Dama z pędzlem
Transkrypt
Dama z pędzlem
Dama z pędzlem Jaki jest sens uczestniczenia w różnego rodzaju kołach zainteresowań, które organizują mniejsze i większe centra kultury? Czy te zajęcia, poza oczywistymi aspektami towarzyskimi, mają jeszcze rację bytu w okresie dominacji telewizji i Internetu? Spróbujmy jednak zaryzykować pewną tezę: może w ten sposób tworzą się, co trzeba odnotować z aplauzem, swoiste odmiany współczesnych elit? Wyróżniające się całkowitą bezinteresownością w podejściu do sztuki… W każdym razie jest w tym coś niezmiernie szlachetnego, a nawet nobilitującego... Poprosiliśmy o wypowiedź na ten temat kilka pań z Klubu Plastyka Amatora w Łódzkim Domu Kultury. Teresa Kuczyńska: Malarstwo „tkwiło” we mnie od najmłodszych lat. Jednak życie ułożyło mi się tak, że nie było czasu na naukę malowania: pracowałam jako lekarz dermatologwenerolog, a praca w medycynie wymaga ciągłego dokształcania. Gdy przeszłam na emeryturę, wreszcie mogłam zająć się malarstwem. W 1989 roku zapisałam się na zajęcia plastyczne na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, prowadzone przez Zofię Łobacz. Uczyłam się od podstaw; dowiedziałam się, jak przekładać emocje na rysunek. Od razu zauważyłam, że mam problem: jako lekarz pracowałam przy mikroskopie i gdy próbowałam odwzorowywać rzeczywistość na obrazie, robiłam to zbyt szczegółowo, za dokładnie. Walczyłam z tym, zacierając maźnięciami granice między przedmiotem a tłem. Jakieś 10 lat temu przeniosłam się do Klubu Plastyka Amatora działającego w Łódzkim Domu Kultury – na kurs prowadzony przez Martę Siedlecką-Sidor. I tu rozwijam mój „talent”. Tak uważam – że potrzebny jest tu cudzysłów. Wcześniej malowałam akwarelami. To trudna technika, ale tania. Potem kupiłam farby olejne i akrylowe. Swoją twórczość oceniam jako mierną – czasem zdarzy mi się zrobić coś ciekawego, ale rzadko. Biorę udział wyłącznie w ekspozycjach zbiorowych, pokazując jedną, dwie prace. Tylko raz miałam wystawę indywidualną – trzy lata temu. Interesuje mnie malowanie pejzaży, portretów, kwiatów, martwych natur. Ale nie komiksów – choć koleżanki próbują również takich form. Lubię sztukę średniowieczną, barokową, impresjonizm, ale dobra abstrakcja też mi się podoba. Dobra jest wtedy, gdy przyświeca jej jakaś myśl, która w dodatku jest przekazana odpowiednimi środkami wyrazu: kolorami czy formami. Nauka w Klubie polega najpierw na wykładach teoretycznych. Potem mamy według własnego gustu odwzorować model. Instruktorzy nie ingerują w kolor czy kreskę. Jeśli dokonują jakichś korekt, to tylko dotyczących perspektywy czy cienia. I to raczej naprowadzają na błędy niż je pokazują palcem. Nie tłumią naszej samodzielności. Na koniec zajęć ustawiamy prace obok siebie i sami widzimy, jakie popełniliśmy błędy. Oceniamy też wzajemnie to, co zrobiliśmy – ja nie krytykuję, ale uważam też, że nie należy zbytnio chwalić, bo to rozprasza autora. Lepiej nic nie mówić. Udział w zajęciach plastycznych pomaga rozładować napięcia i stresy, które uzbierały się w ciągu życia. Tak uważa większość członków Klubu Plastyka Amatora. Jolanta Piech: Malowanie jest moim sposobem na ciekawe spędzanie czasu na emeryturze. Wprawdzie potrafię robić na drutach, szyć i szydełkować – ale to nie sprawia mi przyjemności takiej, jak udział w zajęciach plastycznych. Pracowałam w dziale ekonomicznym, nigdy nie miałam nic wspólnego z rysunkiem i malowaniem. A teraz bardzo się cieszę, że trafiłam do Klubu. Poznałam różne techniki, o których nie miałam pojęcia: nauczyłam się malować olejem i akrylem, przedtem – jeszcze w czasach szkolnych – używałam tylko akwarel. Ale akrylami nie lubię malować, są takie matowe… Wyjeżdżamy także z panią Martą na plenery, często chodzimy na wernisaże i wystawy, by obejrzeć obrazy profesjonalistów. Bardzo lubię te wyprawy. Same też pokazujemy nasze prace, co roku organizowana jest prezentacja dokonań członków Klubu Plastyka Amatora. Bardzo się cieszę, że moja córka, absolwentka anglistyki, też maluje. Zapisała się nawet na studium podyplomowe, by zdobyć formalne kwalifikacje. Nasze hobby jest dość kosztowne: farby i inne materiały są drogie i ciągle drożeją. Mimo to nie mam zamiaru rezygnować z zajęć w Klubie. Wolę oszczędzać na innych rzeczach. Miejsc takich jak Klub w ŁDK jest dużo, ale ja wybrałam ten właśnie, bo tutaj wszystko jest najlepiej zorganizowane. Dodatkowo przekonało mnie to, że w każdy czwartek mamy spotkanie z artystą malarzem, profesorem łódzkiej ASP – Ryszardem Hungerem. Przez te lata, kiedy tu przychodzę, tylko raz go nie było. Chorował. Maria Sapała: Mieszkam dwadzieścia parę kilometrów od Łodzi. Jestem rolniczką, ale już od dawna marzyłam o malowaniu. Początkowo chciałam nauczyć się malowania na szkle. Trudno jednak znaleźć w tej dziedzinie nauczyciela. Dowiedziałam się o klubie w ŁDK i tak trafiłam do pani Marty. Przychodzę już czwarty rok. Lubię malować pejzaże, ale – choć mieszkam na wsi – plenerów szukam daleko od domu. Krępuję się rozstawiać sztalugi wśród ludzi, którzy mnie znają. Gdy gdzieś jadę malować, dla bezpieczeństwa towarzyszy mi mąż, bo podejrzliwi rolnicy potrafią i psem poszczuć. Ja pracuję, on sobie spaceruje w pobliżu, czasem zerknie mi przez ramię. Popiera moje hobby, a jeden z pejzaży, który powstał przy jego „współudziale”, powiesił sobie w pracy. Gdy moje obrazy uczestniczą w zbiorowej wystawie, on i dzieci przyjeżdżają na wernisaż. Z marzeń o szkle nie do końca zrezygnowałam. Nie wyszło z malowaniem – za to nauczyłam się robić małe witrażyki. Kupiłam książki i narzędzia, potem podejrzałam, jak robi to moja kuzynka, profesjonalna plastyczka po ASP. Żałuję, że jej umiejętnościami nie zainteresowałam się wtedy, gdy w czasie studiów rolniczych u niej pomieszkiwałam. Straciłam przez to kilkadziesiąt lat. Gdy zajęłam się witrażami, dostałam od niej trochę szklanych odpadów, które nie nadawały się do kościelnych okien. Dla mnie były w sam raz: robiłam z nich liście, aniołki. Dla przyjemności. Nadal mam kontakt z kuzynką. Widziała moje prace, docenia umiejętności. Czasami jestem jej pomocnikiem. Fachowym! Not. Aleksandra Talaga-Nowacka, Maria Sondej