pobierz
Transkrypt
pobierz
DZIEWCZYNA ZNAD RZEKI Ludzie zamieszkujący sawannę między rzekami Meta, Apure i Orinoko są piękni i prymitywni. Lata spędzone na Apurejskiej Równinie trudno jest zapomnieć. Oderwałem się w tym czasie od szarzyzny życia cywilizowanego, prowadząc tryb życia całkowicie odmienny od dotychczasowego. Nie szukałem tego dnia silniejszych emocji myśliwskich. Ot tak, po prostu zarzuciłem strzelbę na plecy i poszedłem przejść się brzegiem rzeki Caicara. Przedzierałem się powoli przez gęste krzaki, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu. Rozglądałem się za iguanami - wielkimi jaszczurami, których jaja są nie byle jakim przysmakiem. Chociaż słońce było wysoko, w cieniu krzaków narażony byłem na ukłucia żarłocznych komarów i dokuczliwych kleszczy. Zlany potem i podrapany kolcami miałem już zamiar zrezygnować z iguan i wyjść na otwartą sawannę, gdzie zawsze można było upolować kilka kaczek, kiedy nagle usłyszałem podejrzany szelest na drugim brzegu, niezbyt zresztą szerokiej rzeki. Znieruchomiałem. Powoli i ostrożnie skierowałem lufę strzelby w stronę poruszających się krzaków. To, co zobaczyłem, zachwyciło mnie i zdumiało jednocześnie. Z gęstych zarośli wyszła młoda i piękna dziewczyna. Uklękła na maleńkiej plaży i sprawnym ruchem zdjęła sukienkę. Nie miała na sobie nic więcej. Przyszła bosa i z rozwianymi włosami opadającymi do połowy pleców. Opuściłem strzelbę i zamieniłem się w słup soli. Tak pięknej dziewczyny jeszcze nie widziałem. Była smukła i wysoka. Jędrne, kształtne ciało poruszało się z gracją nieznaną fałszywemu wstydowi. Rzuciła sukienkę za siebie i powoli, powoli z widoczną rozkoszą zanurzyła się w wodzie. Przepłynęła parę metrów, dała nurka, a po chwili wynurzyła się uśmiechnięta podpływając ku brzegowi stromej plaży. Mogła mieć jakieś dziewiętnaście lat. Co mnie zachwyciło może najwięcej to swoboda i harmonia ruchów. Dziewczyna wyszła na brzeg i wyjęła z kieszeni sukienki kawałek mydła i grzebień. Z mydłem w ręku weszła z powrotem do wody, namydliła całe ciało, zanurzyła się, powtarzając tę czynność kilkakrotnie. Potem myła włosy, płukała je, a po wyjściu na plażę stała w słońcu susząc się. Powiedzieć, że zakochałem się od pierwszego wejrzenia, to za mało. Nie ruszałem się z miejsca, nie chciałem przerwać tego rozkosznego widowiska jakimś nieostrożnym ruchem. Zastanawiałem się, kto to może być? Skąd się wzięła ta cudna dziewczyna? Znałem przecież wszystkich ludzi w tej okolicy. A może to była jakaś nimfa leśna, której nigdy więcej nie zobaczę? Pożerałem wzrokiem te nogi strzeliste, małe stojące piersi, mocne zgrabne ramiona, wspaniały łuk bioder, skórę śniadą, gładką i jedwabistą, ogromne oczy ocienione misterną firanką 1 rzęs. O, słodkie dziecię południa. Żebyś wiedziała, jak szybko biło moje serce. Tak musiały wyglądać Dziewice Słońca w kraju Inków - myślałem, patrząc na znikającą w krzakach dziewczynę. Tymczasem komary, korzystając z mojej nieuwagi, obsiadły mnie tnąc niemiłosiernie. Wyszedłem z krzaków i pospiesznie udałem się w drogę powrotną. Myśl o dziewczynie nie odstępowała mnie. Mieszkałem w tym czasie u państwa Perez w czymś, co można było nazwać pensjonatem, jako jedyny lokator stały, inni przychodzili tylko się stołować. Jedzenie wydawało mi się dobre, dopóki nie obejrzałem kuchni i sposobu mycia garnków. Wtedy straciłem gwałtownie apetyt. Po kilku minutach znalazłem się w domu państwa Perez. Wziąłem czystą koszulę, spodnie i ręcznik, i poszedłem wykąpać się pod prysznicem umieszczonym w głębi podwórza. Obiad był już gotowy. Przy długim stole postawionym na werandzie siedzieli stołownicy. Trzej sympatyczni chłopcy z Gwardii Narodowej, jakiś llanero i przedstawiciel pewnej firmy farmaceutycznej. Jak zwykle o tej porze dnia upał dokuczał niemiłosiernie. Wszyscy popijali mrożone piwo. Ludzie południa są komunikatywni. Podczas obiadu złożonego z czarnej fasoli, duszonej kury, smażonych bananów, aguacate i kawy dowiedziałem się, że llanero pracuje u generała Vacca. Przyjechał zakupić tysiąc krów i przeprowadzić je do sąsiedniego stanu Portuguesa. Vacca był ministrem w rządzie Pereza Jimeneza. Stanowisko to stwarzało duże możliwości wzbogacenia się. Inni jego koledzy zabezpieczali swoją przyszłość lokując kapitały w bankach zagranicznych. Naiwny Vacca pakował wszystkie pieniądze w farmy hodowlane. Jak się potem okazało, radość była krótka. Po upadku dyktatora farmy przeszły na własność państwa. Tymczasem llanero kupował krowy, dumny bardzo