Pobierz plik

Transkrypt

Pobierz plik
RABBI
B
yło ich sześciu. Siedzieli w ten sposób, że blask ogniska nie dosięgał ich i nie sposób
było zobaczyć ich twarzy, można było jedynie, kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności,
dostrzec zarys ich postaci. Ktoś grzebał w nim patykiem, powodując wybuchy iskier. Za ich
plecami rozciągał się nieskończony bezkres HaNegew.
– Niedługo przyjmiemy Mattatyaha – mówił czyjś ciepły, spokojny głos. – Zrobimy to w
sobotę.
– Czy jest już gotów?
– To się okaże. Nigdy nie ma pewności, ale ma bogatych krewnych, może być przydatny.
– Starsi będą wściekli.
– Mam to gdzieś.
Z płonących szczap trysnęło tysiąc iskier, oświetlając na moment skupione twarze.
– Za kilka dni z Herodion przybędzie posłaniec do Piłata. Będzie wiózł, jak zwykle,
jakieś rozkazy Heroda, a z powrotem jak zwykle zebrane podatki. Kefasie, twoim zadaniem
będzie pilnować drogi z Herodion.
– Ależ rabbi! Jak mam to niby zrobić? Sam?
– To mnie nie obchodzi. Masz pilnować jej dniem i nocą. Gdy goniec wejdzie do miasta
masz mnie natychmiast powiadomić. Rozkazy nas nie interesują, ale sakiewki… jak
najbardziej. Koło wzgórza wystawimy dwóch ludzi. Sam ich wybiorę.
Na chwilę zapadło milczenie. Robiło się coraz zimniej. Zdawało im się, że żar z ogniska
staje się coraz słabszy i coraz bardziej, nieświadomie, tulili się jeden do drugiego.
– Rabbi? – zapytał ktoś.
– Mów, Jehoszuah.
– Co zamierzasz zrobić z tym posłańcem?
– Posłuchaj mnie uważnie, Jehoszuah. Ty, zdaje się, uważasz, że my tu zabawiamy się w
jakieś dziecięce wojenki. Ty ciągle chyba nie rozumiesz o jaką stawkę toczy się ta gra. My
potrzebujemy tych pieniędzy. Jak inaczej mamy rozwijać nasze zgromadzenie? Jak zdobywać
nowych strażników? Czym przekupywać ludzi Piłata? Przecież tu chodzi o naszą przyszłość,
czy wciąż tego nie pojmujesz?
Po chwili ten sam głos dodał:
– Goniec musi zginąć.
1
–
R
abbi, po co jest cierpienie?
– Głupie pytanie! A co to jest cierpienie?
– No, jak to? Na przykład, gdy boli mnie ząb.
– Oh, Jehoszuah! Jak ty nic nie pojmujesz! Ból zęba to żadne cierpienie. Cierpienie jest
wtedy, gdy Rzymianin pali twoją chatę i uprowadza twoją kobietę, a ty nic nie możesz zrobić,
bo się boisz. To jest cierpienie. Albo wtedy, gdy ten złodziej Shelomo oszuka cię, kiedy
będziesz sprzedawał mu swoje kozy i będzie przy tym śmiał ci się w twarz, bo będzie
wiedział, że jemu też nic nie zrobisz.
– Czyli cierpienie to jest… bezsilność?
– Yyy… nie. To był zły przykład. Cierpienie jest wtedy, gdy stwierdzasz, że świat w
którym żyjesz jest jakby zbyt ciasny, by cię pomieścić, że tu nie pasujesz, a ludzie, którzy cię
otaczają, mimo, że mówisz ich językiem nie rozumieją cię. Wtedy jest cierpienie.
– Czy tak jest z tobą, rabbi?
– I tak, i nie.
– No to ja cię nie rozumiem – odparł z rezygnacją.
– No widzisz!
N
a posłaniu z trzciny ktoś leżał. Wokoło unosił się odurzający zapach jakichś ziół,
który nie pozwalał wziąć głębszego oddechu. Otwory okienne były zasłonięte, dlatego
wewnątrz panował półmrok.
– Tôma, mój chłopcze – głos należał do postaci leżącej na posłaniu – pójdziesz z
Jehoszuah…
– Dlaczego akurat z nim? – przerwał ktoś z wyraźnym niezadowoleniem; ktoś, kto
skrywał się w zupełnym mroku.
– Bo ja tak chcę! – zagrzmiał głos z posłania, a po chwili dodał nieco łagodniej:
– Posłuchaj mnie, Tôma. Mam do ciebie pełne zaufanie. Zależy mi na tym, żebyś poszedł
właśnie z Jehoszuah. Właśnie z nim. Rozumiesz?
– Rozumiem, rabbi.
– To dobrze. Ale uważaj na niego. Jest pełen wątpliwości.
– Tak, rabbi.
– Za kilka dni, kiedy zdobędziemy te pieniądze zrobimy naradę. Ustalimy, co dalej,
– Tak, rabbi.
– Dobrze, a teraz idź już.
Postać skrywająca się w mroku podniosła się.
– Tôma! – odezwał się głos z posłania – to on musi zrobić. Nie ty!
– Zrobi to, rabbi!
2
I
nnym razem pytał:
– Rabbi? Po co są niewiasty?
– Aaa, podoba ci się ta Miriam! Widziałem, że kręci się koło ciebie…
– Wcale mi się nie podoba – burknął zawstydzony – po prostu czasem zastanawiam się,
czy świat nie byłby znośniejszy, gdyby ich nie było.
– Gdyby ich nie było, nie byłoby także nas. Gdyby nas nie było – nic by nie było. Świat
straciłby sens. Ale to miłe, że zastanawiasz się nad światem. Może jeszcze da się coś z ciebie
zrobić.
– Rabbi, nie lubię, gdy tak mówisz.
– Posłuchaj, Jehoszuah. Wiem, że podobają ci się niewiasty, wiem, jakie to trudne w
twoim wieku, ale pamiętaj o czystości. Pamiętaj, że ślubowałeś! Nie wolno ci dotykać żadnej
z nich. Żadnej, Jehoszuah!
– Pamiętam, rabbi.
Siedzieli na wzgórzu w cieniu rozłożystych cedrów, których korony tworzyły nad nimi
rodzaj baldachimu, chroniącego ich przed słońcem. U ich stóp leżał Yerushalayim.
– Wczoraj znów była u mnie twoja matka.
– Och, rabbi! Przepraszam cię za nią. Wiesz, jaka ona jest.
– Musisz coś tym zrobić, Jehoszuah. To trwa zbyt długo.
– Próbowałem z nią rozmawiać już wiele razy, ale ona niczego nie słucha.
