Pobierz wybrane recenzje
Transkrypt
Pobierz wybrane recenzje
Warlikowski o kalekich słowach Warlikowski zbiera w „(A)pollonii" wątki interesujące go od lat. Z niektórymi, jak z pamięcią o Holokauście, mierzył się m.in. w „Dybuku", również opartym na opowiadaniu Krall. Inne, jak motyw matki potwora, wychodzącej ze swej roli cichej opiekunki, powracały konsekwentnie od czasów „Hamleta" czy „Bachantek". Jednak najnowsze przedstawienie, […]mimo obecności tych znanych elementów zaskakuje. Najbardziej eklektyczne, pokawałkowane, szyte z tekstów najstarszych i najnowszych, okazuje się jednocześnie spójnym świadectwem klęski racjonalizmu i języka wobec umykającej opisowi rzeczywistości. Warlikowski pokazuje się w nim bardziej jako filozof niż artysta. „(A)pollonia" może momentami budzić watpliwości zbytnim spiętrzeniem literackich odniesień. W rezultacie jednak okazuje się przejmującym zapisem zmagania z "jądrem ciemności", które tkwi w każdym z nas. Także w bohaterach, zbrodniarzach, ludziach sztuki. Zarówno bohaterowie dramatów Ajschylosa i Eurypidesa, jak i współczesnej prozy rozpaczliwie szukają formy dla swoich historii. Od teatru lalek, baśni czy przypowieści przechodzą do konwencji wywiadu, talk-show, publicznego wystąpienia, wykładu, czatu, przesłuchania, wideokonferencji, nagranego na wideo wyznania. Wszelkie te próby komunikacji zawodzą. To, co mają do przekazania, nie może zostać usłyszane i zrozumiane. Jak można przyjąć wystąpienie wracającego z wojny zbrodniarza Agamemnona, który niczym Adolf Eichmann (za słynną książką Hannah Arendt o banalności zła) przekonuje: „wy też zabijalibyście ma moim miejscu - macie tylko to szczęście, że nikt nie postawił was przed tym wyborem"? Reżyser nie zrównuje jednak poświęcenia z bohaterstwem - powodem do chwały. Dostrzega w nim także głupotę, próżność i egoizm. Ofiary zostają osądzone, zbrodniarzom dane jest prawo do obrony. Gdy Krystian Lupa sięgał w swoich ostatnich spektaklach po kamery i projekcje wideo, pokazywał artystów próbujących udowodnić, że są indywidualnościami. Bohaterowie Warlikowskiego usiłują dowieść przed kamerami, że są przeciętni, normalni. Tak samo winni i heroiczni, ludzcy i zwierzęcy jak my. To nie mieści się w normach politycznej poprawności. Czy zbrodniarze domagający się zrozumienia kompromitują język, manipulują nim, czy w ich słowach naprawdę kryje się coś, czego nie chcemy dopuścić do świadomości? Szansa na komunikację pojawia się jedynie w metaforach i muzyce. Ranate Jett, krążąca nieustannie między baldachimem z biało-czerwonych żarówek, podświetlaną łaźnią i kulisami, swoimi songami wnosi irracjonalny, magiczny, emocjonalny element, którego brakuje w poprawnych formalnie wypowiedziach. Obecny na scenie zespół kilkoma bitami wyjaśnia więcej niż najdłuższe tyrady. Szansa pojawia się też poprzez obrazy - często brutalne (śmierć każdej z ofiar to osobny spektakl), prowokacyjne, parodystyczne. Warlikowski stworzył mocny, momentami prześmiewczy spektakl o tym, jak niejednoznaczne są wszelkie definicje: zbrodni, sprawiedliwości, winy. W winie potencjalnie uczestniczymy wszyscy - niektórzy po prostu urodzili się w szczęśliwszych okolicznościach niż ci, których osądza się jako zbrodniarzy. Wojna nie kończy się nigdy - trwa w pamięci uczestników i ich dzieci. Ofiara nie ma sensu nawet jako przykład dla potomnych. Nic nie da się wyjaśnić. Gdy Agamemnon próbuje uświadomić słuchaczom fakt, że podczas II wojny światowej człowiek ginął średnio co 4,6 sekundy, zakrawa to na większy absurd niż to, gdy mająca oddać życie Alkestis zaczyna histeryczną przemowę o zaletach seksu z delfinami. W „(A)polloni" przywrócone do łask zostaną krzyk, uczucia, muzyka i metafora, które mogą więcej niż kalekie słowa. „Warlikowski o kalekich słowach" (fragmenty) Joanna Derkaczew Gazeta Wyborcza nr 115 18-05-2009 Manifest Warlikowskiego W sobotę odbyła się premiera wybitnego spektaklu „(A)pollonia" w Nowym Teatrze. Odważna i nowoczesna inscenizacja „(A)pollonii" została przygotowana z wyczuciem obecnych potrzeb międzynarodowych scen teatralnych. W brawurowej „(A)pollonii" Krzysztof Warlikowski rozszerza terytorium swojego teatru. Antyczne mity łączy z historią okupacyjną, w której przegląda się Holokaust. Wszystko to razem zderza z rzeczywistością dzisiejszą, dzień w dzień zezwalającą na nowy holokaust. Warlikowski wraz ze scenograf Małgorzatą Szczęśniak z rozmysłem burzą tradycyjną teatralną przestrzeń. Monologi postaci rozbijają strukturę dramatu, stając się publicznymi wystąpieniami w jasno określonej sprawie. Jett zostaje się wokalistką rockowego bandu. Pomiędzy aktorami przewija się kamerzysta, filmując najważniejsze sekwencje. Obraz widzimy w tym samym momencie na wielkiej ścianie za polem gry. Teatr spotyka się z filmem. Dobrze jest patrzeć na „(A)pollonię" właśnie z filmowej perspektywy, bo ona - jak