z zaufania, jakie w nim pokładano. Przedstawiciel firmy farmaceutycznej przyjechał do Mantecal jedynie po to, żeby zobaczyć się ze mną i z miejscowym aptekarzem Mediną. Przywiózł nam próbki leków i gorąco zachęcał do popierania jego firmy. Tacy, jak ci dwaj, jednego dnia przyjeżdżali, a następnego odjeżdżali. Przelotne ptaki fruwające na awionetkach. Z chłopcami z Gwardii łączyła mnie już pewna zażyłość. Byli stałymi stołownikami. Znaliśmy się dobrze. Chłopcy nudzili się. Mieli mało roboty. W zasadzie ich głównym zadaniem było zapobieganie przemytowi towarów kolumbijskich i niedopuszczanie do kradzieży bydła. W tym małym miasteczku zagubionym na sawannie obecność tych chłopców dodawała wszystkim otuchy i stwarzała przynajmniej pozory bezpieczeństwa. Patrząc na podającą do stołu córkę gospodyni, piękną Juanitę, przypomniałem sobie nagle o mojej nieznajomej znad rzeki. Zazwyczaj po obiedzie wypoczywałem w hamaku. Tak robili 2 wszyscy. W czasie sjesty zamyka się sklepy i urzędy, a ludzie idą spać. Tego dnia nie myślałem o wypoczynku. Myślałem o dziewczynie w zielonej sukience. Po wyjściu z domu zastanawiałem się, co robić. Na ulicy pustka. W upalnej ciszy południa zawarty był jakiś dramat, jakaś tajemnica nie pozwalająca zakwitnąć sawannie bujniejszym życiem. Marazm i śmierć - to słowa kojarzące się z widokiem tej szerokiej i pustej ulicy. Od strony zachodniej zadudniły końskie kopyta. Do opustoszałej wioski wjeżdżali trzej llaneros. W szerokich kapeluszach, zawadiaccy, pewni siebie. Zatrzymali się przed sklepem kulawego Jose i zsiedli z koni. Znałem tych ludzi. Byli to synowie senatora Vegasa: Pablo i Jesus. Ten trzeci to Perucho, ich kuzyn. Cechowali bydło na sawannie i nie dałbym dwóch groszy za to, czy nie nacechowali cudzych cielaków swoim stemplem. Przyjechali popić i wypocząć. Załomotali w drzwi sklepu. Wystraszony Jose wyskoczył natychmiast z hamaka. Poznał gości i zaśmiał się wesoło. Byli to przecież najlepsi klienci. Pili dużo i dobrze płacili. Jose wyniósł krzesła na ulicę i postawił mały stół, a na nim butelki mrożonego piwa i rumu. Po wypiciu pierwszej butelki piwa troskliwy Jesus pomyślał i o koniach, pojąc każdego ćwiartką rumu podaną w kuble z wodą. Zwalniało to właścicieli od obowiązku pętania koni i troszczenia się o paszę. Kiedy dostały rum, to nie było obawy, że rozejdą się w poszukiwaniu pokarmu. Cierpliwie czekały na następną porcję. Nie miałem nastroju na rozmowę z braćmi Vegas, a jeszcze mniej na picie rumu do utraty przytomności. Zdecydowałem się na wizytę u proboszcza. Lubiłem tego hiszpańskiego księdza i jego prostolinijny nieskomplikowany światopogląd. Dla niego czarne było czarne, a białe białe. Poznał kawał świata i wielu ludzi. Pracował poprzednio w Wietnamie jako kapelan Legii Cudzoziemskiej. Jak zwykle o tej porze proboszcz kołysał się w hamaku. Nie spał jednak. - Co słychać ojcze? - zacząłem rozmowę. - Niewiele - odpowiedział. - Co tu może być słychać? Małe sprawy małych ludzi. - Sawanna jest wielka i stada bydła są olbrzymie. Niezliczone są klucze dzikich kaczek i niezliczona jest ilość kajmanów w rzekach. Nigdzie nie widziałem tyle sarn, żółwi i bocianów. Wszystko tutaj wydaje się wielkie i niezmierzone. Tylko ludzi jest mało. - I mało jest wiary w ludziach. Do kościoła nie chodzą, żyją bez sakramentów świętych i piją rum. Ale co tu się dziwić. Ci, co powinni dawać dobry przykład, robią to samo. Gubernator Rominguez za dziwkami lata, a senator Vegas wiecznie pijany. - Nie bądź surowy ojcze. To są ludzie „wolni", mogą robić co im się podoba. Sakrament małżeński wiąże na całe życie, a u nich współżycie trwa tylko tak długo, dopóki się kochają. 1 nie 3 wiem, co lepsze. Czy współżycie nienawidzących się małżonków, czy rozejście się dwojga ludzi jak tylko wygaśnie miłość. A może oni mają rację? - Niedobrze doktorze. Widzę, że pan ich broni. Ja bym zaraz z tym wszystkim zrobił porządek. Tak jak komuniści w Wietnamie. Wprowadzili prohibicję, a jak kto nie posłuchał, nie przystosował się do nowych warunków, to na szubienicę. I od razu przestali pić. Jak powiesili parę prostytutek, to zaraz wszystkie baby zrobiły się porządne. - Dziwnie to brzmi w ustach kapelana Legii Cudzoziemskiej. - Może i dziwnie. Innego sposobu nie ma. Tu słowo nic nie pomoże. Poczęstowałem księdza cygarem. Sam zapaliłem drugie i przez chwilę przerwaliśmy zaczętą rozmowę, rozkoszując się kłębami dymu. Chciałem zapytać proboszcza o coś, ale zapomniałem o co. Myślałem o dziewczynie znad rzeki i nie