– To twój problem. Po prostu zrób coś, by więcej mnie nie nachodziła.
– Postaram się, rabbi.
A
nna podała jej herbatę z kozim mlekiem. Herbata smakowała wybornie i doskonale
gasiła pragnienie. Siedzieli przed domem. W taki upał nie szło wytrzymać w chacie. Było tam
duszno i ciasno. Za to przed domem, w cieniu było w sam raz. I zawsze można było liczyć na
leciutkie podmuchy wiatru, które zjawiały się nie wiadomo skąd, nagle, po czym znikały
równie szybko, niczym duchy, zanim człowiek zdążyłby się nimi zacząć rozkoszować.
Przed chatą w niewielkiej kałuży błota, która nie zdążyła wyschnąć od ostatniego deszczu
bawiła się trójka zupełnie nagich dzieci, umorusanych po głowy. Na razie było to jedyne ich
zajęcie.
– Jak tam ojciec? Wciąż niedomaga?
Anna westchnęła.
– Praktycznie nie wychodzi już z domu. Boję się, że… te upały…
– Jest silny, wyjdzie z tego. Co mówią znachorzy?
3
– To, co zawsze. Ciągle tylko domagają się pieniędzy. A skąd je brać? Wiesz, jak trudno
teraz sprzedać cokolwiek. Winogrona sprowadzają gdzieś zza morza, bo podobno taniej.
Rozumiesz to? Taniej? Kiedy tu wszystko rośnie pod nosem!
Przez chwilę siedziały w milczeniu.
– A co u ciebie? Dajesz sobie radę?
– No pewnie, mamo. Ja’akob cały czas mi pomaga. Jest bardzo pracowity.
– A co z Jehoszuah?
– Nic, co ma być? Może jutro poszłybyśmy na targ? Upiekę trochę chleba, może coś
sprzedamy?
Anna położyła jej rękę na ramieniu.
– Miriam? Co się dzieje z Jehoszuah? To ta sekta, tak?
Nagle się zdenerwowała.
– Oj, mamo! Co ty chcesz od niego? Jest młody. Musi się wyszaleć. Wszyscy tacy
byliśmy.
Anna znów westchnęła.
– A więc jest gorzej, niż myślałam. Źle się stało, że nie masz męża. Gdyby miał ojca,
byłby inny. Potrzebuje silnej ręki. Dlaczego to spotkało akurat ciebie?
Po chwili dodała.
– Upiecz tego chleba.
Chciała się uśmiechnąć, ale odniosła wrażenie, że wyszedł z tego tylko jakiś grymas.
K
iedy wyłoniły się z głębi zarośli dojrzała go w jednej chwili. Siedział tuż przy
strumyku, z którego miały właśnie nabierać wody i napełniał bukłak. I jak zwykle na jego
widok jej serce wykonało radosny taniec, powodując, że na jej smagłych policzkach pojawiły
się rumieńce.
– Witaj, Miriam z Magdali! – zwrócił się tylko do niej, mimo, że przyszła tu razem z
pięcioma innymi kobietami. Tradycja zabraniała poruszać się po wiosce samotnej kobiecie,
zwłaszcza niezamężnej. Mogła to uczynić wyłącznie w grupie, liczącej co najmniej pięć –
sześć kobiet, a i to jedynie w drodze wyjątku.
Z ulgą postawiła na ziemi gliniany dzban, do którego miała naczerpać wody. Z ulgą, bo
nagle spocone ręce groziły wyślizgnięciem się naczynia i rozbiciem, czego jej matka na
pewno nie przyjęłaby z radością. Wyprostowała się, ale nie spojrzała na niego. Bała się
ogromnie, że jeśli spojrzy w te jego przepiękne, brązowe oczy nie zdoła zapanować nad sobą i
rzuci mu się na szyję.
– Witaj, Jehoszuah! – odpowiedziała z trudem, bo zaschło jej w gardle.
– Jak czuje się twój ojciec? – zapytał uprzejmie.
4
– Dzięki Bogom, dobrze – odparła i przyklęknęła przy strumieniu, pomagając innym
kobietom nabrać wody. Jakże cieszyła się w duchu, że może zająć się czymś, zająć czymś
swoje ręce i nie jest zmuszona patrzeć na niego.
– Jak czuje się twoja matka? – zapytał ponownie i z przyjemnością przyglądał się jej
pochylonej sylwetce - jeszcze trochę dziecięcej, ale już tu i ówdzie zaznaczającej się
dziewczęcymi krągłościami.
– Dzięki Bogom, dobrze! – odpowiedziała nie przerywając zaczerpywania wody.
– Dzięki Bogom! – potwierdził. – A jak twoi bracia i siostry?
– Również dobrze, Jehoszuah.
– A jak wasze owce?
– Wszystkie zdrowe, Jehoszuah.
– Dzięki Bogom! – zapewnił.
Kiedy wszystkie nabrały już wody do swych dzbanów i były gotowe wracać do wioski
odważyła się raz jeden, przelotnie, spojrzeć na niego.
I znów, tak jak za każdym razem, gdy był w pobliżu zrobiło jej się gorąco. Znów odżyły
z całą mocą wszystkie tęskne pragnienia, najskrytsze marzenia, tkane namiętnie w snach,
półsnach i na jawie. Jak długo jeszcze? Jak długo jeszcze będzie musiała kryć się ze swoimi
uczuciami? Jak długo jeszcze będzie musiała czekać, zanim będzie mogła przytulić się do
tego młodzieńca, całować jego włosy, jego skórę, jego usta…
– A co u ciebie, Jehoszuah? – odważyła się zapytać, lekceważąc cały rytuał powitania.
– Wszystko dobrze, Miriam – odparł nieco zaskoczony.
– Dzięki Bogom! – skinęła leciutką głową i po chwili wszystkie zniknęły w morzu
suchych, tańczących łodyg traw, sięgających im prawie ponad głowy.
Siedział jeszcze przez chwilę, rozkoszując się wspomnieniem jej zgrabnej sylwetki. I
czułby się zupełnie szczęśliwy, gdyby nie jakiś cierń, który poczuł nagle w sercu. Przez
chwilę nie potrafił zrozumieć, co to za cierń; co mąci jego szczęście.
I kiedy już miał dać sobie spokój – przypomniał sobie. Śluby czystości. Śluby czystości,
które złożył wobec wszystkich strażników. Śluby czystości, które zabraniały mu
jakichkolwiek związków z kobietą. Z jakąkolwiek kobietą. A więc i z Miriam.
I ogarnął go smutek.
