19.08.2015 / Od Klubu Polskich Nieudaczników po Europe for free
Transkrypt
19.08.2015 / Od Klubu Polskich Nieudaczników po Europe for free
„Od Klubu Polskich Nieudaczników po Europe for free” / 15.08.2015/ Dom Edyty Stein Leszek Herman Oświęcimski (LO) rozmawia z Elżbietą Chromiec (ECH) ECH: Bardzo serdecznie witam Państwa na spotkaniu z Leszkiem Hermanem Oświęcimskim. Zanim rozpocznie się seria pytań związanych z tematem naszej rozmowy w ramach cyklu MIGRACJE I RELACJE , zwykle pytamy o związki naszego gościa z tym miejscem, Wrocławiem i Dolnym Śląskiem. I pytając Pana Leszka Oświęcimskiego, czy był tutaj, czy ma doświadczenia związane z tym regionem, odpowiedział , że ma, że kilka lat temu przebywał w ramach stypendium artystycznego na zamku w Kraskowie. Ten piękny obiekt od ponad 20 lat dzierżawi polsko-austriackie małżeństwo. LO: Oni nie dzierżawią, są właścicielami tego obiektu, który samodzielnie, bez pomocy pracowników budowlanych podnieśli z gruzów, dużym wysiłkiem własnym, znajomych i okolicznych pracowników. Obiekt ten jest obecnie nieczynny, chwilowo nieczynny, ale odbywało się tam wiele projektów międzynarodowych. Jest to Krasków niedaleko Świdnicy, serdecznie polecam, bo jest to miejsce godne uwagi z wielu względów. ECH: A o samym projekcie? LO: Jestem autorem filmu (pokazuje kopię „Zamku Krasków”), który został zamówiony przez właścicieli tego obiektu, mówi o jego historii, osobliwościach, remoncie, … ECH: Ten film chyba nie jest specjalnie związany z tematem naszego spotkania ?…. LO: Ależ Thomas Gamperl jest swojego rodzaju emigrantem, przyjechał z Austrii i jest tutaj w Polsce od 20 lat. Od czasu kiedy ufundował stypendium jednemu z Nieudaczników czyli mnie, idzie mu znacznie gorzej. .. ECH: Sądzisz, że masz jakiś związek z tym gestem? [PROJEKCJA FRAGMENTU FILMU] ECH: Pokazaliśmy ten fragment filmu, ponieważ zawsze szukamy związków naszego gościa z tym miejscem, Wrocławiem, Dolnym Śląskiem. Akurat w Kraskowie państwo Gamperl prowadzili taki projekt „Polenhotel”, zapraszali wielu artystów z Polski, Niemiec, Austrii. I tak jak Pan Leszek Oświęcimski, każdy z nich w nawiązaniu do idei społecznej Josepha Beuysa, związanej z określonym miejscem. Każdy miał swoją cegiełkę do tego przyłożyć, by pokazać jak pulsuje to miejsce… A teraz wracajmy do naszego dzisiejszego gościa, a jest to osoba grająca na bardzo wielu bębenkach. Leszek Oświęcimski jest nie tylko inicjatorem, założycielem Związku Polskich Nieudaczników oraz Klubu Polskich Nieudaczników w Berlinie, jednej z najznamienitszych, najbardziej znanych w Niemczech polskich inicjatyw społeczno-kulturalnych, która żyje do dziś, ale także jest inicjatorem pierwszego może nie, ale jednego z pierwszych po upadku muru polskich awangardowych czasopism, myślę tutaj o „Kolanie”, piśmie „półliterackim” i „niekulturalnym”, które wychodzi w Berlinie od 1995 roku. Mamy tutaj (dzięki uprzejmości pana Leszka) kilka pierwszych numerów i możemy sobie do nich zajrzeć. Trzeba wiedzieć, że w tym okresie od 1992 roku wychodził w Niemczech chyba tylko kwartalnik literacko-społeczny „bundesstrasse 1” Krzysztofa Marii Załuskiego, znikały pisma społeczne zakładane wcześniej przez emigrantów politycznych z lat 80.… LO: Był „B1”, ale nie w Berlinie, w Bochum. W Berlinie zaczęło się pojawiać kilka innych pism np. dwujęzyczny nieregularnik „WIR” Ewy Marii Slaskiej… ECH: Dobrze, to jest jedna z ról Leszka, druga to ta związana z berlińskim Klubem Polskich Nieudaczników. Trzecia to jego aktywność jako dziennikarza radiowego Radia MultiKulti, to było jeszcze w latach 90. Dalej - jako autor wydał tu w roku 2002 „Klub Kiełboludów” oraz w ostatnich latach rozpoczął taką serię podręcznych przewodników „Europe for free”. Jak dotąd szczecińskie wydawnictwo FORMA opublikowało w jej ramach „Berlin za darmo” i „Wiedeń za darmo”. Coś na pewno pominęłam… LO: Już się spociłem od tej aktywności… ECH: Pan Leszek to osoba bardzo aktywna na wielu polach. LO: To tak wygląda, było wiele aktywności, ale w międzyczasie byłem ojcem i mężem, miałem dzieci, pracowałem