Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przełożyła
Ewa Dorota Malinowska-Grupińska
Tytuł oryginału
The Bridges of madison County
Copyright © 1992 by Robert James Weller
By arrangement with the Proprietor
All rights reserved
Projekt okładki
Anna Pol
Zdjęcie na okładce
© Agencja BE&W
Redaktor prowadzący
Anna Czech
Redakcja
Anna Sidorek
Korekta
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-084-4
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
Początek
Są pieśni, które wznoszą się znad błękitnej trawy,
z kurzu tysięcy polnych dróg. Ta jest jedną z nich. Było
późne jesienne popołudnie 1989 roku. Siedziałem przy
biurku i patrzyłem w migoczący punkcik na ekranie
komputera. Nagle zadzwonił telefon.
Po drugiej stronie linii znajdował się człowiek nazwiskiem Michael Johnson pochodzący z Iowa. Obecnie mieszkaniec Florydy. Przyjaciel z rodzinnego stanu
przysłał mu jedną z moich książek. Michael i jego siostra Carolyn przeczytali ją. A teraz chcieliby opowiedzieć pewną historię, która ich zdaniem może mnie zainteresować. Michael nie zdradził żadnych szczegółów,
nie chciał powiedzieć nic o samej historii, gotów był
jednak z Carolyn przyjechać do Iowa i porozmawiać
ze mną.
Zaintrygowało mnie bardzo, że byli zdecydowani
przebyć taki szmat drogi dla jakiejś tam opowieści, chociaż samą propozycję przyjąłem ze sceptycyzmem. Ale
oczywiście zgodziłem się na spotkanie z nimi w tydzień
później, w Des Moines.
5
W Świątecznej Gospodzie koło lotniska przywitaliśmy się i przedstawiliśmy sobie. Skrępowanie ustępowało powoli. Usiedliśmy przy stole, ja po jednej stronie,
oni po drugiej, na dworze zapadał zmierzch, prószył
śnieg.
Wymusili na mnie obietnicę: jeśli nie zdecyduję się
opisać tej historii, nigdy nie ujawnię ani tego, co wydarzyło się w Madison County w roku 1965, ani niczego,
co w związku z tym działo się potem przez kolejne dwadzieścia cztery lata. W porządku, to brzmiało całkiem
rozsądnie. Ostatecznie była to ich opowieść, nie moja.
Potem słuchałem. Słuchałem uważnie i zadawałem
wiele pytań. A oni opowiadali. Mówili i mówili. Carolyn
nie kryła łez, Michael jakoś się trzymał, ale z trudem.
Pokazali mi dokumenty, wycinki z gazet i strony dziennika zapisane przez ich matkę, Francescę.
Kelnerka przychodziła i odchodziła. Zamawialiśmy
kolejne kawy. W czasie gdy oni mówili, przed moimi
oczami pojawiały się obrazy. Najpierw zawsze muszą
być obrazy, dopiero później przychodzą słowa. I usłyszałem słowa, ujrzałem je zapisane na kartkach. Jakoś
tuż po północy zgodziłem się opisać tę historię. A przynajmniej spróbować opisać.
Decyzja, żeby podać to, co wiedzieli, do wiadomości
publicznej, nie była dla nich łatwa. Chodziło przecież
o ich matkę, a w pewien sposób także o ojca. Michael
i Carolyn zdawali sobie sprawę, że ogłoszenie tej historii pociągnie za sobą plotki, które mogą rzucić cień
na pamięć Richarda i Franceski Johnsonów.
Jednak oboje czuli, że w świecie, gdzie wszelkie osobiste związki uległy destrukcji, a miłość stała się sprawą
6
umowy, ich niezwykła historia warta jest opowiedzenia.
Uwierzyłem im wtedy, a teraz jeszcze mocniej jestem
przekonany, że mieli rację.
Badając tę sprawę i pisząc książkę, trzykrotnie jeszcze prosiłem ich o spotkanie. Za każdym razem bez
słowa sprzeciwu przyjeżdżali do Iowa. Tak bardzo pragnęli, żeby wydarzenia zostały opowiedziane wiernie!
Trochę rozmawialiśmy, a potem nieśpiesznie jeździliśmy
drogami hrabstwa Madison, a oni pokazywali mi miejsca, które odegrały ważką rolę w tej opowieści.
Historia, tak jak ją tutaj spisuję, oparta jest – poza
relacją Michaela i Carolyn – na dzienniku Franceski
Johnson, informacjach, które zdobyłem, poszukując
bardzo dyskretnie materiałów na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza w Seattle i Bellingham, a także, oczywiście, w hrabstwie Madison,
wiadomościach z fotoreportażu Roberta Kincaida oraz
tych, których udzielili mi współpracujący z nim dziennikarze. Podzielili się ze mną swoją wiedzą również specjaliści od sprzętu fotograficznego. Ponadto spędziłem
długie godziny na owocnych rozmowach ze starszymi
ludźmi w Barnesville, którzy pamiętali Kincaida z jego
chłopięcych lat.