mogłem się na niczym innym skoncentrować. - Czy ksiądz nie zna tutaj jakiejś ładnej dziewczyny w zielonej sukience? - zapytałem, zdając sobie jednocześnie sprawę z nonsensowności mojego pytania. - Dziewczyny w zielonej sukience? - zdziwił się ksiądz. -Dużo jest takich dziewcząt. Mnie to nie interesuje. Ja nie pamiętam, która jaką sukienkę nosi. - No tak, ale ta jest nowa. Dotychczas nigdy jej nie widziałem. - Nie widziałem żadnej nowej. Słyszałem natomiast o powrocie córki Lozady, dawnego prefekta Mantecal. - Co to za jedna? - Niewiele o niej wiem. Wiem tylko, że Lozada został mianowany prefektem dwadzieścia dwa lata temu. Wybrał sobie najładniejszą dziewczynę w okolicy i miał z nią dwie córki. Oczywiście bez ślubu. Po tutejszemu. Potem, jak to zwykle bywa, przenieśli go na inne miejsce. Rodzinę zostawił w Mantecal i ślad po nim zaginął. - I. nigdy nie napisał do domu? - Nie napisał. - No i co dalej? - Ona jest jego córką. Młodszą. Dowiedziała się przypadkowo, gdzie mieszka ojciec i pojechała do niego do San Cristobal. - Ładna dziewczyna - wtrąciłem. - Ojciec pochodzi z And. Może jest potomkiem Inków, a Inkowie to urodziwi ludzie. - Długo tam była? - Pół roku. Ojciec chciał ją zatrzymać na stałe. Uciekła. Mówi, że nie może mieszkać w górach. Ludzie z sawanny czują się źle w innych stronach. - Czy ksiądz nie wie, co ona ma zamiar robić tutaj? - A co one wszystkie robią? Zakocha się w pierwszym lepszym i poleci za nim. Tymczasem mieszka u swego wuja koło 4 lotniska. Ale widzę, że wpadła komuś w oko. Ostrożnie, doktorze. To są niebezpieczne sprawy. Podoba się komuś innemu i można dostać kulę w plecy. Lepiej trzymać się z daleka od tutejszych kobiet. - Nie jest tak źle ojcze. Lubię wiedzieć wszystko o ludziach, wśród których mieszkam. A w razie czego to ja też umiem strzelać. Rozmowa potoczyła się dalej. O innych sprawach i o innych ludziach. Po kilku minutach pożegnałem proboszcza. Wyszedłem na ulicę. Bracia Vegas pili piwo i rum, tak jak przedtem. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i poprosiłem sędziego Ivasa, stojącego w tym momencie w drzwiach swojego domu, o pożyczenie mi konia. Oczywiście zgodził się mówiąc jednocześnie, że nie powinienem go pytać o pozwolenie, że to jest mój koń i mogę zawsze go brać, kiedy jest mi potrzebny. Ci ludzie umieli ładnie mówić. Jak coś dawali, to jednocześnie podkreślali, że sprawia im to wielką przyjemność. Nie zależało to zresztą od wykształcenia i obycia towarzyskiego. Mieli to we krwi. Osiodłałem pięknego gniadosza i popędziłem w stronę lotniska. W ostatnich dniach często bywałem u ciotki córki Lozady. Kąpiąc się w rzece Gaicara nadepnęła na kajmana, płacąc za swoją nieostrożność wielką i trudno gojącą się raną prawego uda. Leczenie trwało kilka tygodni, ale rana była już zagojona. Moja obecność w tym domu nikogo nie dziwiła. Podjechałem pod dom, przywiązałem konia do drzewa i wszedłem do izby, w której Metyska w średnim wieku leżała na hamaku, z nogą opartą na stołku. - Jak się pani czuje? - zapytałem rozglądając się dokoła. - Teraz już dobrze - odpowiedziała Metyska. - Gdyby nie pan doktorze, nie wiem, co by było z moją nogą. - Nic by nie było. I tak zagoiłaby się. Może trochę później. Od takich rzeczy się nie umiera. W tym momencie weszła siostrzenica chorej kobiety. Ta sama dziewczyna znad rzeki. Z bliska była jeszcze ładniejsza. Powiedziała dzień dobry i zabrała się do mielenia kawy. Ja tymczasem odwijałem chorą nogę i dawałem kobiecie wskazówki, co należy robić dalej. Właściwie to potrzebne już były tylko masaże i ćwiczenia. - Jak się nazywasz? - zapytałem dziewczynę. - Margarita. - Podejdź bliżej, to pokażę ci, jak należy robić masaż. - Tak panie. - Czy często kąpiesz się w rzece? - Codziennie. - Czy wiesz co ci grozi? - Wiem. - To powiedz. - Kajmany, piranie. - I co jeszcze? 