M
ężczyzna szedł zdecydowanym krokiem. Jego odzienie świadczyło o tym, że jest
cudzoziemcem. Wykonane z wytrzymałego i bardzo dobrego materiału, w delikatnie żółtym
odcieniu rzucało się w oczy z daleka. Sandały miał lekkie i wygodne, na pewno kosztowały
krocie.
5
Do wschodu słońca było jeszcze prawie godzinę i mężczyzna miał nadzieję, że przez ten
czas, kiedy upał nie pozwoli mu dalej iść, dotrze do Bi’r as-Sabi.
Kiedy mijał świątynię bogini Aszirat prosto na niego wytoczył się jakiś człowiek. Był
brudny i śmierdziało od niego winem. Mężczyzna cofnął się, chcąc go wyminąć, ale ten
wyciągnął do niego ręce.
– Szlachetny panie – zabełkotał – ulituj się nade mną, nędzarzem i obdarz choć jedną
srebrną drachmą…
Mężczyzna skrzywił się z grymasem obrzydzenia na twarzy.
– Idź precz, Żydzie! – warknął i przyspieszył kroku.
Ale żebrak upadł mu do nóg i chwycił swymi paluchami za skraj jego drogocennej szaty.
– Panie! Choć jedną drachmę dla moich głodujących dzieci!
– Powiedziałem: idź precz! – wrzasnął wściekły i z rozmachem kopnął leżącego żebraka
prosto w twarz. Ten zwinął się z bólu, a cudzoziemiec nawet nie obejrzał się za siebie.
Jakiś cień przemknął chyłkiem uliczkami, pochylony i przyczajony niczym drapieżny
pająk, czyhający na swoją ofiarę i popędził w kierunku, w którym zmierzał cudzoziemiec.
Ale on tego nie zauważył. Szybko mijał kolejne uliczki. Po kilku minutach całe
Yerushalayim miał już za sobą. Przed sobą – dwie godziny morderczego marszu przez
śmiertelnie niebezpieczną HaNegew, która potrafi zabić w ciągu kilku minut każdego
niedoświadczonego piechura. Ale nie jego. Znał pustynię jak własną kieszeń. Przemierzał ją
kilkadziesiąt razy i wiedział, jak się do tego zabrać.
U stóp wzgórza Ha-Galil, które rozciągało się kilkaset metrów za miastem wyciągnął
lekki bukłak z wodą. Pociągnął łyk i spojrzał na niebo. Musiał przyspieszyć.
I w tej chwili spadła na niego sieć. Sieć, jaką używają czasami gladiatorzy, a więc mocna
i wytrzymała, a po chwili, kiedy zaplątał się i upadł na brzuch, ktoś skoczył na niego z góry i
przygniótł całym ciężarem. Nie widział napastnika. Rozpaczliwie, w szamotaninie próbował
dobyć swego krótkiego miecza, który trzymał na udzie, ale nagle ktoś przydeptał jego rękę
tak mocno, że aż zaskowyczał z bólu. Po chwili otrzymał potężny cios w kark, który pozbawił
go chęci dalszej walki.
Napastników było dwóch. Rozmawiali po aramejsku.
– Zabij go!
– Ależ Tôma, nie widział nas…
– Milcz głupcze! Zdradziłeś moje imię! Musi umrzeć!
Jehoszuah wydobył swój sztylet. Jeniec zaczął ponownie wierzgać i wrzeszczeć.
– Pospiesz się na Bogów!...
6
–
R
abbi?
– Mów, Jehoszuah.
– Czy boisz się śmierci?
Cisza.
– Śmierci nie, boję się samotności. Umierając można być otoczonym przez wielu
przyjaciół czy liczną rodzinę, która będzie trzymać cię za rękę lub zwilżać rozpalone czoło.
Ale każdy, bez wyjątku, umiera sam, w straszliwej samotności. I nie ma nikogo na świecie,
kto mógłby ci w tym ulżyć czy w jakiś sposób towarzyszyć. Jesteś wtedy niczym ostatni
człowiek na ziemi… wśród bliskich i jednocześnie pogrążony w swej samotności. Tak,
samotność jest straszna. Tego boję się najbardziej…
…piasek zabarwił się na czerwono, żółta szata cudzoziemca zabarwiła się na czerwono. I
słońce, które nagle, w jednej chwili, pojawiło się na horyzoncie również przybrało czerwoną
barwę, jakby chcąc uczcić to morderstwo. I Jehoszuah zapłakał.
Tôma wytarł sztylet w szaty cudzoziemca, potem obszukał ciało i wydobył sakiewkę.
– No proszę, co my tu mamy! – powiedział radośnie, podrzucając ją na ręku.
Jehoszuah podniósł się, ocierając rękawem oczy.
– Tôma, wiejmy stąd…
– Chwila! – odpowiedział i zaczął odpinać zamordowanemu sandały.
– Co ty robisz?
– On dalej już nie pójdzie, ja – tak!
P
iękne rzeźbione drzwi otworzyły się i żołnierz wprowadził go do środka.
– Czcigodny hegemonie! Juda z Kariothu! – zameldował, po czym skinął głową i
wyszedł zostawiając Judę w komnacie.
Komnata była ogromna i przestronna, godna samego króla Heroda. Podłoga pokryta
barwnymi dywanami, wzdłuż białych ścian stał rząd kolumn, na których umieszczono
gipsowe głowy królów rzymskich. Na wprost ogromne okno, które zapewniało wystarczający
dopływ rześkiego powietrza. W głębi komnaty zbudowano podwyższenie, na które wchodziło
7
się po kilku stopniach marmurowych schodów. Przed nimi stało dwóch żołnierzy w żółtych,
lekkich płaszczach, bez hełmów, uzbrojonych w krótkie miecze przy pasach.
Poncjusz Piłat siedział przy balkonie i spoglądał gdzieś ze smutkiem.
Juda stał bez ruchu, czekając na reakcję Piłata. Czas wlókł się powoli, a Piłat nie
zaszczycił Judę nawet spojrzeniem. Dopiero po długiej chwili, jakby przypomniał sobie o
jego obecności obrócił się do niego, wstał i podszedł bliżej, wciąż pozostając na
podwyższeniu, a więc za plecami swoich żołnierzy.
– Juda z Kariothu – powiedział z namysłem, uważnie mu się przyglądając. – A więc to ty.
Sporo o tobie słyszałem. Niektórzy powiadają, że posiadasz jakieś szczególne zdolności.
Juda schylił lekko głowę.
– Każdy posiada takie zdolności, czcigodny hegemonie, tylko nie każdy o tym wie.
Piłat machnął ręką.