zarobkowo, bo te wspomniane działania nie przynosiły żadnego dochodu. Ale może powinniśmy zacząć od początku… ECH: Zacznijmy od początku, od decyzji zmiany miejsca zamieszkania. Leszek studiował filologię polską na Uniwersytecie w Gdańsku….Tak? LO: To może ja opowiem, jak to było… w czasie wyjazdu do Niemiec, do Berlina dokładnie, byłem studentem i moja żona też była studentką. Trzy miesiące wcześniej wzięliśmy ślub, potem podjęliśmy desperacką decyzję wyjazdu. W chwili wyjazdu moja żona była w 7 miesiącu ciąży. Wtedy nie wyjeżdżało się do Niemiec czy za granicę, ale się uciekało. Można było legalnie, ale to było zbyt skomplikowane. My uciekaliśmy z plecakami, że niby jedziemy do Jugosławii przez Berlin, potem przez Berlin Zachodni. Nikogo nie znaliśmy. Ta ucieczka była w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Były przygody, jak skakanie przez mur do obozu dla uchodźców; ktoś przerzucał moją żonę ciężarną do obozu, bo tam mogliśmy się przespać. To było desperackie, powodowała nami chęć przygody, poznania świata, byliśmy młodymi ludźmi, Zazwyczaj jest kilka powodów, u nas spowodowała ten krok chęć poznania, przygody ECH: Kiedy to było? LO: To było w 1987 roku, jeszcze stał mur. Berlin był enklawą otoczoną przez wrogi system ekonomiczny. ECH: Jakie były pierwsze wrażenia? LO: Nigdy wcześniej nie byłem na Zachodnie, duże wrażenie, duże… ECH: Zobaczyliście swobodę Kreuzbergu? LO: Najpierw walczyliśmy o przeżycie, podstawową egzystencję, byliśmy azylantami. Dopiero po jakimś czasie zaczęło się to stabilizować. Dość długo to trwało, a dwa miesiące po przyjeździe moja żona urodziła syna. To też było w dość dramatycznych okolicznościach, bo nastąpiło przyśpieszenie, spowodowane stresem wywołanym wyjazdem. ECH: Czy aktywne były już polskie środowiska, organizacje pomocowe np. Polska Rada Społeczna? LO: Wtedy nie wiedziałem jeszcze o tym… ECH: Nie znaliście nikogo z Polonii? Myślałam, że przygotowaliście sobie grunt przed wyjazdem… LO: To było zupełnie desperackie i nie przygotowane; nie polecam nikomu! Trzeba się jednak przygotować. Wiem, że tak jest w Polsce, że wielu młodych ludzi szykuje się na emigrację, więc trzeba się nad tym zastanowić. ECH: Ale teraz to już są inne czasy. LO: Dlaczego? Ja też ostatnio wyemigrowałem po raz drugi, do Anglii, ale już bez odpowiedzialności za rodzinę. To zawsze jest szok, zawsze jest trudne… ECH: Z różnych relacji wiem, że jak już wszedłeś w krąg emigracji berlińskiej, jak już poznałeś środowisko i tamtejsze warunki, zacząłeś też wracać do swoich pasji. LO: Właśnie paradoksalnie było inaczej, bo najpierw pracowałem w fabryce pralek w Berlinie. Składałem pralki, byłem jednym z monterów, którzy tam umieszczali jeden z elementów tego urządzenia. Praca była bardzo monotonna. I właśnie wtedy, kiedy praca była monotonna a ręce zajęte, to głowa była wolna. Tak powstała idea pisma „Kolano” i tak to się zaczęło. Wkrótce pismo zaczęło powstawać. ECH: …ale od pierwszego numeru przewijają się już inne nazwiska. LO: Tak, nie zrobiłem tego sam. To była moja inicjatywa, ale bez ludzi, którzy to ze mną tworzyli, niczego bym nie dokonał. Spotkałem właściwych ludzi, spotkałem artystów. Tak to się złożyło, że nawet w tej fabryce spotkałem ludzi, którzy zajmowali się sztuką , muzyką czy literaturą. ECH: Polaków? LO: Tak, ludzi o takich zainteresowaniach i z takim ukierunkowaniem, jak ja. Ja studiowałem humanistykę, interesowała mnie literatura, język polski, sztuka, kultura. Emigracja była dla takich szczególnie ciężka, ponieważ o wiele łatwiej było człowiekowi, który ma konkretny zawód, jest rzemieślnikiem, ma fach w ręku. Ludzie, którzy działali w sferze niematerialnej, albo mieli takie zainteresowania, oni w tych warunkach byli nieudacznikami, byli nie przystosowani do życia, do egzystencji, stąd się wywodzi idea nieudaczników. I jakoś tak się stało, że myśmy w tych warunkach się spotkali i postanowiliśmy robić coś, co nas interesuje. Tak powstało „Kolano”, które od pierwszego numeru miało taki profil, mówiąc lapidarnie – nieudaczny. Było skierowane