W zrekonstruowanie tej historii włożono zatem wiele wysiłku, luki jednak pozostały. Zaprawiłem ją szczyptą własnej wyobraźni, ale dopiero wtedy, kiedy poznałem już na tyle Francescę Johnson i Roberta Kincaida,
że mogłem zaufać własnym sądom. Wierzę święcie, że
bardzo zbliżyłem się do tego, co zaszło naprawdę.
Najbardziej brakowało mi szczegółów podróży
Kincaida przez północne stany Ameryki. Wiemy, że
7
przedsięwziął taką wyprawę, ponieważ opublikował
z niej fotografie, no i w redakcji pisma pozostały jeszcze jego odręczne notatki; wspomina o tym również
Francesca Johnson w swoim dzienniku. Używając tego
wszystkiego jako przewodnika, przebyłem tę samą drogę, która powiodła go od Bellingham do Madison Coun­
ty w sierpniu 1965 roku. Kiedy zbliżałem się do kresu
mej podróży, czułem, że w jakimś stopniu stałem się
Robertem Kincaidem.
Przy tym największym wyzwaniem podczas tych poszukiwań i później, gdy już pisałem, było dla mnie samo
odkrywanie osobowości Kincaida. Okazał się postacią
trudno uchwytną. Chwilami wydawał się zupełnie zwyczajny. Kiedy indziej zaś wręcz nieziemski, można by
rzec – eteryczny. W pracy był profesjonalistą w każdym
calu. A jednak postrzegał samego siebie jako szczególny
gatunek zwierzęcia płci męskiej, który staje się jakby
przestarzały w coraz bardziej zorganizowanym świecie.
Użył kiedyś sformułowania „okrutny lament”, mówiąc
o swej reakcji na upływający czas. A Francesca Johnson scharakteryzowała go jako żyjącego „w dziwnych,
nawiedzonych obszarach, odległych od miejsc, gdzie
obowiązuje darwinowska logika”.
Jeszcze dwa intrygujące pytania pozostają bez odpowiedzi. Po pierwsze, nie byliśmy w stanie ustalić, co się
stało z archiwum fotograficznym Kincaida. Ze względu
na charakter jego pracy powinny zostać po nim tysiące,
może nawet setki tysięcy zdjęć. Nigdy ich nie odnaleziono. Możemy tylko domniemywać – opierając się na tym,
jak widział samego siebie i swoje miejsce w świecie – że
zniszczył je tuż przed śmiercią.
8
Drugie pytanie wiąże się z jego życiem w latach
1975–1982. Informacje na ten temat są bardzo skąpe.
Przez kilkanaście lat zarabiał na swe skromne potrzeby,
wykonując portrety, najpierw w Seattle, a potem w okolicach Puget Sound. Poza tym nie wiemy prawie nic.
Jedyną ciekawostką jest, że wszystkie wysyłane do niego przez ubezpieczenia społeczne czy związek kombatantów listy wracały z jego odręczną notatką „Odesłać
do nadawcy”.
Praca nad tą książką zmieniła moje spojrzenie na
świat i mój sposób myślenia. Ale przede wszystkim
pozbyłem się pewnej dozy cynizmu w sprawach dotyczących stosunków między ludźmi. Poznając Francescę
Johnson i Roberta Kincaida, odkrywałem, że relacje takie bywają znacznie głębsze, niż dotychczas przypuszczałem. Być może i wy doświadczycie tego samego,
czytając tę książkę.
Nie będzie to proste. W coraz bardziej brutalnym
świecie możemy egzystować tylko, budując własny pancerz, pod którym skrywamy wrażliwość. Nie jestem pewien, gdzie kończy się wielka namiętność, a zaczyna
rzewna ckliwość, ale ponieważ nauczyliśmy się wyśmiewać tę drugą, a etykietkę sentymentalizmu przyczepiać
prawdziwym i silnym uczuciom, trudno będzie nam
wejść do królestwa delikatności, w którym rozgrywa się
historia Franceski Johnson i Roberta Kincaida. Wiem,
że sam musiałem pokonać w sobie tę skłonność, kiedy
zacząłem pisać.
Jednakże jeśli podejdziecie do opisanej na dalszych stronach historii ze świadomym zawieszeniem
niewiary, żeby użyć słów Coleridge’a, z pewnością
9
doświadczycie tego samego co ja. W tym obszarze
serca, którego nie dotknęła obojętność, możecie nawet odnaleźć, tak jak Francesca Johnson, miejsce, by
zatańczyć raz jeszcze.