– Nie bądź taki skromny, to jest bardzo głupia cecha. Widzisz, ja wyzbyłem się jej
zupełnie. Wolę być uważany za zarozumialca, niż za zbyt skromnego. Skromność jest cechą
tchórzy, a ty chyba nie jesteś tchórzem… Ale powiedz mi, czy ja, gubernator Jehudy mogę
mieć do ciebie, człowieka bądź co bądź o sporym rozgłosie, pewną prośbę?
Juda nie poruszył się. Czekał.
– No więc, słyszałem, że mówią o tobie, że potrafisz leczyć. A ja, widzisz, od kilku
miesięcy… cierpię na bezsenność i okropne bóle głowy, które rozsadzają mi czaszkę, poza
tym... tutejsze jedzenie mi nie służy, rozumiesz… te straszne gazy… Czy potrafiłbyś mnie
wyleczyć?
Juda patrzył na niego ze zdziwieniem
– Ależ, czcigodny hegemonie, zaszła chyba jakaś pomyłka… ja nie leczę ciała, tylko
dusze.
– Dusze? – zaśmiał się Piłat– A to ciekawe!
Nagle stracił zainteresowanie zdolnościami Judy.
– Dobrze. Zapomnij o tym. Czy wiesz, Żydzie, po co kazałem sprowadzić cię tu?
– Wierzę, że dowiem się tego, czcigodny hegemonie – odpowiedział.
Piłat podszedł do stołu, na którym leżały jakieś pergaminy, wziął jeden z nich i rzucił mu
pod nogi, po czym znów obrócił się do okna.
– Przeczytaj to, Żydzie! – powiedział.
Juda schylił się i podniósł pergamin. Był to raport jakiegoś dowódcy. Juda czytał przez
chwilę w milczeniu, po czym schylił się i położył pergamin na podłodze.
– Co o tym sądzisz, Judo z Kariothu? – zapytał gubernator, nie oglądając się na niego.
– Każdy może tak napisać, czcigodny hegemonie…
– To jeden z moich dowódców – przerwał mu Piłat i Juda wyczuł pogardę w jego głosie –
nie zapominaj o tym.
Juda milczał.
– Posłuchaj Judo i zapamiętaj. Nic nie dzieje się w Jehuda, o czym ja bym nie wiedział.
Nic! Kiedy ty pierdniesz na swoim posłaniu na drugim końcu Yerushalayim ja czuję to chwilę
później. Kiedy ty zawiązujesz sektę Nazar – ja wiem o tym. Kiedy spotykacie się nocami na
HaNegew – słyszę o czym tam szepczecie. Wszystko widzę i wszystko słyszę, rozumiesz?
Jestem gubernatorem tej zasranej Jehuda i wiem o wszystkim, co się tu dzieje. A teraz –
8
hegemon ziewnął i zaczął skubać kiść winogron – zastanów się przez chwilę nad odpowiedzią
na pytanie: kto zabił i obrabował mojego posłańca przy wzgórzu Ha-Galil kilka dni temu?
Jeśli wydasz mi mordercę być może pozwolę ci dalej bawić się w twoje sekty. Jeśli nie – ja
zabawię się z wami.
Juda milczał. Był stanowczo zbyt blady.
–
J
ehoszuah! Jehoszuah, chodź tu!
Patrzyła z dumą na silne ramiona syna. Patrzyła jak zręcznie naprawia uszkodzone
ogrodzenie, przytrzymując jedną nogą opadającą deskę.
– Jehoszuah! Gdzie on jest, matko?
– A gdzie ma być, Ja’akobie? W domu. Zaraz go zawołam.
Uchyliła drzwi.
– Jehoszuah! Chodź tu i pomóż bratu naprawiać ogrodzenie!
Wyszedł po chwili.
– Po co? – burknął – przecież nie mamy żadnych kóz ani owiec.
– Ale będziemy mieli! – krzyknął Ja’akob. – Chodź tu, przytrzymaj mi tę belkę!
– Jehoszuah, jak sprzedamy wszystkie winogrona, które uzbierałyśmy – tłumaczyła – a
Ja’akob zarobi coś jeszcze u Shelomo to może wystarczy na parę kóz…
– To bez sensu – przerwał jej.
– Dlaczego tak mówisz, Jehoszuah? – zasmuciła się.
– Bo to wszystko bez sensu. Poświęcamy życie dla zdobycia jednej pary kóz?! A ten
łajdak Shelomo opływa w bogactwa! Gdzie jest sprawiedliwość?
Bała się go, kiedy się złościł. Często wtedy mówił słowa, które raniły boleśnie niczym
ostre kamienie.
– Jehoszuah, tak widocznie musi być…
– Bzdura! Świat jest źle urządzony; bogaci kupcy ciągle się bogacą, a my przymieramy
głodem. Tak musi być, matko? Mamy ciągle siedzieć cicho?
– Jehoszuah, nie mów w ten sposób do matki – odezwał się Ja’akob i zbliżył się do niego.
Ale on nic już nie słyszał.
– Gdzie jest nasz ojciec, który by nas bronił? Gdzie jest twój mąż, Miriam?
– Jehoszuah, zamknij pysk! – Ja’akob stanął między nimi.
– Gdzie jest mój ojciec, Ja’akobie – drwił, nie zważając na zaciśnięte pięści brata –
czyżbyś nie słyszał plotek? Czyżbyś nie słyszał, że moim ojcem jest rzymski żołdak, który…
– Ja’akobie, nie! – zawołała.
Uderzenie pięścią było tak silne, że zwaliło go z nóg.
– Zamknij się! – wysapał Ja’akob.
Oszołomiony usiadł na ziemi. Z nosa sączyła się strużka krwi. Był wściekły.
9
– Wszyscy nas wyzyskują – syczał – wszyscy nas okradają, a my, Żydzi, ciągle jesteśmy
niewolnikami, mimo, że to my mieszkamy u siebie, a nie Rzymianie. Rzym jest daleko, co
oni tutaj robią? Czy nie ma nikogo, kto by się za nami ujął? Otóż powiem wam: jest! Jest
ktoś, kto zrobi z nimi porządek! I to już niedługo. Zobaczycie!
Zobaczyła, jak podniósł się błyskawicznie z ziemi i pognał przed siebie. Potem sama
uciekła do domu, połykając łzy.
– Matko! – zawołał za nią Ja’akob. – Niech to szlag! – zaklął i rzucił ze złością młotkiem
w opuszczoną belkę.
–
D
rodzy bracia i siostry! Dzisiejszy dzień jest szczególny. Oto dziś przyjmiemy w
nasze szeregi nowego strażnika, który zgodził się nieść razem z nami światło prawdy. Oto
nasz brat Mattatyah, który chce was o coś prosić.
Na te słowa podniósł się jeden z siedzących mężczyzn.
– Bracia i siostry! Przychodzę prosić was o łaskę nauki. Bez naszej wiary jestem niczym.