się zdaje oddaje intencje Krzysztofa Warlikowskiego. Pozwala pogodzić ogień z wodą, w obrębie jednego seansu pomieścić dwa teatry. Pierwszy jest rozgorączkowanym widowiskiem najbardziej spektakularnym w dorobku reżysera - pełnymi garściami korzystającym ze zdobyczy najnowszej techniki. W nim jest miejsce na ostry rock, projekcje czy scenę sądu odbywającą się za pośrednictwem Skype'a. Drugi skupia się na aktorze i odwołuje do spraw najbardziej intymnych. Wtedy inscenizacja jakby gaśnie, zostaje człowiek mówiący wprost do ludzi. W tych sekwencjach rozpoznaję Warlikowskiego z „Kruma" i „Aniołów w Ameryce". Zatem najnowsze dzieło artysty daje się rozumieć zarówno jako kontynuacja ostatniego nurtu jego prac, jak i kolejne w jego teatrze otwarcie. Kiedyś był nim poznański „Roberto Zucco" i warszawska „Elektra", potem „Oczyszczeni", jeszcze później „Krum". „(A)pollonii", z jej rozbuchaniem i intymnością, w obrębie polskiej sceny nie da się porównać z niczym innym. Warlikowski zaś buduje od nowa, chociaż tym razem, może w większym niż kiedykolwiek wcześniej stopniu, jego teatr ufundowany jest na pamięci. Przedstawienie stanowi nowy manifest teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Mimo że skompilowane zostało z bardzo różnych tekstów, zachowuje wewnętrzną spójność. Aktorzy, zarówno ci od lat stanowiący trzon spektakli artysty (jak Cielecka, Hajewska-Krzysztofik, Chyra i Poniedziałek), jak i w teatrze Warlikowskiego nowi (to drugi spektakl Macieja Stuhra, pierwszy, nie licząc zastępstw, Ewy Dałkowskiej), wyrzekają się solowych partii, by stać się częścią zespołowej kompozycji. „(A)pollonia", zaprojektowana z wyczuciem potrzeb międzynarodowego rynku, musi stać się hitem. „Manifest Warlikowskiego" (fragmenty) Jacek Wakar Dziennik nr 115 18-05-2009 Igranie ludzkim losem Znamienne, że w scenicznym kolażu o zabijaniu i ofierze Warlikowski pominął ukrzyżowanie Jezusa. Pewnie bardziej interesuje go poświęcenie zwykłego człowieka. Raczej nie wierzy w boski plan zbawienia, bo historia świata, którą pokazuje nie toczy się w zgodzie z dramaturgią Biblii - poczynając od raju i grzechu pierworodnego. Warlikowski dopatrzył się korzeni naszej cywilizacji w okrucieństwie starożytności, w rodzinnej wendecie Atrydów rozpoczętej, gdy kapłani zażądali od Agamemnona ofiary z Ifigenii. Wątpiąc w istnienie Najwyższego, reżyser przedstawił greckich bogów jako pierwszych nadludzi igrających cudzym losem, niezrównoważonych psychicznie. Ich życiową kloakę prezentuje w formie reality show pod znaczącym tytułem „Kibel TV". Towarzyszy mu internetowy czat wideo. Różne wątki i konwencje w spektaklu Warlikowskiego splatają się, dopowiadają, ale i podważają prawdy, które przed chwilą wydawały się pewnikiem. Możemy sobie tylko opowiadać o świecie, bo jego zrozumienie przechodzi ludzkie pojęcie, co zdaje się mówić reżyser. Na kluczową postać spektaklu wyrasta Joker (Andrzej Chyra) niczym z filmu „Mroczny Rycerz". To on, współczesny diabeł, wciela się w żydowskiego sędziego, który decyduje o przyznaniu Machczyńskiej medalu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Wypowiadając słowa Talmudu "kto uratował jednego człowieka - uratował cały świat", szydzi z wiary w zwycięstwo dobra nad złem. Bo świat co chwilę wypada z formy, z winy takich szaleńców jak Tanatos. Kiedyś podawali się za wysłannika Zeusa, mordowali na rozkaz Hitlera, dziś roszczą sobie prawo do eutanazji i aborcji. „(A)pollonia" rozgrywa się na monumentalnej scenie zaprojektowanej przez Małgorzatę Szczęśniak. To teatr świata z ruchomymi szklano-metalowymi pudłami apartamentu i nowoczesnej toalety. Jest też metalowy baldachim do odprawiania narodowych mszy. Wszystko wzięte w ramy białych ścian z namalowanymi delikatnie kaflami, bo ziemia jest największą rzeźnią w kosmosie. Warlikowski jeszcze raz udowadnia, że nie uznaje żadnych tabu - zarówno konserwatywnych, jak i liberalnych. I kiedy obrończyni zwierząt obwinia Boga za okrucieństwo ludzi, Joker reaguje niezwykle ostro: - To, że człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga, nie oznacza jeszcze, że Bóg jest taki jak człowiek! Symboliczny dla naszych multimedialnych czasów jest obraz pogrzebu bohaterki. Przed jej trumną stoi ekran pokazujący twarz zmarłej. Im śmierć staje się dotkliwsza, tym bardziej współczesna obyczajowość stara się ją unieważnić, uczynić wirtualną, nieprawdziwą. Pocieszeniem, jakie oferuje, są w spektaklu muzyczne treny śpiewane przez Renate Jett. Gdy kończy się spektakl, w apartamencie zbierają się wszyscy jego bohaterowie: kaci i ofiary. Wszyscy aktorzy Warlikowskiego, który czyniąc z „(A)Pollonii" również podsumowanie wcześniejszych przedstawień otworzył nowy etap twórczości. Otworzył swój Nowy Teatr. „Igranie ludzkim losem" (fragmenty) Jacek Cieślak Rzeczpospolita 18-05-2009 Życie z piętnem śmierci W „(A)pollonii" Krzysztofa