Akunin-Borisowa Pory roku - Kraków Miasto Literatury

Transkrypt

Akunin-Borisowa Pory roku - Kraków Miasto Literatury
Anna Borisowa
PORY ROKU
tłumaczenie Katarzyna Maria Janowska
Kraków 2013
2
Kraków jest prawdziwą potęgą wydawniczą. Działa tu ponad 100 wydawców
publikujących dosłownie wszystko: od literatury sensacyjnej po wiersze noblistó w, od
romansu po podręczniki akademickie, od biografii po fantastykę. Publikacje krakowskich
oficyn odnoszą sukcesy na krajowym rynku wydawniczym, otrzymują najważniejsze
nagrody literackie, ale przede wszystkim stanowią znakomitą ofertę dla czytelnika, który
w bogactwie tytułów i gatunków zawsze znajdzie coś dla siebie.
Dlatego wspólnie z krakowskimi wydawcami proponujemy Ci blisko 70 tekstów, jakie
warto przeczytać tego lata. Wśród nich z pewnością znajdziesz opowieść idealną dla
siebie. A jeśli po przeczytaniu darmowego fragmentu książki nie będziesz w stanie się już
od niej oderwać, z łatwością możesz nabyć e-booka klikając w link na końcu
zeskanowanego fragmentu. Możesz też udać się do jednej z poniższych krakowskich
księgarń, gdzie pokazując pobrany fragment e-booka skorzystasz z 10-procentowego
rabatu na zakup tradycyjnej wersji książki:
• Księgarnia Bona przy ulicy Kanoniczej 11
• Księgarnia Matras przy Rynku Głównym 23 i w Galerii Kazimierz
• Księgarnia Młoda w Kamienicy Szołayskich przy Placu Szczepańskim 9
• Księgarnia Muza przy ul. Królewskiej 47
• Księgarnia Pod Globusem przy ul. Długiej 1
Wirtualna Biblioteka Wydawców to część programu Kraków Miasto Literatury.
Akcję organizuje Krakowskie Biuro Festiwalowe. Partnerami akcji są: Instytut Książki
oraz wydawnictwa i oganizacje: a5, Austeria, Bona, Dodo Editor, Fundacja Przestrzeń
Kobiet, Insignis Media, Karakter, Koobe, Sine Qua Non, Skrzat, Stowarzyszenie Pisarzy
Polskich, WAM, Wydawnictwo Literackie, Wydawnictwo Otwarte, Znak, Znak
Literanova, Znak Emotikon.
3
Projekt dofinansowany jest ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego
z programu Promocja Czytelnictwa.
Więcej informacji na stronie: www.miastoliteratury.pl
4
Wiosna
Wiera
– „Poryroku”? – Chłopak siedzący w kasie powtórzył nazwę jako jedno słowo,
zakcentem na ostatniej sylabie. – C’est pas loin. Vouz allez tout droit. Puis vous tournez
légerement a gauche, et apres c’est affi che´... De rien*. Powiedział też (Wiera ze
swoim kulejącym francuskim dopiero po chwili zrozumiała, co znaczy refl et de soleil):
– Jednak są piękne kobiety na świecie. Ależ pani ma uśmiech. Jak słoneczny zajączek.
Pewnie nigdy nie nachodzą pani smutne myśli.
– Nigdy, przenigdy – roześmiała się Wiera, przysłuchując się wewnętrznemu tykaniu.
Francuzów nie bez przyczyny uważa się za mistrzów świata w prawieniu komplementów.
Przecież wcale jej nie podrywa. To nie miałoby sensu. Ona zaraz wsiądzie do
samochodu, odjedzie i więcej się nie spotkają. Po prostu wprawił ją w dobry nastrój.
Bezinteresownie. Tykanie było ciche, rytmiczne. Wystarczy założyć słuchawki, włączyć
muzykę i nie będzie go słychać. Nie ma się czym niepokoić.Wszystkiemu winne lot
i perspektywa jazdy samochodem.
(...)