do ludzi podobnych do nas, którzy byli zagubieni, mieli inne zainteresowania a wykonywali inny zawód, ale chcieli się rozwijać, mimo wszystko, mimo emigracji. ECH: Czy byliście wspierani przez kogoś np. Instytut Polski, Instytut Kultury Polskiej , Kościół? LO: Nie, my od początku zajmowaliśmy się tym sami, przy własnych mizernych środkach, składaliśmy się na druk tego pisma, wszyscy pracowali tam nieodpłatnie. Później pojawiła się możliwość zarabiania, bo radio berlińskie MultiKulti udostępniło nam raz na kwartał możliwość robienia własnej audycji satyrycznej „Gaulojzes Golana”. Do dzisiaj jest to nawet prowadzone. Satyryczny program o profilu emigranckim, a poruszane tam były sprawy polskie, niemieckie, polsko-niemieckie. Taki to był profil. Nasze ujęcie tej problematyki było może inne, bardziej humorystyczne, bardziej lekkie, prowokacyjne także. Choćby sama idea powstania Związku i Klubu Polskich Nieudaczników była prowokacją, chociaż my czuliśmy się też trochę inni. ECH: Ale nic Pan nie powiedział, że w czasie studiów w Gdańsku zderzył się Pan z ruchem TOTART . To jest bardzo ważne doświadczenie, bo gdzieś tam to później kiełkuje… LO: Tak, TOTART to ruch, który zawiązał się w 1985 roku. Był czymś nowym, choć może niektórzy znajdują analogię do Awangardy Krakowskiej. Trochę dadaistyczny ruch, ale było to coś nowego, był to ruch artystyczny i nie odnoszący się do polityki. Polska, ludzie byli zaangażowaniu politycznie: Gdańsk, Solidarność. TOTARTowcy do obu stron mieli duży dystans, zajmowali się nowoczesną sztuką, różnymi formami tej sztuki. Wszyscy byli poniekąd związani z Berlinem, bo przyjeżdżali tu, uczestniczyli w życiu kulturalnym Berlina, a Lopez Mausere (pisarz, poeta) zamieszkał w Berlinie. Był jednym z inicjatorów naszego ruchu Nieudaczników i współtwórcą „Kolana”. To pismo miało taki lekko antyinteligencki charakter, antynaukowy, antyestablishmentowy. To jest teraz modne u nas. Ruch Kukiza, czy takie ruchy podobne w Polsce, może to miało coś wspólnego z tym? ECH: Pozostawaliście z przedstawicielami tego ruchu przez długie lata w kontakcie, tu jest wywiad z ikoną TOTARTu czyli Pawłem Konyo Konnakiem… LO: Tak, to jest postać bardzo znana z telewizji, Paweł Konjo Konnak, to jest konferansjer właściwie, prowadzi imprezy. Przyszli wspólnie z Krzysztofem Skibą. Jego brat był też jednym z założycieli pisma. ECH: (czyta fragment artykuł )”Dla mnie jednym z największych osiągnięć TOTARTu była kumulacja pozytywnej energii mnogiej ilości fantastycznych postaci w wielkim dziele peregrynacji ku nieśmiertelności i wolności. TOTART integrował aktywności rozproszonych jednostek, tworząc niezwykle dynamiczne środowisko metafizyków społecznych i właśnie wykreowanie tego środowiska jest jednym z najistotniejszych dzieł naszej formacji. Środowisko to, kontestując zastaną rzeczywistość połowy lat 80., było istotnym elementem ruchu alternatywnego, które współtworzyło wspólnie z akcjonistami Pomarańczowej Alternatywy, znanej we Wrocławiu, malarzami nowej ekspresji, muzyczną sceną niezależną, wydawcami trzeciego obiegu, czy organicznikowskimi działaniami anarchistów z ruchu społeczeństwa alternatywnego oraz pacyfistów i ekologów z Wolności i Pokoju”. To tak dla pamięci. Chcę zwrócić uwagę, że TOTARTowskie idee przebijają się też w późniejszej twórczości Wojtka Stamma vel Lopeza Mausere. LO: Tak, Loper Mausere. Ja nie uczestniczyłem w ich działalności, ale byłem ich fanem, interesowałem się tym, co robią. Wydawało mi się to bardzo inspirujące, nowe. To odcisnęło piętno na naszej działalności, ale jednak nasza działalność miała specyficzny, emigrancki charakter, była naznaczona wyobcowaniem. ECH: Tak jak wspomniałam, w Berlinie w połowie lat 90. środowisko polskie staje się coraz bardziej aktywne. Działały chyba cztery szkoły z językiem polskim, zakładano przedszkola, to był moment szczególny, wyście też wtedy startowali. Powstało czasopismo, które wychodziło dość nieregularnie „WIR”. Było to czasopismo dwujęzyczne, literackie, gdzie publikowali zarówno Polacy, jak i Niemcy, ludzie