Bez naszej wiary jestem głuchy i ślepy, nie umiem odróżnić dobra od zła, a mądrości od
pychy. Bez waszej nauki jestem jak trędowaty, którego wszyscy odrzucają, jestem jak
padalec, którego wszyscy się brzydzą, jestem jak ladacznica, którą wszyscy wyszydzają. Ale
chcę zrozumieć, chcę uwierzyć, chcę być strażnikiem. Chcę zostać Nazar. Dlatego ślubuję
wierność naszym naukom, wierność zgromadzeniu i wierność naszemu najwyższemu
kapłanowi. Dlatego ślubuję zachować czystość umysłu i czystość ciała, aby myśli lubieżne i
czyny nieprzystojne nie miały nade mną władzy. Ślubuję i proszę was – nauczcie mnie!
Po tych słowach podnieśli się wszyscy zgromadzeni i po kolei podchodząc do
nowoprzyjętego dotykali jego czoła wypowiadając jakieś słowa.
Jako ostatni podszedł Juda, uśmiechnął się i również dotknął jego czoła.
– Podtrzymuj przymierze, bracie! – powiedział, po czym zwrócił się do pozostałych:
– A teraz, aby godnie powitać naszego brata Mattatyaha skosztujmy tych skromnych
darów, które przygotowały nasze siostry – i wskazał na ryby, kukurydziane placki, figi i
winogrona, leżące na białym płótnie u wejścia do groty.
– Siądźmy wygodnie, bracia i siostry – zapraszał, po czym zwrócił się do mężczyzny
obok – Natanaelu, czy została jeszcze w naszych zbiorach odrobina tego wspaniałego wina,
które zachowujemy tylko na wyjątkowe okazje?
– Myślę, że znajdzie się taka odrobina, o ile nie wychlał jej ten opój, Tôma – Natanael
podniósł się i wszedł do groty.
– Częstujcie się, bracia i siostry! Jehoszuah, siądź przy mnie!
Rozsiedli się wszyscy na czym kto mógł i zaczęli z apetytem pałaszować dary.
– Wypijmy za zdrowie naszego nowego brata! – zawołał z pełnymi ustami Juda,
wznosząc do góry czarkę z winem. Radujmy się i weselmy!
10
Nagle zza groty wybiegł jakiś chłopiec.
– Rabbi! – wołał zasapany. – Rabbi!
– Mów, Jochananie!
– Idą tu!
Juda zerwał się na równe nogi.
– Kto idzie?
– Starsi, rabbi!
W mgnieniu oka Juda z cierpliwego nauczyciela przemienił się w wojownika.
– Natanaelu! Rozdaj wszystkim miecze! Tôma, do mnie! Wszystkie siostry do groty!
Kefasie, weź kilku ludzi i ukryj się za potokiem!
W jednej chwili obóz przestał istnieć. Siedzieli w napięciu z opuszczonymi głowami,
pozornie zachowując spokój.
Po chwili przyszli. Kilkunastu starszych mężczyzn, uzbrojonych w kije i pałki, kilku
miało obnażone miecze, dwóch czy trzech włócznie. Było też kilka kobiet. Stanęli naprzeciw
nim. Jeden z nich wysunął się nieco.
Juda podniósł wzrok. Mężczyzna był dużo starszy od niego, ale wysoki i potężnie
zbudowany. Jego sylwetka i gęsta, siwa broda sprawiały, że wyglądał niczym Goliat.
– Jestem Joachim, syn Ezdrasza – powiedział mocnym, donośnym głosem. – Kim
jesteście?
Juda wstał.
– Jestem Juda z Kariothu, syn Szime’ona. Czego chcecie?
– Czy ty jesteś przywódcą sekty Nazar?
Juda obejrzał się na swoich towarzyszy, ale żaden na niego nie patrzył.
– Nie wiem, o czym mówicie…
Joachim postąpił krok do przodu, zaciskając palce na rękojeści miecza, którego ostrze
uniósł nieco w górę.
– Przyszliśmy po przywódcę sekty Nazar, która zabiera nam naszych synów i córki, która
zatruwa ich umysły, która depcze nasze zwyczaje i święte tradycje, która napada i morduje
rzymskich posłańców, przez co gubernator nakłada na nas coraz wyższe podatki. Pytam więc
raz jeszcze: czy ty jesteś przywódcą Nazar?
Juda zaczął się wycofywać.
– Bracia – jego głos drżał wyraźnie – jestem Żydem, jak i wy. Nic złego nie zrobiłem… –
pod płaszczem wyczuł rękojeść miecza, ale wiedział, że nie miałby z Goliatem żadnych
szans.
Pozostali podnieśli się również i także zaczęli się cofać. Starsi rozciągnęli się wokoło i
zaczęli spychać ich w kierunku rzeki Kedron. Judzie przemknęło przez myśl, że gdy dojdzie
do walki starsi rozniosą ich na strzępy.
– Bracia! – zaczął raz jeszcze. – Nie jesteśmy żadną sektą…
Jeden ze starszych zajrzał do groty.
– Joachimie, tam są niewiasty!
I w tej samej chwili za ich plecami ukazała się centuria żołnierzy, uzbrojonych w hełmy,
tarcze i długie miecze. W mgnieniu oka otoczyli wszystkich Nazareńczyków i starszych. Po
chwili zza groty na pięknym białym koniu wyjechał powoli centurion, odziany w
11
jaskrawoczerwony płaszcz. Jego głowę ochraniał lśniący hełm, który wieńczył pęk
czerwonych piór.
– W imieniu gubernatora Jehudy nakazuję wam opuścić broń! – krzyknął.
Starsi posłusznie upuścili swoje miecze i włócznie, i odsunęli się w milczeniu.
Jeździec podjechał do Nazareńczyków.
– Tulliusie! – zawołał do kogoś. – Obszukaj ich!
Z szeregu wystąpił jakiś żołnierz, a z nim ośmiu innych i podeszli do Judy i jego
towarzyszy. Znalezione miecze upadły na ziemię, przed kopyta.
– Kim jesteście? – zapytał Nazareńczyków.
– Jesteśmy Żydami – nieśmiało odezwał się Juda – przyszliśmy tu się modlić, a oni…
– Gubernator nie ma nic do waszych modlitw – przerwał mu centurion – ale czy Żydom
potrzebne są do tego miecze?
– Jaśnie panie! – odezwał się Joachim – w grocie są inni z sekty!
– Scypionie, sprawdź grotę! Tulliusie, zwiąż ich! – wskazał na Nazareńczyków. – Ty! –
zwrócił się do Joachima – weź dwóch swoich ludzi. Pójdziesz ze mną! Reszta precz!
