pobierz

Transkrypt

pobierz
DZIEWCZYNA ZNAD RZEKI
Ludzie zamieszkujący sawannę między rzekami Meta, Apure
i Orinoko są piękni i prymitywni. Lata spędzone na Apurejskiej
Równinie trudno jest zapomnieć. Oderwałem się w tym czasie
od szarzyzny życia cywilizowanego, prowadząc tryb życia
całkowicie odmienny od dotychczasowego.
Nie szukałem tego dnia silniejszych emocji myśliwskich. Ot
tak, po prostu zarzuciłem strzelbę na plecy i poszedłem przejść
się brzegiem rzeki Caicara. Przedzierałem się powoli przez gęste
krzaki, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu.
Rozglądałem się za iguanami - wielkimi jaszczurami, których
jaja są nie byle jakim przysmakiem. Chociaż słońce było
wysoko, w cieniu krzaków narażony byłem na ukłucia żarłocznych komarów i dokuczliwych kleszczy. Zlany potem i podrapany kolcami miałem już zamiar zrezygnować z iguan i wyjść
na otwartą sawannę, gdzie zawsze można było upolować kilka
kaczek, kiedy nagle usłyszałem podejrzany szelest na drugim
brzegu, niezbyt zresztą szerokiej rzeki. Znieruchomiałem. Powoli
i ostrożnie skierowałem lufę strzelby w stronę poruszających się
krzaków.
To, co zobaczyłem, zachwyciło mnie i zdumiało jednocześnie.
Z gęstych zarośli wyszła młoda i piękna dziewczyna. Uklękła na
maleńkiej plaży i sprawnym ruchem zdjęła sukienkę. Nie miała
na sobie nic więcej. Przyszła bosa i z rozwianymi włosami
opadającymi do połowy pleców. Opuściłem strzelbę i
zamieniłem się w słup soli. Tak pięknej dziewczyny jeszcze nie
widziałem. Była smukła i wysoka. Jędrne, kształtne ciało
poruszało się z gracją nieznaną fałszywemu wstydowi. Rzuciła
sukienkę za siebie i powoli, powoli z widoczną rozkoszą
zanurzyła się w wodzie. Przepłynęła parę metrów, dała nurka, a
po chwili wynurzyła się uśmiechnięta podpływając ku brzegowi
stromej plaży.
Mogła mieć jakieś dziewiętnaście lat. Co mnie zachwyciło
może najwięcej to swoboda i harmonia ruchów.
Dziewczyna wyszła na brzeg i wyjęła z kieszeni sukienki
kawałek mydła i grzebień. Z mydłem w ręku weszła z powrotem
do wody, namydliła całe ciało, zanurzyła się, powtarzając tę
czynność kilkakrotnie. Potem myła włosy, płukała je, a po
wyjściu na plażę stała w słońcu susząc się.
Powiedzieć, że zakochałem się od pierwszego wejrzenia, to za
mało. Nie ruszałem się z miejsca, nie chciałem przerwać tego
rozkosznego widowiska jakimś nieostrożnym ruchem.
Zastanawiałem się, kto to może być? Skąd się wzięła ta cudna
dziewczyna? Znałem przecież wszystkich ludzi w tej okolicy. A
może to była jakaś nimfa leśna, której nigdy więcej nie zobaczę?
Pożerałem wzrokiem te nogi strzeliste, małe stojące piersi,
mocne zgrabne ramiona, wspaniały łuk bioder, skórę śniadą,
gładką i jedwabistą, ogromne oczy ocienione misterną firanką
1
rzęs. O, słodkie dziecię południa. Żebyś wiedziała, jak szybko
biło moje serce. Tak musiały wyglądać Dziewice Słońca w kraju
Inków - myślałem, patrząc na znikającą w krzakach dziewczynę.
Tymczasem komary, korzystając z mojej nieuwagi, obsiadły
mnie tnąc niemiłosiernie. Wyszedłem z krzaków i pospiesznie
udałem się w drogę powrotną. Myśl o dziewczynie nie odstępowała mnie.
Mieszkałem w tym czasie u państwa Perez w czymś, co można
było nazwać pensjonatem, jako jedyny lokator stały, inni
przychodzili tylko się stołować. Jedzenie wydawało mi się dobre,
dopóki nie obejrzałem kuchni i sposobu mycia garnków. Wtedy
straciłem gwałtownie apetyt.
Po kilku minutach znalazłem się w domu państwa Perez.
Wziąłem czystą koszulę, spodnie i ręcznik, i poszedłem wykąpać
się pod prysznicem umieszczonym w głębi podwórza.
Obiad był już gotowy. Przy długim stole postawionym na
werandzie siedzieli stołownicy. Trzej sympatyczni chłopcy z
Gwardii Narodowej, jakiś llanero i przedstawiciel pewnej firmy
farmaceutycznej. Jak zwykle o tej porze dnia upał dokuczał
niemiłosiernie. Wszyscy popijali mrożone piwo.
Ludzie południa są komunikatywni. Podczas obiadu złożonego z czarnej fasoli, duszonej kury, smażonych bananów,
aguacate i kawy dowiedziałem się, że llanero pracuje u generała
Vacca. Przyjechał zakupić tysiąc krów i przeprowadzić je do
sąsiedniego stanu Portuguesa. Vacca był ministrem w rządzie
Pereza Jimeneza. Stanowisko to stwarzało duże możliwości
wzbogacenia się. Inni jego koledzy zabezpieczali swoją przyszłość lokując kapitały w bankach zagranicznych. Naiwny Vacca pakował wszystkie pieniądze w farmy hodowlane. Jak się
potem okazało, radość była krótka. Po upadku dyktatora farmy
przeszły na własność państwa. Tymczasem llanero kupował
krowy, dumny bardzo z zaufania, jakie w nim pokładano.