Warlikowskiego nie interesuje liniowa akcja wyznaczona przez dramat. To raczej teatralny esej. Podróż przez kolejne lektury i tematy, wymagająca od widza zaangażowania i skupienia. Przy pomocy tekstów Ajschylosa, Krall, Littmana, Eurypidesa, Andersena czy Coetzeego Warlikowski przygląda się powtarzającemu się korowodowi zabijania. Bo czy w starożytności, czy dzisiaj, ten proces trwa. Niczego nie uczy kolejne pokolenia, a tylko potęguje chaos współczesnego świata. I zmusza do stawiania niewygodnych pytań. Warlikowski sięga po postaci z różnych epok i przedstawia ich historie wykorzystując współczesne środki. Od początku na zmysły widza działa przestrzeń, największa jaką Małgorzata Szczęśniak stworzyła do przedstawień Warlikowskiego. Z lustrzaną podłogą, utrzymana w kolorystyce ascetycznej bieli, z wydzielonymi, ale w pełni przeszklonymi dwoma miejscami: pokojem i łazienką. Pozornie te dwa pomieszczenia są otwarte, zamykają jednak bohaterów w pułapkach. Za szybami, widoczna ze wszystkich stron, a jednak samotna, umrze Alkestis. W tym świecie nie ma już bogów, bohaterowie zostają sami z własną odpowiedzialnością za dokonane czyny. Warlikowski przygląda się nie tylko ofiarom poświęcającym własne życie za ojczyznę, dla rodziny czy obcych ludzi i stającym się symbolami. Patrzy na ich najbliższych, którzy muszą żyć dalej. Z niezaleczonym żalem do siebie i do odchodzących. Z samotnością i poczuciem winy. I z pytaniami, na które nie znają odpowiedzi: czy oddałbyś własne życie? Czy na pewno możesz powiedzieć, że nigdy nie zabijesz? „Życie z piętnem śmierci" (fragmenty) Agnieszka Rataj Życie Warszawy nr 116 19-05-2009 Nieludzkie ofiarowanie Warlikowski wykreślił teatralną spiralę. Uruchomił sceniczną maszynę, która startuje z jednego punktu, potem wiruje w nieskończoność, coraz dalej od centrum, i przywiera do niej wszystko, co najważniejsze. Mit i historia, rodzina i los, wojna i Holocaust, miłość i śmierć, ofiarowanie i tchórzostwo. „(A)pollonia" to próba zdefiniowania progu człowieczeństwa. Osobista obsesja reżysera jest jednocześnie czymś najtrudniejszym do objęcia we współczesnej kulturze. Zaczyna się od niezdarnej, pół granej, pół animowanej z pomocą dziecięcych manekinów, sceny z teatrzyku Korczaka w getcie. A potem śledzimy losy trzech kobiet, które złożyły siebie w dobrowolnej ofierze: Ifigenii, Alkestis, Apolonii Machczyńskiej. Genialną intuicją Warlikowskiego jest ustawienie opowiadań Hanny Krall w jednym rzędzie z tragediami greckimi. I tak jak Oresteja była opowieścią o micie założycielskim demokracji, tak Holocaust jest kluczem do współczesności. Mity greckie zostają oświetlone łuną Zagłady, Holocaust zostaje przeczytany przez figury mityczne, którymi stają się prawdziwi bohaterowie prozy Krall. Przestrzeń gry nie tworzy miejsca. To rodzaj stelażu do grania. Biały korytarz z metalowymi rampami oświetleniowymi jak na koncercie. Aktorzy i techniczni przeciągają po scenie szklany ruchomy moduł łazienki. Drugi obiekt, początkowo skryty po przeciwległej stronie, to moduł mieszkalny. Zrazu przestrzeń gry nie jest miejscem akcji. Są tylko jakieś szkice, punkty podparcia dla aktora - stół, manekin, metalowe rusztowanie. Prawie cały czas gra zespół rockowy, Renate Jett śpiewa po angielsku utwory w klimacie Björk i Sigur Rós. Aktorzy są uwięzieni w konwencji występu, każe im się mówić do mikrofonu, bardziej opowiadać swojego bohatera, niż go grać. A potem kolejne postaci przynoszą ze sobą dawny, zimnopiękny świat Warlikowskiego. Reżyser tworzy coś w rodzaju przestrzennego kolażu, przenikania się planów gry, ekranów i muzyki. Akcja dzieje się we wszystkich czasach naraz. Podczas wojny, w micie i we współczesności. W prawdziwym czasie teraźniejszym Warlikowskiego. „(A)pollonia" jest studium wojennego strachu, rozpaczy i powojennej zgryzoty. Ale nikt nie wskazuje palcem - to było zło absolutne. Dobro również nie zostaje podważone, podobnie jak sens ofiary trzech kobiet. Warlikowski zawsze bada dwie strony medalu. W ofierze z czystego dobra szuka ziarenek nieoczywistości: egoizmu, depresji, braku wyobraźni, ucieczki przed życiem. Ifigenia, Alkestis i Apolonia są tak samo bezradne wobec tego, co się dzieje, jak ci, za których się poświęcają. Trudno uznać je za kozły ofiarne, niewinne ofiary zbiorowej nienawiści. Bo są świadome, podejrzanie racjonalne, rozumieją konsekwencje, choć stają przed decyzjami, które ich bliskich przerastają. Warlikowski wie, że ofiara z życia niszczy nie tylko samą ofiarę, ale także jej rodzinę. Złości go robienie show z ocalenia, z wojny, z Zagłady. To nie były żadne mistrzostwa świata w przeżyciu w ekstremalnych warunkach, Holocaust survival. Sensem życia nie zawsze jest przeżycie. Może czasem po prostu godna śmierć. Jak tych dzieci od Korczaka, które „czwórkami do Auschwitz szły". W funkcji komentatorów pojawiają