związani z literaturą. Zabierali głos na tematy bądź to przemilczane w przeszłości, a które domagały się dopełnienia, bądź aktualne problemy kultury, w tym problemy życia Polaków w Niemczech. Tematyczne są wszystkie zeszyty, my mamy kilka numerów tego pisma od redaktor naczelnej Ewy Marii Slaskiej do wykorzystania w ramach naszej wystawy polskiej twórczości emigracyjnej z Niemiec, którą już instalujemy w Bibliotece GRAFIT oraz na parterze Domu Edyty Stein we Wrocławiu. LO: To było literackie, a nasza działalność była trochę w opozycji do tych oficjalnych ośrodków, nawet nie troszeczkę, więcej niż troszeczkę. W pierwszym numerze „Kolana” trochę atakuję „WIR” jako pismo takie konwencjonalne. Nasze było nietypowe, zwariowane, bardzo… ECH: … prowokujące przez to. Wychodziło kilka numerów „Kolana” rocznie, aż do 2001 roku. Wtedy powstał Klub Polskich Nieudaczników (KPN). LO: Tak. Po drodze były jeszcze inne aktywności: powstał Teatr (m.in. spektakle „Babcia Zosia”, „Ciocia Leosia”), którego głównym animatorem był Lopez Mausere oraz Roman Lipski - dziś dość znany i uznany berliński malarz. Znalazł się bowiem w obiegu rynkowym malarstwa niemieckiego. On był głównym inicjatorem tej działalności teatralnej… ECH: … ale też tu publikował swoje wiersze… LO: Tak, publikował swoje wiersze, takie zabawowe, kilka wierszy. ECH: Jakie osoby były jeszcze związane z „Kolanem”? Myślę o Polakach z Berlina. LO: Przewinęło się wiele osób. ECH: Nazwijmy je! LO: Dobrze. Roman Lipski, Lopez Mausere, ale publikowali w naszym piśmie też Jacek Podsiadło, Grzegorz Wróblewski, Krzysztof Jaworski. Tłumaczyliśmy ich na język niemiecki, by przybliżyć ich twórczość odbiorcom niemieckim. Z różnym skutkiem. Pismo było niszowe, myśmy je rozdawali w miejscach polskojęzycznych. Później, jak mieliśmy Klub Polskich Nieudaczników, to wyglądało inaczej. Nakład był 100-1500; później niektóre numery miały nawet 3000. Kiedy powstał KPN nakład był większy, bo Klub cieszył się wielką popularnością i nadal cieszy się popularnością. Można powiedzieć, że odniósł sukces i to spory na tym trudnym klubowo-kulturalnym rynku berlińskim. Stał się punktem stałym dla miejscowej ludności, nie tylko dla Polaków. A szczytem tej popularności był udział naszych przedstawicieli w popularnym telewizyjnym talk-show, którego już go nie ma. Na zaproszenie znanego prezentera Hiolka. Razem z … Britney Spears. ECH: …. i paroma innymi gwiazdami. Trzech chłopców z KPN zobaczyły całe Niemcy! LO: Hiolek zaprosił nas, bo byliśmy już trochę znani. Powiem trochę o powstaniu Klubu: powstał z naszych oszczędności, trochę zarabialiśmy pieniędzy w radio, różnych instytucjach, w Schwartzsche Villa w dzielnicy Steglitz poproszono nas o organizację takiego dużego dwudniowego eventu i zapłacono nam duże pieniądze, dzięki temu otworzyliśmy klub … 1 września 2001 roku o 4.45, w dniu upamiętnienia II wojny światowej. Ale zrobiliśmy to humorystycznie, pod tytułem „Wojna i Pokój/ Krieg und Zimmer”. KPN od początku cieszył się dużą popularnością. Czasem, jak pierwszego dnia, były tłumy ludzi . I to tak zostało. Głos z sali: Klub działa do dzisiaj? LO: Tak, w innym już miejscu i w inny sposób, ale jest znanym miejscem na mapie Berlina i odwiedzanym. ECH: Informacje związane z Klubem przenikały do „Kolana” i w wielu numerach widać, że dużo tekstów w „Kolanie” pisano wtedy w języku niemieckim. LO: Wystarczy zobaczyć program w jednym numerze, program Klubu Nieudaczników, ale może już nie znajdziemy… Dobrze, kontynuujmy, a ja postaram się to znaleźć. ECH: Weszliśmy nieubłaganie w drugi obszar aktywności tzn. Klub PN i wydarzenia, które miały tam miejsce. Myślę tutaj o aktywności teatralnej, chcę wykorzystać numery „Kolana”, bo były tam doskonałe recenzje teatralne. Wojtek Stamm zwany Lopezem Mausere - to jego pseudonim artystyczny - pisał te recenzje. Były to specyficzne spektakle, obecny tu Leszek Oświęcimski był aktorem w tych spektaklach. Na czym polegała ich specyfika, bo to coś, co rzadko można zobaczyć, TOTARTowskie sceny… LO: Może najlepiej opisać ten fenomen przez