Bierzin kupił dla niej drogiego dżipa. Co prawda, nie konkretnie dla niej, tylko dla
fundacji. Ale wyłącznie do jej użytku. Kiedy Wiera usłyszała, ile kosztował, przeraziła
się. Napadła na niego: „Po co! Przecież to wstyd jeździć po domach starców takim
luksusowym samochodem!”. Odparł: „Nie luksusowym, tylko dobrym. Przecież nie daję
ci porsche cayenne”. Zaczęła wyliczać na palcach: „Za te pieniądze można by całą stację
transformatorową w Ładiejkinie postawić i jeszcze elektrykę wymienić! Albo
wyremontować ryżewski internat! Okna im prawie wypadają, sufi ty się sypią!”. Bierzin
przerwał jej: „To moje pieniądze i mogę je wydawać, na co chcę. Kupić rzęcha, który
przez fatalne drogi rozpadnie się po roku, to czysty masochizm. A twoja bryczka
i dwieście, i trzysta tysięcy na liczniku nabije”. I pewnie znowu miał rację.
Na lotnisku Charles’a de Gaulle’a na Wierę czekał wynajęty przez Bierzina (naturalnie
nie przez niego osobiście, tylko przez sekretarkę) samochód. Skromniejszy niż ten
w fundacji, ale też bardzo dobry. Z automatyczną skrzynią biegów, klimatyzacją i GPSem. Wiera była spięta, ale bez szczególnych problemów pokonała dwieście kilometrów
autostradą A13. Jednak zaraz po zjeździe trafiła na remont jezdni. GPS poprowadził ją
najpierw w jednym kierunku, potem w przeciwnym. W końcu zupełnie pogubił się
w swoich krętactwach i zaczął się domagać, żeby przy pierwszej okazji zawróciła. Nie
pozostało jej nic innego, jak tylko spytać o drogę na stacji benzynowej.
Francuskiego uczyła się w szkole. Na studiach prawie wszystko zapomniała. Ale przed
5
wyjazdem Bierzin zorganizował dla niej indywidualny intensywny kurs z dwoma
nauczycielami. Rosjanin wykładał jej gramatykę, z Francuzką miała konwersacje.
W „Porach Roku” praktycznie wszyscy mówią po rosyjsku, a przy kontaktach
z miejscowym personelem można by się obejść bez subtelności trybów warunkowych
i trybu łączącego, ale Wiera była perfekcjonistką. Przyjdzie jej spędzić rok we Francji, to
musi mówić po francusku, a nie dukać. Poza tym nie będzie siedzieć całymi dniami
w zamknięciu. Do Étretat, gdzie Monet malował klify, jest tylko pół godziny jazdy. Do
Rouen, miejsca spalenia na stosie Joanny D’Arc, da się dojechać w niecałą godzinę.
W Normandii jest tyle interesujących miejsc! Tykanie zupełnie ucichło. Wiera uspokoiła
się. Zaczęła nawet nucić pod nosem. Miała na ipodzie specjalny zestaw piosenek na
długą jazdę, groch z kapustą, byle dało się śpiewać do wtóru. „Ładnym dziewczynom to
dobrze! Ładnym to wiedzie sie-ę! One nigdy nie płaczą-ą! Nie smucą ich myśli złe-e” –
oznajmiała dźwięcznie, kiedy zza zakrętu wyłonił się brązowy billboard z wizerunkiem
zamku i napisem w dwóch językach:
SERDECZNIE WITAMY W PENSJONACIE „PORY ROKU”.
Hurra, jestem na miejscu! Dodała gazu, żeby jadący za nią tir nie musiał hamować, kiedy
ona będzie skręcać na drugą stronę drogi. Nagle z pobocza prosto pod koła rzucił się
czarny cień. Nie wiedząc, co to jest, Wiera z całej siły wcisnęła pedał hamulca.