się Coetzee i Littell. Z książki „Elisabeth Costello" weszła do przedstawienia idea zrównania zagłady Żydów z odbywającym się wciąż holocaustem na zwierzętach. To metafora stosunku człowieka niszczyciela do świata. Nie chodzi już o jedno konkretne zło, które się zdarzyło, ale o całą strategię ludzkości. Ostatnia scena ma charakter katarktyczny. Postaci z antycznych i nazistowskich rzezi rodzinnych przychodzą do wnętrza pokoju. Zespół Renate Jett gra w środku ostatnią piosenkę. Aktorzy kołyszą się w rytm muzyki. To ostateczny azyl i arka ocalenia na scenie. Można odpocząć, zrzucić postać z siebie. Zapomnieć o piekle, które odegrano przed nami. Muzyka zawsze trwa dłużej niż koszmar. PS O aktorach nie piszę, wszystkie role są genialne. „Nieludzkie ofiarowanie" (fragmenty) Łukasz Drewniak Przekrój nr 20 21-05-2009 Wszyscy jesteśmy zabójcami „(A)pollonia" Krzysztofa Warlikowskiego w warszawskim Nowym Teatrze zaskakuje nowoczesnością, rozmachem i mocnym aktorstwem. Podobnego spektaklu nie było jeszcze na polskich scenach. Multimedialne projekcje, koncert, zmieniające się plany i intertekstualność - kolejne zabiegi sprawiają wrażenie, jakby Warlikowski badał, jak daleko może się posunąć w obrębie wciąż tradycyjnego przecież teatru. Stawia też pytania: co dziś znaczy mit? Czy Apollo to ciągle bóg, czy może gej z wytatuowanym przyrodzeniem, który stał się nic nieznaczącą figurą... Czy w „Second Life" można przeżyć życie? Interesuje go proces badania granic, które jesteśmy w stanie przekroczyć. I okazuje się, że granic nigdy nie było. „Że możemy zrobić dosłownie wszystko i wszystko się nam upiecze" - jak powie Elizabeth Costello. Wstrząsające to wnioski. Taki też jest spektakl Warlikowskiego - mocny i do bólu dosłowny, chwilami hipnotyzujący. Każdy z nas może mieć krew na rękach. „Wszyscy jesteśmy zabójcami" (fragmenty) Agnieszka Michalak Dziennik nr 119 - Kultura 22-05-2009 (A)pollonia Warlikowski zderza w „(A)pollonii” różne gatunki i media: baśń z programem telewizyjnym, mit z wirtualną rzeczywistością internetu, wykład z cyrkowym show Ofiara jest aktem, wobec którego język pozostaje bezsilny. Jest czynem, zdarzeniem, doświadczeniem, o którym nie sposób opowiedzieć, któremu nie można zaświadczyć. Ofiara wynikająca z poddania się prawu boskiemu czy bezwzględnej logice władzy lub będąca wyrazem bezwarunkowego poświęcenia, jest czymś niewytłumaczalnym, przekraczającym granice rozumu i zdolności wyobrażenia. Sama w sobie ofiara jest czymś, co wymyka się przedstawieniu – można opisać jej okoliczności, formę, wygląd, podać liczby, jednak doświadczenie, które jest istotą ofiary, pozostanie nieuchwytne. Ofiara jest obsceniczna i dlatego – jeśli nie zostanie ujęta w ścisłe ramy rytuału – zagraża dominującemu porządkowi i podważa panujące przekonania i normy. Właśnie dlatego rozum i język, bezradne wobec ofiarniczego skandalu, próbują nadać mu znamię konieczności: historycznej, religijnej, ideologicznej, etycznej. Tylko w ten sposób to, co obsceniczne, da się ująć w ramy racjonalnego dyskursu. Krzysztof Warlikowski w swym najnowszym przedstawieniu – swoistym projekcie nowego teatru, wypływającego konsekwentnie z jego dotychczasowej twórczości i zarazem ją przekraczającego – zmierzył się z problemem ofiary i ofiarowania. Nie po to jednak, by go rozwiązać, wyjaśnić, dać odpowiedź lub o nim opowiedzieć w spójny i jednoznaczny sposób, czyli włączyć w obręb określonego dyskursu. Wręcz przeciwnie – Warlikowski stawia serię pytań, które rodzą się w obliczu faktu i zagadnienia ofiary i konfrontuje z nimi widza. Pytania rodzą pytania, które pączkują jeszcze długo po zakończeniu spektaklu, a odpowiedzi mogą być jedynie częściowe i nigdy nie będą w pełni adekwatne. Reżyser zdaje się wychodzić z założenia, że ofiara – odarta z racjonalizujących ją dyskursów – jest czymś niepojętym, ale to właśnie jej niepojmowalność jest tym, z czym należy się zmierzyć. Warlikowski ujawnia obsceniczność ofiary, która wpisując się w określony porządek i służąc jego podtrzymaniu, zarazem zawiera w sobie subwersywną moc jego podważania – nie poprzez epatowanie obrazami przemocy i okrucieństwa (fizycznego, psychicznego i logicznego), które ofierze towarzyszą, ale przez podważanie dyskursów próbujących ją opisać i ujarzmić, nadać jej jednoznaczny sens. Bez względu na to, jakie nadamy jej znaczenie i jak zechcemy ją usprawiedliwić, ona zawsze pozostanie bez-sensowna: niejednoznaczna, ambiwalentna, trudna do zaakceptowania i nie do zniesienia. Jeśli jej sensu nie odnajdujemy w religii, to sięgamy do języka nauki, polityki, etyki, filozofii, sztuki. Warlikowski nie ufa żadnemu językowi. Podejmując temat ofiary, mówi zarazem o cierpieniu nie do zniesienia, które dotyczy nie tylko samej ofiary, ale również tych, którzy są z nią związani i tych, którzy stają w jej obliczu; mówi o mechanizmie przemocy