Przedstawiciel firmy farmaceutycznej przyjechał do Mantecal jedynie po to, żeby zobaczyć się ze mną i z miejscowym
aptekarzem Mediną. Przywiózł nam próbki leków i gorąco
zachęcał do popierania jego firmy.
Tacy, jak ci dwaj, jednego dnia przyjeżdżali, a następnego
odjeżdżali. Przelotne ptaki fruwające na awionetkach.
Z chłopcami z Gwardii łączyła mnie już pewna zażyłość. Byli
stałymi stołownikami. Znaliśmy się dobrze. Chłopcy nudzili się.
Mieli mało roboty. W zasadzie ich głównym zadaniem było
zapobieganie przemytowi towarów kolumbijskich i niedopuszczanie do kradzieży bydła. W tym małym miasteczku zagubionym na sawannie obecność tych chłopców dodawała wszystkim
otuchy i stwarzała przynajmniej pozory bezpieczeństwa.
Patrząc na podającą do stołu córkę gospodyni, piękną
Juanitę, przypomniałem sobie nagle o mojej nieznajomej znad
rzeki.
Zazwyczaj po obiedzie wypoczywałem w hamaku. Tak robili
2
wszyscy. W czasie sjesty zamyka się sklepy i urzędy, a ludzie
idą spać. Tego dnia nie myślałem o wypoczynku. Myślałem o
dziewczynie w zielonej sukience.
Po wyjściu z domu zastanawiałem się, co robić. Na ulicy
pustka. W upalnej ciszy południa zawarty był jakiś dramat, jakaś
tajemnica nie pozwalająca zakwitnąć sawannie bujniejszym
życiem. Marazm i śmierć - to słowa kojarzące się z widokiem tej
szerokiej i pustej ulicy.
Od strony zachodniej zadudniły końskie kopyta. Do
opustoszałej wioski wjeżdżali trzej llaneros. W szerokich kapeluszach, zawadiaccy, pewni siebie. Zatrzymali się przed sklepem
kulawego Jose i zsiedli z koni. Znałem tych ludzi. Byli to
synowie senatora Vegasa: Pablo i Jesus. Ten trzeci to Perucho,
ich kuzyn. Cechowali bydło na sawannie i nie dałbym dwóch
groszy za to, czy nie nacechowali cudzych cielaków swoim
stemplem. Przyjechali popić i wypocząć. Załomotali w drzwi
sklepu. Wystraszony Jose wyskoczył natychmiast z hamaka.
Poznał gości i zaśmiał się wesoło. Byli to przecież najlepsi
klienci. Pili dużo i dobrze płacili.
Jose wyniósł krzesła na ulicę i postawił mały stół, a na nim
butelki mrożonego piwa i rumu. Po wypiciu pierwszej butelki
piwa troskliwy Jesus pomyślał i o koniach, pojąc każdego
ćwiartką rumu podaną w kuble z wodą. Zwalniało to właścicieli
od obowiązku pętania koni i troszczenia się o paszę. Kiedy
dostały rum, to nie było obawy, że rozejdą się w poszukiwaniu
pokarmu. Cierpliwie czekały na następną porcję.
Nie miałem nastroju na rozmowę z braćmi Vegas, a jeszcze
mniej na picie rumu do utraty przytomności. Zdecydowałem się
na wizytę u proboszcza. Lubiłem tego hiszpańskiego księdza i
jego prostolinijny nieskomplikowany światopogląd. Dla niego
czarne było czarne, a białe białe. Poznał kawał świata i wielu
ludzi. Pracował poprzednio w Wietnamie jako kapelan Legii
Cudzoziemskiej. Jak zwykle o tej porze proboszcz kołysał się w
hamaku. Nie spał jednak.
- Co słychać ojcze? - zacząłem rozmowę.
- Niewiele - odpowiedział. - Co tu może być słychać? Małe
sprawy małych ludzi.
- Sawanna jest wielka i stada bydła są olbrzymie. Niezliczone
są klucze dzikich kaczek i niezliczona jest ilość kajmanów w
rzekach. Nigdzie nie widziałem tyle sarn, żółwi i bocianów.
Wszystko tutaj wydaje się wielkie i niezmierzone. Tylko ludzi
jest mało.
- I mało jest wiary w ludziach. Do kościoła nie chodzą, żyją
bez sakramentów świętych i piją rum. Ale co tu się dziwić. Ci, co
powinni dawać dobry przykład, robią to samo. Gubernator
Rominguez za dziwkami lata, a senator Vegas wiecznie pijany.
- Nie bądź surowy ojcze. To są ludzie „wolni", mogą robić co
im się podoba. Sakrament małżeński wiąże na całe życie, a u
nich współżycie trwa tylko tak długo, dopóki się kochają. 1 nie
3
wiem, co lepsze. Czy współżycie nienawidzących się
małżonków, czy rozejście się dwojga ludzi jak tylko wygaśnie
miłość. A może oni mają rację?
- Niedobrze doktorze. Widzę, że pan ich broni. Ja bym zaraz z
tym wszystkim zrobił porządek. Tak jak komuniści w Wietnamie. Wprowadzili prohibicję, a jak kto nie posłuchał, nie
przystosował się do nowych warunków, to na szubienicę. I od
razu przestali pić. Jak powiesili parę prostytutek, to zaraz
wszystkie baby zrobiły się porządne.
- Dziwnie to brzmi w ustach kapelana Legii Cudzoziemskiej.
- Może i dziwnie. Innego sposobu nie ma. Tu słowo nic nie
pomoże.
Poczęstowałem księdza cygarem. Sam zapaliłem drugie i
przez chwilę przerwaliśmy zaczętą rozmowę, rozkoszując się
kłębami dymu. Chciałem zapytać proboszcza o coś, ale zapomniałem o co. Myślałem o dziewczynie znad rzeki i nie mogłem
się na niczym innym skoncentrować.