nawiązanie do specyfiki i tradycji teatru Kantora czy Tomaszewskiego, czyli nowoczesnego, awangardowego teatru. Tak to było odczytywane. Byliśmy amatorami, główne role grał Krzysztof Dziemaszkiewicz - słynny „Leon” , tancerz i aktor z Sopotu. ECH: Słyszałam, że „Babcię Zosię” grali sami mężczyźni, że Lopez Mausere napisał scenariusz, wykorzystując wątki z życia swojej babci Zosi, która przeżyła dzieciństwo jeszcze przez I wojną światową. Opowiadała mu, jak wówczas dziewczęta wychodziły za mąż, o krańcowych sytuacjach wojennych…, Dla kogoś, kto patrzył na to z zewnątrz, mogło wydawać się chaotyczne. To były nieustające marsze, tańce, przemarsze… Nie wiem, czy była muzyka? LO: Była muzyka, to nawiązuje do teatru Kantora lub Andrzeja Worona, który był wówczas w Berlinie bardzo popularny. To było w tej konwencji. Posłużyliśmy się podobnym środkami wyrazu, były elementy filmu, muzyka, taniec, ruch, dużo symbolicznych elementów. ECH: Mam taką recenzję, która mówi zarówno o pierwszym, jak i o drugim spektaklu (czyta): „W spektaklu „Babcia Zosia” odżywają tragiczne wydarzenia z początku wieku, w których uczestnikiem wydarzeń była babcia autora przedstawienia. Jej osobiste losy dostały się w młockarnię dziejowych powikłań, wojny, rewolucje i inne dreszcze, które sprawia sobie człowiek. Cóż my wiemy o naszych babkach, w ich opowieściach na plan pierwszy wyłaniają się matrymonialne wspomnienia z młodości, słuchamy tych historii jednym tchem, a później, kiedy są nam one potrzebne do ustalenia swojej tożsamości, stwierdzamy, że pozostały z nich jakieś strzępy, które połączone w całość tworzą nierealną jakąś baśniową opowieść. Trochę straszną, trochę śmieszną, a w końcu, trochę podobną do życia. Dzięki temu poznajemy jakąś inną stronę rzeczywistości, niż ta, którą serwują nam podręczniki historii. „Ciocia Leosia” to sztuka zupełnie inna, właściwie taka sama, tutaj Lopez opowiada historię swojej ciotki, siostry swojej babci. Elementy scenografii są niemal identyczne, okno zastępuje wprawdzie szafa, ale szafa z witryną, jest też żołnierz, film z projektora, monolog zza sceny, mieszanie gatunków, komedia, tragedia nawet opera, to co łączy oba utwory, a co dzieli. W „Cioci Leosi” autor jest bezczelny wobec widza, nie lubi go, jest dla niego niedobry, wystawia go na próbę. Każdy normalny widz i to nie tylko fan telewizyjnych seriali sensacyjnych, ale też i teatralny, chce by ciągle coś działo się na scenie. Każdemu normalnemu reżyserowi zależy na tym, by zainteresować publiczność , wzbudzić w niej zachwyt, podziw, respekt, bądź jakoś rozśmieszyć, uzależnić. Lopez tego nie robi. W pierwszej scenie bohaterka myje podłogę, ona naprawdę myję tę podłogę, myje ją długo i dokładnie. Ludzie się irytują, a Lopez za kulisami, wyobrażam sobie, uśmiecha się wrednie, może nawet i zaciera rączki i chichocze z zadowolenia. Niech sobie wyobrażają, że ja tu zrobię Hollywood, chcę narzucić publiczności własny rytm, długą frazę czasu rzeczywistego, bo przecież jego ciotka, tak niesłychanie długo szorowała te przeklęte dechy, a on musiał to znosić…” I tam jest jeszcze dużo innych fragmentów, jak historia, że tak powiem, przechodziła przez te domy i jaki ślad zostawiała. Teraz proponuję, przejdźmy może do powieści. Był taki moment w aktywności Klubu, że trochę się poróżniliście i … LO: …to jeszcze nie wtedy. ECH: To znaczy, że Pana powieść „Klub Kiełboludów” powstała jeszcze w „czasach pokojowych”. LO: To był dobry moment. Kiedy powstał Klub, to działalność artystyczna trochę zamilkła i - po prostu była zabawa i delektowanie się tym sukcesem, sławą - można powiedzieć z lekką przesadą. A mnie to bardzo irytowało! „Klub Kiełboludów” to historia, której zalążek powstał w naszej audycji satyrycznej, ten pomysł ludzi z kiełbasy, którzy sami przemycali ją przez granicę, był jednym z motywów naszych audycji radiowych. Namawiałem wszystkich, byśmy zrobili z tego film, bo to była fajna historia, obiecująca, o dużym potencjale, ale nikt nie był zainteresowany, wszyscy chcieli się bawić, podrywać dziewczyny, pić. Chciałem