i władzy, w jaki ofiara – również ta dobrowolna – jest wpisana; o ambiwalencji miłości i nienawiści; o miłości, w którą wpisana jest niewysłowiona strata; o traumie oddzielenia i osamotnienia w obliczu śmierci; o ciemnej i okrutnej stronie ludzkiej natury, wypieranej poza ramy człowieczeństwa, ale dzięki ofierze na powrót w nie wpisanej; o krzywdzie i winie, które nie dają się jednoznacznie zdefiniować. Warlikowski od dawna konfrontuje widzów swojego teatru z tym, co „tak okropne, że tylko rytuał może to udźwignąć, wyrazić, wyjaśnić, wytrzymać”, by posłużyć się słowami Sary Kane z „Łaknąć”. Kulminacją była realizacja „Oczyszczonych” tej samej autorki, gdzie dobitnie i bezwzględnie stawia się pytanie o sens ofiary i wyciąga konsekwencje z deklaracji miłości, w imię której godzimy się na śmierć. Co znaczy umrzeć dla kogoś i za kogoś? Jak można i czy można umrzeć zamiast kogoś? Czym jest nie-własna śmierć? I co robi ze mną śmierć innego? Co robi jego miłość? By na to odpowiedzieć, Warlikowski szukał ekwiwalentu rytuału w obrazie poetyckim i teatralnym – okrutnym, ale wpisującym to, co bolesne i nie do zniesienia w estetyczny i symboliczny porządek nabudowany mocą metafory na gruzach zastanego świata, istniejącej w nim wizji podmiotu i języka. Uczynił wyobrażalnym to, co niewyobrażalne. W „(A)polonii” – rozwijając konsekwentnie swój sposób myślenia o tym, czym może być teatr i w jaki sposób działa – Warlikowski poszukuje bardziej struktur narracyjnych, będących w stanie wyrazić to, co niewyrażalne, niż ekwiwalentów obrazowych. Język, różne języki i ich zderzanie, różne sposoby mówienia i wypowiadania stają się polem doświadczenia i eksperymentu, który przenosi teatr ze sfery inscenizacji w sferę otwartego namysłu i bezpośredniej konfrontacji z widzem. Widz postawiony zostaje wobec szeregu pytań, które wprost kieruje się do niego ze sceny, każąc mu jednocześnie samodzielnie szukać i budować odpowiedzi na przecięciu sprzecznych czasem sugestii i tropów. Zasadą rozbijającą jednoznaczność i jednorodność narracji i teatralnego dyskursu, jest zasada montażu i fragmentacji, która projektuje pewne możliwe odpowiedzi, zarazem jednak podważa je lub przewartościowuje przez wprowadzenie kolejnego kontekstu. Odwaga w stawianiu kłopotliwych i bolesnych pytań i drążeniu wszelkich, również niewygodnych tematów sprawia, że teatr ten staje się coraz bardziej sposobem uprawiania filozofii poprzez sztukę. Nie oznacza to przekroczenia teatru, ale przewartościowanie pewnej estetyki i poszukiwanie nowych środków wyrazu, umożliwiających wyrażenie bardziej wprost kwestii i problemów nurtujących twórcę. Warlikowski używa wprawdzie tekstów cudzych, ale czyni z nich bardzo osobistą wypowiedź angażującą widzów i zmuszającą ich do zajęcia postawy krytycznej. Reżyser osiąga to dzięki ciągłemu oscylowaniu między tym, co intelektualne, a tym, co afektywne; dopuszcza do głosu sferę semiotyczną, cielesną, chaotyczną i popędową, podważając symboliczny porządek i normy narzuconego nam prawa. Zarazem nie pozwala w pełni poddać się uczuciom litości i trwogi, ale każe zastanowić się nad niemożliwą istotą ofiary. Warlikowski zderza w „(A)pollonii” różne teksty, tradycje, gatunki i media: tragedię antyczną z reportażem, baśń z programem telewizyjnym, mit z wirtualną rzeczywistością internetu, powieść z rokowym koncertem, opowiadanie z filmem, wykład z cyrkowym show; historię starożytnego rodu i ciążącego nad nim fatum, które napędza koło zbrodni i zemsty, zderza z wciąż nieprzepracowaną traumą Zagłady. Na tekst składają się między innymi fragmenty z „Ifigenii w Aulidzie”, „Orestei”, „Alkestis”, reportaży Hanny Krall, „Łaskawych” Littella czy „Elizabeth Costello” Coetzeego. Wszystko to – mimo heterogeniczności i pozornej nieprzystawalności – składa się w klarowną całość, głównie dzięki zastosowaniu precyzyjnej zasady montażu. Użyte przez Warlikowskiego teksty zaczynają się wzajemnie oświetlać i komentować. Dokonuje się to w panoramicznej przestrzeni bardzo szerokiej i stosunkowo płytkiej sceny, pozwalającej na płynne przejścia od jednej sceny do drugiej, oscylowanie między skrajnymi emocjami lub symultaniczne przedstawianie jednej sytuacji z dwóch perspektyw, jak choćby w sekwencji, w której moment tuż przed śmiercią Apolonii, przyjmującej na siebie wyłączną odpowiedzialność za ukrywanie Żydów, zestawiony jest z ceremonią, w trakcie której po wielu latach jej syn odbiera przyznane matce pośmiertnie odznaczenie „Sprawiedliwej wśród narodów świata”. Łącznikiem jest tu Herakles – Joker (Andrzej Chyra) – upadły heros pogrążony w oparach szaleństwa, istota liminalna, prestidigitator i prowokator, ujawniający wszystkie absurdy i niejednoznaczności wpisane zarówno w tę konkretną tragedię, jak i w ofiarę w ogóle. Trzy opowiedziane w „(A)polonii” historie, zderzone ze sobą i z innymi