- Czy ksiądz nie zna tutaj jakiejś ładnej dziewczyny w zielonej
sukience? - zapytałem, zdając sobie jednocześnie sprawę z
nonsensowności mojego pytania.
- Dziewczyny w zielonej sukience? - zdziwił się ksiądz. -Dużo
jest takich dziewcząt. Mnie to nie interesuje. Ja nie pamiętam,
która jaką sukienkę nosi.
- No tak, ale ta jest nowa. Dotychczas nigdy jej nie widziałem.
- Nie widziałem żadnej nowej. Słyszałem natomiast o powrocie córki Lozady, dawnego prefekta Mantecal.
- Co to za jedna?
- Niewiele o niej wiem. Wiem tylko, że Lozada został
mianowany prefektem dwadzieścia dwa lata temu. Wybrał sobie
najładniejszą dziewczynę w okolicy i miał z nią dwie córki.
Oczywiście bez ślubu. Po tutejszemu. Potem, jak to zwykle
bywa, przenieśli go na inne miejsce. Rodzinę zostawił w
Mantecal i ślad po nim zaginął.
- I. nigdy nie napisał do domu?
- Nie napisał.
- No i co dalej?
- Ona jest jego córką. Młodszą. Dowiedziała się przypadkowo, gdzie mieszka ojciec i pojechała do niego do San
Cristobal.
- Ładna dziewczyna - wtrąciłem.
- Ojciec pochodzi z And. Może jest potomkiem Inków, a
Inkowie to urodziwi ludzie.
- Długo tam była?
- Pół roku. Ojciec chciał ją zatrzymać na stałe. Uciekła. Mówi,
że nie może mieszkać w górach. Ludzie z sawanny czują się źle
w innych stronach.
- Czy ksiądz nie wie, co ona ma zamiar robić tutaj?
- A co one wszystkie robią? Zakocha się w pierwszym
lepszym i poleci za nim. Tymczasem mieszka u swego wuja koło
4
lotniska. Ale widzę, że wpadła komuś w oko. Ostrożnie,
doktorze. To są niebezpieczne sprawy. Podoba się komuś innemu
i można dostać kulę w plecy. Lepiej trzymać się z daleka od
tutejszych kobiet.
- Nie jest tak źle ojcze. Lubię wiedzieć wszystko o ludziach,
wśród których mieszkam. A w razie czego to ja też umiem
strzelać.
Rozmowa potoczyła się dalej. O innych sprawach i o innych
ludziach. Po kilku minutach pożegnałem proboszcza. Wyszedłem
na ulicę. Bracia Vegas pili piwo i rum, tak jak przedtem.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy i poprosiłem sędziego Ivasa,
stojącego w tym momencie w drzwiach swojego domu, o
pożyczenie mi konia. Oczywiście zgodził się mówiąc jednocześnie, że nie powinienem go pytać o pozwolenie, że to jest mój
koń i mogę zawsze go brać, kiedy jest mi potrzebny. Ci ludzie
umieli ładnie mówić. Jak coś dawali, to jednocześnie podkreślali,
że sprawia im to wielką przyjemność. Nie zależało to zresztą od
wykształcenia i obycia towarzyskiego. Mieli to we krwi.
Osiodłałem pięknego gniadosza i popędziłem w stronę
lotniska. W ostatnich dniach często bywałem u ciotki córki
Lozady. Kąpiąc się w rzece Gaicara nadepnęła na kajmana,
płacąc za swoją nieostrożność wielką i trudno gojącą się raną
prawego uda. Leczenie trwało kilka tygodni, ale rana była już
zagojona. Moja obecność w tym domu nikogo nie dziwiła.
Podjechałem pod dom, przywiązałem konia do drzewa i wszedłem do izby, w której Metyska w średnim wieku leżała na
hamaku, z nogą opartą na stołku.
- Jak się pani czuje? - zapytałem rozglądając się dokoła.
- Teraz już dobrze - odpowiedziała Metyska. - Gdyby nie pan
doktorze, nie wiem, co by było z moją nogą.
- Nic by nie było. I tak zagoiłaby się. Może trochę później. Od
takich rzeczy się nie umiera.
W tym momencie weszła siostrzenica chorej kobiety. Ta sama
dziewczyna znad rzeki. Z bliska była jeszcze ładniejsza.
Powiedziała dzień dobry i zabrała się do mielenia kawy. Ja
tymczasem odwijałem chorą nogę i dawałem kobiecie wskazówki, co należy robić dalej. Właściwie to potrzebne już były tylko
masaże i ćwiczenia.
- Jak się nazywasz? - zapytałem dziewczynę.
- Margarita.
- Podejdź bliżej, to pokażę ci, jak należy robić masaż.
- Tak panie.
- Czy często kąpiesz się w rzece?
- Codziennie.
- Czy wiesz co ci grozi?
- Wiem.
- To powiedz.
- Kajmany, piranie.
- I co jeszcze?
5
- Ryby elektryczne.
- I nie boisz się?
- Nie.
- Widziałem cię dzisiaj w kąpieli, jesteś bardzo ładna.
- To niemożliwe. Tam nikt nie chodzi.
- Byłem na polowaniu. Lubisz polować?
- Lubiłabym, ale u nas polują tylko mężczyźni.
- Chcesz polować razem ze mną?
- Jak ciocia pozwoli, to bardzo chętnie.
- Czy ciocia pozwala? - zapytałem kobietę w hamaku.
- Jeżeli będzie pod pańską opieką, doktorze, to może iść.
- Czy jutro jesteś wolna? - zapytałem Margaritę.
- Tak.
- Czekaj na mnie o godzinie drugiej. Weź dobrego konia. Ja
muszę wracać. Pamiętaj o drugiej. Do widzenia.
