(WS) pr - Towarzystwo im. Edyty Stein
Transkrypt
(WS) pr - Towarzystwo im. Edyty Stein
Między „bundesstrasse 1” a „Doktorem Jeremiasem”/ 23.09.2015r. / Dom Edyty Stein Spotkanie z Wojciechem Stammem (WS) prowadzi Elżbieta Chromiec (ECH) ECH: Bardzo serdecznie witam wszystkich obecnych. Bardzo cieszymy się, że udało nam się zaprosić na dzisiejszy wieczór w ramach projektu MIGRACJE I RELACJE Wojciecha Stamma - znanego poetę, pisarza, ale też performera, dziennikarza, reżysera teatralnego, kuratora wystaw artystycznych. Wspólnie porozmawiamy o doświadczeniach artystycznych naszego gościa, który często występuje też pod pseudonimem Lopez Mausere, po czym zapytamy go o czas spędzony w Niemczech, o relacje polsko-niemieckie. Wojciech Stamm był podczas swojego pobytu w Niemczech bardzo aktywny artystycznie, zarówno w okresie, gdy mieszkał w Zagłębiu Ruhry, jak również od 1995 roku, gdy przeniósł się do Berlina. Jednak to, co go zawsze wyróżniało w gronie polskich twórców zza Odry, to to, że bardzo aktywnie działał również w kraju. Cały czas był takim, jak mówią Niemcy, Pendler, czyli przemieszczał się między jednym a drugim krajem. I działał artystycznie, zarówno tu jak i tam. Jeszcze nie powiedziałam, że jest także tłumaczem, osobliwych rzeczy, bo były to operetki… WS: Czego to się nie robi, żeby było dobrze! ECH: Zacznijmy od doświadczeń poetyckich. Dla tych z Państwa, którzy nigdy nie trzymali w ręku tomiku z poezją Wojciecha Stamma, może to być dosyć szokujące, szczególnie jeżeli jesteśmy przyzwyczajeni do wiersza metrycznego, czy innych regularności, określonego kręgu tematycznego, do kontaktów z tzw. literatami. Wojtek Stamm raczej i jemu podobni, odróżniają pisarza od literata, czy tak? WS: Nie wiem właśnie, nie zastanawiałem się… ECH: Z różnych lektur wiem, że w latach 90. to rozróżnienie było bardzo istotne. Kogoś, kto bardziej polemizował, czy stał w dialogu z tradycją literacką, posługiwał się pojęciowością związaną z tą tradycją, określano mianem literata. Pisarz natomiast, jak powiedział w jednym z wywiadów Robert Tekieli inicjator słynnej serii „brulionowskiej”, to ten, który dotyka gorących miejsc, który szuka własnego języka, ten, dla którego doświadczenie kontaktu z rzeczywistością, z drugim człowiekiem powoduje, że tworzy własną stylistykę. Ja myślę, że taka jest też twórczość obecnego tutaj Wojtka Stamma. WS: Dziękuję, ja chciałbym się wytłumaczyć, dlaczego właśnie tak mi się przytrafiło. Bo chciałem być strażakiem albo żołnierzem. Przytrafiło mi się. I myślę, że to jest bardzo proste. Mam taki postulat, by zmienić w Polsce nazwy ulic, ponieważ deprawują one młodzież. Wszystkie ulice w każdym polskim mieście to ulice Mickiewicza, które krzyżują się ze Słowackim. I te wszystkie dzieci muszą czytać te wiersze a potem zostają poetami. A nie wiedzą, jaki to jest ciężki los takiego nie do końca zrozumiałego człowieka, jak próbuje coś eksplikować, dotyka gorących miejsc, jak mówi Tekieli. Ja np. zazdroszczę Markowi, że jest inżynierem. Oprócz tego jest poetą. Chętnie zamieniłbym się na kompetencje z Markiem ECH: Obecnym tu? WS: Tak, obecnym Markiem (uzup.: Marek Wojtasik, Fundacja Transgressive Art, obaj współpracują). No właśnie, te cosinusy, to mnie fascynuje, tangens i cotangens, trygonometria w ogóle. Chciałbym, szczerze mówiąc, by np. Szkoła Lwowsko-Warszawska krzyżowała się z, nie wiem, z …….jakiegoś inżyniera polskiego np. Malinowskiego, tego od kolei, to wtedy dzieci byłyby inne w tym kraju, a tak to sami pomyleńcy. Więc ja się wytłumaczę z tych gorących miejsc: to tak, prawda, te gorące miejsca to w istocie jest ten problem , ale to nie odbywa się bez kosztów, a koszty są osobiste… ECH: …pisanie WS: Tak, po opublikowaniu nieopatrznie przez Roberta Tekielego moich wierszy, rodzina się na mnie obraziła. Po tej książce (pokazuje egzemplarz) rozpadło mi się małżeństwo! ECH: Tu jest tytuł: „Czarna Matka”. WS: Po tej książce skłóciłem się z wszystkimi przyjaciółmi! Aż boję się pomyśleć, co się stanie, jak opublikuję nowy dramat. Już zaczyna być napięta atmosfera, więc nie wiem. Szczerze odradzam młodym ludziom… ECH: Jaki jest tytuł tego dramatu? WS: Tytuł?! Już sam tytuł wzbudza kontrowersje! Napisaliśmy komedię dell`arte w trzech aktach pod tytułem „Cinkciarze i ministranci”. I ten dramat będzie, tak najdelikatniej mówiąc, metaforą naszej rzeczywistości. Ale może ktoś się naprawdę obrazi, albo pozwie nas do sądu. Nie wiem, z rodziną mam przechlapane, więc szczerze odradzam młodym ludziom, ale nie widzę tu zbyt dużo młodych ludzi, … wchodzenie na drogę literatury. Spotkałem ostatnio mojego kolegę z liceum, który jest księdzem. Co prawda mówi cicho i tak trochę przeciąga, ale naprawdę on się dobrze ma ten chłopak. To było marzenie mojej babci, która zawsze mówiła, że to też jest trudna droga… Ale przejdźmy do meritum. ECH: Ja bardzo bym chciała, byśmy trochę dotknęli wszystkiego, co tworzyłeś, jeżeli chodzi