kontekstami, przeniesione zostają na poziom metadyskursu i wpisane w uniwersalne i aktualne pytanie, które dotyczy nas wszystkich. Jest to pytanie o możliwość i sens ofiary, o zasadność i mechanizmy sankcjonowania cierpienia, o granice miłości i poświęcenia, o granice okrucieństwa wreszcie. Poczucie krzywdy i poczucie winy tworzą przy tym nierozerwalny splot, który łączy ze sobą kata i ofiarę i sprawia, że ofiara nie wyczerpuje swej funkcji dramaturgicznej w jednorazowym akcie, ale uruchamia całą lawinę ambiwalentnych postaw i uczuć. Jej postawa nie jest nigdy sprawą wyłącznie jednostkową, osobistą, ale dotyczy zbiorowości – podtrzymuje lub burzy porządek kultury w zależności od mocy dyskursu, który ją sankcjonuje lub podważa. „(A)pollonia” (fragment) Ewelina Godlewska Dwutygodnik nr 4/2009 Świat bez sędziego i bez sądu W świecie, w którym nie można sprowokować nieba, Warlikowski prowokuje swoich widzów. Nie chcieliście przepraszać za Jedwabne? Dobra, teraz żyjcie bez przebaczenia. Ta historia składa się z precyzyjnego splotu tekstów: antycznych z „Orestei” Ajschylosa i „Alkestis” Eurypidesa, fragmentów opowiadań Hanny Krall, „Żywotów zwierząt” Johna Coetzee'ego i „Łaskawych” Jonathana Littella. O intencji reżyserskiej, demontującej wszystkie moralne bezpieczniki, najwięcej mówią wstawki z Littella. Faktycznie to on pociąga za sznurki, Warlikowski dzieli się z nim władzą nad spektaklem. To bardzo dziwne uczucie słuchać, jak jego bohater, esesman von Aue, przemawia ustami Agamemnona, a następnie ustami żołnierza izraelskiego, wnuka polskiej Żydówki ocalałej z Zagłady. Agamemnon mówi tak: „Jestem winny, wy nie jesteście, to świetnie. Ale przecież musicie umieć powiedzieć sobie, że na moim miejscu robilibyście to samo (…). Jeżeli urodziliście się w kraju lub w epoce, w której nikt nie zabija waszych żon i dzieci, chwalcie Boga i idźcie w pokoju. Ale w głowach niech na zawsze pozostanie wam ta myśl: macie może więcej szczęścia ode mnie, ale nie jesteście lepsi” (Jonathan Littell, „Łaskawe”, przeł. M.KamińskaMaurugeon, Kraków 2008, s. 47). Syn ocalałej, izraelski żołnierz mówi tak: „Dziewczyna rzęziła, zastygła w bezruchu, jej ładne usta drżały, jak gdyby chciała coś powiedzieć, nie odrywała ode mnie wielkich, zdziwionych oczu, pełnych niedowierzania, oczu zranionego ptaka i to spojrzenie wbiło się we mnie, rozpruło mi brzuch, wysypała się ze mnie strużka trocin, stałem się zwyczajną kukłą i nie czułem nic, a jednocześnie pragnąłem z całego serca pochylić się i zetrzeć ziemię i pot z jej czoła, pogładzić ją po policzku, powiedzieć, że już dobrze, że teraz będzie lepiej, a zamiast tego konwulsyjnie strzeliłem jej prosto w głowę” (Littell, „Łaskawe”, s. 140). Rozejście się intencji z czynami, a więc to, nad czym rozpacza nie całkiem zły, nieprawdziwy von Aue, stało się losem zupełnie dobrej, prawdziwej Sprawiedliwej, Apolonii Machczyńskiej (pierwowzór: Hanna Krall, „Pola”, z tomu: „Tu już nie ma żadnej rzeki”, Warszawa 1998). Bohaterka, przenośny i dosłowny, indywidualny i zbiorowy „przedmiot metafizyczny“ spektaklu, chciała ocalić 26 Żydów, ale uratowała tylko jedną Ryfkę. Chciała uratować cały świat, tymczasem zgubiła siebie, swoje nienarodzone dziecko, innemu dziecku odebrała matkę, a mężowi – żonę. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy tego wszystkiego nie zaksięgowali dziś trzeźwo po stronie „winien”. Konkretnie zaś księguje to w ten sposób „jeden z nas”, syn Apolonii, odbierający za nią medal Sprawiedliwych, wyrzucający matce swoje samotne dzieciństwo i to, że choć „miała nas”, wolała jednak Żydów. Zupełnie jak liczne dzieci realnych Sprawiedliwych, wyrzucające rodzicom, że odziedziczyły po nich same kłopoty plus raz do roku przesyłkę z pomarańczami z Izraela. Wymowna jest ta „(A)pollonia” – Polonia z alfa-privativum, Polska zaprzeczona, zła matka, nie-prawdziwa Polka po prostu. Polka, co nie tylko zechciała Niemca, ale i Żydami nie pogardziła. Co zepsuło się w tej historii, że nie można czerpać z niej otuchy, tylko rozpacz i złość? Rozważmy okoliczności. Miejsce ukrycia 25 Żydów pod stodołą zdradziła Niemcom Żydówka, zauważona przez polskie dzieci i wydana Niemcom przez ich rodziców. Żydówce obiecano, że wydając tamtych ze stodoły, uratuje własne dzieci. Czy wynika z tego dla nas jakaś nauka? Myślimy: „strzeż się prób” (za Adolfem Rudnickim, „Złote okna”), próby są diabelskie. Myślimy: gdy zawodzi jedno ogniwo, cały gmach się chwieje. Tylko które to było ogniwo? Ogniwo „Żydówka”? Ogniwo „polskie dzieci i ich rodzice”? Ogniwo „Niemcy”? Pytania dalsze. Kto powinien wynagrodzić synowi utratę matki, która umarła za kogoś innego? Jak wynagrodziłby, gdyby umarła za Polaków, nie za Żydów? I jeszcze: skoro Polacy nie udźwignęli zobowiązania, to czy Ryfka na pewno je uniosła? Czy zbiorowość, która odnosi korzyść z indywidualnej ofiary, dziedziczy