5 - Ryby elektryczne. - I nie boisz się? - Nie. - Widziałem cię dzisiaj w kąpieli, jesteś bardzo ładna. - To niemożliwe. Tam nikt nie chodzi. - Byłem na polowaniu. Lubisz polować? - Lubiłabym, ale u nas polują tylko mężczyźni. - Chcesz polować razem ze mną? - Jak ciocia pozwoli, to bardzo chętnie. - Czy ciocia pozwala? - zapytałem kobietę w hamaku. - Jeżeli będzie pod pańską opieką, doktorze, to może iść. - Czy jutro jesteś wolna? - zapytałem Margaritę. - Tak. - Czekaj na mnie o godzinie drugiej. Weź dobrego konia. Ja muszę wracać. Pamiętaj o drugiej. Do widzenia. Na drugi dzień, po pracy i po pośpiesznym zjedzeniu obiadu, osiodłałem konia i pojechałem do Margarity. Zabrałem ze sobą tylko paczkę z nabojami, pół litra rumu, belgijkę kaliber dwudziesty i długi myśliwski nóż, zaopatrzony z jednej strony w ostrze, a z drugiej w piłkę do przecinania gałęzi, jechałem na spotkanie bardzo powoli, jakby w obawie, że wyprawa na sawannę nie uda się. Dziewczyna czekała już przy furtce. W pilśniowym kapeluszu na głowie, granatowych dżinsach i granatowej bluzce wyrzucanej na spodnie. Wyglądała uroczo i niewinnie. Uśmiechnęła się zalotnie. Przy płocie stał uwiązany wspaniały kary koń z białą plamką na czole i z białymi obwódkami nad kopytami. - Dzień dobry maleńka. - Dzień dobry doktorze - odpowiedziała z dziecinną powaga - Powiedz, dokąd chcesz jechać? - Nie wiem. Może do Pięknej Laguny. Babcia bardzo by się ucieszyła. - Świetnie. Tylko nie wiem, czy zdążymy dzisiaj wrócić. To jest kawał drogi. Może babcia przenocuje nas? - Oczywiście. - Bierzesz coś na drogę? - Jeżeli mamy nocować u babci, to trzeba wziąć hamak i pled. A w drodze przyda się woda, sól i casabe. Mam już to wszystko w kaburach. Skoczę tylko do domu po pled i hamak. W kilka minut potem byliśmy już w drodze, jechaliśmy obok siebie niewiele mówiąc. Siedziała w siodle jak chłopak. Nic dziwnego. Tutaj wszyscy byli dobrymi jeźdźcami od urodzenia. Sawanna była rozmokła od często padających deszczy. Żadnego krzaczka czy drzewa. Żadnego pagórka, według którego można by zlokalizować miejsce, w którym się znajdujemy. A jednak Margarita prowadziła konia ani na chwilę nie wahając się w wyborze kierunku jazdy. Mieliśmy do przebycia około dwadzieścia kilometrów. Po drodze minęliśmy tylko jeden samotny dom, zagubiony w tej 6 pustce. Miał z jednej strony zapadnięty dach i porozwalane płoty. Ktoś tam mieszkał, ale musiał to być ktoś chory i słaby. Widać to było po gospodarstwie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Trzeba było zjeść kolację. Wkrótce zobaczyliśmy kilka drzew i tutaj należało się zatrzymać. Przywiązaliśmy konie i żeby Margarita nie miała wątpliwości co do dalszych moich intencji i zamiarów, powiedziałem jej, że pięknie jeździ na koniu i pocałowałem ją w usta. Oddała mi pocałunek rumieniąc się uroczo. Nie chciałem być natarczywy. - Rozpal ognisko i powieś hamak - powiedziałem tonem bardziej proszącym niż rozkazującym. - Tak panie - odpowiedziała pokornie, uśmiechając się jednocześnie. - Pójdę upolować kilka kaczek. O tej porze nic innego nie znajdę. Na sawannie nie trzeba było iść daleko, żeby zobaczyć kaczki. Żerowały po kilka albo parami w małych bajorkach i kałużach. Wybrałem większe stadko i strzeliłem z odległości około trzydziestu metrów. Od jednego strzału padły trzy sztuki. Zawołałem Margaritę i pokazałem jej, jak się strzela do kaczek w locie. Rzuciłem kawałek patyka w stronę małej kałuży, a kiedy kaczki poderwały się, wyszedł mi dublet. Na dziewczynie wywarło to doskonałe wrażenie. Ludzie sawanny cenią takie rzeczy. - Pan jest niebezpieczny - powiedziała w formie kom plementu. - Będziesz bezpieczna ze mną - odpowiedziałem. - Chciałbym ci zaproponować, żebyś zamieszkała razem ze mną. - Gdzie? W pensjonacie? - Ależ nie. Wybuduję piękny dom i założę duży ogród. Kupię dwa konie. Jeden dla ciebie, a drugi dla mnie. - Kiedy to będzie? Domu od razu się nie wybuduje. - Tymczasem wynajmę dom w miasteczku. Zgadzasz się? - Zapytam babci i cioci. Może mi nie pozwolą. - Ale czy ty chciałabyś? - Bardzo bym chciała. Każda dziewczyna chce mieć dom. A pan mi się podoba. - No to w porządku. Bardzo się cieszę. Bałem się, że mnie nie zechcesz. Oddaliliśmy się nieco dalej. Margarita strzeliła kilka razy i mogła już powiedzieć, że upolowała coś sama. Zabiła dwie kaczki. Pochwaliłem ją i znowu pocałowałem. Po powrocie do koni położyłem się w hamaku, przyglądając się jej podczas przyrządzania posiłku. Dziewczyna była pod każdym względem wspaniała. Poruszała się harmonijnie, miała bardzo dużo sex-apealu, masę dynamiki. Zapaliłem papierosa. Poczęstowałem ją. Nie chciała. Otworzyłem butelkę. Zaproponowałem łyk rumu. Także nie chciała. Bardzo mi się to podobało. 