ich sprowokować, zacząłem pisać tę książkę. Myślałem, że oni się obudzą i zaczniemy coś robić razem, ale nie. Skończyłem ją a oni jeszcze się nie obudzili. Jest to też wspólny pomysł, ja ten pomysł rozwinąłem, zrobiłem z tego powieść, ale genezą tej powieści jest 8-minutowa historia radiowa. Teraz mam przeczytać fragmencik? ECH: A ten film? LO: No właśnie! Powstała ta książka, która została wydana w KPN bez tych wszystkich ISBN-ów, w „podziemnym” Wydawnictwie Nieudaczników, specjalnie, by odciąć się od sztuki undergroundowej. Książką zainteresował się Fohl - absolwent Szkoły Filmowej w Berlinie - i postanowił zrobić swój film dyplomowy na motywach tej powieści. Film powstał, trwa 40 minut, możemy zobaczyć fragment. Jest też ciekawa historia: reżyser podczas tego filmu przeżył taką metamorfozę czy przełom metafizyczny, twórczy, że pierwsza połowa filmu jest inna, niż druga. Myślę, że pierwsza część jest lepsza, druga gorsza. [FRAGMENT FILMU] ECH: To był fragment takiego surrealnego filmu, ale moim zdaniem książka jest lepsza. Książka jest inna zupełnie i ma pewien głębszy sens. Kiedy czyta się wywiady z osobami, które prowadzą ciągle Klub Polskich Nieudaczników, i zna się tę koncepcję, która jest rozwijana w tekstach Leszka czy w ramach pisma „Kolano”, to odnosi się wrażenie, że pewne cele Klubu Nieudaczników są realizowane, bo jest to instytucja, gdzie mówi się po niemiecku, przychodzi bardzo dużo Niemców, to jest taka sytuacja spełniona, gdzie Polacy uczą się rozmawiać z Niemcami. Że przełamuje się też polskie zamknięcie, bo polskie środowiska są często odizolowane. Poza tym to nie jest tylko miejsce spotkań na żywo. U Nieudaczników odbywa się bardzo dużo projektów, programów, festiwali filmowych, gdzie można zobaczyć np. unikalne filmy, nie tylko polskie. Dlatego ten ośrodek jest niezmiernie ważny, natomiast tam, to był chyba początek tego waszego rozłamu. Że wam od początku jakby o coś innego chodziło, żeby ten wątek artystyczny się rozwijał. Ten film jest trochę inny, on ma swoją moc, ma swój charakter, a sens książki jest głębszy niż to, co jest w Klubie realizowane. Teraz wypowiedz się sam Leszku, co Ty na ten temat sadzisz? LO: Jeśli chodzi o film, to jest to osobne dzieło, osobny artysta, który miał prawo do własnej interpretacji i do własnego tworu. Jeżeli chodzi o książkę, ona została bardzo szybko napisana, i jest niechlujna literacko, ma w sobie coś antyliterackiego, ma antytematyzm. Jest potraktowana bardzo lekko, ale mam nadzieję, że są tam też głębsze treści, że ma głębszy poziom. Ale ja nie mogę tego oceniać, choćby z wrodzonej skromności. ECH: Postaci są tutaj surrealistyczne, LO: Bo to są ludzie z kiełbasy! ECH: I jest artystyczny pomysł na pewien proces dziejowy, a mianowicie, że Polacy w latach 90. wozili do Niemiec nie tylko papierosy, ale również kiełbasę, co więcej - kiełbasa była rzeczywiście bardzo pożądana. W pewnym momencie nastąpił szlaban i utrudnienia w tym kierunku. Nie można było, ten pomysł jest tutaj prezentowany, że oto w sposób genetyczny w Polsce, tworzy się twór quasi-kiełbasiany, który jednak ma pewne cechy miejsca, w którym to wszystko się dzieje. Powstają trzy istoty, które mają przeniknąć przez granicę na teren Niemiec. Czy to się da tak opowiedzieć? LO: Tak, to ma też takie realne źródło, ten pomysł. Kiedyś przez granicę woziło się kiełbasę, nie było ograniczeń. Kiedyś jechaliśmy z Mordelem z Polski a celnicy, jeszcze przed Unią, gdy granice istniały, nie pozwolili na przewóz polskich wędlin. I stąd wziął się ten pomysł, żeby stworzyć takiego człowieka z kiełbasy, czyli „będzie sama przechodziła” przez granicę. Może kiełbasa jest czymś, co łączy te oba narody. Polacy I Niemcy mają specjalny stosunek do kiełbasy: w Niemczech jest parówka, w Polsce inna kiełbasa jest ważna. Ja miałem worek i w tym worku woziłem wędliny, bo miałem dużą rodzinę, a ten worek wożony w samochodzie wyglądał trochę jak człowiek. Jak robiliśmy audycję to dzięki Lopezowi, ten manekin w którym się przemycało kiełbasę zaczął się ruszać, zaczął chodzić, stąd idea