Juda skrzywił się, kiedy żołnierz boleśnie krępował mu ręce. Zastanawiał się, co dzieje
się z Kefasem. Czuł na sobie przerażony wzrok Jehoszuy.
– Jeszcze z tobą nie skończyliśmy – usłyszał za plecami czyjś głos.
Goliat.
–
R
abbi?
– Mów, Jehoszuah.
– Dlaczego na ziemi nie ma sprawiedliwości?
– A co to jest sprawiedliwość? – odpowiedział, jak zwykle, pytaniem.
– Sprawiedliwość jest wtedy, kiedy mam tyle samo kóz i owiec, co Shelomo.
– Mylisz, Jehoszuah, sprawiedliwość z równością. To nie to samo. Równości nigdy nie
będzie, gdyż zawsze będzie ktoś, kto będzie miał więcej, niż inni. Zawsze będzie ktoś taki,
jak Shelomo. Sprawiedliwość jest inna. Sprawiedliwość jest nieuchwytna. Niepoliczalna.
Dlatego tak trudno ją zauważyć. Weźmy, na przykład, taką sytuację: drapieżnik porywa jedną
z twoich owiec…
– Ale dlaczego moją owcę, a nie owcę Shelomo?
– Być może dlatego, że twoja była gorzej pilnowana, twoje ogrodzenie było niższe i nie
miałeś sług, którzy by ją ochronili. Wystarczy? No więc, jak byś to nazwał?
– Nieszczęściem – powiedział z przekonaniem – albo… niesprawiedliwością.
– No właśnie. A to jest przecież sprawiedliwość.
12
– Jak to?
– Drapieżnik zdobył pożywienie, którego potrzebował. Był większy i silniejszy, więc
pokonał owcę. Najadł się i przeżył. Czyż nie jest to sprawiedliwe?
Jehoszuah myślał przez chwilę.
– A co z pożartą owcą?
– Owca? Owca przez wiele dni pasła się spokojnie na pastwiskach. Gryzła soczystą trawę
i dawała w zamian mnóstwo tłustego mleka i mnóstwo wełny. Czyż nie jest to sprawiedliwe?
S
tała się ptakiem. Potrafiła latać. Jednym ruchem swych potężnych skrzydeł uniosła
się nad ziemię, potem ponad najwyższe drzewa, ponad najwyższą górę. Szybowała. Była
władczynią nieba, wzięła w posiadanie całą ziemię. Jakże wspaniałe było to uczucie!
Nieskrępowane, nie ograniczające! Mogła szybować nie poruszając w ogóle skrzydłami albo
składając je nieco spaść w mgnieniu oka tuż nad jeziora i miasta. Powietrze było gęste i
lepkie. Oblepiało jej pióra. Nagle przestraszyła się. Nie miała skrzydeł. W jednej chwili
runęła w dół. Ale nie roztrzaskała się o skały. Powietrze było tak gęste, że zaczynało ją
ściskać, miażdżyć. Utknęła w tej gęstej masie niczym nieostrożna muszka w zastygniętej na
zawsze żywicy. Żywica pachnie przyjemnością. Brązowe oczy kuszą. Chciałoby się wejść w
nie, by zobaczyć dlaczego są takie piękne… wyciągnęła przed siebie rękę, chcąc dotknąć tej
przyjemności, chcąc jej zaznać, ale ona usunęła się łagodnie sprzed jej palców niczym welon
poruszany podmuchami wiatru. A potem uświadomiła sobie, że te oczy wpatrują się w nią. To
był lew. Ryknął przeraźliwie, chciała odwrócić się i uciekać, ale nie mogła – powietrze
zastygło tak bardzo, a ona nie miała już siły. A lew był już przed nią. Był cały we krwi. W
jego ogromnym ciele starczały wbite włócznie, a on ryczał przeraźliwie. I jego cierpienie,
czuła sama, jakby to ona była tym lwem. Wpatrywał się w nią swymi brązowymi oczami,
które tak kochała. A potem znowu ryknął.
I w jednej chwili sen przepadł. Przez chwilę leżała, słuchając bicia swego serca.
Znała te oczy.
Zerwała się i wybiegła z chaty.
13
O
dkąd był tu ostatnim razem nic się chyba w komnacie nie zmieniło. Te same twarze
cesarskich władców patrzyły niemym wzrokiem gdzieś przed siebie. Te same kolorowe
dywany. Dwaj gwardziści. Może nawet ci sami. A jednak dzisiaj ta komnata nie podobała mu
się. Nie robiła już takiego wrażenia, jak wtedy. Była jakaś ponura, prawie brzydka.
Poncjusz Piłat siedział w ogromnej balii pełnej parującej wody i piany. Jedna z jego
służących, półnaga, z obnażonymi piersiami siedziała na krawędzi balii i pochylona nad
Piłatem powolnymi ruchami myła i masowała plecy i ramiona gubernatora. Na jego twarzy
malowało się zadowolenie. Juda zauważył, że ręka Piłata głaska obnażone kolano niewolnicy.
– Oto człowiek! Juda z Kariothu! – zawołał Piłat radośnie na jego widok, jakby witał się
ze starym znajomym. – Znów się spotykamy! Czyż nie jest to szczęśliwe wydarzenie?
Chciało mu się pić. Gdzieś za plecami Piłata dostrzegł półmisek ostryg i kielich, i w
jednej chwili zaczął konać z pragnienia.
– Zapewne, czcigodny hegemonie – odparł z trudem.
– Co słychać w twojej sekcie, Judo z Kariothu? – Piłat zupełnie bez cienia wstydu z
powodu swej nagości sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście był tym zainteresowany, ale nie
czekał na odpowiedź:
– A wiesz? Kiedy ostatnim razem pytałem cię o imię mordercy mojego posłańca, a ty mi
odmówiłeś, przyszło mi coś do głowy.
Juda podniósł wzrok na Piłata, który uśmiechał się lubieżnie do swej niewolnicy. W jego
głowie huczała tylko jedna myśl: PIĆ!!
– Pomyślałem sobie – ciągnął Piłat, pieszcząc jej udo – że przecież już znalazłem
mordercę! – I Piłat zachichotał, jakby właśnie usłyszał dowcip.
Juda oblał się zimnym potem, mimo, że był przekonany, że w jego organizmie nie ma już
ani jednej kropelki wilgoci. Przed oczami zatańczyły mu wielkie, czerwone, wirujące plamy,
które nie chciały zniknąć, a cała komnata zaczęła chwiać się i drgać niczym daleki obraz
fatamorgany na pustyni. W tej chwili mógłby napić się nawet wody, w której kąpie się
gubernator, oczywiście, gdyby miał taką możliwość. Ale nie miał. Zacisnął powieki i opuścił
głowę.