o poezję I prozę. Tak, aby obecni tu dzisiaj Państwo, jeżeli jest to pierwsze ich spotkanie z Wojtkiem Stammem, też poznali tę twórczość i mogli później wejść z autorem w dialog. Mamy ostatni tomik wydany dosłownie parę miesięcy temu w szczecińskiej Formie pt. „Pieśni patriotyczne i tematy osobiste”. Ale też mamy wcześniejsze utwory. Ja jestem za tym, aby przeczytać ten najstarszy, który pochodzi z pierwszego tomiku, wydanego w roku 1987, wznowionego w 1994 roku pod pseudonimem Lopez Mausere: „Aids albo szwedzki obóz koncentracyjny…”. WS: To jest powtórzenie tamtego pierwszego wydania, wydanego w Samizdacie, na kartkach A4, z rysunkami Paulusa Mazura, była to inicjatywa Wydawnictwa „Zlew Polski”. Mam ten pierwszy egzemplarz w domu, to są kolaże, te wiersze były w bardzo zabawny sposób ułożone. Po takim Samizdacie zwykle niewiele zostaje. Jak współpracowaliśmy z Brulionem, to wydałem ten tomik i to było wkroczenie do trochę innego klubu twórców. Samizdat, Szuflada, Domowe czy Brulion Rodzinny to jednak coś innego, niż wydanie w dość wtedy modnym wydawnictwie. Znalazła się tam część tych rzeczy. Czy ja mam to przeczytać? Jest to takie swoiste, już nie mam zbytniego połączenia emocjonalnego z tym. Jest to swoista spowiedź podmiotu lirycznego, a także reakcja na mój wyjazd do Niemiec, z czym trochę nieszczególnie się zgadzałem. Ponieważ ja mam taki dialektyczny umysł, więc postanowiłem to trochę „rozbić” i opowiedzieć w sposób metaforyczny. Ale przepraszam - padła tutaj teza, że ja nie tworzę wierszy sylabotonicznych. Ależ ja tworzę takie wiersze sylabotoniczne, tonalne, niektóre są takie. ECH: Ja myślę, że ten ostatni tomik jest naprawdę wyjątkowy. Jest bardzo regularny. Myślę, że stanie się „klasykiem”. WS: Dziękuję bardzo, ale tu są jeszcze wiersze rymowane, zrytmizowane… (czyta) Wojciech Stamm, czyli prawdziwe nazwisko Lopeza Mausere Mam dwa obywatelstwa, niemieckie i polskie, jestem Polakiem, jestem Niemcem (WS: Ten wiersz opowiada oczywiście o pewnych stereotypach, będę go na bieżąco trochę komentował). Moje imię jest polskie a nazwisko niemieckie. Czyli że moje imię musi zwalczać moje nazwisko a tamto zwalczać oba. Czy znaczy to też, że może mieszkają we mnie dwie dusze, jedna porządna, druga niechlujna, jedna buduje, druga nic nie robi, jedna rujnuje to, co wybudowała druga, rozpacza nad tym, czego nigdy nie zrobiła, co ta druga konstruktywnie, dokładnie rozjebała. Czy może następuje tu wymiana materiału, czyli Niemiec we mnie jest leniwy, a Polak konstruktywny i bije Niemca, z kolei Niemiec się nie myje i ma wszawicę, może obaj równocześnie mają wszawicę, biją Niemca, biją też Polaka w tył głowy, a może jest we mnie ukryty Rusek enkawudzista, wtedy we troje to będzie nas kilku, bo w papierach jestem katolikiem a uważam się za buddystę, chociaż czasami myślę, jak katolik, kocham szlachtę od morza do morza, biliśmy raz Polaka, Niemca, Polkę i Niemkę, katoliczkę i buddystkę , buddystę i katolika, Niemca, katolika, buddystę, Polaka, był też Rusek, Żyd z pochodzenia, enkawudzista, wszyscy oni się nie myli i mieli wszawicę, bili się, Polka I Niemka o nazwisku Wojciech Stamm z Lopezem Mausere, bito wtedy Polaka i Niemca wraz z przygodną Gertrudą, na to wszystko przyszedł Jarząbek i powiedział, u nas w rodzinie czegoś takiego nie było. Na to przylazła Machora, bito się wzajemnie, bez przepraszam, do krwi, nikt nie był czysty, po wszystkich spacerowały olbrzymie wszy wielkości pszczoły. Na procesie mój wujek domagał się ekshumacji zwłok Józefa spomiędzy dziadka I babci, Józef jest ojcem szwagra wujka i mojego ojca i nie należy do rodziny (komentuje: Jest też suplement dość długi, to jest taki zabieg konieczny …) ECH: Zależało mi na tym, by był to wiersz gdzieś tam z początku…, WS: On jest z lat 90. ECH: Ten z kolei to jest taki środkowy okres… WS: Tu jest data – 2000. Może macie Państwo jakieś pytania do tego wiersza? ECH: Mamy taki obyczaj, że najpierw rozmawiamy sobie osobno, później rozmawiamy razem. WS: To jest utwór, który nazywa się „Zdrój” (wyjaśnia, że Monte Casino to deptak sopocki ,czyta,): Bum tarara bum Bum tarara bum po Monte Cassino przewala się tłum. Jak smok wielogłowy maszerują nogi maszerują tułowie i przede wszystkim w głowach oczy, idą uszy w tyle wyłapują dźwięki, wyłapują chwile, mają niektórzy bóle, niektórzy w brzuchu motyle, żal i euforię mają tułowie. Idą psy i idą bogi maszerują ręce, maszerują nogi, idą, idą by nad morzem płuca wiatru i oczy morza zaznały, a płuca jak je rozłożyć jak kort tenisowy wielki cały i nad morzem bursztyny, butelki. Biegną, dzieci, tłum kolekcjonuje muszelki. I życie jest w swej wielości tak kolorowe i tak złożone, że nie sposób pomyśleć jakie jest one. Pośród tej wydarzeń rzeki płynął i on – Wojciech Zdrój. Też po Monte Casino poszedł, do swych przyjaciół, do swych bratnich dusz. Szedł do Kolibriado i do Psokota. Toczył losu swego kulę niczym arbuz, niczym wielką