7 Kiedy kaczki były już upieczone, wyciągnęliśmy casabe, sól i manierkę z wodą. I tutaj, przy tym prymitywnym posiłku, zobaczyłem, co znaczy wrodzona elegancja. Moja Margarita pożywiała się z gracją francuskiej arystokratki. Kaczki były doskonałe. Pozostałe przywiązaliśmy do siodeł z zamiarem oddania babci. Po posiłku zaprosiłem dziewczynę do hamaka. Opierała się lekko. Tylko tyle, ile wymaga przyzwoitość. Znowu zobaczyłem jej boskie ciało bez dżinsów i granatowej bluzki, tak jak poprzednio w kąpieli. Jej skóra była atłasowa i świeża, jej wargi soczyste i oddane bez reszty. Potem, jak zwykle przy takich okazjach, zaczęły się zwierzenia i różne pytania mające na celu lepsze wzajemne poznanie się. - Dobrze ci Małgorzatko - zapytałem, nazywając ją inaczej niż zazwyczaj. - Jestem bardzo szczęśliwa. Ale dlaczego mówisz do mnie Małgorzatko? Co to znaczy? - Po polsku Małgorzata, a po hiszpańsku Margarita. Rozumiesz? - Wolę, jak nazywasz mnie Margarita. -Chciałbym być zawsze razem z tobą. Przez całe życie. Ale boję się, że za dużo nas dzieli, a łączy tylko miłość. Jestem dwa razy starszy od ciebie. - To jest najlepszy wiek dla mężczyzny. - Nie wiem, czy mój wiek jest dobry, ale twój na pewno jest najlepszy. W tym klimacie kobieta jest najbardziej atrakcyjna w wieku dziewiętnastu lat, a ty na pewno nie masz więcej. - Za miesiąc kończę dziewiętnaście. - A więc nie pomyliłem się. - Ja wszystko przewidziałam przed wyjazdem. Nie pojechałabym z tobą, gdybyś mi się nie podobał. I ciocia też bardzo cię chwaliła. Będzie zadowolona, że zamieszkamy razem. - Pocałuj mnie. - Tak panie. - Jeszcze raz. - Tak mój dobry panie. - W miasteczku nikt nie wie, że się kochamy. To będzie prawdziwa niespodzianka. Uważaj, żeby Lola nie zrobiła ci co złego. Ona mówi, że umie rzucać czary. Nie wierzę w te brednie, ale nigdy nic nie wiadomo. Strzeż się Loli. A najlepiej nic nie mów przed czasem. Ludzie mogą nam popsuć plany. - Tak panie. - Nie jestem dla ciebie panem. - Tak kochanie. - Czy nie uważasz, że czas już jechać? - Zostańmy jeszcze trochę. Komary zaczną nam dokuczać dopiero za godzinę. Wtedy pojedziemy. Tak mi dobrze. - Umiesz gotować? I prasować koszule? - Umiem. 8 - Jeżeli chcesz, to wezmę dziewczynę do pomocy. Nie chciałbym, żebyś się przemęczała. - Nie chcę żadnej dziewczyny. Wszystko będę robiła sama. Nie umiałabym siedzieć bezczynnie. - Chyba już pojedziemy, jak myślisz? Pocałowałem jeszcze raz Margaritę i zwinęliśmy obóz. Jechało nam się lekko i beztrosko. W drodze dowiedziałem się, że jej matka rzadko widuje się z córkami. Ma innego męża w San Fernando i zajmuje się jego dziećmi. Nie ma czasu dla dorosłych córek. Siostra Margarity mieszka z babcią w Pięknej Lagunie. Poprzednio żyła z pewnym llanero. Nie trwało to długo. Zostawił jej chłopczyka. Opowiedziałem Margaricie o moim nieudanym małżeństwie i o projektowanym rozwodzie. Nie dopytywała się o szczegóły. Żona w Stanach Zjednoczonych nie była dla niej żadnym problemem. To było tak daleko. Zbliżaliśmy się do Pięknej Laguny. Osada złożona z kilku domów. Domy zwyczajne, kryte liśćmi palmowymi. W podwórzu zobaczyliśmy Rosę, siostrę Margarity. Bardzo się ucieszyła. Pobiegła do domu, żeby zawiadomić babcię o naszym przyjeździe. Zadawała pośpiesznie pytania dotyczące pobytu Margarity w Andach. Pytała o zdrowie wuja i ciotki. Kobiety były trochę zdziwione moją obecnością, ale o nic nie pytały. Kiedy dowiedziały się, że jestem miejscowym lekarzem, okazały żywe zaiteresowanie i zadowolenie, prześcigały się w grzecznościach. Po zapadnięciu zmierzchu podały kolację, a po kolacji wyciągnęły nowy hamak z moskiterą i powiesiły go w korytarzu. Byłem zmęczony, położyłem się w hamaku. Margarita poszła jeszcze na pogawętkę do babci. Mimo straszliwego gorąca po kilkunastu minutach zasnąłem. Kiedy obudziłem się w środku nocy, poczułem, że ktoś podnosi moskiterę. Była to Margarita. Uciekła ze swego hamaka, nie miała moskitery, a komary bzyczały i atakowały na całego. Wydawać by się mogło, że hamak jest miejscem najmniej odpowiednim dla dwojga kochanków. Ażeby rozwiać te wątpliwości, muszę powiedzieć, że nie istnieje najlepsze łóżko, które mogłoby się równać z hamakiem. Pod warunkiem, że hamak jest duży i bardzo szeroki. W takim hamaku nie należy kłaść się wzdłuż tylko w poprzek; wtedy pozycja ciała jest pozioma. W hamaku mogą swobodnie spać dwie osoby. Najlepsze wyrabiają Indianie. Hamak powinien być elastyczny, najlepiej jeżeli jest zrobiony z włókien palmowych. Podczas mojego pobytu na sawannie nie spałem ani razu w łóżku. Przemysł produkuje hamaki tak niewygodne, że dziw bierze, iż ktokolwiek je kupuje. Spałem kiedyś w hamaku made in USA. Zrobiony był z brezentu i przypominał średniowieczne łoże tortur. Cieszyliśmy się jak dzieci, że te wściekłe komary nie mają do nas dostępu. Moskitera była nowa i żaden nie mógł przecisnąć 9 się do Margarity, ażeby napić się jej słodkiej krwi. Mimo potwornego upału trzydziestu ośmiu