Jestem w sobie zakochany

Transkrypt

Jestem w sobie zakochany
Jestem w sobie zakochany ‐ Pana sceniczny bohater, Sandor Vessanyi ze spektaklu Królowa Nocy jest badaczem kobiecej natury. Czego Pan się dowiedział od niego o kobietach? ‐ Poznanie kobiet dla nas, mężczyzn, jest wielkim wyzwaniem, graniczącym z cudem. Biorąc to pod uwagę, razem z Łukaszem Czujem, reżyserem i pomysłodawcą spektaklu Królowa Nocy, dokonaliśmy zabiegu prowokacji: podjęliśmy próbę dotarcia do złożonej natury kobiecej poprzez osobę mężczyzny. W rezultacie powstała postać szczególna i nieokreślona. Bo nie wiadomo czy Sandor żyje w okresie Austro‐Węgier w Budapeszcie, czy może w latach 60. w Paryżu, środkowej Europie, w Krakowie, Poznaniu, czy zupełnie innym miejscu. Ale to bohater na wskroś współczesny. Ma fasadową osobowość, będącą zlepkiem programów telewizyjnych, talk‐showów i cech, które błędnie przypisujemy ludziom popularnym. Jesteśmy nimi zafascynowani, uważamy, że są nadzwyczajni. Tymczasem to jedynie twory menedżerów i specjalistów od kreowania wizerunku. Konglomeraty różnych łatek. Widziałem kiedyś zdjęcie Wiesława Dymnego przebranego w surdut klowna uszyty z kolorowych szmatek, opinający wielki sztuczny brzuch. Współczesny bohater często jest zlepkiem takich śmieci. To energetyczny wamp. Zachwycamy się jego blaskiem. A tak naprawdę to jest jedno wielkie oszustwo. ‐ Dlatego Pana wamp Sandor Vessanyi z piosenki Mischy Spoliansky'ego, którą śpiewano w niemieckich kabaretach w latach 20. ubiegłego stulecia, jest zarazem kobietą i mężczyzną? ‐ Właśnie tak. Jest facetem, który się przechwala, że ma wszystko. I kobietą, która się przechwala, że ma wszystko. Może mieć wąs Hitlera i gorset Róży Luksemburg. Tak się nadyma, że myślimy, iż nie można osiągnąć już nic więcej. A tak naprawdę w środku nie ma nic. To pusta poszewka. ‐ Może pusta, ale za to z jakim głosem! Śpiewa Pan kontratenorem. Ma Pan skalę godną podziwu. ‐ Wiele się nauczyłem od czasu, gdy ćwiczę głos w teatrze muzycznym. Teraz mam do niego dystans. Dawniej zachwycałem się swoim śpiewem... ‐ Zachwycał się Pan sobą? ‐ Kochałem siebie. Byłem jednym z tych ludzi, którzy uważają, że niepotrzebny jest zespół, muzyka, publiczność, bo śpiewa się tylko dla siebie. A ludzie to powinni docenić, umierać przy tym... ‐ Żona też? ‐ Oczywiście. Żona, córka. Wszyscy po kolei. Ale to przeszłość. Dojrzałem dzięki kontaktowi z teatrem, a konkretnie z ludźmi, których tam spotkałem. To przede wszystkim reżyser Wojtek Kościelniak, muzyk Leszek Możdżer, scenograf Jarek Staniek. Teraz uważam, że moje śpiewanie jest tylko częścią sztuki zbudowanej z fabuły, scenografii, muzyki, jest podporządkowane jakiejś idei, całości. ‐ Pana bohater śpiewa głosami wielu gwiazd: Violetty Villas, Björk, Edith Piaf. Ale ich nie parodiuje. Co jest kluczem do tych postaci? ‐ Zamysł opowiadania. Tak dobieram cytaty muzyczne, by pokazać emocje i pustotę Sandora. Na przykład Violetta Villas była kiedyś, podobnie jak ja, zachwycona swoim śpiewem. Rzeczywiście, dysponowała wspaniałym głosem. Kora śpiewała różnie, ale miała w sobie tyle żywiołowości i energii, że paraliżowała nią ludzi. Wykorzystuję cechy, które pozwalają mi stworzyć wiarygodną opowieść o Sandorze. I zgodnie z założeniami reżysera, określam postać, a nie siebie. W tej opowieści nic nie dzieje się przypadkowo. ‐ A Pana życie? Muzyka nie jest w nim przypadkiem. Mimo to nigdy Pan jej nie studiował, ukończył zaś historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czy kiedykolwiek pracował Pan jako historyk? ‐ Miesiąc w szkole podstawowej w ramach studenckich praktyk. Nauczanie innych wymaga całkowitego poświęcenia, to wielka odpowiedzialność. Nie umiem uczyć. Nawet teraz, kiedy ktoś chce mojej rady w kwestii śpiewu, nie potrafię mu pomóc. Wiem jak to robić, ale nie wiem jak tę wiedzę przekazać. Tym bardziej, że sam nie ukończyłem żadnej szkoły wokalnej. Kiedy jako młody człowiek zastanawiałem się nad swoją przyszłością, przyznałem rację ojcu, a pochodzę z dobrej robotniczej rodziny ‐ który uważał, że śpiewać mogę zawsze, jednak najpierw powinienem zbudować jakąś bazę intelektualną, poznać świat, ludzi, zdobyć konkretną wiedzę. I w 1987 roku, kiedy przyjechałem ze Starachowic do Krakowa, zdałem na prawo. ‐ Ale nie został Pan prawnikiem. ‐ Studiowałem przez półtora roku, ale zawaliłem egzamin z prawa rzymskiego. Uciekając przed wojskiem, na rok trafiłem do szkoły pomaturalnej. Gdybym ją ukończył, byłbym pracownikiem socjalnym. Jednak postanowiłem studiować historię. ‐ I nigdy nie pomyślał Pan, żeby podjąć studia muzyczne? ‐ Nie, ale w 1993 roku poszedłem na konsultacje do pewnej pani profesor krakowskiej akademii muzycznej. Doskonale znała się na klasycznym śpiewie. I odradziła mi śpiewanie, mówiąc, żebym sobie nie zawracał tym głowy. Nie posłuchałem jej, ale zarzuciłem pomysł szkolenia głosu. Razem z kolegami Robertem Kasprzyckim, Basią Stępniak‐Wilk i Grzegorzem Halamą tworzyliśmy wtedy kabaret Zielone Szkiełko. Nie mieliśmy ambicji politycznych czy społecznych. Chodziło nam o żart, zabawę. Było śmiesznie, dramatycznie i lirycznie. Lubię taki ton do dziś. Nigdy nie chciałem być przypisany do jednego nurtu, na przykład poezji śpiewanej. To łatwe. Wystarczy włożyć rozciągnięty czarny sweter, przybrać smętną minę i zaśpiewać odpowiednio dramatyczny repertuar. Ale przecież od tego Pan właśnie zaczynał. W 1990 roku wystąpił Pan na Zamkowych Spotkaniach z Poezją w Olsztynie. ‐ Szybko mnie znudziło robienie z siebie pieśniarza z bólem wypisanym na twarzy.. Rock był weselszy? Przez cztery lata był Pan potem wokalistą rockowych zespołów Moonwalker i Obcy. ‐ To z kolei zaczęło mnie wkurzać. Bo ile można śpiewać, że się walczy z wszechświatem, mając rodzinę i ustabilizowane życie?! Na scenie liczy się wiarygodność. Nie mam pretensji do bycia wokalistą rockandrollowym, tancerzem czy aktorem. Choć przecież w musicalach Jesus Christ Superstar w Teatrze Rozrywki w Chorzowie czy Gorączka w Teatrze Muzycznym we Wrocławiu wszystko to robię. Nie chcę, żeby zamykano mnie w jakichś ramach. O Sandorze Vassanyi opowiadam różnymi środkami wyrazu. Jest tam ballada, rock, pastisz. Nie mam też zamiaru omijać estrady, chcę próbować wszystkiego. Mam już pomysł na nową płytę i spektakl. ‐ Czy zamierza Pan zaprezentować tam męski punkt widzenia? ‐ Nie, męskie widzenie pokażę w recitalu Ja wódkę za wódką..... Śpiewam tam największe hity kompozytorów Piwnicy Pod Baranami, znane głównie z wykonań Ewy Demarczyk, tyle że w oryginale. Bo teksty pierwotnie były pisane dla facetów albo przez facetów: Tuwima, Baczyńskiego, Dymnego. ‐ A może byśmy tak najmilsza wpadli na dzień do Tomaszowa? Jaka jest różnica między męskim a kobiecym punktem widzenia? ‐ Na scenie jest podobnie jak w życiu. Kobieta oddaje się temu, co robi całkowicie, bez dystansu. Jeśli śpiewa, to całą sobą. Mężczyzna jest oszczędny w emocjach, chłodny. Kiedy