bulwę. Jak żuk gnoju kulę, ciążka nie lekka jak hop hula. Była jego trosk z ołowiu kula. Nie wiedzą wszyscy, kiedy masywnie przyjmują rzeczywistości ciężar, że losu kula hula, jak wstrzelona na kliszy filmowej Muenchhausena kula. Już wtacza się po schodach wilhelmiańskich na górę, już cierpi już toczy tę kulę. Już u góry życzliwie go witać będą, już w refektarzu butla wina „Sofia” będzie otwarta. Już po piętrach się wspina, plecy jeszcze dzwonka furty sięgają, gdy licu Kolibriado, uśmiech posyła na piętrze, już wtórym… (WS: itd.) ECH: Twoje wiersze były drukowane nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech. Myślę o inicjatywie, którą współtworzyłeś jeszcze w latach 90. w Zagłębiu Ruhry czyli „bundestrasse 1” (b1). WS: Mam nawet egzemplarz numeru zerowego. ECH: Prosimy! WS: Tutaj publikowała m.in. Natasza Goerke. Musiałem się z moim partnerem wykłócać o Jej obecność ECH: Dlaczego? Nie podobała się? WS: Właśnie, nie rozumiał wielkości jej prozy. I Kędzierskiego. Z osób, które zniknęły mi z oczu, była jeszcze Agnieszka Sadlakowska-Werner. Poza tym ja i Krzysztof Marian Załuski. ECH: To bardzo dobry skład. WS: Jak się Państwu podoba projekt tej okładki? Albo to jest ironiczne, albo ktoś jest faszystą, albo jest niespełna rozumu… Głos z Sali: Ale przyciąga… WS: Ale może jest czwarta możliwość, że ktoś eksperymentował z programem komputerowym? ECH: To są egzemplarze nie do kupienia? WS: Nie podaruję go, bo to jest jedyny egzemplarz, który posiadam. ECH: Z kolei ostatnim tomikiem wydanym już po 2008 roku, bo Wojtek, po 2008 roku większość czasu spędza w Polsce…. WS: Tak, mieszkam w Polsce. ECH: Natomiast od początku lat 90. czy od końca 80. mieszkałeś w Niemczech, albo i tu i tu? WS: W 1989 roku wyjechałem do Niemiec, uciekłem. Byłem nieomalże uchodźcą, mieszkałem w koszarach Bundeswehry. Później udało mi się załatwić pobyt i mieszkałem w Zagłębiu Ruhry. ECH: Niektórzy uważają, że przygotowywałeś się wtedy do studiów tybetańskich. Byłeś wtedy buddystą? WS: Tak. ECH: Wciąż jesteś? WS: Muszę powiedzieć, że jest to raczej trwałe. Do 1993 roku mieszkałem w Zagłębiu Ruhry, do 1997 w Polsce, do 2006 roku w Niemczech, od 2009 opuściłem Niemcy. Można powiedzieć o takim poruszaniu się między; charakter moich zajęć polegał też na tym, że udawało mi się w ten sposób tworzyć i tu, i tam spektakle, programy… ECH: W nawiązaniu do polsko-niemieckich wątków, chciałabym porozmawiać o Twojej prozie. „Czarna Matka” (z 2008 roku) jest zdominowana polską problematyką, a jej bohater, Włodek Wolek, wychowanek blokowisk, jest wagabundą i nieudacznikiem, komentującym z pasją absurdalne strony życia i w kraju, i na emigracji. Wydaje się, że polska tematyka bardziej zajmowała Cię w latach 80. i 90. Natomiast późniejszy „Doktor Jeremias” (z 2010 roku) jest powieścią kryminalną, bardzo osobliwą, bo kryje w sobie takie zadziwiające ciepło, nie ma pazura typowego dla tego typu powieści, natomiast pokazuje wielonarodowość Poznania przed I wojną światową. „Czarna Matka” była nominowana do Nagrody NIKE; wiele osób biło się i kłóciło o to, że nie weszła do ścisłego finału. Natomiast ta druga powieść ma jakieś kiepskie recenzje, jestem zdziwiona tym. Może ja za mało kryminałów czytam, może ludzie są przyzwyczajeni do innego tempa? Jaki jest Twój stosunek do tej książki? WS: To dla mnie też nie jest jasne, bo jest to twór grupowy. ECH: Tak, napisany pospołu z Sebastianem Koperskim, Poznań. WS: Koperski publikował jakby drugą część. Perspektywy nam się rozjechały. Mieliśmy inne spojrzenie na sprawę. Napisałem też sam drugą część, szukam wydawcy. Jak by ktoś z Państwa był wydawcą, zachęcam. Poruszam ciekawe wątki dotyczące intryg wokół kamaryli dworskiej. Opisuję, jakie mechanizmy zagrały przed I wojną światową. Moja druga część bazuje na Aferze Eulenburg. ECH: W tej książce pokazane są wątki historyczne, wzajemne odniesienia Polaków, Niemców i Żydów, opinie o sobie – Polaków, którzy stanowili ½ mieszkańców Poznania. WS: Są różne statystyki. Olbrzymia liczba ludności niemieckiej zależała od dużej ilości garnizonów, które tam stacjonowały. Nie była to ludność, która tam mieszkała, tylko stacjonowała. To była różnica. Tak było, to było pod przemożnym wpływem Prus, aczkolwiek w architekturze widać tę walkę dwóch żywiołów. W okolicach Rynku zachowała się architektura jeszcze z okresu I Rzeczpospolitej, Poznań taki polski, eklektyczny, pełen wzorców klasycznych i barokowych. Budynek uniwersytetu natomiast jest ceglany, taki neogotycki, widać wojnę stylów. Tam się pojawiają takie poszlaki, takie zarysy tej wojny, więc … ECH: W tej chwili powstaje bardzo dużo takich książek w Polsce. Wszystkie większe miasta mają (kryminalne) opowieści, zanurzone w przeszłości, takiej wielokulturowej, wielonarodowej. Niektóre stają się bestsellerami. A ta książka jest o tyle wyjątkowa, bo tu pojawiają się wątki komiczne, co jest rzadkością w tego typu literaturze, a po drugie