Zarzuciło ją do przodu, pasy wpiły się w pierś, głową szarpnęło, słuchawki wypadły
z uszu. Rozległ się pisk opon, a po chwili dołączył do niego inny dźwięk, jeszcze
bardziej histeryczny – czarny kot wyskoczył spod maski i z wizgiem przechodzącym
w ultradźwięki dał susa pod żywopłot. Zachybotał się ciężki korpus, tir ze złością
obtrąbił zamarłego citroena i jego długa sylwetka zniknęła w oddali. Zamiast muzyki
Wiera usłyszała zajadłe tykanie, jakiego dotąd nie znała.
Już? Więc to już? W tej chwili? W obcym miejscu, w słoneczny majowy
dzień? Niemożliwe! I to tak pospolicie, przez czarnego kota! Jak w durnym serialu!
Boże, nie! Jeszcze nie teraz! I nie tak głupio!
OMMM, OMMM, OMMM...
Hunhuzi. U nas, w Mandżurii, dzieci nie straszono Babą Jagą ani wilkiem, co zjadł
babcię. „Przyjdzie hunhuz i cię zabierze za Sungari” – słyszały urwisy. Pewnie tak samo
na Rusi grożono maluchom złym Tatarzynem albo Połowcem. Słowo „hunhuz” po chińsku
znaczy „czerwonobrody”. Prawdopodobnie dlatego, że w tradycyjnej operze chińskiej
czerwona broda jest atrybutem złoczyńcy. Czytałam też, że pierwsi hunhuzi barwili swoje
brody na czerwono, żeby ludzie bardziej się ich bali. Szajki wędrujących rabusiów
rozprzestrzeniły się na dzikich i raczej bezludnych terenach północnego wschodu
w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy imperium dynastii Qing przeżywało
6
kryzys i każdy gubernator tworzył własne wojsko. Żołnierzy często werbowano
przemocą, nie wypłacano im żołdu, marnie karmiono, toteż uciekali razem z powierzoną
im bronią. Kiedy Rosjanie zajęli Kraj Nadamurski, hunhuzów było tam tak wielu, że
musieli wysłać przeciwko nim całe oddziały wojska. Słynna Straż Kolei
Wschodniochińskiej została stworzona przede wszystkim do obrony przed miejscowymi
bandytami. Napadali na pociągi, grabili statki pasażerskie i mordowali całe wsie.
Dopóki w Harbinie rządził groźny generał Chorwat, hunhuzi nie odważali się napadać
na Rosjan. Jednak oprócz szajek koczowniczych pojawili się hunhuzi miejscy, którzy
zajmowali się przemytem towarów, sprzedażą narkotyków, porywaniem kupców
chińskich dla okupu albo wymuszaniem od nich haraczu. Ta sieć przestępcza istniała we
wszystkich dalekowschodnich miastach, gdzie znajdowały się dzielnice chińskie. Rosjan
bandyci zostawiali w spokoju, bali się policji kryminalnej, która w czasach Chorwata
działała bez zarzutu. Co prawda śledczy nie interesowali się wewnętrznymi konfl iktami
„miejscowej ludności” i właśnie to pozwoliło hunhuzom przetrwać ciężkie czasy. Po
roku 1920, kiedy „Szczęśliwa Chorwacja” zakończyła swój żywot, a Straż Kolei
Wschodniochińskiej i kryminalną policję rozwiązano, dla rozbójników nastały tłuste lata.