Kiełboluda, czyli istoty sztucznej z kiełbasy zrobionej. Historie z tej powieści zaczęły już żyć własnym emigranckim życiem, usamodzielniają się i nabywają pewnych praw. Mają cechy charakterystyczne. Miejsca, gdzie powstały. Trochę my jesteśmy tacy. To widać na okładce: te trzy Kiełboludy to Leszek, Wojtek i Mordel. Historia o kiełbasie zrobiła karierę w Niemczech, bo zainteresowało się nią renomowane niemieckie wydawnictwo Ulstein Verlag, takie rynkowe. Chcieli zrobić nam kasę, wydali jeszcze raz tę książkę w papierowej wersji. Potem chcieli rynkowo to poprawić, kupili licencję . Na Amazonie można ją kupić za 2 eurocenty. ECH: Tutaj jest bardzo dużo dygresji związanych z losami tej trójki bohaterów, mają zróżnicowane losy, jedna osoba przedziera się do Niemiec i mieszka sobie w Berlinie, druga ….. LO: …bo jest to książka akcji… ECH: One wnoszą taką pewną jakość, pewny rodzaj wrażliwości, taką niepewność swoich reakcji, pewien rodzaj romantyczności, coś co zwykle przypisuje się Polakom… LO: Bo to są stereotypy polsko-niemieckie, zawarte w materiale, którym zbudowałem tę książkę. Nie pamiętam zresztą, bo nie czytałem jej dawno. ECH: Dobrze, zostawmy Kiełboludów. Chciałabym jeszcze zapytać o tę serię, którą rozpoczęliście z innym emigrantem Michałem Szalonkiem … LO: Michał był też członkiem KPN. Przyszedł trochę później. Jego nazwisko jest znane w pewnych kręgach, zwłaszcza muzycznych, bo jego ojciec był profesorem Akademii Muzycznej w Berlinie. On prowadził trochę inne życie, myśmy się rozwijali, a on się nie rozwijał. Przyjechał do Niemiec, gdy miał 10 lat, zamieszkał w willi w Zehlendorf. Do gości jego domu należeli Mrożek, Lem, a on … był tzw. czarną owcą. Ale jest artystą, chociaż błąkał się bardzo długo, potem przyszedł do KPN. Kiedy się tu znalazł, zaczął się prostować jego życiorys, trochę lepiej zaczęło mu się wieść. To miało taki terapeutyczny sens. W tej książce jest taka analogia do alkoholików: żeby alkoholik mógł się wyleczyć, musi się najpierw przyznać, że jest alkoholikiem Z nim też tak było … ECH: … ale musi być też grupa.. LO: Ta grupa została stworzona w tym celu i od tego czasu się to sprawdziło. U mnie terapeutyczny sens tego wszystkiego się nie sprawdził a u Szalonka się sprawdził. ECH: Dla kogo są te książeczki? LO: A to później się ukazało, kiedy mnie już tam nie było. To jest związane z Polską Radą Społeczną, to jest organizacja bardzo prężna, działająca od 30 lat czy więcej, w której także pracowałem. To jest socjalna organizacja wspierająca emigrantów polskich i innych, miejscowych ludzi również, w sprawach bytowych. Szefem jest Witek Widok Kamiński, i założycielem także. To taki spiritus movens tej instytucji. Witek sam jest artystą trochę, jest grafikiem, miał takie ożywienie i starał się zaangażować w Polską Radę Społeczną różnych ludzi, powiedzmy nieudaczników, społeczników, wielu z nich znalazło tam pracę. Między innymi ja pracowałem w takim projekcie ZAPO, który wspierał emigrantów z Europy Wschodniej i z Polski. W ramach projektów PRS powstawały pierwsze teatry, parę inicjatyw powstało, oni też wspierali nas w działaniach. W tej pracy uwrażliwiłem się socjalnie, stąd jest ta idea Berlin za darmo, Wiedeń za darmo. Wydane poradniki pod tymi tytułami to pewien element prowokacji, to ma większy sens artystyczny niż rzeczywiście turystyczny. ECH: To takie offowe , niekomercyjne,. LO: To taka idea była, by stworzyć poradnik dla ludzi, którzy nie mają pieniędzy, aby mogli zwiedzać świat, zwiedzić Europę. On teraz już przestał być aktualny, ale wtedy - optowaliśmy na dwa lata, że można przyjechać do Berlina bez pieniędzy i zwiedzać miasto, i żyć za darmo. Jak wszystkie tego typu projekty było to nierynkowe. Gdybyśmy mieli pieniądze, to byśmy to kontynuowali. Za pieniądze, które zarobiliśmy na budowach, podarowane też przez sponsorów, wydawaliśmy te książki i opłacaliśmy pobyty np. w Wiedniu. Pojechaliśmy do Wiednia na tydzień i wszystko sprawdzaliśmy sami. Życie miast od tej strony normalnej, życiowej, a nie tylko od strony szlaków turystycznych. By