– Hej, Żydzie! – zawołał Piłat. – Co jest z tobą? Nie jesteś ciekaw, kto jest mordercą?
Juda słyszał chlupot wody. Chciało mu się rzygać. Bolał go brzuch.
– Judo z Kariothu! Ty będziesz mordercą! W ten sposób upiekę dwie pieczenie przy
jednym ogniu. Ja ukarzę zabójcę, a przy okazji wasz Sanhedryn będzie mi wdzięczny, gdyż
słyszałem, że ma do ciebie jakieś pretensje. Że podburzasz młodych przeciwko starszym, czy
coś takiego. Co ty na to, Judo? Co o tym myślisz? Czy nie jest to świetny pomysł?
14
–
B
ył sobie kiedyś człowiek. Był bardzo bogaty i miał piękną córkę. Umyślił sobie, że
wyda ją za jakiegoś bogatego kupca, by w ten sposób połączyć oba majątki. Wielu było
kandydatów do jej ręki, ale jemu żaden nie wydawał się dostatecznie bogaty. Córka jego
chodziła smutna, gdyż myślała, że nikomu się nie podoba. Bała się, że zostanie starą panną, a
miała już prawie dwanaście lat. Pewnego razu ciężko zachorowała i była obawa, że niedługo
umrze. Bogacz wpadł w rozpacz, bo żaden znachor nie potrafił jej uleczyć. Oto w jednej
chwili mógł stracić ukochaną córkę, chociaż w głębi duszy najbardziej bał się, że nie zdąży
powiększyć swego majątku. W mieście, w którym mieszkał panował taki przesąd, że jeśli
dziewczyna umrze jako panna jej rodzinę dotknie klątwa. Teraz, gdy dziewczyna była
umierająca nikt nie chciał się z nią żenić. Bogacz nie mając żadnego wyjścia zdecydował, że
odda swą córkę pierwszemu mężczyźnie, który zapuka do jego drzwi.
Pewnego razu obok jego domu przechodził pewien żebrak. I stało się tak, że to on
zapukał do drzwi bogacza, gdyż chciał poprosić o łyk wody i coś do jedzenia. Bogacz
przestraszył się, widząc, że będzie musiał oddać swą jedyną córkę żebrakowi, ale nie miał
innego wyjścia – córka umierała. Kiedy przedstawił swą propozycję żebrakowi, ten ucieszył
się bardzo, gdyż dziewczyna była młoda i ładna, mimo choroby. Szybko wzięli ślub,
dziewczyna leżąc na łożu, gdyż nie miała już siły stać. Po zaślubinach żebrak bez słowa
splunął na ziemię, wymieszał ślinę z ziemią i powstałe błoto nałożył na czoło chorej żony.
Dziewczyna w ciągu dwóch dni wyzdrowiała. Jakże wielkie było zdumienie jej ojca, który już
pogodził się z myślą, że ją straci, gdy ujrzał ją zdrową. Zdumienie, ale nie radość. Bo
przewrotny los sprawił, że mając do dyspozycji tylu zacnych młodzieńców córka poślubiła
niemłodego już żebraka, który nie posiadał niczego.
– I co dalej, rabbi?
– To już koniec.
– No, a jaki z tego morał?
– Morał? Nie ma żadnego morału.
– Musi być jakiś morał!
– Oh, Jehoszuah! Sam sobie wymyśl jakiś morał!
W
padła do ich obejścia.
– Pani matko! Pani matko!
Miriam podniosła głowę, z trudem prostując bolące plecy. Ziemia była twarda jak
skorupa i prawie zupełnie jałowa. Nic tu nie chciało rosnąć. Obok niej stał Ja’akob. Tak jak
zawsze.
15
– Aa! Ty jesteś Miriam z Magdali… – domyśliła się – co się stało?
– Jehoszuah!
Miriam zbladła. Odrzuciła na bok kościaną motykę.
– Co z nim? – zapytała prawie biegnąc ku niej.
Zmieszała się.
– On… cierpi!
– Co? Co ty bredzisz? Mów jaśniej, dziewczyno! – Miriam złapała ją za rękę i
potrząsnęła gwałtownie.
– No więc… miałam sen, ale… to jakby nie był sen i… widziałam krew… czułam, że
jemu coś grozi… On potrzebuje pomocy!
Miriam obejrzała się na syna.
– Ja’akobie, rozumiesz coś z tego?
– Matko – zbliżył się do nich – czy to ta dziewczyna, która się w nim durzy?
W jednej chwili spłonęła rumieńcami. A wydawało jej się, że tak dobrze skrywa swoją
tajemnicę! Spuściła głowę.
Ja’akob rozejrzał się.
– Czy przyszłaś tu sama? – zdziwił się. – Nikt cię nie widział?
Potem splunął na ziemię.
– Ta sekta jest jak zaraza. Zszarga wszystkie nasze świętości!
– Ja’akobie! – Miriam chwyciła go za ramię i wskazała HaNegew. Skrajem pustyni
podążały pieszo trzy postacie.
Ja’akob wysunął się nieco, zagarniając je obie ruchem ręki za siebie, po czym schylił się i
podniósł z ziemi jakiś drąg.
– Spokojnie – powiedział, jakby dodając sobie odwagi.
Mężczyźni zbliżali się szybko. Biegli. Ja’akob poznał jednego z nich.
– Kefasie! Goni cię ktoś?
– Witaj, Ja’akobie! – zawołał pierwszy z nich, z trudem łapiąc oddech. – Ja’akobie! Piłat
aresztował naszych ludzi. Był tam Jehoszuah!
Ja’akob szybko wymienił spojrzenia z matką, a potem oboje utkwili je w niej.
– Ale właściwie za co? – jęknęła Miriam. – Czy zrobił coś złego?
– Ależ nic! Właśnie modliliśmy się przy potoku, kiedy nagle otoczyli nas żołnierze Piłata
i wszystkich zabrali!
– To bez sensu! A ty? – zapytał Ja’akob.
– Ja? Ja się z nimi ukryłem – wskazał na swoich towarzyszy.
Miriam powzięła decyzję.
– Ja’akobie, musimy iść po niego!
Zawróciła do chaty. Popędził za nią.
– Matko! On nie jest tego wart!
Stanęła nagle jak wryta.
– Nigdy tak nie mów! – syknęła. Po czym dodała cicho: – Potrzebujemy dużo pieniędzy.
Chodź – wskazała na nią – pójdziesz z nami!
16
–
T
ôma, bracie, podejdź tu!
Mężczyzna zbliżył się.
– Tôma? Opowiedz mi.