Na stepach i w lasach północnej Mandżurii rozpleniły się bandy. Nasza gazeta, mająca
dostęp do wszelkich ofi cjalnych informacji, pisała, że ich ogólna liczba wynosi nie
mniej niż sto tysięcy ludzi. Każdy pociąg, statek, jakakolwiek kolumna transportowa
mogły paść ofiarą napadu. Jeśli policji udawało się ująć przestępców, karano ich
surowo, ale sytuacja nie zmieniała się na lepsze. Jedyną siłą, przed którą rabusie czuli
respekt, byli Japończycy. Dlatego hunhuzi nie tykali poddanych mikado, a nowi
gospodarze kraju, podobnie jak wcześniej policja Chorwata, nie uważali
czerwonobrodych za poważny problem. Za to Rosjanom skończył się immunitet. Prawie
co tydzień prasa donosiła o nowym porwaniu. Jeśli okup wpłacano bez zwłoki,
zakładnicy szybko odzyskiwali wolność. Zdarzało się jednak, że pertraktacje ciągnęły się
miesiącami i wtedy wszyscy z przerażeniem czytali o obciętych uszach i palcach, które
dostawali pocztą oporni krewni. Bywało też, że zakładników zabijano – na postrach
i z zemsty na upartych rodzinach. Dalsze kilka stron w książce mojej pamięci jest jakby
zachlapane czarnym atramentem, mogę odczytać tylko pojedyncze wersy. Przypomina to
również wielokrotnie sklejaną taśmę fi lmową. Przez kilka dni żyłam w stanie
pomieszania zmysłów. Ani przez chwilę nie mogłam usiedzieć na miejscu. Nie jadłam
i nie spałam. Cały ten początkowy, najbardziej przerażający okres mojej lipcowosierpniowej epopei zlał się w jedną lepką grudę nieprzerwanego koszmaru. Poszłam na
policję. Zapuszczone pomieszczenie z niską drewnianą przegrodą. Na ścianie portret
młodego człowieka w okularach – zwierzchnika policji. Inspektor odczytuje kartkę, którą
dał mi człowiek z mauzerem. Napisano tam: „300 000. Słowo” – tylko tyle.
– Ooo, duża suma. – Urzędnik z szacunkiem kręci głową. Po rosyjsku mówi mniej
więcej tak jak przywódca hunhuzów, dlatego z ulgą przechodzi na chiński. – Trzysta
7
tysięcy juanów! Zwykle żądają dwóch, trzech tysięcy. Powyżej dwudziestu jeszcze się
nie zdarzyło.
Słowo najwyraźniej wie, że od pana Kannegisera starszego można wydobyć dużo
więcej.
– Kto wie? – spytałam. Chińczyk jest zdziwiony.
– Jak to, nie słyszała pani o szajce, której przywódcą jest człowiek o przezwisku
Słowo? Przecież to najgroźniejszy z harbińskich przestępców. We wszystkim się
orientuje i pozostaje nieuchwytny. Nie, niewiele wiem o miejskich hunhuzach. Nigdy nie
zajmowałam się kroniką policyjną i nawet nie zaglądałam do rubryki kryminalnej.
– „Słowo”? Skąd takie przezwisko?
Zwykle przywódcy hunhuzów przybierali groźne i barwne imiona: Czarny Smok,
Bezlitosny Miecz, Trujące Żądło.
– Stąd, że ten człowiek zawsze dotrzymuje słowa. Nie zdarzyło się, żeby zabił
zakładnika, za którego wniesiono okup. Ale ma surowe zasady. Jeśli nie dostanie
pieniędzy w ciągu miesiąca, przysyła rodzinie palec. Po kolejnych dwóch tygodniach
ucho. A po upływie następnego tygodnia zostawia pod drzwiami odrąbaną głowę. I nigdy
się nie targuje. Słowo doskonale wie, kto ile może zapłacić. Biuro harbińskiego oddziału
Banku Chińsko-Azjatyckiego.
Zastępca Dawida Gurwicz został wezwany w środku nocy. Z gabinetu dyrektora można
uzyskać połączenie międzynarodowe. Próbujemy dodzwonić się do Saula Kannegisera.
Wiem, że tak naprawdę sprawami fi lii zarządza Gurwicz. Pewnie w zakres jego
obowiązków wchodzą również raporty dla „tatki” o zachowaniu rozpustnego następcy.
W każdym razie składający się z sześciu liczb numer Gurwicz podaje telefonistce
z pamięci. Telefon powinien zadzwonić w sypialni bankiera. Czekamy. Słuchawka drży
w dłoni niskiego łysego Gurwicza. W drugiej trzepoce kartka z żądaniem okupu.