Na drugi dzień, po pracy i po pośpiesznym zjedzeniu obiadu,
osiodłałem konia i pojechałem do Margarity. Zabrałem ze sobą
tylko paczkę z nabojami, pół litra rumu, belgijkę kaliber
dwudziesty i długi myśliwski nóż, zaopatrzony z jednej strony w
ostrze, a z drugiej w piłkę do przecinania gałęzi, jechałem na
spotkanie bardzo powoli, jakby w obawie, że wyprawa na
sawannę nie uda się.
Dziewczyna czekała już przy furtce. W pilśniowym kapeluszu
na głowie, granatowych dżinsach i granatowej bluzce
wyrzucanej na spodnie. Wyglądała uroczo i niewinnie. Uśmiechnęła się zalotnie. Przy płocie stał uwiązany wspaniały kary koń
z białą plamką na czole i z białymi obwódkami nad kopytami.
- Dzień dobry maleńka.
- Dzień dobry doktorze - odpowiedziała z dziecinną powaga
- Powiedz, dokąd chcesz jechać?
- Nie wiem. Może do Pięknej Laguny. Babcia bardzo by się
ucieszyła.
- Świetnie. Tylko nie wiem, czy zdążymy dzisiaj wrócić. To
jest kawał drogi. Może babcia przenocuje nas?
- Oczywiście.
- Bierzesz coś na drogę?
- Jeżeli mamy nocować u babci, to trzeba wziąć hamak i pled.
A w drodze przyda się woda, sól i casabe. Mam już to wszystko
w kaburach. Skoczę tylko do domu po pled i hamak.
W kilka minut potem byliśmy już w drodze, jechaliśmy obok
siebie niewiele mówiąc. Siedziała w siodle jak chłopak. Nic
dziwnego. Tutaj wszyscy byli dobrymi jeźdźcami od urodzenia.
Sawanna była rozmokła od często padających deszczy.
Żadnego krzaczka czy drzewa. Żadnego pagórka, według
którego można by zlokalizować miejsce, w którym się znajdujemy. A jednak Margarita prowadziła konia ani na chwilę nie
wahając się w wyborze kierunku jazdy.
Mieliśmy do przebycia około dwadzieścia kilometrów. Po
drodze minęliśmy tylko jeden samotny dom, zagubiony w tej
6
pustce. Miał z jednej strony zapadnięty dach i porozwalane
płoty. Ktoś tam mieszkał, ale musiał to być ktoś chory i słaby.
Widać to było po gospodarstwie.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Trzeba było zjeść kolację.
Wkrótce zobaczyliśmy kilka drzew i tutaj należało się zatrzymać.
Przywiązaliśmy konie i żeby Margarita nie miała wątpliwości co
do dalszych moich intencji i zamiarów, powiedziałem jej, że
pięknie jeździ na koniu i pocałowałem ją w usta. Oddała mi
pocałunek rumieniąc się uroczo. Nie chciałem być natarczywy.
- Rozpal ognisko i powieś hamak - powiedziałem tonem
bardziej proszącym niż rozkazującym.
- Tak panie - odpowiedziała pokornie, uśmiechając się
jednocześnie.
- Pójdę upolować kilka kaczek. O tej porze nic innego nie
znajdę.
Na sawannie nie trzeba było iść daleko, żeby zobaczyć kaczki.
Żerowały po kilka albo parami w małych bajorkach i kałużach.
Wybrałem większe stadko i strzeliłem z odległości około
trzydziestu metrów. Od jednego strzału padły trzy sztuki.
Zawołałem Margaritę i pokazałem jej, jak się strzela do kaczek w
locie. Rzuciłem kawałek patyka w stronę małej kałuży, a kiedy
kaczki poderwały się, wyszedł mi dublet. Na dziewczynie
wywarło to doskonałe wrażenie. Ludzie sawanny cenią takie
rzeczy.
- Pan jest niebezpieczny - powiedziała w formie kom
plementu.
- Będziesz bezpieczna ze mną - odpowiedziałem. - Chciałbym
ci zaproponować, żebyś zamieszkała razem ze mną.
- Gdzie? W pensjonacie?
- Ależ nie. Wybuduję piękny dom i założę duży ogród. Kupię
dwa konie. Jeden dla ciebie, a drugi dla mnie.
- Kiedy to będzie? Domu od razu się nie wybuduje.
- Tymczasem wynajmę dom w miasteczku. Zgadzasz się?
- Zapytam babci i cioci. Może mi nie pozwolą.
- Ale czy ty chciałabyś?
- Bardzo bym chciała. Każda dziewczyna chce mieć dom.
A pan mi się podoba.
- No to w porządku. Bardzo się cieszę. Bałem się, że mnie nie
zechcesz.
Oddaliliśmy się nieco dalej. Margarita strzeliła kilka razy i
mogła już powiedzieć, że upolowała coś sama. Zabiła dwie
kaczki. Pochwaliłem ją i znowu pocałowałem.
Po powrocie do koni położyłem się w hamaku, przyglądając
się jej podczas przyrządzania posiłku. Dziewczyna była pod
każdym względem wspaniała. Poruszała się harmonijnie, miała
bardzo dużo sex-apealu, masę dynamiki. Zapaliłem papierosa.
Poczęstowałem ją. Nie chciała. Otworzyłem butelkę. Zaproponowałem łyk rumu. Także nie chciała. Bardzo mi się to podobało.
7
Kiedy kaczki były już upieczone, wyciągnęliśmy casabe, sól i
manierkę z wodą. I tutaj, przy tym prymitywnym posiłku,
zobaczyłem, co znaczy wrodzona elegancja. Moja Margarita
pożywiała się z gracją francuskiej arystokratki. Kaczki były
doskonałe. Pozostałe przywiązaliśmy do siodeł z zamiarem
oddania babci.
