Wśród wychodźców polskich w Paranie. List z Brazylii. 189.9 KB

Transkrypt

Wśród wychodźców polskich w Paranie. List z Brazylii. 189.9 KB
1
[Druk: „Przewodnik Katolicki”40(1929), s. 518-519.
Niektóre fragmenty tego artykułu zbieżne są z fragmentami rozdziału „Wśród parańskich
gospodarzy” w książce „I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 107-112”.]
Wśród wychodźców polskich w Paranie
List z Brazylii
Wróciłem niedawno z objazdu największej parafii polskiej w Brazylii: CalmonIvahy (czyt. Kalmon-Iwahi). Zabrało mi to około dwóch tygodni czasu. Za to wrażeń
i przygód było bez liku. Żegnany przez gościnnych misjonarzy kalmońskich, udałem się
w drogę. W torbach przybory do Mszy św. i tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Chodzi o to,
by konia nie przemęczać niepotrzebnym ciężarem.
Droga prowadzi grzebieniem gór. Przecudne stąd widoki. Zdala po dolinach witają
nas zagrody kolonistów polskich, otoczone palmami, wiją się wstęgi rzek, huczą
wodospady. Na nieboskłonie błękitnieją szczyty gór Serra da Prata (Góry Srebra).
Wieczorem przyjeżdżam do Terezyny. Mieszka tu w tych stronach kilkadziesiąt rodzin
polskich. Wieść o moim przybyciu rozchodzi się wmig po koloniach. Niosą ją na koniach
posłańcy do odległych chat i pajorów (szop).
Na drugi dzień nabożeństwo. Choć to zwykły dzień - to jednak wszystko odbywa
się uroczyście. Pokropienie, suma, kazanie. I łzy im się cisną do oczu, jako że im
pozdrowienia niosę od polskich sióstr, od polskich braci z za morza.
Po nabożeństwie kilka chrztów i katechizacja dzieci w szkole. Potem objazd koloni.
Towarzyszą mi na koniach sami obywatele terezyńscy. Koloniści maja się dobrze. Robota
to jednak ciężka.
- Tam w kraju - mówi mi jeden z nich - to człek, choć w zimie odpoczął.
Tu zaś harówka bez przestanku. Wracamy wieczorem. Konie parskają przez wydęte
chrapy, jakby coś węszyły w dżungli dziewiczej. Jeźdźcy jednak nie myślą
o niebezpieczeństwie. Myśl ich ulata w ojczyste strony. Wiatr zaś niesie daleko słowa
pieśni ojczystej: Góralu, czy ci nie żal - góralu, wróć się do hal...
I tak było przez trzy dni. Przyjechali po mnie z Hervalsinho (czyt. Herwalzynjo) Józef Kropernicki i Antoni Wieprz. Mam zaraz jechać z nimi. Siodłamy konie i w drogę.
Puszczamy się wpław przez ogromną rzekę Ivahy (czyt. Iwahi). Mostów tu bowiem
nie znają. Przeprawa to trudna, a czasem bardzo niebezpieczna. Dzięki Bogu dostajemy
się szczęśliwie na drugi brzeg.
2
Jedziemy wąską ścieżyną przez dziewiczy las. Wszędzie gęste zarośla trzciny.
Nie można, przeto dojrzeć nawet na krok. Ponad tym gąszczem wznoszą się palmy,
imbuje, peroby i drzewa najrozmaitszych, nieznanych mi gatunków. Wyżej jeszcze
rozpościerają swe baldachimy ogromne pinjory.
Gdy się skończy bór, rozpoczyna się step. Wówczas widać oryginalne szczyty
Trombudo. Trombudinho (czyt. Trombudinjo). Podobne do głów cukru towarzyszą nam
przez całą drogę. Raz po raz przystajemy, by napoić konie w potoku. Ale zaraz dalej
po stromej ścieżynie górskiej, to znowu w przepastne wądoły śliską serpentyną
(drogą, wiodącą zakosami).