też płynące z niej obowiązki? I która to właściwie jest zbiorowość? Czy poświęcenie indywidualne przelicza się w ogóle na kategorie zbiorowe? A skoro tak, czy taka ofiara nie zmienia się w do ut des, w naszych oczach dawno przecież skompromitowane? Ale właściwie dlaczego do ut des uważamy dziś za skompromitowane? I tak dalej. Recenzentka „Gazety Wyborczej” napisała po spektaklu: Pola poświęciła się za ojca. Może to raczej ojciec nie poświęcił się za córkę? I jeszcze: na jakiej podstawie sądzimy, że ojciec powinien był umrzeć, skoro takich rzeczy od ludzi wymagać nie wolno? Komu jednak wolno? Spektakl naprowadza na trop nieprzyjemnych odpowiedzi. Zamysł Warlikowskiego polega na podstępnym wrzuceniu nas w bajeczny czas, gdy słowa takie jak „prawa”, „miara” i „plan” miały jakiś sens. Efekt? Sądząc po przydomkach – Apotropejos („ten, który odwraca zło”), Katharsis („ten, który oczyszcza z winy i nieczystości”) – faktycznym macherem tego spektaklu jest bóg. Apollo. Ten, który „nie mówi, ani nie skrywa, tylko daje znak”. Jaki to znak? Dwunastą pracę Heraklesa, uporządkowanie tego wszystkiego, widz wykonuje po spektaklu. We własnej głowie. Gdyby dla kogoś było to dziś w Polsce czytelne (jak nie jest), można by cały ten dramat ująć w jedno zdanie Maussa/Huberta z ich dziewiętnastowiecznego dzieła „Esej o naturze i funkcji ofiary”. Istotą ofiary, piszą autorzy, jest „komunikacja między światem świętym a światem świeckim za pośrednictwem żertwy, to znaczy rzeczy zniszczonej podczas ceremonii” (H. Hubert, M. Mauss, „Esej o naturze i funkcji ofiary”, przeł. Lech Trzcionkowski, Kraków 2005 [1899], s. 118). Ofiara (skądinąd podobnie jak kara, którą wymierzają Erynie) przywraca w świecie równowagę, wszystko jedno z jakiego powodu zaburzoną. Zasadniczo „żertwą” są w tym układzie kobiety: Ifigenia, Alkestis i Apolonia; inni to tylko ofiarnicy i pośrednicy. Tak było do początku wieku XX. Dziś wszystko się odwróciło. W epoce posttraumatycznej, zwanej epoką praw człowieka, o status ofiary (żertwa gdzieś przepadła) ubiegają się już wszyscy jak leci: Agamemnon – ofiarnik, Klitajmestra – mścicielka, jej syn Orestes, także mściciel; osierocony Admet, mąż Alkestis, osieroceni wredni teściowie; osierocony syn i ojciec Apolonii, drugi syn, który wpadł do studni w poszukiwaniu psa, a na ostatek pewnie i pies. (Nie od rzeczy też byłoby pamiętać o Ryfce). Każdy dziś pretenduje do roli ofiary. Czy nie dlatego coraz mniej jej wierzymy? Nadmiar tradycyjnie przechodzi w brak, inflacja przybliża kres figury. Dawnym bogom też zdarzało się powątpiewać w etykę ofiary. Stąd w tragicznych mitach obfitość happy endów, doklejanych post factum ku pokrzepieniu serc. Jak ten o Izaaku, ponoć w ostatniej chwili ocalonym przez Anioła. Albo ten o Hiobie, ofierze zakładu z szatanem, na starość wynagrodzonej w bydle i potomstwie. A także ten o Ifigenii w Taurydzie (pisze o niej Eurypides), uratowanej przez Artemidę spod ofiarnego noża i obróconej w kapłankę. W zamian za ocalenie miała składać wszystkich cudzoziemców w ofierze – ale to szczegół! Słowem: i ofiara, i ofiarnik budzą uzasadnioną nieufność. Długo utrzymywał się szacunek dla jedynej czystej ofiary, ofiary bez wzajemności, zdaniem Huberta/Maussa zarezerwowanej wyłącznie dla Boga. Wraz z postępami zeświecczenia zakwestionowano także i tę pozycję. Kierując się humanitarnymi przesłankami – nikogo nie wolno zmuszać do bohaterstwa – nasza wyemancypowana epoka „uniepotrzebnia męczeństwo” (Norwid), demontując ostatnie bastiony poświęcenia. Denerwujące „społeczeństwo ofiar” zmienia się w podebrane „społeczeństwo ryzyka”. „(A)pollonia” pokazuje, jak się żyje w świecie bez ofiar, prawdziwych i zastępczych. Bez świętych i na wieki potępionych, bez poczucia winy ciągnącego się przez generacje, bez zbiorowej odpowiedzialności. „Nie będzie sądu! Nie ma sędziego!” – krzyczy Elisabeth Costello, wtórując cadykowi z Kocka (H. Krall, „Narożny dom z wieżyczką”, z tomu: „Hipnoza”, Warszawa 1989, s. 103). Nie można sprowokować nieba. Można jednak sprowokować widzów. Nie chcieliście przepraszać za Jedwabne? Dobra, teraz żyjcie bez przebaczenia. Nie wszystko przekonuje mnie w tym spektaklu, ale przekonuje mnie jego skuteczność. „(A)pollonia” szydzi ze wszystkich pozycji, kompromituje każdego sędziego, ale w końcu kompromituje też samą kompromitację. Gdy wsłuchamy się w monolog Heraklesa-tricsterasędziego-sądu-najwyższego-państwa-Izrael, zobaczymy, że jego błazeńskie wykrzykniki stopniowo cichną, a pytania stają się prostsze. „Nie na oślep wnioskujemy o rzeczach najważniejszych”. W oglądanie spektaklu każdy angażuje własne stawki. Mnie najbardziej zabolało wyszydzenie monologu o ubojniach, porównanych do Treblinki, do czego przed laty przekonał mnie wcale nie Martin Heidegger, ale właśnie „Żywoty zwierząt” Coetzee'ego (przeł. A. DobrzańskaGadowska, Warszawa 