Po posiłku zaprosiłem dziewczynę do hamaka. Opierała się
lekko. Tylko tyle, ile wymaga przyzwoitość. Znowu zobaczyłem
jej boskie ciało bez dżinsów i granatowej bluzki, tak jak
poprzednio w kąpieli. Jej skóra była atłasowa i świeża, jej wargi
soczyste i oddane bez reszty.
Potem, jak zwykle przy takich okazjach, zaczęły się zwierzenia i różne pytania mające na celu lepsze wzajemne poznanie się.
- Dobrze ci Małgorzatko - zapytałem, nazywając ją inaczej
niż zazwyczaj.
- Jestem bardzo szczęśliwa. Ale dlaczego mówisz do mnie
Małgorzatko? Co to znaczy?
- Po polsku Małgorzata, a po hiszpańsku Margarita. Rozumiesz?
- Wolę, jak nazywasz mnie Margarita.
-Chciałbym być zawsze razem z tobą. Przez całe życie. Ale
boję się, że za dużo nas dzieli, a łączy tylko miłość. Jestem dwa
razy starszy od ciebie.
- To jest najlepszy wiek dla mężczyzny.
- Nie wiem, czy mój wiek jest dobry, ale twój na pewno jest
najlepszy. W tym klimacie kobieta jest najbardziej atrakcyjna w
wieku dziewiętnastu lat, a ty na pewno nie masz więcej.
- Za miesiąc kończę dziewiętnaście.
- A więc nie pomyliłem się.
- Ja wszystko przewidziałam przed wyjazdem. Nie pojechałabym z tobą, gdybyś mi się nie podobał. I ciocia też bardzo cię
chwaliła. Będzie zadowolona, że zamieszkamy razem.
- Pocałuj mnie.
- Tak panie.
- Jeszcze raz.
- Tak mój dobry panie.
- W miasteczku nikt nie wie, że się kochamy. To będzie
prawdziwa niespodzianka. Uważaj, żeby Lola nie zrobiła ci co
złego. Ona mówi, że umie rzucać czary. Nie wierzę w te brednie,
ale nigdy nic nie wiadomo. Strzeż się Loli. A najlepiej nic nie
mów przed czasem. Ludzie mogą nam popsuć plany.
- Tak panie.
- Nie jestem dla ciebie panem.
- Tak kochanie.
- Czy nie uważasz, że czas już jechać?
- Zostańmy jeszcze trochę. Komary zaczną nam dokuczać
dopiero za godzinę. Wtedy pojedziemy. Tak mi dobrze.
- Umiesz gotować? I prasować koszule?
- Umiem.
8
- Jeżeli chcesz, to wezmę dziewczynę do pomocy. Nie
chciałbym, żebyś się przemęczała.
- Nie chcę żadnej dziewczyny. Wszystko będę robiła sama.
Nie umiałabym siedzieć bezczynnie.
- Chyba już pojedziemy, jak myślisz?
Pocałowałem jeszcze raz Margaritę i zwinęliśmy obóz.
Jechało nam się lekko i beztrosko. W drodze dowiedziałem się,
że jej matka rzadko widuje się z córkami. Ma innego męża w
San Fernando i zajmuje się jego dziećmi. Nie ma czasu dla
dorosłych córek. Siostra Margarity mieszka z babcią w Pięknej
Lagunie. Poprzednio żyła z pewnym llanero. Nie trwało to długo.
Zostawił jej chłopczyka.
Opowiedziałem Margaricie o moim nieudanym małżeństwie i
o projektowanym rozwodzie. Nie dopytywała się o szczegóły.
Żona w Stanach Zjednoczonych nie była dla niej żadnym
problemem. To było tak daleko.
Zbliżaliśmy się do Pięknej Laguny. Osada złożona z kilku
domów. Domy zwyczajne, kryte liśćmi palmowymi. W podwórzu zobaczyliśmy Rosę, siostrę Margarity. Bardzo się ucieszyła. Pobiegła do domu, żeby zawiadomić babcię o naszym
przyjeździe. Zadawała pośpiesznie pytania dotyczące pobytu
Margarity w Andach. Pytała o zdrowie wuja i ciotki.
Kobiety były trochę zdziwione moją obecnością, ale o nic nie
pytały. Kiedy dowiedziały się, że jestem miejscowym lekarzem,
okazały żywe zaiteresowanie i zadowolenie, prześcigały się w
grzecznościach. Po zapadnięciu zmierzchu podały kolację, a po
kolacji wyciągnęły nowy hamak z moskiterą i powiesiły go w
korytarzu.
Byłem zmęczony, położyłem się w hamaku. Margarita poszła
jeszcze na pogawętkę do babci. Mimo straszliwego gorąca po
kilkunastu minutach zasnąłem. Kiedy obudziłem się w środku
nocy, poczułem, że ktoś podnosi moskiterę. Była to Margarita.
Uciekła ze swego hamaka, nie miała moskitery, a komary
bzyczały i atakowały na całego.
Wydawać by się mogło, że hamak jest miejscem najmniej
odpowiednim dla dwojga kochanków. Ażeby rozwiać te wątpliwości, muszę powiedzieć, że nie istnieje najlepsze łóżko, które
mogłoby się równać z hamakiem. Pod warunkiem, że hamak jest
duży i bardzo szeroki. W takim hamaku nie należy kłaść się
wzdłuż tylko w poprzek; wtedy pozycja ciała jest pozioma. W
hamaku mogą swobodnie spać dwie osoby. Najlepsze wyrabiają
Indianie. Hamak powinien być elastyczny, najlepiej jeżeli jest
zrobiony z włókien palmowych. Podczas mojego pobytu na
sawannie nie spałem ani razu w łóżku. Przemysł produkuje
hamaki tak niewygodne, że dziw bierze, iż ktokolwiek je kupuje.
Spałem kiedyś w hamaku made in USA. Zrobiony był z brezentu
i przypominał średniowieczne łoże tortur.