– No więc… z początku wszystko szło dobrze, goniec zaplątał się w siatkę i upadł.
Siedliśmy na nim, walnąłem go, żeby się nie miotał i kazałem mu go zabić. A potem…
– Co potem, Tôma?
– Coś mu odbiło. Jest do niczego. Rozkleił się. Usiadł i zaczął płakać.
– Co?
– No, zaczął płakać. Rozpłakał się jak dziecko. Więc wziąłem jego sztylet i ja go
zabiłem. Nie było wyjścia.
Juda milczał.
– Rabbi?
– Mów, Tôma.
– Czy gniewasz się na mnie?
–
J
ehoszuah…
– Mów, Miriam.
– Czy to prawda, co mówili ludzie w Jehuda, że… że…
– Że zabiłem człowieka?
– Czy zrobiłeś to, Jehoszuah?
Wziął jej dłoń i przycisnął do ust.
– Czy pokochałabyś człowieka, który jest mordercą?
Teraz ona ucałowała jego ręce.
– Jesteś moim mężem. Wierzę ci.
Po chwili wskazała coś za ich plecami.
– Jak myślisz: śpią już?
– Już Ja’akob da sobie z nimi radę.
– Dlaczego właściwie twoja matka zgodziła się na nasz ślub?
– Uznała, że tylko dzięki tobie zdążyła mnie uratować. Dzięki temu, że zobaczyłaś mnie
we śnie udało jej się wykupić mnie z rąk Piłata. Jak wiesz Tôma i Natanael nie mieli tyle
szczęścia. Zrozumiała też, że jeśli śnisz o mnie, to musisz mnie naprawdę kochać.
– Ale przecież mówiłeś, że jeden z tych, którzy zdołali się uratować powiedział jej o
tobie…
Spojrzał na nią z uśmiechem.
17
– Ale ty widziałaś to pierwsza!
Przez chwilę milczeli, tuląc się do siebie. Ocean huczał w oddali niczym rozszalała
bestia. Co rusz gwałtowny podmuch wiatru przynosił na ich twarze delikatną mgiełkę słonej
wody. Niebo było prawie granatowe.
– Jehoszuah, co się stało z Judą?
Patrzył w spienione fale. Nagle przed oczami ukazał mu się obraz nauczyciela,
przytwierdzonego do olbrzymiego krzyża, umierającego w straszliwych męczarniach, w
otoczeniu dwóch swoich towarzyszy: Tômy i Natanaela. Umierał w ich towarzystwie, a
jednak w samotności. Dokładnie tak, jak mówił. Przypomniał sobie jego puste, krwawe
oczodoły, gdy jakieś ogromne, czarne ptaszyska wydziobały mu oczy. Przypomniał sobie
jego połamane nogi, kiedy jakiś litościwy żołnierz, chcąc skrócić jego męki drewnianą pałką
zgruchotał mu kolana. I przypomniał sobie także straszne wyzwiska i przekleństwa, jakie
miotał ukochany nauczyciel, zanim skonał, na oprawców, na braci, na Heroda, na
Nazareńczyków, na Jehoszuę, na wszystkich… Przypomniał sobie, jak w jednej chwili
zrozumiał całą bzdurę i marność tego, co robili i w co wierzyli, jak w jednej chwili
opanowało go głębokie przekonanie, jak bardzo się mylił. I jak w jednej chwili przeklął całe
zgromadzenie i wszystkie śluby czystości, które zabraniały mu być z kimś, kogo pragnął. Z
Miriam.
Spojrzał na nią z czułością, przytulił mocno i odpowiedział:
– Piłat kazał go ukrzyżować. Chodźmy już. Matka znowu będzie się denerwować.
P
aulus przeglądał rozłożone na stole raporty swoich dowódców, od czasu do czasu
popijając ze złoconego pucharu wina gronowego z ubiegłorocznych zbiorów.
„Juda z Kariothu. Założyciel sekty zwanej Nazar. Charyzmatyczny i mający bezwzględny
posłuch wśród jej członków, zwanych strażnikami. Wykształcony w Damaszku i Kairze...”
Inny raport:
„Według mego informatora pożar, który kilkanaście dni temu strawił świątynię bogini
Westy spowodowali członkowie sekty Judy z Kariothu...”
Jeszcze inny:
„Juda z Kariothu. Znienawidzony i wyklęty przez starszyznę za nieprzestrzeganie prawa
żydowskiego i bałamucenie młodzieży…”
Paulus myślał intensywnie. „Juda z Kariothu. Juda z Kariothu. Wciąż tylko Juda z
Kariothu. Kimże był ten Juda z Kariothu? Zupełnie nie pasuje do mojego pomysłu.”
Wziął kolejny raport. „Kefas, Salome, Natanael, Tôma, Ja’akob, Mattatyah, Jehoszuah…
Jehoszuah. Jehoszuah! Tak, to brzmi lepiej! Rzymianie potrzebują dobrego proroka.
Jehoszuah, nie żaden tam Juda z Kariothu! Jehoszuah Nazareńczyk. Albo nie – Jehoszuah z
18
Nazaretu, zresztą kto wie, może nawet jest gdzieś taka osada. Jehoszuah z Nazaretu, znany
uzdrowiciel, wręcz cudotwórca, parę cudów zaraz się wymyśli, prorok i mesjasz. Po grecku
będzie to… Jezus z Nazaretu… Jezus z rodu najlepiej królewskiego, może króla Dawida,
łatwiej będzie trafić do nieortodoksyjnych żydów. Dobrze. Bardzo dobrze. Mam nadzieję
Judo i nieznany Jehoszuah, że wybaczycie mi tę niewielką zamianę, to drobne fałszerstwo.
Przecież wam i tak jest wszystko jedno – obaj pewnie już nie żyjecie. W końcu chodzi o nową
wielką religię, która zdolna byłaby rywalizować z rzymskimi bogami i judaizmem, religię,
którą poda się najpierw Rzymianom i Grekom, potem Frankom i Germanom, a w końcu, kto
wie, może całemu światu…
Zanurzył pióro i zaczął pisać:
”Wstańcie, chodźmy, zbliża się bowiem już mój zdrajca. A gdy On jeszcze to mówił,
nadszedł Juda, jeden z Dwunastu, a z nim tłum cały, wysłany przez arcykapłanów, uczonych w
piśmie i starszych, z mieczami i z kijami. A zdrajca dał im znak mówiąc: To jest Ten, którego
ja pocałuję. Bierzcie Go i prowadźcie ostrożnie. A gdy tylko nadeszli, natychmiast zbliżył się
do Niego i powiedział: Rabbi!...”
Braniewo, 11 lipca 2012r.
19

Podobne dokumenty