2005). Zachowując urazę do reżysera, po namyśle jestem jednak zmuszona z nim się zgodzić. Mówiąc o cierpieniu, Costello miałaby tyle racji, że dla widza nie zostałoby jej już ani odrobiny. Widz musiałby się zbuntować. Warlikowski zna swoją publiczność. Dopiero gdy „święta racja” rozłączy się ze „słuszną formą”, ma szansę zostać usłyszana. Na koniec chcę jeszcze powiedzieć o Palestyńczykach. Także i ta decyzja reżysera wydaje mi się słuszna, niestety. Nie tylko dlatego, że podoba się ona publiczności (czego nie sposób nie zauważyć). Także dlatego, że każdemu żołnierzowi naprawdę może przytrafić się coś, co przytrafiło się von Aue, który chciał dziewczynę pocieszyć, a zamiast tego strzelił jej w głowę. Może się to zdarzyć także żołnierzowi jedynej armii, która dzwoni do kogoś na komórkę, gdy zamierza zbombardować jego dom. Wprawdzie osobiście byłabym bardziej zadowolona, gdyby podobne zdanie wypowiadał w spektaklu nie Izraelczyk, tylko na przykład powstaniec warszawski, albo żołnierz AK z Kielecczyzny, ale na to, by ktoś je w Polsce powiedział ze sceny, musimy jeszcze trochę poczekać. „Świat bez sędziego i bez sądu” Joanna Tokarska-Bakir Dwutygodnik nr 05 / 2009 Podróż Po „(A)polonii” wychodzi się jak po długiej podróży. Wcale nie dlatego, że spektakl jest długi; bywają przecież dłuższe. Warlikowski przeprowadza nas przez kilka historii, wątków, dramatów, fragmentów dramatów, ułożonych bez dbałości o kunsztowną konstrukcję, bez troski o wygodę (umysłową) widza. Nie podpowiada, nie przypomina, nie snuje sieci fabularnych asocjacji, nie wyjaśnia. Historie następują jedna po drugiej z morderczą konsekwencją. Ta prostota konstrukcji sprawia, że widzowie zostają brutalnie skonfrontowani z pytaniami o naturę człowieka. Skonfrontowani i pozostawieni z nimi – bez pociechy (nawet niełatwej) i bez oczyszczenia. Choć Warlikowski sięga do greckich tragedii, tak je tnie i rozgrywa, że o jakiejkolwiek katharsis nie ma mowy. Groźne Erynie nie staną się łaskawymi Eumenidami, bo żyją w duszach zabójców. Bogowie są groteskowymi figurami. Ofiary składane na ołtarzu ojczyzny, ofiary w imię miłości, poświęcenia czy zwykłej ludzkiej przyzwoitości niczego nie rozwiązują, przeciwnie – generują kolejne traumy, zbrodnie i nieszczęścia. Jedyne, co pozwala złapać oddech, to swobodna forma spektaklu – nieustanne zestawianie bądź zderzanie różnych poetyk i rodzajów narracji, od koncertu po wykład, różnych tonacji – od powagi po absurd, różnych reżyserskich strategii, różnych sposobów istnienia aktorów. Z czym zostajemy po tej podróży? Z pomieszanymi uczuciami i nakładającymi się obrazami, jak to po podróży. Warlikowski pokazał pesymistyczny obraz dziejów naszej cywilizacji – sięgnął przecież do greckich tragedii, pierwszej w pełni ukształtowanej artystycznej refleksji na temat człowieka. Fundamentu cywilizacji europejskiej. Z jej głównymi tematami – wojną i ofiarą. Na początku była wojna trojańska, na końcu (naszym) – II wojna i Zagłada. Na nie naszym końcu nie będzie lepiej. Ten arbitralny wybór, tak samo jak zrównanie mitu i literatury z autentycznymi (przetworzonymi literacko) wydarzeniami może budzić sprzeciw. Ale trudno mu odmówić logiki. Przy tym spektakl bynajmniej nie ma charakteru wykładu z udowadnianiem z góry wiadomych tez. Warlikowski nie tyle wykłada, ile prowokuje, żarliwie i z zaangażowaniem, pokazuje swoich bohaterów w nieustannym ruchu, emocjonalnym rozwibrowaniu, dokonywaniu wyborów dziś, teraz – „nie jutro, nie w poniedziałek; dziś”, jak mówi Aklestis. Nie potępia, nie pokazuje jako przykład do naśladowania. Nic nie jest oczywiste. „Podróż” fragmenty Joanna Targoń Didaksalia 91 06/2009 Teatr potrzebuje upiorów Warlikowski jest artystą, który wyciąga wnioski z obecnej sytuacji teatru i widzów w teatrze. Jak pisałam, widz przemądrzały nie może się z jego światem skomunikować, bo zamiast poddać się pewnej wspólnej przykrej wiwisekcji w sprawie nonsensu moralnego i duchowego, w jakim wszyscy funkcjonujemy, chce, żeby reżyser się tłumaczył, albo żeby przynajmniej uczesał swoje przykre postaci. One są potworami, demonami nawet wtedy, gdy doskonale rozumiemy ich ludzkie cierpienie. Mam wrażenie, że ciągle nie przyznajemy się do tego, co Warlikowski z nami robi, udajemy, że nic się nie dzieje, że to tylko zabawa w teatr, no, może jakaś pikantna, transgresyjna… A tak nie jest, tam dzieje się rodzaj przemocy – tylko że przypadkiem ta przemoc jest zdumiewająco adekwatna do przemocy, jaką wywiera rzeczywistość. On głęboko wchodzi w relacje widz-aktor, a przez operacje na wrażliwości widza osiąga jakiś stan męczącego nieporządku w dziedzinie racjonalnych, a w szczególności może sentymentalnych uzasadnień dla rozmaitych zbiorowych i indywidualnych iluzji. „Teatr potrzebuje upiorów” fragmenty Małgorzata Dziewulska w rozmowie z Pawłem Soszyńskim Dwutygodnik nr 06 / 2009