Ciura - MOK Legionowo
Transkrypt
Ciura - MOK Legionowo
Ciura Dwa nieduże, sąsiadujące z sobą pomieszczenia, podłoga ze zwykłych desek, ściany zapyziałe i obstawione metalowymi szafkami, pomalowanymi na szary z sinym odcieniem kolor. Z okien widać kawałek trawnika, a dalej olbrzymie torowisko. Wolną od szyn wysepkę zajmuje nastawnia: jednopiętrowy budynek z napisem WARSZAWA ODOLANY. Obserwator, przebywający w jednym z pomieszczeń i wyglądający na zewnątrz, śledzi przejeżdżającą niekiedy lokomotywę luzem lub cały skład wagonów towarowych, a odwróciwszy się od okna widzi masywny, obstawiony ławami stół; wszystko brudnawe, wyświechtane. Osobnik przebywający w jednej z izb, ten, o którym chcę napisać, on także nie grzeszy czystością. Chuderlawy, przygarbiony, wygięty w pałąk, słabujący na nogi, kwękający, nie przepuszczający okazji, by oprzeć się o każdy mijany po drodze mebel. Ma na sobie zawsze ten sam, nigdy nie czyszczony mundur kolejowy. Najwięcej kurzu nagromadziło się w fałdach wąskich, rurowatych spodni. Jego wielkie buciory nigdy chyba nie zaznały szczotki. Nazywa się Bolek Kozłowski i jest kancelistą. Waruje przy centralce telefonicznej, do jego obowiązków należy odbieranie od dyżurnego ruchu sygnałów o nadejściu pociągu, przekazywanie dalej tych informacji, notowanie ich w dzienniku. Zamiast długopisu używa wkładu owiniętego (dla usztywnienia) w papier, bo wszystkie pobierane z magazynu przybory piśmienne oddaje swoim dzieciom, których ma dziesięcioro. Charakteryzuje go skłonność do autoreklamy, do robienia z siebie ofiary losu, do zaznaczania, ile on się natyrał. Nie zawsze pracował w pomieszczeniu, był niegdyś kredowaczem. Zdarzyło się, że przy spisywaniu wagonów, a stało tych węglarek z osiemdziesiąt, deszcz go zmoczył do nitki. Papiery przemokły, nic nie dało się na nich odczytać, musiał więc wyjść w tory jeszcze raz, tak-tak, on się narobił, on już swoje w życiu przeszedł. Owe biadania, których słuchało kilku kredowaczy, zostały przez jednego z nich skomentowane: „E, to chyba było przed wojną, teraz deszcz nie jest taki mokry.” Włączał się do rozmów wtrącając swoje trzy grosze po to tylko, by nie było wątpliwości, że i on bierze udział w konwersacji, że jego głowa pracuje, ba, intensywnie pracuje. No bo jak to? Ten i ów mówi, o czymś opowiada, a on, Bolek, nic? On tyż chce być duszą towarzystwa, on tyż potrafi pokazać swoje ja. Ktoś na przykład, opowiadając o pewnym morderstwie, zdumiewa się: – Przez tyle lat żeby nie wykryć! Nie zdemaskować zakapiora? Przecież mieszkał tam cały czas i – co? Nikt się nie domyślał, że to jego sprawka? We wsi wszyscy się znają, no to nie wierzę, żeby milicja... – Ale oni go ukarzą, panie Stasiu – wcina się Bolek – ukarzą go. Stach, zły, że mu przerwano, obraca nieprzyjazne spojrzenie na Bolka: – Co?! – Oni go ukarzą – powtarza Bolek – ho-ho, ukarzą go. – Panie – rozsierdził się komentator zbrodni – pan to pieprzy jak mały Kazio. Ukarzą! Wiem, że mu nagrody za to nie dadzą. Nie o to chodzi! Bolek, zanim go posadzono przy centralce telefonicznej, był – jako się rzekło – jednym z kredowaczy. Zadanie kredowacza: przejść wzdłuż składu pociągu i na każdym wagonie oznaczyć kredą jego miejsce docelowe, a więc numer toru lub nazwę bocznicy. Potem jeszcze należało te same oznaczenia wpisać do formularza i zanieść świstek na górkę rozrządową. Odległość wynosiła dwieście metrów. Bolek wychodził za próg budynku stacyjnego, stawał na schodkach i nie ruszał się dalej. Czekał. Nietrudno było zauważyć, że na tę górkę udają się różni interesanci. Więc dorwać takiego. – Idzie pan na górkę? Panie kolego, zanieś mi pan to, z łaski swojej – i podawał delikwentowi papierek. Czasem i pół godziny trwało czekanie na taką okazję, ale lepsze to niż fatygowanie się na własnych nogach. Dewizą tego człowieka było: skorzystać z