PDF, 166 KB - Nowy Teatr
Transkrypt
PDF, 166 KB - Nowy Teatr
Wariatka z Odeonu Błyskotliwie wyreżyserowany przez Warlikowskiego Tramwaj – adaptacja sztuki Tennessee’ego Williamsa – wiezie Isabelle Huppert w oszałamiającą podróż do kresu piekła. Do opisania efektu, jaki wywołują spektakle Krzysztofa Warlikowskiego, może się przydać krótka dygresja z dziedziny fizyki. Otóż pierwsza definicja słowa „rezonans”, jaką proponuje słownik Grand Robert, jest powtórzeniem pochodzącej z 1862 r. definicji autorstwa uczonego Hermanna Ludwiga von Helmholtza, pioniera badań nad akustyką: „zjawisko polegające na tym, że układ fizyczny zostaje wprowadzony w drgania przez częstotliwość bardzo daleką od jego częstotliwości naturalnej; efekt rezonansu, początkowo słaby, rośnie w miarę jak wywołująca drgania częstotliwość zbliża się do częstotliwości naturalnej, aż do osiągnięcia w sposób ciągły drgań o bardzo dużej amplitudzie.” Proponuję bardziej poetycką niż naukową interpretację owej definicji. Pojęcia takie, jak częstotliwość i drgania jak najbardziej łączą się z estetyką polskiego reżysera i jego adaptacją Tramwaju zwanego pożądaniem. Ta zaś po raz kolejny ukazuje znaczenie tła dźwiękowego i granych na fortepianie nut, które są jak powolne pulsowanie, jak bicie serca zawieszonego nad sceną. „Amplituda drgań” dochodzi tutaj do granicy wytrzymałości. Burza. Trudno, żeby było inaczej, kiedy amplifikator drgań nazywa się Isabelle Huppert. Żądna wykraczających ponad normy wyczynów w filmie (z Hanekem) i w teatrze (z Bobem Wilsonem i Claudem Régym) aktorka wypełnia na scenie Odeonu jedną z najbardziej zadziwiających misji w swojej karierze: odbywa podróż do kresu szaleństwa. Podróż ta nie polega na jednorazowym zejściu do piekieł, tylko na całej serii wypraw tam i z powrotem, między brzegiem a dnem przepaści. Oczywiście Huppert gra Blanche, Blanche DuBois, delikatną istotę „u kresu wytrzymałości nerwowej”, upadłą arystokratkę, która nie potrafi uciec przed burzą. Przyjechała spędzić kilka miesięcy u swojej siostry Stelli i w jej domu ostatecznie daje się zmiażdżyć przez szwagra, Stanleya, prostaka i brutala. Warlikowski postanowił zacząć od paroksyzmu – od dziesięciu minut krańcowego napięcia, kiedy to Huppert kołysze się pośrodku sceny na taborecie, zmieniając swój przyjazd do siostry w delirium. Bełkocze jak ćpunka na głodzie (trzęsie się, ciało ją świerzbi) albo jak chora, którą właśnie przywieziono do szpitala w stanie zapaści. Już na samym wstępie wiadomo więc, że to wariatka, kompletnie rozwalona, zanim jeszcze cokolwiek się zaczęło. Wyzwanie dla aktorki będzie polegało właśnie na tym, aby z powrotem posklejać rozbite kawałki - zadanie tym trudniejsze, że otacza ją scenografia, której podstawą jest rozproszenie. Odnajdujemy tutaj liczne elementy charakterystyczne dla estetyki Warlikowskiego i jego scenografki Małgorzaty Szczęśniak – szklane ściany, do których aktorzy lgną jak ćmy, dom pokazany od strony urządzeń kanalizacyjnych (muszla klozetowa, umywalka), projekcje wideo, które pokazują kradzione na bieżąco zbliżenia z tego, co się dzieje na scenie, i obrazy z kulis… Główny element to jednak kręgielnia, rzędy torów i umocowane na linach kręgle – to tutaj Stanley spędza wieczory ze swoim kumplem Mitchem i stąd wychodzi pijany, żeby potem przyłożyć spodziewającej się dziecka Stelli. Pogarda. Wszystko jest przemieszane: sala sportowa z ustępem, z sypialnią, z ulicą, z dużym pokojem – to jedna wielka graciarnia bez przytulnego kąta, po której się snuje Huppert/Blanche, o ile akurat nie okupuje łazienki. Mówi za głośno, nosi za krótkie ubrania, jest uszczypliwa, świadoma, porzucona, przerażona, nieznośna. Drapie się po rekach, rozgniata papierosy, jest lodowato histeryczna i bezwzględnie pogardliwa, kiedy sylabizuje nazwisko swojego szwagra: „Ko-wal-ski”, Polaczek, cham. Czy to aktorski popis? Owszem, ale popis aktorki, która niczego nie naśladuje i wszystko znajduje w sobie, otwierając się jak rzadko. Najgorsze, że oni rzeczywiście tworzą rodzinę. Andrzej Chyra (Stanley) może sobie pozwolić na luksus noszenia białego podkoszulka Marlona Brando i na ponowne wymyślenie roli, bez śladu przesady w grze. Nie jest przestraszony, Florence Thomassin (Stella) też nie. Aktorka narzuca swój głos i prawie nagie ciało. Ona też niczego od nikogo nie zapożyczyła. To samo dotyczy Yanna Collette (Mitch), który pozwala się przyskrzynić, ale wychodzi z tego obronną ręką. Warlikowski potrafi umieścić ich wszystkich razem, stworzyć dla nich momenty ciszy i wzajemne gesty, a także wprawić ich w działania równoczesne, tak jakby dzielili się przestrzenią sceniczną.. Istotność. Reszta jest mniej ważna i odsyła do drugiego znaczenia słowa rezonans: „efekt tego, co odbija się w umyśle”. Warlikowski niewątpliwie go nadużywa, mnożąc odnośniki, być może powodowany chęcią ostatecznego oderwania sztuki od naturalizmu. Przemodelował tekst Tennessee’ego Williamsa, dodał do niego fragmenty innych tekstów : Korespondencji Flauberta, Edypa w Kolonie Sofoklesa, Damy kameliowej, jednego ze skeczy Coluche’a, wyrywek z Uczty Platona, wreszcie walkę Tankreda i Kloryndy w postaci utrwalonej przez Torquata Tassa w Jerozolimie wyzwolonej. Sporo tych wycieczek, niewątpliwie istotnych, jednak nużących przez swoje nagromadzenie, nawet jeżeli przerywają je wybitne występy wokalistki (Renate Jett), która gra także rolę Eunice, sąsiadki. Nie da się również powiedzieć, że ukazanie się Matki Boskiej w tle, w chwili gdy Stanley gwałci Blanche, odciąża całość. Ale nie to jest nawazniejsze. Warlikowski nie okazuje w tym przedstawieniu litości, tylko empatię wobec cierpienia, a także straszliwą melancholię. René Solis Liberation, 06.02.2010