Cieszyliśmy się jak dzieci, że te wściekłe komary nie mają do
nas dostępu. Moskitera była nowa i żaden nie mógł przecisnąć
9
się do Margarity, ażeby napić się jej słodkiej krwi. Mimo
potwornego upału trzydziestu ośmiu stopni było nam dobrze.
Margarita zachowywała się dość frywolnie i jednocześnie bardzo
dziecinnie. Kiedy piszczała, zasłaniałem jej usta ręką, żeby nie
obudzić babci. Było w niej tyle świeżości i prostoty.
O szóstej rano Margarita wstała i przyniosła mi filiżankę
doskonałej kawy. Piłem kawę leżąc w hamaku. Dziewczyna
klęczała przy mnie, patrząc mi w oczy i pytając żartobliwie, czy
jej pan nie życzy sobie jeszcze czegoś.
- Siodłaj konie - powiedziałem surowym tonem. - Odjeżdżamy w sawannę na wielkie safari. Wylej z manierki wodę i
wypełnij ją mocną kawą.
- Tak panie - rzekła dziewczyna i zasalutowała z wielką
powagą.
Pogawędziliśmy jeszcze trochę ze starą i z siostrą Margarity.
Wsiedliśmy na wypoczęte konie i znowu sawanna, bezkresna
sawanna. Błądziłbym po niej bez końca, gdyby nie moja dzielna
przewodniczka.
Celem naszej wycieczki była laguna. Konie poruszały się z
trudnością po rozmokłej sawannie. Często zsiadaliśmy, żeby
ułatwić im wydostanie się z błota. Laguna pełna była ptactwa.
Nie byłbym w stanie wymienić nawet części tych wszystkich
gatunków, które kłębiły się w powietrzu i na wodzie. Najbardziej
rzucały się w oczy cucharones - różowe ptaki wielkości dzikich
gęsi. Inne znowu były tak wielkie, że dorównywały wzrostem
człowiekowi. Na szyi miały czarno - białe pierścienie. Podobne
trochę do bocianów. Stanowiły ulubiony przysmak dzikich
Indian z plemienia Yaruro. Indianie zabijali je z łuków.
Jak na moje upodobania nad Piękną Laguną było trochę za
dużo hałasu, toteż po zastrzeleniu kilku smakowitych cucharones
skierowaliśmy konie w kierunku Mantecal. Tym razem
obraliśmy inną drogę. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się w
małej osadzie. Chcieliśmy napoić konie. Należał im się także
wypoczynek. Szczególnie wykończony był mój koń, jako że i
ciężar, jaki dźwigał, był całkiem nielichy. Kiedy zsiadłem z
konia i przywiązałem go do cienistego drzewa, zobaczyłem, że
ciężko dyszy i słania się na nogach.
- Może się uratuje - powiedziała Margarita. - Czasami taki
koń daje się odratować. Nie powinno się jeździć w samo
południe po tak podmokłym terenie.
- Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zauważłbym wcześniej
zmęczenie konia, gdybym nie był tak zapatrzony w ciebie.
Trzeba mu dać wody.
- Broń Boże. Zaraz by zdechł, jak wypocznie, to dostanie.
Tymczasem nie mamy innego wyjścia z sytuacji, kładźmy się i
korzystajmy ze sjesty.
Jakiś człowiek z osady zaprosił nas do swego domu. Nędzny
to był dom. Dach pokryty liśćmi palmowymi. Zamiast ścian
10
widziało się żerdzie trzcinowe, poprzywiązywane do pali w
odległości kilkunastu centymetrów jedna od drugiej. W sąsiednim pomieszczeniu stał stół, na którym tlił się ogień. Blat
stołu tworzyły deski i gruba dwudziestocentymetrowa warstwa
piasku. Nad paleniskiem wisiał osmolony kocioł, a przy kotle
stała kobieta w ciąży. Zapytała nas, czy nie jesteśmy głodni. Nie,
nie byliśmy głodni. Na klepisku bawiło się kilkoro nagich dzieci,
na progu leżały dwa chude psy. Dzieci miały olbrzymie brzuszki,
zapewne pełne pasożytów jelitowych. Gospodarz bawił nas
rozmową o swoim życiu, o chorobach, o złym panie, na którego
ziemi zamieszkiwał. Właściciel tych terenów zażądał niedawno
od niego, ażeby podarował mu dorastającą córkę. Chłop nie
zgodził się i od tego czasu właściciel ziemi nie daje mu żadnej
pracy.
Nędza chłopa mogłaby przeobrazić się w dobrobyt jedynie w
wypadku reformy rolnej. Należałoby podzielić te wielkie obszary
między ludzi bezrolnych i małorolnych. Nie było to jednak łatwe
zadanie. Tereny sawanny zagospodarowali pionierzy, ludzie na
ogół twardzi i bezwzględni. Pionier nie oddaje ziemi łatwo.
Walczył o nią z naturą, umie o nią walczyć i z ludźmi.
Może znalazłoby się i drugie lekarstwo na tę nędzę. Oświata.
Ale oświecić ten ciemny lud sawanny też nie było łatwo. Osiedla
rozrzucone i zbyt małe, żeby w nich zakładać szkoły. Dużo
ziemi, a mało ludzi.
Tym ludziom potrzebne także było zdrowie. Nie umieli sobie
radzić z chorobami tropikalnymi, leczyli się u ciemnych
znachorów. Kobiety rodziły na kolanach mężczyzn. Pępowiny
noworodków przewiązywano brudnym sznurkiem. Wierzono we
właściwości lecznicze sadła ryb elektrycznych i amuletów.
Necator americanus czynił prawdziwe spustoszenie. Nie mówiąc
już o trądzie, chorobie Chagasa, framboezji i bilarzii. Na
obszarze liczącym dziesięć tysięcy kilometrów kwadratowych ja
miałem być tym wszechstronnym szafarzem zdrowia i nauczycielem oświaty sanitarnej. I to też nie było łatwe.