występuję, staram się trzymać emocje w ryzach, nie pokazać wszystkiego co umiem, nie sprzedać się. Wolę zostawić coś na potem, czym będę mógł w przyszłości widza zaskoczyć. Takie wyrachowanie uważam za artystyczną konieczność. To jak zawór bezpieczeństwa. Nie oszukuję widza, ale daję mu do zrozumienia, że na następnym koncercie otrzyma jeszcze więcej. A kobiety? Kiedy są zdeterminowane, idą na całość. Potrafią być zimne i stanowcze. Są najlepszymi terrorystkami, zabójczyniami. Nigdy nie zawahają się przed naciśnięciem spustu. Terrorystka Ulrika Meinhoff strzelała od razu, nie rozglądając się, nie analizując faktów. Ale z drugiej strony emocjonalność, która gubi je na scenie, w życiu prywatnym jest cudowna i rozbrajająca. Całkowite odkrycie się kobiety i oddanie sprawia, że nie potrafię być fałszywy. Uwielbiam kobiety, które potrafią zaangażować się bez reszty w jakąś sprawę. Są jak Rosjanie. Jeśli Rosjanin kogoś pokocha, bez względu na to, co ten ktoś mu zrobi, będzie go kochał dalej. I to nie jest kwestia egzaltacji czy naiwności, ale pokładów zaufania do innych. I nawet, kiedy spotka się ze zdradą czy znajdzie w sytuacji konfliktu, dalej będzie wierny uczuciom. Taki romantyzm strasznie mnie pociąga. ‐ Pewien profesor anatomii, którego przytacza Władysław Kopaliński w Słowniku przypomnień, rozróżnia "tylko 14 typów kobiet: młode, cudowne z każdego punktu widzenia i 12 najsłynniejszych kobiet w dziejach". Co Pan na to? ‐ Tylko 14? Nie zgadzam się. I jedynie 12 najsłynniejszych w dziejach? To zdecydowanie za mało. Moje doświadczenia z kobietami są inne. Cenię je za cudowność uczuć, ale w życiu codziennym traktuję po partnersku. Obserwuję teraz proces zacierania się różnic między płciami. Podobnie się zachowujemy, ubieramy. Ja często kupuję sobie damskie spodnie czy swetry. I mój Sandor jest istotą dwupłciową. ‐ No właśnie. Kiedy zobaczyłam Pana w tej roli dwa lata temu na scenie krakowskiego Teatru Ludowego w Opowieściach Jedenastu Katów, nie wiedziałam z kim mam do czynienia. Śpiewał Pan kontratenorem, występował w kobiecym przebraniu, na szpilkach z makijażem na twarzy i w peruce na głowie. Pomyślałam: transwestyta. ‐ To była prowokacja. Razem z reżyserem Czujem chcieliśmy, by widzowie rozejrzeli się dookoła. Zobaczyli, czy wokół nich nie ma takich ludzi jak mój bohater, czy nie żyją w wykrzywionej rzeczywistości. A jeśli tak, to może dlatego, że ktoś celowo stworzył taki Matrix? I od nas zależy, jak będziemy w nim funkcjonować. Przecież ubieramy się i zachowujemy zgodnie z tym, czego od nas oczekują inni. Proszę zobaczyć, jesteśmy w modnym klubie, w którym wszyscy są podobnie ubrani. I my też. Sceniczna prowokacja powinna dać ludziom do myślenia, że świat może być różny. I że tę odmienność trzeba akceptować. Jeśli przyjrzymy się opowieści o Sandorze, dostrzeżemy w niej naszych znajomych. ‐ Pana też? ‐ W jakiejś części też, w uczciwości Sandora. Ale na co dzień jestem normalnym skromnym facetem, takim, który chwilami wchodzi w świat sztuki, ale rozgranicza scenę od życia. Nie wierzę tym, którzy dramatycznie rozrywają na scenie podkoszulki, a potem idą do banku sprawdzić stan konta. Ja w teatrze odgrywam jakąś postać i chcę być wiarygodny, dzięki profesjonalizmowi. A nieszczęście tylko czasami odgrywam. ‐ A szczęście? Co je Panu przynosi? ‐ Las, wędrówka po nim. Jedziemy z żoną na Suwalszczyznę, biorę naszą pięcioletnią Zuzię na plecy i wędrujemy po 20‐25 kilometrów dziennie. Nic