ten żywioł polski jest pokazany poprzez relacje między nacjami. W dialogach bardzo dużo opinii wzajemnej Niemców o Polakach, Polakach o Niemcach czy Żydów o Niemcach itd. I od tej strony jest to intrygujące, jak również bardzo ciekawe obserwacje specyfiki środowisk polskich. Polacy nie tworzyli wyraźnych elit w Poznaniu, a szlachta czy arystokracja polska, częściowo zniemczona, mieszkała często poza granicami miasta, w starych dworkach, przebudowywanych albo też z lekka zrujnowanych. WS: Towarzystwo Przyjaciół Nauk z Poznania w zasadzie było czymś takim… ECH: Właśnie chciałam to powiedzieć – TPN. Były też fundacje, które chroniły tam polskich studentów, ale też wychodzi na to, że bardzo wiele osób jeździło na studia do Niemiec. WS: Jak najbardziej. Niemiecki Uniwersytet powstaje w Poznaniu w 1913, więc tak naprawdę nie zdążył jeszcze zafunkcjonować jako uczelnia. A to były bardzo ciekawe wątki. Myśmy to poprzedzili bardzo długą kwerendą i wręcz mam nadzieję, że książka godnie obchodzi się z tymi grupami i z tą walką, bo to była naprawdę walka na noże… ECH: Między Wami autorami? WS Nie, mówię o grupach etnicznych, Polakach I Niemcach. Przy odsłanianiu np. tablicy Jana Kochanowskiego dochodziło to szarpaniny, aresztowań, to była wojna. Prześladowania Polaków przez państwo pruskie… ECH: W waszej powieści jest taka scena, kiedy po wykładzie w Towarzystwie Naukowym na temat kultury prymitywnej, prof. Przewłocki zostaje nagle aresztowany WS: Tak, to jest wątek kryminalny, ale w prasie z tamtego okresu czytałem o prześladowaniach chociażby za czytanie poezji polskiej…. ECH: Ale gdzie, publicznie? WS: Tak, czytano „Odę do młodości” Mickiewicza i to stało się powodem aresztowania. Sędziemu, który nie znał polskiego przeczytano „Odę” i on nie doszukał się znamion przestępstwa, ale tym niemniej pokazuje to, jaka była atmosfera. Nie bez powodu po I wojnie wybuchło Powstanie Wielkopolskie, bo to było pokolenie Kulturkampfu, które doznało tej wojny religijno-państwowej, jaką wydały elity niemieckie Polakom. Na tych wszystkich terenach. Nawet dotarłem do takich materiałów w Zagłębiu Ruhry, gdzie mieszkało wielu Polaków, których też specjalnie obserwowano. W powieści piszemy o dwóch lekarzach żydowskich, którzy rzeczywiście wtedy funkcjonowali, o tym właśnie nazwisku, uzyskaliśmy nawet na to zgodę rodziny Jeremias. Jeremias ginie w 1914, a jego rodzina posiadała fabrykę na północy miasta w Czerwonaku. ECH: Pozwolę sobie przeczytać, bo tutaj są ostre te opinie wzajemnie tych nacji o sobie: …” Polacy to nieodpowiedzialny komiczny narodek, cechuje ich zacietrzewienie, brak dyscypliny i ciągła chęć spiskowania przeciw władzy. To niepokorni ludzie, jakże do nas niepodobni. Chciałoby się rzec, że u każdego Polaka już od zarodka kiełkują idee antyniemieckie. Jeśli pewnego dnia pokój ustąpi wojnie, nie możemy być pewni ich lojalności. Naprawdę aż takie macie z nimi kłopoty, istnienie twierdzy gwarantuje, że każdy przejaw polskiej nielojalności wobec Niemiec zostanie stłumiony w zarodku. Wybacz, rozgadałem się może niepotrzebnie, rozgadałem tę całą propaganda.. WS: On jak gdyby daje upust propagandzie, która była podówczas, ponieważ rozmówcy są tak naprawdę żydowskiego pochodzenia, rozmowy są o tej twierdzy, o której już wspominał. I dalej (czyta): „Nasza rasa, nasza kultura - uśmiechnął się Bukszpan, przystanął, odwrócił się przodem do kolegi i rzekł: „Drogi Anzelmie, my Żydzi należymy teraz do tego świata, tak jak kot, który przywędrował do Europy w średniowieczu, a teraz jest w każdym domu. Kot zadomowiony do tego stopnia, że jak pewnego dnia przyjdzie mu ochota zaszczekać, wszyscy wezmą go za psa”. Odpowiedział z uśmiechem: „Wiem, że nie uważasz już się za Żyda, ale nie wiem, czy dobrze ci zrobi, jeżeli będziesz uciekał od swojego pochodzenia. Nie mówmy o tym…” I później jest panorama Ostrowa Tumskiego i wkracza znowu polski akcent… ECH: To o tym akcencie porozmawiajmy w nawiązaniu do drugiej powieści pt. „Czarna Matka”, którą wydałeś wcześniej i zyskała nominację do Nagrody NIKE. Wywołała żywą dyskusję, niektórzy ją wynoszą jako twór, który wprowadza zupełnie nowy język, nową problematykę, nowy styl, inni wprost odżegnują się od tego. Po tym, jak książka została wycofana na którymś etapie do Nike, rozgorzała dyskusja w necie: niektórzy potępiali tę decyzję komisji, niektórzy wręcz przeciwnie, pojawiły się głosy, że Stamm to nowy Białoszewski, nawet wręcz Hłasko, że należało zachować tę książkę, nominować ją, by stała się popularna… WS: Pa-ram !!! ECH: A ten tytuł, kiedy przyszedł do głowy, z początku, w trakcie? Wiadomo było, że to będzie „Czarna Matka” i już? WS: Mój ojciec miał taką rzeźbę z hebanu. ECH: Był w Afryce? WS: Nie, w prezencie dostał, miał i stąd. Dlatego to jest taki pierwszy impuls. Tak naprawdę to odwołuję się do Murzynów, którzy najechali Brunona Schulza, w jego wizjach… Nie po to się tworzy metafory, by je zamykać. One