– Panie dyrektorze, proszę wybaczyć, że pana niepokoję, ale zdarzyło się...
nieszczęście. Przed wymówieniem strasznego słowa zastępca przełyka ślinę. Mimo że
stoję oddalona o kilka kroków, słyszę dochodzące z drugiego końca linii telefonicznej
krzyki. Rozróżniam dwa słowa: „mój chłopiec”. Cieknie mi z nosa. Przez te kilka godzin
tyle płakałam, że nabawiłam się kataru.
– Nie, nie, Dawid Saulowicz żyje! Jak pan mógł tak pomyśleć? – teraz już Gurwicz sam
płacze i krzyczy. – Wszystko z nim w porządku... To znaczy niezupełnie wszystko
w porządku... Widzi pan, porwali go hunhuzi. Żądają okupu. Trzysta tysięcy. Chińskich
dolarów. Halo? Dmucha w słuchawkę, potrząsa nią, powtarza: „Halo! Halo!”.
Połączenie zostało przerwane. Przez pół godziny próbujemy znowu połączyć się
z Szanghajem. W końcu ktoś odbiera.
– Dworecki – szepcze do mnie zastępca Dawida. – Tu oddział harbiński, Salomon
Gurwicz. Chciałbym... Słucham?! Milknie, mruga powiekami, na czoło występują mu
8
krople potu.
– O co chodzi? Ja sama z nim porozmawiam!
– Pan Kannegiser zaniemógł. Lekarz domowy podejrzewa rozległy wylew krwi do
mózgu – mówi mi zdenerwowany zastępca.
– Teraz nie będą się nami zajmować. Boże, Boże, co będzie?
– Niech pan wypłaci trzysta tysięcy i przekaże je bandytom! Dla banku to niewielka
kwota!
– To niemożliwe...
– Dlaczego?
– Nie zna pani naszych zasad. Wypłacenie jakiejkolwiek większej sumy, tym bardziej
w gotówce, dopuszczalne jest tylko na polecenie dyrektora. Taki mamy regulamin.
Mam wrażenie, że rozmawiam z człowiekiem niespełna rozumu.
– Przecież bank jest własnością Kannegiserów.
– Formalnie nie. Należy do rady akcjonariuszy. I regulamin mogą zmienić tylko oni.
– To niech pan zwoła radę! I niech zmienią regulamin!
– To nie takie proste. Dziewięćdziesiąt procent akcji kontroluje Saul Kannegiser, a on
leży nieprzytomny. Trzeba będzie poczekać.
– Na co?! Na co pan chce czekać? Aż hunhuzi zaczną kroić Dawida na kawałki?
Gurwicz ze zmęczenia pociera oczy.
– Jedno z dwojga. Albo pan dyrektor dojdzie do siebie i podpisze zlecenie wypłaty,
albo... Albo umrze. Wtedy wszystko automatycznie odziedziczy Dawid Saulowicz.
Wypisze panu Słowu czek i wszystko będzie dobrze. Wciąż jeszcze jest noc. Westybul
hotelu Tokio. Dyżur pełni nocny portier. Też mnie zna, ale nie chce wpuścić.
– Pan Ooe wyjechał wieczorem.
– Dokąd? – Łapię się za głowę. W Saburowie pokładałam ostatnią nadzieję. – Kiedy
wróci?
– Nie wiem. Powiedział, że wyjeżdża niespodziewanie w delegację
i wróci nieprędko.
Z rezygnacją opadam na fotel. Nic więcej nie mogę zrobić. Pozostaje mi dzwonić do
kliniki w Szanghaju i dopytywać się o stan „tatki”. Czy odzyskał przytomność? Czy
umarł? Wszystko jedno – byle szybciej.
Kolejny dzień.
Redakcja. Za trzydziestym albo pięćdziesiątym razem udaje mi się połączyć
z ordynatorem amerykańskiego szpitala w Szanghaju.