Obok mnie leżała Margarita. Trzymała mnie za rękę i spała
ufnym snem dziecka. Popatrzyłem jeszcze raz na twarz gospodarza. - To musi być dobry człowiek - pomyślałem. Po chwili
także zasnąłem, trzymając mocno w objęciach moją dziewczynę.
Kiedy obudziłem się, Margarita poiła już konie. Mój za
chowywał się zupełnie dobrze. Wyglądało na to, że nic mu nie
będzie. Po wypiciu kawy i podarowaniu gospodarzowi napo
czętej butelki rumu, ruszyliśmy dalej. Podsadziłem Margaritę
na konia, oddałem jej strzelbę i uzdę mojego wierzchowca.
Sam poszedłem piechotą.
^
Obyło się jakoś bez rozmowy z opiekunami Margarity. Sama
powiedziała im o mojej propozycji i sama za nich zadecydowała.
Następnego dnia wynająłem duży dom z widokiem na główną
ulicę z jednej strony i z widokiem na most na rzece Caicara z
drugiej. O meble nie potrzebowaliśmy się troszczyć. Te, które
11
były nam potrzebne, dostaliśmy od gospodarzy.
Po przybory kuchenne wybraliśmy się do magazynu don
Jorge. Margarita kupiła garnki, noże, sitka, maszynkę do mielenia kawy, kubły, miednice, talerze, patelnie itp. Umówiłem się z
don Jorge, że to wszystko odeśle nam do domu.
Potem przeszliśmy do sklepu Libańczyka Ahmeda. Ahmed
był jednym z tych Libańczyków, którzy przyjechali do Wenezueli bez grosza, a potem dorabiali się wielkich fortun. Libańczyk
nie zdążył dorobić się jeszcze fortuny, ale miał już w każdym
razie własny sklep w Mantecal. Mimo skromnych rozmiarów i
niewielkiej ilości towaru, sklep ten cieszył się dużym powodzeniem u miejscowych niewiast. Można tam było kupić towary
w dobrym gatunku.
Wybrałem dla Margarity ładną, białą dżokejkę. Potem kilka
bluzek bez rękawów. Kupiliśmy także szeroką stębnowaną
spódnicę o złotawym kolorze, dwie sztuki jedwabiu francuskiego, czarne dżinsy, dwie pary gustownych sandałków, eleganckie szpilki, wspaniały koc irlandzki, podwójny małżeński
hamak sprowadzony ze stanu Nueva Esparta i dwie pary
modnych spodni sięgających do połowy łydki. Zabraliśmy to
wszystko ze sobą.
W domu odbyło się przymierzanie zakupionych rzeczy. Było
na co patrzeć. Nie widziałem jeszcze tak zachwycającej modelki
jak Margarita. Chodziła po pokoju, przybierając pozy i gesty jak
prawdziwa dama. Śmiała się i była szczęśliwa.
Widząc, że przymierzanie trwa zbyt długo, wymknąłem się z
domu i poszedłem zawiadomić państwa Perez o przeprowadzce.
Podziękowałem im niezwykle uprzejmie za gościnę, zapłaciłem
rachunek, spakowałem walizki i zawoławszy pierwszego
lepszego chłopaka z ulicy, kazałem mu je odnieść do nowego
mieszkania. Pani Perez należało się jakieś wyjaśnienie.
Powiedziałem, że było mi u niej bardzo dobrze, ale piszę
rozprawę naukową i bez absolutnej ciszy praca nie postępuje
naprzód. W pensjonacie zawsze ktoś się kręci i nie pozwala mi
się skupić. Zresztą było w tym trochę prawdy. Mogłem jeszcze
powiedzieć, że nie lubię, jak mnie ktoś łapie na męża, brudów w
kuchni, grzebania w moich rzeczach i korespondencji, ale
wolałem to wszystko przemilczeć. Pere-zowie byli spokrewnieni
z senatorem Vegasem, mieli duże stada bydła i należeli do
pierwszych osadników w tych okolicach. Nie można było tych
rzeczy lekceważyć. Rozstaliśmy się jak prawdziwi przyjaciele,
chociaż w oczach Juanity można było zauważyć złe błyski i brak
wiary w moje słowa.
Po kilku dniach dowiedziałem się od mojej pielęgniarki, że
kuzyn jej, zamieszkały w El Saman, chce sprzedać działkę
dwuhektarową w Mantecal, razem z niedokończonym domem.
Miała w nim zamieszkać jego matka, ale umarła niedawno i
kuzyn chciał się pozbyć domu. Poszliśmy razem z pielęgniarką
za rzekę i obejrzeliśmy proponowany obiekt. Nie wyglądał
12
zachęcająco. Wystarczyły dwa lata bez opieki, a ogród zamienił
się w dżunglę. Budowa domu była dopiero rozpoczęta. Pewną
wartość przedstawiało drewniane rusztowanie z cedru i blaszany
dach. Trzeba było włożyć w to wszystko dużo pracy. Kiedy
zapytałem o cenę, okazało się, że właściciel żąda tylko trzy
tysiące bolivarów. Niczego nie ryzykowałem. Mogłem w każdej
chwili odsprzedać dom, a gdyby to się nie udało, to przecież nie
straciłbym więcej jak tylko dochody z jednego miesiąca.
Obliczyłem, że na doprowadzenie domu i ogrodu do porządku
będę musiał wydać drugie tyle.
- Graciela - powiedziałem do pielęgniarki. - Możesz zawiadomić kuzyna, że kupię ten dom. Niech przyjeżdża.
- Tutaj jest bardzo ładnie - zauważyła. - W sadzie znajduje się
pięćdziesiąt drzew pomarańczowych, dwa mandarynkowe i
cztery śliwy. Trzeba tylko wykarczować chwasty i drzewka,
które same się wysiały.