muszą być otwarte, by wszyscy mogli jakoś docierać do podświadomości odbiorcy. Nie jestem pewien tego, co mówię… ECH: Czyli nie można tego ująć w trzech zdaniach? WS: To jest o jakiejś żeńskości, ciemności, matka to noc, Sergiusz Piasecki, może tez Czarna Madonna, to wszystko tworzy mnóstwo skojarzeń. A jak nazwiemy jakoś, wskażemy, to nie ma sensu tworzenie tej paraboli, czy tej metafory, bo nie jest to jeszcze parabola. To jest metafora. ECH: Pojawia się oczywiście w powieści moment, kiedy Czarna Matka czy też wysłannik Czarnej Matki zaistniał, spotkany w pociągu lekarz z Moskwy, czarnoskóry, mówiący czystą ruszczyzną. I wynurzenia głównego bohatera, takim szarpanym językiem, bo to jest jak gdyby treść całej książki. To jest biografia trudna, lata 80. I 90. , bohater Włodzimierz jest takim trochę porte parole autora; nie wiem, czy można mi tak powiedzieć? Bo są tu i wątki, których sam autor doświadczył, to Norwegia, to Niemcy, gdzieś tam szuka siebie. Przechodzi przez obóz przesiedleńców, stara się otrzymać obywatelstwo, chociaż nie ma żadnych dokumentów. Są tu małżeństwa nieudane, jest rzeczywistość polska widziana pod kątem jej absurdów, świat schyłku realnego socjalizmu. Jest przekomiczny język, ale też pełen wulgaryzmów… WS: Nie jest ich aż tak dużo… ECH: Z uwagi na ten nerw i ten los, to się broni. WS: Naprawdę namęczyłem się przy tej książce, ale namęczyłem się w fazie tworzenia, potem z wydawnictwem, przy korekcie. Książka nie była po korekcie, po pełnej adiustacji, ale ponad trzy lata leżała w wydawnictwie, od złożenia. Pisanie powieści jest strasznie frustrującym zajęciem, ponieważ pisze się strasznie długo i pisze, i niby ma coś z tego więcej wyjść, ma być pewna przemiana. Bo coś się komentuje, autor jest sfrustrowany, redaktor jest sfrustrowany , wydawca jest sfrustrowany, wszyscy są sfrustrowani. Jeżeli ktoś jest zainteresowany moimi formami, polecam krótsze formy, powieści są za długie, wzrok się psuje. Krótsze formy, takie na stronę np., są do przeczytania. Poprawi się humor, autor jest zadowolony, wydawca jest zadowolony. Przeczyta sobie ktoś i już wie, że coś przeczytał, nie musi czekać, zakładek nie trzeba. Np. Karprowicz, taki udany poeta, napisze sobie takiego coś i już ma satysfakcję. A tu długie, ciągnie się… ECH: …a poza tym gdzieś od początku to nieudacznictwo głównego bohatera, cytuję: „… mam lat 40 – mówi główny bohater… nie mam żony, nie mam przyjaciółki, nie mam samochodu, nie mam studiów”. O swojej rodzinie: „… u mojej matki wszystko było jak na wojnie, smutne, gotowe do wymarszu, przerażone” – są tu doświadczenia stanu wojennego, tak? WS: O, to jest ważne, i tutaj tę książkę sobie cenię, że jest ten stan wojenny, bo ten stan wojenny wielu ludziom uratował życie. Umarliby z nudów przed telewizorami, a tak wyłączyli im telewizor, coś musieli zrobić z tym życiem. Wielu uratował życie, gdzieś wyemigrowali, jakąś konspirację zrobili, przynajmniej odezwali się do sąsiada, to był bardzo udany towarzysko moment dla niektórych, myślę, oczywiście… ECH: Jest tu też doświadczenie obozu przesiedleńczego w Niemczech. Tam pod namiotami spało po kilkaset osób, które starały się o obywatelstwo, co było dla bohatera nie do ugryzienia, wpadł w stan paranoidalny, musiał wyjechać do Polski, co miało swoje dalsze konsekwencje. Ta książka jest nie tylko obrazem pokolenia, którego młodość przypadła na lata 80., później - poszukiwanie stabilizacji lat 90., i te wszystkie absurdy tej rzeczywistości, stanu wojennego, czy też okresu po stanie wojennym, gdzie w sklepach mięsnych kupowało się artykuły szkolne dla dziecka… WS: Ja może przeczytam fragment a potem, może, bo widzę, że ludzie już wychodzą znudzeni… ECH: Nie, to telefony! WS: Najpierw mniej spektakularny, ale odnoszący się do traumy polsko-niemieckiej: „… w ogródku mojej babci były kwiatki, pod kwiatkami sami pomordowani, tuż obok było prosektorium, nad miastem, gdzie wariat na przepustkę wychodził, dymiło ceglane krematorium, na strychu esesman się powiesił, wariat z nożem się zbiesił, babcia mówiła cicho, bo pod podłogą rodzina ukatrupionych śpi. Komin cichutko dymi, to wszystko jest do bani, myślałem jako zalęknione dziecko, a na ulicy sami ekshumowani, oto babcia kurę chwyciła zdradziecko i ciach jej głowę odrąbała, i głowa na trawę upadła i na obiad rosół cała rodzina jadła. Na śniadanie wiadomo parówka, jajecznica, na dobranoc trzecia fatimska tajemnica, rosły tam pomidory, jak nazwa pokazuje z pomordowanych i pomyślicie, że mi spokojnie życie mijało, nie, muchom nóżki się wyrywało…” ECH: Wielu komentatorów podkreśla, że nie jest to typowa opowieść o tych latach, że pojawiają się te akcenty sowizdrzalskie… WS: WAB po raz pierwszy się złamało, bo oni nigdy nie mieli takiego rękopisu, zawsze ich powieści były tekstem, a tutaj są też projekty rysunkowe i wiersze. Oni tego nie rozumieli, dlatego może tak długo musiałem czekać, bo nie wiedzieli, co