– ... Stan jest ciężki, ale stabilny, miss – brzęczy w słuchawce przyjemny bas. – Nie ma
bezpośredniego zagrożenia życia mister Kannegisera. Znajduje się w śpiączce. Robimy
wszystko co można, żeby go wybudzić. Niech się pani nie martwi, nasz oddział
neurologiczny jest doskonale wyposażony.
9
– Co to jest „śpiączka”? – pytam drżącym głosem. – Ile może potrwać?
(Lekarz zaczyna objaśniać Sandrze znaczenie terminu, który niewiele wcześniej
wszedł do użycia w środowiskach medycznych, ale ja już przenoszę się pamięcią dalej.
O śpiączce wiem więcej niż lekarz w 1932 roku).
Czwarty dzień od porwania.
Stan „tatka” się nie zmienia, lekarze mówią, że to może trwać tygodniami, a nawet
miesiącami. O nieszczęściu, które spotkało mister Kannegisera młodszego, wiedzą,
wszystko rozumieją i obiecują powiadomić mnie o najmniejszych zmianach w stanie
chorego. Bezsenność, przemęczenie i rozpacz przyprawiają mnie o halucynacje.
Jedna z nich:
Stoję przy oknie w redakcji ze słuchawką w ręku. Patrzę na ulicę zalaną słońcem.
Ludzie spacerują, jeżdżą samochody. Przed przejściem dla pieszych zatrzymuje się ford.
Nagle samochód zmienia się w dżonkę z pawilonem. Zasłonki falują, rozpryskują się
światełka fajerwerku. Widzę nieruchomą sylwetkę w czapce z daszkiem. Przecież
hunhuzi nie noszą czapek z daszkiem! Wszyscy byli ubrani w typowe chińskie stroje:
kaftany, okrągłe czapeczki, a przywódca – w ciemną kurtkę wojskową, w jakich chodzą
mandżurskie grube ryby. Jak mogłam zapomnieć, że tuż przed zderzeniem czyjś głos
w dżonce powiedział po rosyjsku: „To on”. Pod baldachimem siedział ktoś, kto już
kiedyś widział Dawida! Ale kto? W osłupieniu trę powieki. I nagle widzę postać
chowającego się człowieka niezwykle wyraźnie. Rozpoznaję go – sama nie wiem jak, po
postawie, po kształcie głowy. (Sandra na razie nie zdaje sobie sprawy z możliwości
pamięci ejdetycznej, a w stanie stresu, zaostrzonego przez przedłużającą się
bezsenność, mózg umie wyczyniać jeszcze bardziej zaskakujące rzeczy).
Nie mam najmniejszych wątpliwości. Chwytam torebkę i biegnę ku drzwiom.
Wyśledziłam go koło domu na ulicy Mostowej, gdzie znajduje się biuro RPF – Rosyjskiej
Partii Faszystowskiej. Łajecki ma na sobie skórzaną kurtkę, bryczesy w kratkę i buty do
jazdy konnej. Na głowie czapkę z daszkiem, też w kratkę. Tę samą albo identyczną!
– Wszystko wiem. Widziałam pana w dżonce. – Zamiast krzyku wyrywa mi się coś jak
syczenie węża. Duszę się z nienawiści. – Mam lepsze karty!
(Boże, z jakiego fi lmu albo ckliwego romansu wzięłam to idiotyczne sformułowanie,
jakim nikt w życiu się nie posługuje?) Głównym dowodem, a właściwie przyznaniem się
do winy jest dla mnie to, że Łajecki wcale nie wygląda na zaskoczonego. Patrzy na mnie
z pogardliwym uśmiechem, naciągając rękawiczki z szerokimi mankietami. Dziwna jak na
upalny dzień część garderoby wcale nie jest tak absurdalna, jak się wydaje – przy bramie
stoi motocykl. Łajecki oprócz tenisa pasjonuje się sportem motocyklowym.
– Pani mnie o coś oskarża, mademoiselle? – Zanim zadaje pytanie, rozgląda się
naokoło. Świadków brak, można przestać się popisywać, dlatego Łajecki uśmiecha się
swobodniej. – A o co?
