godzin na stole
operacyjnym, tym razem w MSWiA w Warszawie. Dzień wcześniej nie operowano go, bo podobno, by
tego nie przeżył. Sytuacja kryzysowa sprawiła, że spróbowano mimo wszystko. I co? Przeżył.
Nieprzytomny, pod respiratorem, ze spuchniętą obolałą głową. Czy odzyska przytomność? Od
jednego z lekarzy słyszę radę, by szukać ośrodka zajmującego się rehabilitacją osób w śpiączce lub na
granicy śpiączki. Szukam. Ale jednocześnie wraz z ogromną rzeszą ludzi modlę się o cud, a właściwie o
to, co najlepsze dla Łukasza i dla nas. Justysia przynosi obrazek, teraz już świętego Stanisława
Papczyńskiego. Dostała go w pizzeri, od nieznajomej kobiety tak bez powodu. Uznajemy to za
wskazówkę z góry, że trzeba modlić się za jego wstawiennictwem o zdrowie Łukasza. Dowiaduję się,
że błogosławionego Stanisława jest w rocznicę naszego ślubu – 5 czerwca. Mówię o tym
nieprzytomnemu wciąż Łukaszowi i proszę go o jakąś miłą niespodziankę na naszą rocznicę. Dzień
wcześniej, czyli 4 czerwca otwiera oczy przytomniej, są momenty, gdy mam wrażenie, że na mnie
patrzy. 5 czerwca nie mam już wątpliwości. Łukasz płacze przy naszej piosence, przy której
tańczyliśmy na weselu. Chwyta mnie za rękę, trzyma też rękę swojego taty. Mamy wrażenie, że nas
rozumie, rozumie do pewnego stopnia to, co mówimy. Następnego dnia zakładają mu jednak rurkę
tracheostomijną, a kilka dni później pega. Na tej szpitalnej drodze, na OIOM-ie- pokonuje jeszcze
sepsę. Mój siłacz. Od początku czuję też, że nie jesteśmy sami w tej walce. Rodzice Łukasza i moi,
rodzina, mój brat Wiesiek z Basią – moją cichą siłą napędową , „starzy przyjaciele” – ci najbliżsi są
zawsze w pogotowiu. Słyszę o mszach odbywających się w intencji Łukasza, dostaję mnóstwo smsów, telefonów, informacji, że wiele osób pyta, oferuje pomoc. Jest ich naprawdę dużo, poczynając od
pana Roberta Chychłowskiego (zastępcy Łukasza na stanowisku wójta), Krzysztofa Nipochorskiego,
Hani Goliszewskiej z mężem, wielu wspaniałych osób z Focolare. Na bieżąco o stan Łukasza pytają
radni, niektórzy dzwonią osobiście, zapewniając o pamięci i chęci pomocy . Pamiętają
przedstawiciele lokalnej władzy, pan poseł Grzegorz Woźniak. Proszę też o modlitwę wiele osób,
modli się Focolare, ksiądz Roberto, pani Maria obiecuje mi nowennę Pompejańską (która dziwnym
trafem kończy się w urodziny naszego synka), siostry szensztackie ze Świdra, bardzo włącza się mój
były katecheta ze szkoły średniej ksiądz Jerzy Janowski – wtedy dowiaduje się więcej o
udokumentowanych uzdrowieniach w Miętnem, gdzie grupa charyzmatyków pod przewodnictwem
księdza Jerzego od lat organizuje msze o uzdrowienie. Z zaskoczeniem stwierdzam, że zjeżdżają się
tam co miesiąc osoby z całej Polski i nie tylko, a uzdrowień z wielu schorzeń nie brakuje. Nie sposób
2
wymienić wszystkich osób wspierających nas, by kogoś nie pominąć. Czuję siłę. Jestem zmiażdżona
sytuacją, ale nie pokonana, palę się, ale nie spalam i wiem, że to nie moja siła. Załatwiamy ośrodek
rehabilitacyjny. Dostaję niejasne komunikaty, że Łukasz nie kwalifikuje się na rehabilitację, że tam
dostają się osoby, które „współpracują”. Ale przecież mój mąż ze mną współpracuje! Jeszcze na
OIOM-ie przychodzę, gdy jest rehabilitantka, która w sposób zupełnie bierny rusza nogami Łukasza,
jak nogami kukiełki. Mówię zdecydowanie i wyraźnie do męża – „zegnij nogę”, a on ciągnie ją z
dużym wysiłkiem do siebie, zginając w kolanie. Widzę lekkie zdziwienie. Wiem, że stać go na dużo, na
znacznie więcej, już teraz. Na szczęście zostaje przyjęty do ośrodka w Wólce Ostrożeńskiej. Wkrótce
od pracującej kadry zbieram mnóstwo pozytywnych informacji – tak, współpracuje, zamyka oczy na
potwierdzenie, sam rusza kończynami, pomaga przy przebieraniu się, uśmiecha się, kategoryzuje
kolory. Każdego dnia coś nowego, siada z niewielką pomocą, pionizujemy go, jeździ na terapię
zajęciową. Cieszę się ja, ale cieszą się też pracownicy ośrodka. Myślę, że nie zdają sobie sprawy, jakie
to dla mnie ważne, że właśnie od nich (opiekunek, pielęgniarek, rehabilitantów, lekarzy) słyszę niemal
codziennie informacje o nowych umiejętnościach, gestach, uśmiechach Łukasza. Opisują całe
wydarzenia, nawet drobne zaobserwowane zmiany.Widzę, że wiele osób w ośrodku rzeczywiście
angażuje się w swoją pracę z sercem, że to nie tylko ciężka, niekoniecznie satysfakcjonująca
finansowo praca, ale walka o człowieka. Pomagam codziennie, nie tylko obecnością, ale wykonujemy
z Łukaszem konkretną pracę. Bardzo często przyjeżdżają rodzice Łukasza i brat Mateusz, spędzając z
synem niemal cały czas w trakcie pobytu. Po mojej prośbie, rodzice Łukasza decydują się na
sfinansowanie suplementu (w cenie 2200 zł), który według opinii niektórych lekarzy może
przyczyniać się do nieco większego postępu w leczeniu. Po każdym zwycięstwie, jakiś kryzys, infekcje.
Mąż trafia do szpitala z zapaleniem płuc i znowu dostaję komunikat, że nie wiadomo czy z tego
wyjdzie. Pokonuje wszystko. Wraca do walki, znowu siadanie, pionizowanie, a ostatnio odkrycie –
pamięta cyfry, dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie. Zawsze był lepszy z matematyki. Z
trudem potrafi napisać proste wyrazy, w tym swoje imię, codziennie więcej. Robi to lewą ręką,
powoli, ale w sposób rozpoznawalny. Widzę jak uśmiecha się, gdy mówię coś zabawnego, gdy słyszy
kawały, gdy za mocno go „cisnę”. Pamięta osoby „z tamtego życia”, które go pozdrawiają. Tuż przed
tym jak nasz synek skończył roczek (3 września) widziałam jak się uśmiechał z dumą patrząc na
wreszcie uchwycone na filmiku pierwsze kroczki Jasia. Kiedy on postawi swój pierwszy krok, powie
swoje pierwsze słowo? Na razie prawa strona jest bardzo słaba, ale wraca. Rurka nie pozwala
wydawać głosu, ale wszystko przed Łukaszem. Codziennie powoli. Krok po kroku.
3