Lato 1991
CO SIĘ
WYDARZYŁO
W MADISON
COUNTY
Robert Kincaid
Rano 8 sierpnia 1965 roku Robert Kincaid zamknął
drzwi swego niewielkiego, dwupokojowego mieszkania
na trzecim piętrze huczącego niczym ul domu w Belling­
ham, w stanie Waszyngton. Zszedł na dół drewnianymi schodami, niosąc przewieszony przez ramię plecak
ze sprzętem fotograficznym, a w ręce torbę. Minął hol
i znalazł się na niewielkim podwórku, gdzie na parkingu
dla lokatorów stała jego furgonetka marki Chevrolet.
W samochodzie leżał już jeden średniej wielkości
plecak, lodówka podróżna, dwa statywy, kilka kartonów cameli, termos i torba z owocami, a z tyłu gitara
w pokrowcu. Kincaid umieścił plecaki na siedzeniu,
a lodówkę i statywy na podłodze. Wdrapał się na tył
samochodu, wetknął gitarę i torbę w sam kąt, zabezpieczając je kołem zapasowym, a wszystko związał sznurem. W wolne miejsca wepchnął czarny brezent.
Wreszcie usiadł za kierownicą i zapalił papierosa,
sprawdzając w myślach, czy zabrał, co należy: dwieście rolek różnego typu filmów, przeważnie o niskiej
czułości kodachrom, statyw, podręczną lodówkę, trzy
13
aparaty i pięć obiektywów, parę dżinsów i spodnie khaki
na zmianę, kilka koszul oraz starą ukochaną kamizelkę
z wieloma kieszeniami, która od lat służyła mu wiernie
w wyprawach fotograficznych. Dobra. Jeśli poza tym
czegoś zapomniał, zawsze może dokupić po drodze.
Kincaid miał na sobie sprane lewisy i znoszone buty z cholewkami, koszulę khaki, od której odcinały się
pomarańczowe szelki. Do szerokiego skórzanego paska
przypiął szwajcarski scyzoryk, jeszcze w oryginalnej pochwie.
Spojrzał na zegarek, który wskazywał ósmą siedemnaście. Silnik zaskoczył za drugim przekręceniem
startera. Kincaid cofnął samochód, wrzucił drugi bieg
i ruszył powoli rozsłonecznioną aleją. Przejechał ulicami Bellingham, kierując się na południe międzystanową
numer 11, potem kilka mil wzdłuż wybrzeża, a wreszcie
ruszył na wschód autostradą, która doprowadziła go do
szosy numer 20.
I tak jadąc pod słońce, rozpoczął długą, krętą drogę przez Góry Kaskadowe. Lubił te okolice, a nic go
nie goniło, więc od czasu do czasu zatrzymywał się,
notował uwagi na temat interesujących wypraw, które
mógłby podjąć w przyszłości, albo robił coś, co nazywał
„zdjęciami ku pamięci”. Dzięki nim przypomni sobie
kiedyś miejsca, do których będzie mógł powrócić, by
się im uważniej przyjrzeć. Już późnym popołudniem
dojechał do Spokane i skręcił na szosę międzystanową
numer 2. Nią przez północne stany zamierzał dotrzeć
aż do Duluth w Minnesocie.
Po raz tysięczny żałował, że nie ma psa, na przykład golden retrievera, który dotrzymywałby mu towa14
rzystwa zarówno w takich wyprawach, jak i w domu.
Ale tak często wyjeżdżał, również za ocean, że to nie
byłoby w porządku wobec zwierzaka. Jednak myśl
wciąż wracała. Za kilka lat będzie już za stary, by się
tak włóczyć.
–Wtedy wezmę sobie psa – oświadczył iglastej zieleni migającej za oknami.
Zawsze kiedy podróżował, wpadał w rozmowny nastrój. Do tego też pies by się przydał. Robert Kincaid
był człowiekiem samotnym, tak samotnym, jak to tylko
możliwe: jedynak, oboje rodzice już nie żyli, z dalszymi
krewnymi stracił kontakt, a bliskich przyjaciół nie miał.
Wiedział, jak nazywa się właściciel sklepiku spożywczego na rogu ulicy, przy której mieszkał, oraz szef
sklepu fotograficznego, gdzie zaopatrywał się w materiały. No i jeszcze utrzymywał dość oficjalne zawodowe
kontakty z kilkoma redaktorami pism, dla których robił
zdjęcia. Poza tym nikogo właściwie dobrze nie znał.
Cyganie z trudem zaprzyjaźniają się z innymi ludźmi,
a on miał duszę Cygana.