10
– To pan zorganizował porwanie Dawida! Widziałam pana z hunhuzami w łódce!
Złość zaczyna ustępować miejsca zagubieniu. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle nie jest
wystraszony ani nawet zaniepokojony. Jasne, bezczelne oczy spoglądają na mnie
z nieskrywanym triumfem.
– Jest pani pewna? Ma pani dowody? To proszę iść na policję.
Albo do pani wielbiciela Saburowa. Niech się pani z nim podzieli swoimi
strrraszliwymi podejrzeniami. A mnie proszę uwolnić od melodramatycznych scen.
W końcu dociera do mnie, o co chodzi. Wie, że mandżurska policja nawet nie kiwnie
palcem. Wszyscy mówią, że porywacze często dzielą się z nią zyskiem. Poza tym łotr na
pewno wie o wyjeździe Saburowa. Pewnie czekał na moment, kiedy Saburow uda się na
długą delegację. Dlatego jest taki spokojny. – Jeśli z głowy Dawida spadnie włos,
zastrzelę cię jak szczura – syczę, tracąc oddech.
(Kolejna fraza z repertuaru kinowego. Ach, Sandra, Sandra, czy naprawdę musiałaś
z nim tak rozmawiać? Jest nikczemnikiem, ale nie tchórzem, i świetnie o tym wiesz).
Łajecki od niechcenia odsuwa mnie na bok. Zakłada gogle motocyklowe, co upodabnia
go do wielkiej ważki z oderwanymi skrzydłami.
– Nie masz mnie czym straszyć, histeryczko? Ja wypuszczałem się za Amur,
czekistowskich kul się nie bałem...
Szczekliwy trzask motoru, chmura benzynowych oparów. Zostaję sama, bezsilnie
zaciskając pięści. Do Łajeckiego poleciałam, tracąc głowę z poczucia beznadziejności.
Sama nie wiem, na co liczyłam. Jeśli rzeczywiście on zorganizował porwanie, to teraz po
prostu będzie ostrożniejszy i zatrze ślady. W dodatku bardzo możliwe, że swoim
niemądrym czynem pogorszyłam sytuację Dawida. Kierowała mną rozpacz. Kiedy stało
się jasne, że nie ma komu wnieść okupu za zakładnika, doznałam mętnego uczucia, które
trudno mi było ubrać w słowa.
Na powierzchni był to – rzecz jasna – strach o Dawida. Ale gdzieś głębiej, w grząskim
mule duszy, poruszało się coś innego. Ledwie słyszalny cyniczny głos wyszeptał: „Teraz
nikt go nie może uratować. Oprócz ciebie. I ty to zrobisz. Będzie zawdzięczał ci życie.
A wtedy...”. Z przerażeniem kazałam głosowi umilknąć. Nie chciałam go słuchać. Tak,
uratuję Dawida. Za każdą cenę. A potem pozwolę mu odejść, niczego od niego nie chcę!
A już na pewno nie miłości z obowiązku. Niech pędzi swoją bezmyślną, jałową
egzystencję beze mnie, byleby żył! Już od bardzo dawna nie rozmawiałam z mamą
poważnie, bo o czym tu gadać z człowiekiem, którego życie odeszło w przeszłość, a jego
resztki sprowadzają się do uprawiania ogródka? Ale teraz, powodowana rozpaczą, co
noc otwierałam przed nią duszę. Nikogo więcej nie miałam. Opowiadałam jej o swojej
kalekiej miłości. O tym, jak bestie hunhuzi dręczą teraz Dawida. Że jak go zabiją, to nie
chcę żyć, i pójdę za nim nie tylko na krańce, ale i za krańce świata. Mama umierała
11
z niepokoju, lamentowała i płakała razem ze mną. Ale, o dziwo, to właśnie ona udzieliła
mi rzeczowej rady.
http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,3755,Pory-roku »
12
Spis treści
Akunin-Borisowa_Pory_roku_tytulowa
Wirtualna_Biblioteka
Akunin-Borisowa_Pory_roku
13
2
3
5