mają zrobić. Ale z drugiej strony trzymanie tak długo powieści, to jest trochę nieludzkie…(czyta fragment „Czarnej Matki” – o niemieckim ośrodku dla azylantów) „Proszę, niech pan siada”. Ekhard przedstawił się, spojrzał. „Pana sprawa nie wygląda najlepiej, niech mi pan powie, nie ma pan jakiejś rodziny, znajomych?” Wtedy szybko zacząłem pracować: przecież tam niedaleko mieszka Maniek, to przecież z nim się przyjaźniłem, zanim wyjechał. Podałem jego adres. Najgorsze były papierowe prześcieradła w sali, i ta pogarda wokół. Tuż obok była potężna elektrownia atomowa. Dostałem ataku, ja nie chcę zostać znowu na hali z trzystoma nieszczęśnikami. Szybko zadzwoniłem. Teraz może to jest śmieszne, ale wtedy to było Powstanie Warszawskie, to był kanał, to był potrzask. Przekonałem strażników i zadzwoniłem”. … może to tyle… ECH: …i powrót do Polski! Wiele osób zwraca uwagę, że PRL-owska rzeczywistość w „Czarnej Matce” została pokazana dosadnym językiem i to też jest wartość tej książki. Jest to też zapis doświadczeń pewnego pokolenia. WS: W rzeczy samej, no tak, jest to opisane językiem, nad którym pracowałem w ten sposób, że stosowałem pewną metodę, która polegała na zastosowaniu takiego niejako mechanicznego pisania. Polegało to na tym, ażeby nie koncypować, ale żeby tekst się autonomizował. Te fragmenty, które były dość zautonomizowane, kiedy się pisze niejako bez świadomości, bez planów, wyłączywszy kontrolera stylu, były przeze mnie w setnej redakcji akceptowane. Okazało się, że ja jako człowiek współpracuję z Księżycem, więc w pełnie i kwadry najlepsze teksty pisałem. Wymagało to też laboratoryjnych warunków, miałem bowiem stypendium trzymiesięczne i udało mi się to dobrze. W ciągu dnia tłumaczyłem inne teksty, a nocami pisałem. Ale te fragmenty, które były pisane poza fazami Księżyca nie były tak ciekawe, aczkolwiek miałem pewną masę dyspozycyjną i w końcu udało mi się sklecić ten tekst po paru miesiącach, zanieść do WAB. Oni to chętnie przyjęli i potem trzy lata czekałem. I to było straszne. Ale jestem im wdzięczny, jesteśmy znajomymi na Facebooku i nawet składamy sobie życzenia na urodziny z panią Beatą Stasińską. Wydali tę książkę, czyli są współautorami, bo autor nie jest aż tak ważny jak wydawca. ECH: Ja na zakończenie taki krótki, wieńczący książkę rys tego pokolenia, który w latach 90. na początku transformacji wkracza w życie: „Czasy były coraz cięższe dla ludzi wychowanych na micie Edwarda Stachury. W miastach zapanował kult chipów, komputerów, volkswagenów, koncernów, korporacji, przeszklonych wejść, faksów, fucków i zwiększania motywacji do pracy. Niektórzy dobrze to znosili, inni brali Prosac, jeszcze inni bili swoje dzieci po kryjomu, inni popełniali samobójstwa, ale praca i tworzenie nowego pokolenia menedżerów, ekspertów ekonomicznych trwała nieprzerwanie. Podług pewnej amerykańskiej teorii wiązania pracowników przez wspólne spędzanie czasu, wszyscy razem jedli wytworne chińskie i japońskie dania na pastewny sposób przygotowane przez rodzimych kucharzy. Niektórzy tęsknili za serkiem topionym, za kurą, za schabowym, za barem mlecznym, za podniebieniem oparzonym ciepłym kartoflem. Wszystkim powoli zieleniała skóra od ślęczenia przed komputerem. Razem wlepiali się w neony Baltony i Śnieżki, lecz nad miastem zawisł neon „Ubezpieczenia na życie”, swojski , ale w obcych rękach PZU”. Dobrze , to może przejdźmy do najbardziej spektakularnej części Twojej aktywności tj. do berlińskiego Klubu Polskich Nieudaczników, jak również wcześniejszych doświadczeń Totartowskich. WS: W pewien sposób istnieje nić łącząca te dwie formacje, ponieważ Leszek Oświęcimski był zafascynowany Totartem. Nie wiem, mówił o tym u was, czy nie? ECH: Nie. WS: Miał plakat Paulusa. Np. postanowił, za moją namową, a może nie za moją namową, wiadomo Leszek jest to człowiek olbrzymi i wielkiego serca- …. ECH: Leszek Oświęcimski, to dla tych, którzy są u nas na spotkaniu pierwszy raz i nie znają osoby, jest inicjatorem polskojęzycznego pisma „Kolano”, które wychodziło w Berlinie od połowy lat 90. i współinicjatorem, razem z naszym dzisiejszym gościem, Związku i Klubu Polskich Nieudaczników, najbardziej flagowej i znanej inicjatywy kulturalnej Polaków w Niemczech. WS: No i Oświęcimski, zafascynowany Totartem, założył „Kolano” razem z Piotrem Mordelem. Ja tam pomagałem, publikowałem, aczkolwiek prace redaktorskie to oni robili. Później pismo stało się kultowe, wokół niego gromadzili się ludzie. Założyliśmy teatr, były spektakle np. „Babcia Zosia”, Oświęcimski grał rzemieślnika rzeźniczego z łańcuchem, bardzo fajnie… ECH: Na czym polegał ten teatr? WS: To były takie figury, bym powiedział, takie żywe obrazy. To był teatr ruchu, trudno powiedzieć… ECH: A jest jakiś zapis filmowy tych spektakli? WS: Gdzieś jest. To była bardzo dobra sztuka, ludzie płakali na tym…ze śmiechu, niektórzy ze śmiechu, niektórzy płakali ze wzruszenia. Znaczenie nie było takie