Pomyślał o Marian. Odeszła od niego dziewięć lat
temu, po pięciu latach małżeństwa. Skoro on miał teraz
pięćdziesiąt dwa lata, ona musiała już dobiegać czterdziestki. Marian marzyła, że zostanie piosenkarką muzyki country. Znała wszystkie ballady Weaverów i śpiewała je całkiem ładnie po lokalach Seattle. W tamtych
czasach, o ile tylko był w domu, woził ją na występy,
a potem siedział jeszcze chwilę na sali, gdy śpiewała.
Jego długie nieobecności – niekiedy dwu- lub trzymiesięczne – nie posłużyły ich małżeństwu. Zdawał
sobie z tego sprawę. Kiedy decydowali się na ślub,
15
wiedziała, jak wygląda jego praca, ale wydawało im się,
że jakoś sobie z tym poradzą. Nie udało się. Po powrocie z Islandii już jej nie zastał. Czekała na niego tylko
kartka: „Robercie, nie ma sensu ciągnąć tego dłużej.
Zostawiam ci gitarę. Pozostańmy w kontakcie”.
Nie zobaczył jej więcej. Ona się nie odezwała, a kiedy rok później nadeszły papiery rozwodowe, prosiła go
tylko o wolność, nic ponadto. Podpisał je, a następnego
dnia złapał samolot do Australii.
Na nocleg zatrzymał się w Kalispell w Montanie,
bardzo późnym wieczorem. Przytulna Gospoda wyglądała na niezbyt drogą i taka właśnie była. Zaniósł rzeczy do pokoju wyposażonego w stojące lampki, jedną
z przepaloną żarówką. Leżał na łóżku, czytał Zielone
wzgórza Afryki i pił piwo. Czuł zapach papierni w Kalispell. Rano przez czterdzieści minut biegał, zrobił
pięćdziesiąt pompek, a na koniec ćwiczył mięśnie rąk,
używając zamiast ciężarków aparatów fotograficznych.
Minąwszy górzystą Montanę, skierował się do Dakoty
Północnej, której płaski, monotonny krajobraz wydał mu
się równie fascynujący, jak góry czy morze. Miejsce to
miało jakąś surową urodę. Zatrzymywał się kilka razy,
wyciągał statyw i robił czarno-białe zdjęcia starych budynków farmerskich. Okolica przemawiała do jego charakteru minimalisty. Rezerwaty Indian wywołują uczucie
przygnębienia z powodów dla wszystkich oczywistych,
choć staramy się o nich nie myśleć. Co prawda tego typu
zabudowania i w stanie Waszyngton wyglądają tak samo.
Właściwie można je zobaczyć wszędzie w tym kraju.
Rankiem 14 sierpnia, po dwóch godzinach jazdy
od Duluth, skręcił na północny wschód w boczną drogę,
16
która prowadziła do Hibbing i kopalni żelaza. W powietrzu unosił się czerwony pył, a przy drodze stały wielkie
maszyny i pociągi zaprojektowane specjalnie do przewozu rudy na statki w Two Horbors nad Jeziorem Górnym. Spędził popołudnie na łażeniu po Hibbing, ale
miasteczko mu się nie spodobało, chociaż tu właśnie
urodził się Bob Zimmerman-Dylan.
W gruncie rzeczy naprawdę lubił tylko jedną piosenkę
Dylana, Dziewczynę z północy. Potrafił ją nawet zagrać
i zaśpiewać, i teraz, kiedy zostawiał za sobą wielkie czerwone dziury w ziemi, nucił ją pod nosem. Marian pokazała mu, jak akompaniować sobie na gitarze, stosując
kilka podstawowych akordów. „Zostawiła mi więcej niż
ja jej”, powiedział kiedyś podpitemu pilotowi łódek w jakimś barze w dorzeczu Amazonki. I tak było naprawdę.
Rezerwat przyrody koło miasta Superior jest bardzo ładny. Kraina wędrowców. Kiedy Robert był młody,
marzyły mu się dawne czasy; gdyby żył wtedy, mógłby
zostać traperem. Teraz, jadąc wśród łąk, zobaczył trzy
łosie, rudego lisa i całe mnóstwo jeleni. Zatrzymał się
nad jeziorkiem i zrobił kilka zdjęć gałęzi o dziwnym
kształcie, która odbijała się w wodzie. Potem przysiadł
na stopniach furgonetki, pił kawę i palił papierosa, przysłuchując się szumowi wiatru w brzezinie.
Dobrze byłoby mieć kogoś, kobietę, myślał, obserwując dym z papierosa płynący nad wodą. Kiedy człowiek
się starzeje, takie myśli zaczynają przychodzić do głowy.
Ale on zbyt często wyjeżdżał. Drugiej osobie nie byłoby
łatwo. Tego się już nauczył.
17

Podobne dokumenty