stopni było nam dobrze. Margarita zachowywała się dość frywolnie i jednocześnie bardzo dziecinnie. Kiedy piszczała, zasłaniałem jej usta ręką, żeby nie obudzić babci. Było w niej tyle świeżości i prostoty. O szóstej rano Margarita wstała i przyniosła mi filiżankę doskonałej kawy. Piłem kawę leżąc w hamaku. Dziewczyna klęczała przy mnie, patrząc mi w oczy i pytając żartobliwie, czy jej pan nie życzy sobie jeszcze czegoś. - Siodłaj konie - powiedziałem surowym tonem. - Odjeżdżamy w sawannę na wielkie safari. Wylej z manierki wodę i wypełnij ją mocną kawą. - Tak panie - rzekła dziewczyna i zasalutowała z wielką powagą. Pogawędziliśmy jeszcze trochę ze starą i z siostrą Margarity. Wsiedliśmy na wypoczęte konie i znowu sawanna, bezkresna sawanna. Błądziłbym po niej bez końca, gdyby nie moja dzielna przewodniczka. Celem naszej wycieczki była laguna. Konie poruszały się z trudnością po rozmokłej sawannie. Często zsiadaliśmy, żeby ułatwić im wydostanie się z błota. Laguna pełna była ptactwa. Nie byłbym w stanie wymienić nawet części tych wszystkich gatunków, które kłębiły się w powietrzu i na wodzie. Najbardziej rzucały się w oczy cucharones - różowe ptaki wielkości dzikich gęsi. Inne znowu były tak wielkie, że dorównywały wzrostem człowiekowi. Na szyi miały czarno - białe pierścienie. Podobne trochę do bocianów. Stanowiły ulubiony przysmak dzikich Indian z plemienia Yaruro. Indianie zabijali je z łuków. Jak na moje upodobania nad Piękną Laguną było trochę za dużo hałasu, toteż po zastrzeleniu kilku smakowitych cucharones skierowaliśmy konie w kierunku Mantecal. Tym razem obraliśmy inną drogę. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się w małej osadzie. Chcieliśmy napoić konie. Należał im się także wypoczynek. Szczególnie wykończony był mój koń, jako że i ciężar, jaki dźwigał, był całkiem nielichy. Kiedy zsiadłem z konia i przywiązałem go do cienistego drzewa, zobaczyłem, że ciężko dyszy i słania się na nogach. - Może się uratuje - powiedziała Margarita. - Czasami taki koń daje się odratować. Nie powinno się jeździć w samo południe po tak podmokłym terenie. - Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zauważłbym wcześniej zmęczenie konia, gdybym nie był tak zapatrzony w ciebie. Trzeba mu dać wody. - Broń Boże. Zaraz by zdechł, jak wypocznie, to dostanie. Tymczasem nie mamy innego wyjścia z sytuacji, kładźmy się i korzystajmy ze sjesty. Jakiś człowiek z osady zaprosił nas do swego domu. Nędzny to był dom. Dach pokryty liśćmi palmowymi. Zamiast ścian 10 widziało się żerdzie trzcinowe, poprzywiązywane do pali w odległości kilkunastu centymetrów jedna od drugiej. W sąsiednim pomieszczeniu stał stół, na którym tlił się ogień. Blat stołu tworzyły deski i gruba dwudziestocentymetrowa warstwa piasku. Nad paleniskiem wisiał osmolony kocioł, a przy kotle stała kobieta w ciąży. Zapytała nas, czy nie jesteśmy głodni. Nie, nie byliśmy głodni. Na klepisku bawiło się kilkoro nagich dzieci, na progu leżały dwa chude psy. Dzieci miały olbrzymie brzuszki, zapewne pełne pasożytów jelitowych. Gospodarz bawił nas rozmową o swoim życiu, o chorobach, o złym panie, na którego ziemi zamieszkiwał. Właściciel tych terenów zażądał niedawno od niego, ażeby podarował mu dorastającą córkę. Chłop nie zgodził się i od tego czasu właściciel ziemi nie daje mu żadnej pracy. Nędza chłopa mogłaby przeobrazić się w dobrobyt jedynie w wypadku reformy rolnej. Należałoby podzielić te wielkie obszary między ludzi bezrolnych i małorolnych. Nie było to jednak łatwe zadanie. Tereny sawanny zagospodarowali pionierzy, ludzie na ogół twardzi i bezwzględni. Pionier nie oddaje ziemi łatwo. Walczył o nią z naturą, umie o nią walczyć i z ludźmi. Może znalazłoby się i drugie lekarstwo na tę nędzę. Oświata. Ale oświecić ten ciemny lud sawanny też nie było łatwo. Osiedla rozrzucone i zbyt małe, żeby w nich zakładać szkoły. Dużo ziemi, a mało ludzi. Tym ludziom potrzebne także było zdrowie. Nie umieli sobie radzić z chorobami tropikalnymi, leczyli się u ciemnych znachorów. Kobiety rodziły na kolanach mężczyzn. Pępowiny noworodków przewiązywano brudnym sznurkiem. Wierzono we właściwości lecznicze sadła ryb elektrycznych i amuletów. Necator americanus czynił prawdziwe spustoszenie. Nie mówiąc już o trądzie, chorobie Chagasa, framboezji i bilarzii. Na obszarze liczącym dziesięć tysięcy kilometrów kwadratowych ja miałem być tym wszechstronnym szafarzem zdrowia i nauczycielem oświaty sanitarnej. I to też nie było łatwe. Obok mnie leżała