oczywiste. Jeżeli ktoś zna Leszka Oświęcimskiego, który z łańcuchem goni innego kolegę, trudno to opowiedzieć, trzeba to zobaczyć! ECH: Polacy to oglądali czy Niemcy? WS: To było otwarte dla wszystkich w Berlinie. To było brechtowskie, quasi brechtowskie, ten teatr był zaczątkiem stworzenia klubu, który do dzisiaj istnieje… ECH:… pod innym zarządem i troszeczkę z inną filozofią. WS: Ale w międzyczasie mieliśmy inne pomysły, np. „O rozszerzeniu Morza Bałtyckiego” („Ostsee Erweiterung”), taki zabawny film, który zrobiliśmy razem: Polska została zalana, pozostaje tylko Zakopane i w ogóle cała Europa zostaje zalana, a w formule dokumentu prezentowaliśmy środowisko i przy okazji nieźle się bawiliśmy. ECH: A dlaczego to tak chwyciło Niemców? Dlaczego oni za tym poszli? Klub Polskich Nieudaczników miał bardzo dobre notowania w prasie, telewizji, do radia zostaliście dopuszczeni WS: Nie, radio było wcześniej, to było radio MultiKulti. Robiliśmy audycje. A zadziałało dlatego tak silnie, bo to współgrało z pewnym stereotypem Polaka, który został rozbrojony poprzez to, co pokazaliśmy i mówiliśmy. I zostaliśmy w tym momencie bardzo dobrze potraktowani. Jeszcze wtedy żył prof. Bartoszewski, on mówił, ze Niemcy nie mają pomysłu na Polskę. To był właśnie taki wyłom w tym dialogu, w tym dyskursie, i to dlatego zadziałało. To było tak masowe zjawisko, że zaprosili nas do popularnego programu rozrywkowego, z Britney Spears. Ja nie wiedziałem, kto to jest, ale ona tam była i miała ochroniarzy, nie wolno było do niej mówić. ECH: A wszyscy tam byliście? WS: Nie, tylko ja i Piotrek Mordel. Leszka nie wzięli, bo by się nie zmieścił do telewizora. Byłem prezesem tego stowarzyszenia i miało to swoje skutki. Każdy prezes może pójść do więzienia i ja byłem przed sądem, niemieckim sądem. Mieli tam takie metalowe krzesła. Odpowiadałem za nielegalny wyszynk alkoholu, ale policja była po naszej stronie. Powiedzieli , że jesteśmy bardzo kulturalnym klubem. Muszę przyznać, że wymiar sprawiedliwości w Niemczech jest inteligentny i ma poczucie humoru. Dostaliśmy 500 euro kary, co za kilka lat nielegalnego wyszynku alkoholu było naprawdę niską karą. ECH: A wyście naprawdę nie wiedzieli… WS: …omijali prawo w ten sposób, że wszyscy, którzy przychodzili do naszego klubu stawali się naszymi jednodniowymi członkami. To było ominięcie prawa, ale nie łamanie. Wszyscy byli gośćmi klubowymi, ponieważ klub był otwarty od wtorku do soboty, dzień w dzień, tam były projekcje filmów, spotkania, wystawy. W pewnym momencie stało się to dla mnie męczącym fenomenem, który przynosił małe dochody, bo nie pobieraliśmy opłat, a bardzo czasochłonnym, pracochłonnym , pożerającym życie… ECH:… ale klub wciąż istnieje! WS: Tak, na Ackerstrasse 168 czy 178? ECH: Można było tam kupić polskie piwo za 1 euro. Bywałam tam po 2004 roku. Zawsze była ciekawa wystawa, często przeglądy filmów, interesujący ludzie. Kiedy organizowano większe przedsięwzięcia, to język niemiecki górował, to było ciekawe… WS: Cała załoga była dwujęzyczna, a wypożyczaliśmy filmy polskie z podpisami niemieckimi. To powinna być w sumie działalność Instytutu Polskiego, wyręczaliśmy Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które dzisiaj zasponsorowało nam to spotkanie, ponieważ oni nie mieli żadnego pomysłu, tak jak powiedział Bartoszewski… ECH: Tzn. nasze władze nie mają pomysłu na Niemcy a Niemcy nie mają pomysłu na Polaków? WS: Sztuka to dobry pomysł na to, ten pomysł się powoli wykluwał. ECH: Już się teraz wiele dzieje, np. w designie się. Polski design jest modny, przynajmniej od roku… Ale słyszałam, że w 2000 roku „włamaliście się” na teren Międzynarodowych Targów Książki we Frankfurcie, wtedy Polska była szczególnie honorowana, i …Klub Polskich Nieudaczników własne stoisko sobie otworzył? WS: Tak, to było nielegalne. ECH: To było niemożliwe czy bardzo drogie? WS: To było niemożliwe, kosztowało 4000 euro, a my wzięliśmy taki stół do tapet i rozłożyliśmy swoje książki i „Kolana” tzn. swoje czasopisma. To było bardzo śmieszne, bo weszli ochroniarze i nie wiedzieli co z nami zrobić, bardzo trudno było im nas wyrzucić. A jakby nas wyrzucili, to byłby skandal! ECH: …ale skoro telewizja i całe Niemcy wiedziały już, co to znaczy? WS: Ale to było przed Klubem, było już stowarzyszenie, ale klub otworzył się parę miesięcy później. Bardzo śmieszna akcja i dużo odwagi trzeba było mieć, bo przychodzili ochroniarze…. ECH: Ale jak już jesteśmy przy KPN, to jakie polskie inicjatywy wówczas i dzisiaj były rzeczywiście takie prezentujące nasz kraj , pokazujące nas Polaków? WS: To robiły Instytuty Polskie, ale nie było to takie intensywne. Później Kieliszkowa „przepchnęła” to trochę lepiej ECH: Szefowa? WS: Tak. ECH: Ale Instytut „stracił” swoją siedzibę w centrum Berlina, przy Unten den Linden! Teraz są gdzieś na uboczu. WS: Ale to lepiej! Oni tam coś robili, ja nie jestem wielkim specjalistą. ECH: Czy nazwiska, takie