Wieczorem stajemy na miejscu. Zamieszkuję u p. Józefa Kropernickiego, kolonisty
i nauczyciela w jednej osobie. Ludziska się schodzą by usłyszeć wieści z kraju. Gwarzymy
sobie do późnego wieczora.
Nazajutrz suma, kazanie, chrzty - jak zwykle. Potem odwiedziny. Jedziemy całą
drużyną, raz po raz wstępując do chat. Ludzie gościnni bardzo. Cieszą się na widok
księdza. Ostatni raz odwiedził ich duszpasterz przed 4 miesiącami. Maja tu ziemi sporo.
Przynajmniej 200 morgów, niektórzy zaś, jak wdowa Krasowska, mają i 15.000. [s. 594]
Jeno tanio tu wszystko. Mendel jaj kosztuje 30 groszy, kilo miodu 60 groszy,
kilo mięsa 90 groszy na pieniądze polskie. 200 km od kolei, to wielka przeszkoda
dla handlu. Przeto zabierają się koloniści do tuczenia świń. Hodują ich tysiące, pasąc
obficie kukurydzą. Potem je pędzą owe 200 km do Ponta Grossy na dworzec.
Po czterech dniach pobytu żegnam sympatyczne Hervalsinho i jego poczciwych
mieszkańców. Towarzyszą mi długo jeszcze. Żegnamy się czule. Jeden z nich, Kanarek
z pod Inowrocławia, zsiada z konia i klęka. Rozpłakał się biedaczysko:
- Niech ojciec mi pobłogosławią i... niech pozdrowią Polskę!
I znowu dziewiczy las. Wrzaskliwe papugi sejmikują w koronach drzew.
Dziwaczne ptaki o lśniących piórach przelatują nad nami. Ciekawe małpki przypatrują się
nam, uwijając się zwinnie koło odwiecznych konarów. Trzeba schodzić z konia,
bo przedrzeć się trudno. Tysiące kolców ranią ręce i głowę. Uciążliwa to droga.
Dojeżdżamy znowu do rzeki Ivahy. Prąd tu silny. Przeto ostrzega mnie mój
towarzysz Bukała. - Niech ksiądz dobrze ściągnie konia. Ostrogami ranie, swego rumaka
i w imię Boże w rwący nurt... Poszło dobrze. Mogłoby być inaczej. W tych dniach, w tym
samym miejscu, utopił się kolonista Robak z Hervalsinhho.
3
Zajeżdżamy do Apukarany. Owe 40 km drogi przebyliśmy w ciągu 5 godzin. Ale
też jestem zmęczony! Nazajutrz rano do chorego. Kolonista Litwin jest umierający.
Najprzód wozem, potem pieszo, później boso przez strumyk. Odprawiam w domu chorego
Mszę św. Podaję mu Najświętszy Sakrament. W oczach umierającego błyszczy łza.
- Że też Pan Bóg nie zapomniał o mnie w tej ostatniej chwili... - wykrztusił ledwie
już słyszalnym głosem.
I dalej, dalej jeszcze. Do Candido de Abreu 55 km. Tam są ostatnie kolonie polskie.
A trzeba jechać, bo orędowali przez posłańca. Jedziemy na ślicznych koniach przez bory
dziewicze, zamieszkałe przez półdzikie plemienia Indian. Przeprawiamy się przez rzeki,
potoki górskie. Wreszcie docieramy do celu. Tu znowu nabożeństwa, odwiedziny,
pogawędki przy ognisku. I jeszcze dalej. Fazenda Po Aranhenguet to ostatni punkt
zamieszkały w tych stronach. Osiadł tu przed 7 laty hrabia francuski De Lagniche. Kupił
25 tyś. morgów za 50 tyś. złotych. Jadę więc, żeby i tam odprawie Mszę świętą.
Po różnych trudach i przygodach wróciłem do Calmon-Ivahy. Wróciłem obdarty
i zmęczony. W sercu jednak była radość i zadowolenie. Wszak Chrystus powiedział:
Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, mnieście uczynili.
X. Posadzy [s. 595]