- Dlaczego twój kuzyn nie mieszka tutaj?
- Pracuje w El Saman.
- Nie wiesz, jakich miałbym sąsiadów?
- Z jednej strony, tam za płotem, to tereny don Jose, a ta
chałupa, którą widać po drugiej stronie, to mój dom. Mieszkam
tam z siostrami.
- Będę miał miłe sąsiadki. A jak z wodą? Może przy
większych deszczach ten teren jest zalany?
- Bywało i tak. To zależy od właścicieli farmy El Cedral. Jak
zagrodzą odpływy rzeki Caicara, to ta cała strona zalana jest
wodą. W ostatnich latach nie robią tego. Więcej liczą się
z ludźmi i z tym, że po tej stronie znajduje się lotnisko.
Przedzierając się przez gęste krzaki obeszliśmy cały teren i
weszliśmy do niedokończonego domu. Dach zrobiony był ze
zwyczajnej karbowanej blachy, ale za to szkielet domu przedstawiał się imponująco. Cedr i mahoń. Można było być pewnym,
że chałupa nie zawali się prędko.
Następnego dnia zjawił się kuzyn. Przyleciał awionetką.
Poszliśmy do sędziego. Sędzia sporządził akt kupna. Zapłaciłem
i mogłem przystąpić do budowy.
Margarita była zachwycona. Codziennie po pracy wracałem
do domu, jadłem obiad i szliśmy razem na teren budowy.
Metody pracy były bardzo prymitywne. Wynająłem czterech
peonów, po dziesięć bolivarów za dniówkę i kazałem im
oczyścić teren maczetami. Musieli przy tym uważać, żeby nie
niszczyć drzew laurowych, krzaków jaśminów i róż. Tego też
było trochę. Po wycięciu chwastów i niepotrzebnych drzewek,
peoni zabrali się do kopania dołu, celem przygotowania w nim
mieszanki zwanej bajereque, a mającej zastąpić cegłę, której
tutaj nie wyrabiano. Przywiezienie cegły z San Fernando samolotem było zbyt kosztowne, a ciężarówki mogły dotrzeć do
Mantecal dopiero za kilka miesięcy, w porze suszy. Zresztą, jak
wszyscy budowali domy z bajereque, to i ja mogłem budować z
13
tego samego materiału.
Peoni zwieźli glinę, potem nacięli wysokiej trawy i zabrali się
do odrutowania domu. Posługiwali się zwyczajnym drutem
kolczastym. Pracowali tak jak przy płotach, z tą tylko różnicą, że
rzędy drutów umieszczono bliżej siebie, co pięć centymetrów.
Drutowanie trwało kilka dni.
Następną czynnością było wymieszanie gliny z suchym
sianem. Odbywało się to w wykopanym dole, przy pomocy nóg.
jeden z peonów pracował, a trzej inni przyglądali się. Kiedy
robotnik czuł się zmęczony, wyłaził z dołu, a inny zastępował
go. Przygotowanie bajereque trwało jeden dzień. Najbardziej
zaimponował mi sposób lepienia ścian. Z niewiarygodną
zręcznością jeden z peonów brał duży kawał mieszanki i rzucał
go na drut kolczasty, potem wygładzał ręką. To samo robił drugi
robotnik z drugiej strony. Kiedy spróbowałem go naśladować,
przy pierwszym ruchu skaleczyłem się w rękę.
Lepienie ścian trwało cztery dni. Okiennice i drzwi zamontował poprzedni właściciel tak, że pozostało nam tylko wykonanie cementowego chodnika dookoła domu i cementowej
podłogi. Ze względu na upał podłogi takie są w tropikach
najbardziej praktyczne. W pobliżu domu wykopałem studnię.
Wodę znaleźliśmy na głębokości trzech metrów.
W międzyczasie wycięte krzaki, chwasty i drzewka wyschły
dostatecznie i można je było spalić. Najedliśmy się przy tym
niemało strachu. Mimo pasa ochronnego, potężny płomień
dotarł do płotu i zagroził sawannie don Jose. Pożar sawanny
kosztowałby mnie więcej niż sam dom. Na szczęście wiatr
zmienił kierunek w momencie, kiedy długie języki ognia
docierały już do sawanny.
Ostatnią pracą peopów było postawienie płotu i odrutowanie
go oraz wykonanie ślimaka z pali mahoniowych, mającego
służyć jako niezamykana furtka, przepuszczająca tylko ludzi.
Człowiek mógł przez taką furtkę prześliznąć się, a krowa, koń
czy muł utknęliłby w ślimaku jak w pułapce. Było to urządzenie
praktyczne i nieodzowne w tych stronach. Zwykłą furtkę już po
kilku dniach rozwaliłyby wałęsające się krowy.
Moja czekoladowa dziewczyna pilnowała robotników, żeby
nie marudzili przy pracy.
- No jak Margarito, jak ci się podoba nasz dom? - zapytałem.
- Wspaniały - zaśmiała się wesoło.
- Musimy trochę poczekać, aż wyschnie bajereque i cement.
Niedługo będziemy mogli się tutaj wprowadzić.
- Bardzo prędko to zrobiłeś.
- To nie wszystko. Zrobię także ogrodzenie dla koni. Zasadzimy dobry gatunek trawy, a także krzaki róż dookoła płotu i
sad bananowy.
- Zobacz, mamy także dwa drzewa mangowe. Są młode, ale
dają już owoce.
Po dziesięciu dniach domek był już gotowy. A trawa i róże
14
zasadzone. Drzwi i okna pomalowałem na piękny zielony kolor.
Po przewiezieniu rzeczy, wziąłem Margaritę na ręce i uroczyście
przeniosłem ją przez ślimak z mahoniowych pali.
15