jak Reich-Ranicki i Szczypiorski to były nazwiska, które niosły „sprawę polską”? WS: Nieszczególnie. Reich-Ranicki zajmował się kulturą niemiecką, czasami wspomniał coś o polskiej. Radka Knappa wypromował, ale miał zdystansowane zdanie wobec Stasiuka czy Tokarczuk. To jest też jego prawo, jako krytyka, tak sądzę . Nie wspominał za dużo o polskiej literaturze, ale o polskich wątkach w niemieckiej literaturze np. u Grassa, u Lenza, u Bienka Horsta to wspominał. O polskiej literaturze mówił wyjątkowo mało, nie lubił tego tematu, bo to wiązało się z jego przeszłością, taka dosyć niejasną. W czasie wojny dość klarowną, ale po wojnie on próbował się jakoś znaleźć w tej nowej sytuacji, co później mu wypomniano. „Der Spiegel” mu to wypomniał. Chociaż to, co robił w Niemczech było bardzo zacne, nie widziałem tak dobrego propagatora literatury! ECH: Wręcz mówiono o nim, że to był papież literatury! WS: Robił to dowcipnie, aż do śmierci. Jeszcze parę tygodni przed śmiercią potrafił wypowiadać się dowcipnie w telewizji. ECH: A Szczypiorski? Szczypiorski w latach 90. był postacią medialną w Niemczech. WS: Jakoś tego nie rozumiałem… ECH: Czy on miał jakieś niemieckie korzenie? WS: Nie, ja nie wiem, może przez pomyłkę… Głos z sali:. Szczypiorski był w niesławie, „współpracował”, bardzo nieładnie się zachował. WS: Tak, tak, wiemy o tym, ale nie chciałem o tym mówić. A wartość literacka tej prozy nie była aż tak wielka, by można było go bronić. ECH: Ja jeszcze chciałam poruszyć wątek Totartowski, czyli te młodzieńcze doświadczenia z gdańską inicjatywą Totartowską. Może porozmawialibyśmy sobie o tym, a na koniec dla tych, którzy mają ochotę pokażemy film WS: Może teraz obejrzymy film, który przywiozłeś? ECH: To jest Totatartowskie i o tym trzeba by było troszeczkę powiedzieć. Czy ruch Totart, Gdańsk, połowa lat 80. coś Państwu mówi? Jeśli nie, to prosimy naszego gościa, by nam tak skrótowo opowiedział. WS: Totart powstał 23 kwietnia 1986 roku, kiedy to na Uniwersytecie Gdańskim spotkał się Zbyszek Sajnóg, Paweł Konnak i Artur Kozdrowski. Oni zrobili pierwszą akcję Miasto-Masa-Masarnia. W jednym z audytoriów Wydziału Humanistycznego od razu był pochód skandaliczny, obrzucali ludzi substancjami, itd., wznosili okrzyki, strzelali z korkowców. Później dołączył do nich Paulus, później Rysiek Tymański , a potem ja. I z kolegami zaczęliśmy być akolitami Totartu, stworzyło to taką większa grupę Tranzytorium. Tranzytorium funkcjonowało, ja zacząłem w 87., współpracowałem z nimi. Zostali moimi przyjaciółmi, zawiązała się grupa poetycka. Rodzicom grupy poetyckiej poświęcony jest ten film, jest trochę głupkowaty, ale myślę, że można go obejrzeć na koniec, tam są poeci tej formacji. Film ukazuje korzenie tworzenia. ECH: Przeciwko komu był ten opór Totartowy? WS: Główny lider Totartu - Zbyszek Sajnóg, jak większość wtedy, przeżywał depresję związaną ze stanem wojennym, niemożliwością publikowania, niemożliwością podróżowania czy w ogóle funkcjonowania w sposób rozsądny… ECH: To była grupa ludzi, która nie mogła znaleźć się ani w tradycji solidarnościowej, ani w oficjalnym obiegu, ani nie czuła związku z Kościołem, ani z Trzecim Obiegiem, ani z pacyfistami itd. Szukali czegoś własnego, szaleńczego i, jak to powiedział lider po 25 latach, ponieważ Gdańsk zrobił im Totartowcom wielką fetę na 25-lecie tego ruchu: „chcieliśmy wyrzygać stan wojenny, wszystko co się z nim wiązało, obrzydliwe doświadczenie, które sponiewierało Polaków!” WS: Ale ja tu wysnułem hipotezę, że niektórym uratowało życie, niektórych przygięło, niektórych wyniosło, tak jak to w dramatycznym życiu. Teraz idą cięższe czasy, tak to czujemy wszyscy przez skórę, zobaczymy jak to będzie… ECH: Dla kultury zwłaszcza… WS: Ja myślę, że kultura ma duże pole do popisu, można teraz wiele zrobić. Jest czas, żeby pewne fakty … mogą dużo zmienić. Ale nie przynudzajmy, ile można gadać, obejrzyjmy film…to jest film telewizyjny. Bardzo trudno pracować z mediami. Tam był ojciec Kozdrowskiego. Reżyser powiedział, że tam jest mało miejsca, a to jest wybitny członek grupy i teatru też, ale tu były jakieś naciski, by nie wziąć Kozdrowskiego. Co jest wielką szkodą dla dokumentacji. Współpraca z telewizją naznaczona jest jakąś szarpaniną i trzeba uważać, bo później film jest bez jednego członka, dużo jest o Antonim, on przyjaźnił się z Antonim a jego nie ma. A Antoni nie jest członkiem grupy poetyckiej, nie jest takim frontmenem, on był akolitą, następuje więc pewne przekłamanie, to tyle ode mnie. Ale fajnie, że tam jest Antoni, on całkiem zabawnie opowiada, to jest szczególne ujęcie Totartu, które promuje tylko jedną postać, jeżeli się przyjrzymy temu, to widzimy tylko jedna postać… ECH: Kto to, to Paweł Sajnóg? WS: Nie, Paweł Konnak. To dobrze, że się promuje. Dobrze mu to wychodzi, ale jest taka trochę potrzeba naukowego podejścia do tego, nie autopromocyjnego… ECH: Zapraszamy Państwa do rozmowy.