tego nie zastąpi. ‐ Czy córka widziała Pan w przebraniu kobiecym? ‐ Nie, ale widziała mnie w kostiumie Puka we Śnie nocy letniej na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni. Miałem na biodrach skórzaną przepaskę i byłem pomalowany czarną pastą. Powiedziała: „Idź się umyj! Nie pokazuj mi się tak!” ‐ A jak żona zareagowała na Pana kobiece przebranie? ‐ W Opowieściach Jedenastu Katów wyłaniałem się spod sceny na wielkim torcie. Rosłem do góry razem z nim. Najpierw 18‐centymetrowa peruka, potem ja i moje nogi na 15‐centymetrowych koturnach. Tym sposobem miałem ze trzy metry. Po spektaklu żona podeszła do mnie i ironicznie zapytała: „Czy może masz jeszcze jakiś nowy pomysł?” Ale reżyserzy lubią ze mną pracować, ponieważ dla sztuki gotów jestem na wszystko. Kiedy Wojtek Kościelniak powiedział, że do Kombinatu, spektaklu o Republice i Grzegorzu Ciechowskim, trzeba ogolić głowę, zrobiłem to natychmiast. ‐ A co jest Pana największym muzycznym marzeniem? ‐ Zagranie w musicalu Tommy. Byłby to w Polsce przebój na miarę Metra. Świetna muzyka, współczesny temat, zagubienie się we współczesności Matrixa. Oglądałem to kilka razy. ‐ Kto jest Pana mistrzem? ‐ Prince. Dla niego nie ma żadnych barier. Ani muzycznych, ani scenicznych. Potrafi zagrać, co chce. ‐ Jak Pana żona, sędzina, znosi Pana wyjazdy? Czy nigdy nie powiedziała: dosyć tego, weź się wreszcie za jakąś porządną robotę... ‐ Nigdy, choć jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat, ale znamy się znacznie dłużej. Przeciwnie. To ja po przyjściu na świat dziecka postanowiłem się "ustatkować" i podjąłem pracę w firmie reklamowej. Żona wtedy powiedziała: „Czy wiesz, że zaniedbujesz to, co jest twoją pasją i jedyną drogą?” I to ona mnie zmobilizowała do powrotu do muzyki. Jestem jej za to wdzięczny. Najgorzej było, gdy wyjeżdżałem na długie, nawet półroczne realizacje sztuk. Teraz staram się jak najwięcej przebywać z rodziną. Wybieram. Gram tylko w teatrach, gdzie nie przychodzi przypadkowa publiczność. Mam dużo planów i żona pomaga mi je realizować. Jesienią chcę nagrać drugą płytę z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza. ‐ Czy wyobraża Pan siebie za 20 lat? ‐ Kiedyś zastanawiałem się, co będę robił w wieku 33 lat. Mam teraz 36, a moje życie jest zupełnie inne. Wolę więc nie myśleć o przyszłości. Nie jestem przywiązany do miejsca. Mogę mieszkać wszędzie. Istotni są dla mnie ludzie, z którymi mogę robić coś ciekawego. ‐ Na przykład zaśpiewać w duecie. Z kim najchętniej? ‐ Na przykład ze Stanisławem Soyką, Edytą Geppert i Edytą Górniak, którą uważam za najlepszą polską wokalistkę. Ale wtedy chciałbym jej narzucić formę piosenki. Zamienić nasze partie wokalne. ‐ Podkreśla Pan swoją długą drogę do teatru muzycznego. Ale to sztuka zbiorowa, tam ważni są wszyscy. Mimo Pana zapewnień o podporządkowaniu się idei teatru, pozostał Pan indywidualistą. I wciąż będzie Pan wychodził przed orkiestrę. Jak Pan chce pogodzić tę sprzeczność? ‐ To prawda, chcę być indywidualistą. I nadal w wielu sytuacjach jestem w sobie zakochany. Czerpię z tego siłę, bo wiem na ile mnie stać. Ale z drugiej strony mam świadomość, że ta miłość musi być poparta trzeźwym spojrzeniem na siebie. I jako człowieka, i jako artystę. Więc staram się nie traktować swojej osoby aż tak bardzo serio. Warto się czasami z siebie pośmiać. Ja przynajmniej dobrze na tym wychodzę. źródło: Twój Styl 2004 rozmawiała Aleksandra Szarłat 

Podobne dokumenty