poznać autentyczne życie miast. ECH: Może będzie Londyn, może Rzym…? Jeszcze nie wspominałam, że wydałeś dwie książki w formie e-booka, dwa lata temu.. LO: Mam w szufladzie drugą część „Kiełboludów, ale napisałem jeszcze książkę o Berlinie pt. „Heart Break”. Mieszkałem, tak się złożyło, że mieszkałem w starej fabryce w Berlinie, po kryzysie osobistym, zamieszkałem tam jako singiel, w fabryce, którą częściowo wynajmowali artyści, częściowo firmy, drukarnie, taka dziwna mieszanka. O tym napisałem książkę. Oczywiście myślałem też o serialach, które z tego mogłyby powstać. Wydałem to na e-booku, po niemiecku, na Amazonie. ECH: A druga? LO: To taki projekt, to się ukazało jako projekt Unii Europejskiej w Wydawnictwa Ulstein. Chodziło o opowiadanie kryminalne. Pierwszy raz w życiu napisałem na zlecenie, z powodu sytuacji materialnej. Nie mogłem powiedzieć rodzinie, że odmawiam 500 euro. Zrobiłem to i zostało to umieszczone w tomie 13 opowiadań kryminalnych, trzynastu autorów. Trzeba było się trzymać jednej konwencji. Zrobiłem to i niektórzy mówią, że to było najlepsze, co napisałem. To dziwne, można być sprzedajnym artystą i pisać arcydzieła i odwrotnie. ECH: A co to jest „Ulica Bukowa”? LO: „Aleja Bukowa” - to jest druga część historii o Kiełboludach, ECH: Na koniec chcę zapytać, jak zmienia się życie w polskiej społeczności w Berlinie, w Niemczech? LO: Myślę , że bardzo się zmienia, ale trudno mi o tym mówić, bo byłem ostatnie dwa lata w Anglii. Potem przebywałem na stypendium więc nie jestem świadkiem tych zmian, które zachodzą. Ale teraz nie ma już emigrantów, nie ma tego piętna emigrantów. Po prostu są , mieszkają… Ja w taki sposób byłem w Anglii, dokąd pojechałem bez przygotowania. Nie ma już tego piętna ucieczki, strachu, np. sen emigrancki. Wielu przeżywało kiedyś taki sen, że nagle w jakiś sposób wraca się do Polski i nie można się wydostać. Wielu, którzy opuszczali Polskę, tak miało. Teraz tak się już tego nie przeżywa. ECH: Czy Polacy są teraz bardziej zorganizowani w Berlinie, bo w Twoich opowieściach przewija się motyw, że to jest bardzo zatomizowana społeczność. LO: Teraz nie ma powodu, by się organizować w stowarzyszenia w takim sensie, jak kiedyś. Ludzie przyjeżdżają, pracują, żyją normalnie, jak inni ludzie. Berlin jest specyficzny, jest inny niż Niemcy. Berlin to nie Niemcy. Coś w tym jest! Nie wiem, po prostu nie wiem. ECH: Teraz jesteś w Anglii. LO: Nie jestem w Anglii. Ja nie wiem, gdzie jestem. Ja spakowałem się, nie znając dobrze języka, wybrałem na mapie miasto i zacząłem żyć, byłem tam jedną nogą… ECH: To jakiś eksperyment? LO: Tak, to eksperyment. Mam ochotę jeszcze raz emigrować, np. do Ameryki. To jest możliwe, trzeba tylko mieć zawód, więc zdobyłem sobie zawód , który lubię, w którym się jakoś spełniam. Zrobiłem kurs opiekuna osób starszych z demencją, z Alzheimerem. Tak pracowałem w Anglii, to jest praktykowanie humanizmu, to mi odpowiada. Teraz literatura jest mi już trochę odległa. Ja jestem takim pisarzem, który uważa, że trzeba pisać jak najmniej. Pisałem, bo miałem taką potrzebę, to było mi potrzebne. To jest ciężka praca. ECH: To mówi Leszek Oświęcimski, który przyjechał przed laty do Berlina i penetrował wszystkie biblioteki, badając tropy Stanisława Przybyszewskiego. Pisał doskonałe eseje o Przybyszewskim, o jego berlińskich ścieżkach, w ogóle o polskim Berlinie. LO: Próbowałem to robić, z wieloma berlińczykami, chwilowymi mniej lub bardziej. Przybyszewski przebywał w Berlinie 10 lat, potem jeszcze w Monachium. Był ważną postacią w ówczesnym czasie, odegrał wielką rolę. Trochę się zaciera jego ślady, nie wiem dlaczego … ECH: Zapraszamy Państwa do rozmowy, do pytań… LO: Ja nie brałem udziału w takich spotkaniach. Nie czuję za bardzo, że mam coś szczególnego do powiedzenia. Bardziej mnie interesuje Polska, to co się dzieje w Polsce. Myślę, że dzieją się ważne rzeczy, przełomowe według mojej orientacji. Ale moja wiedza jest z drugiej ręki… Głos z sali:. Ale można się dowiedzieć z polskiej prasy, Internetu… LO: Ale to zależy, jaką prasę się czyta…