Margarita. Trzymała mnie za rękę i spała ufnym snem dziecka. Popatrzyłem jeszcze raz na twarz gospodarza. - To musi być dobry człowiek - pomyślałem. Po chwili także zasnąłem, trzymając mocno w objęciach moją dziewczynę. Kiedy obudziłem się, Margarita poiła już konie. Mój za chowywał się zupełnie dobrze. Wyglądało na to, że nic mu nie będzie. Po wypiciu kawy i podarowaniu gospodarzowi napo czętej butelki rumu, ruszyliśmy dalej. Podsadziłem Margaritę na konia, oddałem jej strzelbę i uzdę mojego wierzchowca. Sam poszedłem piechotą. ^ Obyło się jakoś bez rozmowy z opiekunami Margarity. Sama powiedziała im o mojej propozycji i sama za nich zadecydowała. Następnego dnia wynająłem duży dom z widokiem na główną ulicę z jednej strony i z widokiem na most na rzece Caicara z drugiej. O meble nie potrzebowaliśmy się troszczyć. Te, które 11 były nam potrzebne, dostaliśmy od gospodarzy. Po przybory kuchenne wybraliśmy się do magazynu don Jorge. Margarita kupiła garnki, noże, sitka, maszynkę do mielenia kawy, kubły, miednice, talerze, patelnie itp. Umówiłem się z don Jorge, że to wszystko odeśle nam do domu. Potem przeszliśmy do sklepu Libańczyka Ahmeda. Ahmed był jednym z tych Libańczyków, którzy przyjechali do Wenezueli bez grosza, a potem dorabiali się wielkich fortun. Libańczyk nie zdążył dorobić się jeszcze fortuny, ale miał już w każdym razie własny sklep w Mantecal. Mimo skromnych rozmiarów i niewielkiej ilości towaru, sklep ten cieszył się dużym powodzeniem u miejscowych niewiast. Można tam było kupić towary w dobrym gatunku. Wybrałem dla Margarity ładną, białą dżokejkę. Potem kilka bluzek bez rękawów. Kupiliśmy także szeroką stębnowaną spódnicę o złotawym kolorze, dwie sztuki jedwabiu francuskiego, czarne dżinsy, dwie pary gustownych sandałków, eleganckie szpilki, wspaniały koc irlandzki, podwójny małżeński hamak sprowadzony ze stanu Nueva Esparta i dwie pary modnych spodni sięgających do połowy łydki. Zabraliśmy to wszystko ze sobą. W domu odbyło się przymierzanie zakupionych rzeczy. Było na co patrzeć. Nie widziałem jeszcze tak zachwycającej modelki jak Margarita. Chodziła po pokoju, przybierając pozy i gesty jak prawdziwa dama. Śmiała się i była szczęśliwa. Widząc, że przymierzanie trwa zbyt długo, wymknąłem się z domu i poszedłem zawiadomić państwa Perez o przeprowadzce. Podziękowałem im niezwykle uprzejmie za gościnę, zapłaciłem rachunek, spakowałem walizki i zawoławszy pierwszego lepszego chłopaka z ulicy, kazałem mu je odnieść do nowego mieszkania. Pani Perez należało się jakieś wyjaśnienie. Powiedziałem, że było mi u niej bardzo dobrze, ale piszę rozprawę naukową i bez absolutnej ciszy praca nie postępuje naprzód. W pensjonacie zawsze ktoś się kręci i nie pozwala mi się skupić. Zresztą było w tym trochę prawdy. Mogłem jeszcze powiedzieć, że nie lubię, jak mnie ktoś łapie na męża, brudów w kuchni, grzebania w moich rzeczach i korespondencji, ale wolałem to wszystko przemilczeć. Pere-zowie byli spokrewnieni z senatorem Vegasem, mieli duże stada bydła i należeli do pierwszych osadników w tych okolicach. Nie można było tych rzeczy lekceważyć. Rozstaliśmy się jak prawdziwi przyjaciele, chociaż w oczach Juanity można było zauważyć złe błyski i brak wiary w moje słowa. Po kilku dniach dowiedziałem się od mojej pielęgniarki, że kuzyn jej, zamieszkały w El Saman, chce sprzedać działkę dwuhektarową w Mantecal, razem z niedokończonym domem. Miała w nim zamieszkać jego matka, ale umarła niedawno i kuzyn chciał się pozbyć domu. Poszliśmy razem z pielęgniarką za rzekę i obejrzeliśmy proponowany obiekt. Nie wyglądał 12 zachęcająco. Wystarczyły dwa lata bez opieki, a ogród zamienił się w dżunglę. Budowa domu była dopiero rozpoczęta. Pewną wartość przedstawiało drewniane rusztowanie z cedru i blaszany dach. Trzeba było włożyć w to wszystko dużo pracy. Kiedy zapytałem o cenę, okazało się, że właściciel żąda tylko trzy tysiące bolivarów. Niczego nie ryzykowałem. Mogłem w każdej chwili odsprzedać dom, a gdyby to się nie udało, to przecież nie straciłbym więcej jak tylko dochody z jednego miesiąca. Obliczyłem, że na doprowadzenie domu i ogrodu do porządku będę musiał wydać drugie tyle. - Graciela - powiedziałem do pielęgniarki. - Możesz zawiadomić kuzyna, że kupię ten dom. Niech przyjeżdża. - Tutaj jest bardzo ładnie - zauważyła. - W sadzie znajduje się pięćdziesiąt drzew pomarańczowych, dwa mandarynkowe i cztery śliwy. Trzeba tylko wykarczować chwasty i drzewka, które same się wysiały. - Dlaczego twój kuzyn nie mieszka tutaj? - Pracuje w El Saman. - Nie wiesz, jakich miałbym sąsiadów? - Z jednej strony, tam za płotem, to tereny don Jose, a ta chałupa, którą widać po drugiej stronie, to mój dom. Mieszkam tam z siostrami. - Będę miał miłe sąsiadki. A jak z wodą? Może przy większych deszczach ten teren jest zalany? - Bywało i tak. To zależy od właścicieli farmy El Cedral. Jak zagrodzą odpływy rzeki Caicara, to ta cała strona zalana jest wodą. W ostatnich latach nie robią tego. Więcej liczą się z ludźmi i z tym, że po tej stronie znajduje się lotnisko. Przedzierając się przez gęste krzaki obeszliśmy cały teren i weszliśmy do niedokończonego domu. Dach zrobiony był ze zwyczajnej karbowanej blachy, ale za to szkielet domu przedstawiał się imponująco. Cedr i mahoń. Można było być pewnym, że chałupa nie zawali się prędko. Następnego dnia zjawił się kuzyn. Przyleciał awionetką. Poszliśmy do sędziego. Sędzia sporządził akt kupna. Zapłaciłem i mogłem przystąpić do budowy. Margarita była zachwycona. Codziennie po pracy wracałem do domu, jadłem obiad i szliśmy razem na teren budowy. Metody pracy były bardzo prymitywne. Wynająłem czterech peonów, po dziesięć bolivarów za dniówkę i kazałem im oczyścić teren maczetami. Musieli przy tym uważać, żeby nie niszczyć drzew laurowych, krzaków jaśminów i róż. Tego też było trochę. Po wycięciu chwastów i niepotrzebnych drzewek, peoni zabrali się do kopania dołu, celem przygotowania w nim mieszanki zwanej bajereque, a mającej zastąpić cegłę, której tutaj nie wyrabiano. Przywiezienie cegły z San Fernando samolotem było zbyt kosztowne, a ciężarówki mogły dotrzeć do Mantecal dopiero za kilka miesięcy, w porze suszy. Zresztą, jak wszyscy budowali domy z bajereque, to i ja mogłem budować z 13 tego samego materiału. Peoni zwieźli glinę, potem nacięli wysokiej trawy i zabrali się do odrutowania domu. Posługiwali się zwyczajnym drutem kolczastym. Pracowali tak jak przy płotach, z tą tylko różnicą, że rzędy drutów umieszczono bliżej siebie, co pięć centymetrów. Drutowanie trwało kilka dni. Następną czynnością było wymieszanie gliny z suchym sianem. Odbywało się to w wykopanym dole, przy pomocy nóg. jeden z peonów pracował, a trzej inni przyglądali się. Kiedy robotnik czuł się zmęczony, wyłaził z dołu, a inny zastępował go. Przygotowanie bajereque trwało jeden dzień. Najbardziej zaimponował mi sposób lepienia ścian. Z niewiarygodną zręcznością jeden z peonów brał duży kawał mieszanki i rzucał go na drut kolczasty, potem wygładzał ręką. To samo robił drugi robotnik z drugiej strony. Kiedy spróbowałem go naśladować, przy pierwszym ruchu skaleczyłem się w rękę. Lepienie ścian trwało cztery dni. Okiennice i drzwi zamontował poprzedni właściciel tak, że pozostało nam tylko wykonanie cementowego chodnika dookoła domu i cementowej podłogi. Ze względu na upał podłogi takie są w tropikach najbardziej praktyczne. W pobliżu domu wykopałem studnię. Wodę znaleźliśmy na głębokości trzech metrów. W międzyczasie wycięte krzaki, chwasty i drzewka wyschły dostatecznie i można je było spalić. Najedliśmy się przy tym niemało strachu. Mimo pasa ochronnego, potężny płomień dotarł do płotu i zagroził sawannie don Jose. Pożar sawanny kosztowałby mnie więcej niż sam dom. Na szczęście wiatr zmienił kierunek w momencie, kiedy długie języki ognia docierały już do sawanny. Ostatnią pracą peopów było postawienie płotu i odrutowanie go oraz wykonanie ślimaka z pali mahoniowych, mającego służyć jako niezamykana furtka, przepuszczająca tylko ludzi. Człowiek mógł przez taką furtkę prześliznąć się, a krowa, koń czy muł utknęliłby w ślimaku jak w pułapce. Było to urządzenie praktyczne i nieodzowne w tych stronach. Zwykłą furtkę już po kilku dniach rozwaliłyby wałęsające się krowy. Moja czekoladowa dziewczyna pilnowała robotników, żeby nie marudzili przy pracy. - No jak Margarito, jak ci się podoba nasz dom? - zapytałem. - Wspaniały - zaśmiała się wesoło. - Musimy trochę poczekać, aż wyschnie bajereque i cement. Niedługo będziemy mogli się tutaj wprowadzić. - Bardzo prędko to zrobiłeś. - To nie wszystko. Zrobię także ogrodzenie dla koni. Zasadzimy dobry gatunek trawy, a także krzaki róż dookoła płotu i sad bananowy. - Zobacz, mamy także dwa drzewa mangowe. Są młode, ale dają już owoce. Po dziesięciu dniach domek był już gotowy. A trawa i róże 14 zasadzone. Drzwi i okna pomalowałem na piękny zielony kolor. Po przewiezieniu rzeczy, wziąłem Margaritę na ręce i uroczyście przeniosłem ją przez ślimak z mahoniowych pali. 15