okazji, wykorzystać bliźniego. Oszczędzić sobie fatygi, uniknąć wydatku. Do zapisów w dzienniku używał wkładu długopisowego, tej cienkiej rurki wypełnionej tuszem. A gdzie oprawka? Każdy kolejarz dostawał z magazynu taką oprawkę, Bolek też. Ale on oddał oprawkę swemu brzdącowi, boć to zawsze darmocha i dzięki temu koszt przyborów szkolnych, jakie trzeba sprawić dziecku – mniejszy. Nie mógł oczywiście przeoczyć, że przychodzę do pracy z gazetą, i codziennie nudził mnie prośbą o wypożyczenie. Chłopi-kolejarze, ludzie o podwójnym życiu. Zostawiał taki gospodarkę, chałupę z kawałkiem ziemi i przystrojony w kolejowy mundur opuszczał swoją wioskę pod Siedlcami, Skierniewicami lub Łowiczem, po czym tłukł się pociągiem, by objąć gdzieś służbę. Warszawa Praga, Warszawa Odolany, a także mniejsze stacje gdzieś na trasie to były miejsca tej drugiej roboty, kolejowej. Żona i dzieci pojęcia nie miały o pracy mężowskiej czy ojcowskiej i śmieszne byłoby opowiadać im o kolejarskich czynnościach, boć przecież człowiek z ludu jest praktyczny, interesuje się tylko tym, z czego ma chleb. Aliści Bolek uczuł potrzebę poinformowania członków wiejskiej rodziny o swej pracy na kolei; niech się dowiedzą, że on tu, na stacji, jest wielkim człowiekiem, w niektóre dni siada przy samym dyspozytorze, by odbierać telefony, rzucać do słuchawki słowa tajemnicze, niezrozumiałe dla laika, ale imponujące, świadczące o fachowości i oblataniu. On, ociec, jest tu kimś. Już nie kosę, siekierę, bicz lub widły dzierży jego ręka, lecz inne narzędzie, długopis, którym się wypełnia olbrzymi arkusz obrazujący kursowanie pociągów i ruch wagonów na stacji. Niech się o tym krewniacy dowiedzą. Nie od samego Bolka, lecz od jego synka. Zjawił się na służbie ze swym małoletnim synem. Ojciec telefonował, wypełniał cyframi rubryki, robił ważne miny, a brzdąc plątał mu się pod nogami. Sprowadzono go tu, aby obserwował i potem przekazał matce swoje obserwacje. Niech dzięki pośrednictwu dziecka uświadomi sobie połowica, iż niebo obdarzyło ją mężem łebskim, dającym sobie całkiem dobrze radę jako ktoś w rodzaju szefa sztabu. Chłopaczek znudził się rychło. Nie mając w tej dyspozytorni nic do roboty, nie widząc okazji do zabawy, nie znajdując sposobu do stosownej dla jego sześcioletniego umysłu rozrywki, usiadł na podłodze, oparł głowinę o nogę stołu i jął podrzemywać. Zobaczył to jakiś goszczący w pomieszczeniu urzędnik i ofuknął malca: – Nie spać na służbie! Bolka znano go jako hodowcę owiec. Wyróżniał się pod tym względem pośród właścicieli świń, koni, krów i drobiu. W rozmowach tyczących wiejskich zajęć żaden z chłopów-kolejarzy nie wspominał o owcach i baranach, to była wyłącznie specjalność Bolka. Otóż podejrzewam, że nieprzypadkowe było owo zainteresowanie takim, a nie innym rodzajem żywego inwentarza. Krowa to duże, ciężkie i raczej nieruchawe bydlę, zaganiać ją na czyjąś trawę, na obcy ugór, zaganiać, wyganiać, manewrować, wszystko to rzeczą kłopotliwą. Barany, jako że mniejsze i ruchliwsze, można zagonić na każdy skrawek w okolicy. Nie mając własnej łąki można wszelako dostarczyć paszy zwierzakom. Niech żrą coś, co nic nie kosztuje. Dla hodowcy okazja, by skorzystać z darmochy. „Strzyc owieczki” to wyrażenie przysłowiowe, oznaczające coś, co w gruncie rzeczy jest pasożytnictwem, żerowaniem. O Bolku można by powiedzieć, że strzygł owieczki dosłownie i w przenośni. (Co się tyczy strzyżenia w sensie dosłownym, strzygł je bez pardonu, nie zważając na porę roku. Chciwego na wełnę Bolka nie wzruszało, że ostrzyżoną do gołej skóry owcę kąsa mróz.) Zwalniając się z PKP czułem ulgę na myśl, że nie będę miał do czynienia z chłopamikolejarzami, a najbardziej cieszyło, że już więcej moje oczy nie będą oglądać owczarza. Pół roku minęło od czasu, gdy zdjąłem kolejarski mundur, i oto pewnego dnia zdążam do księgarni na Krakowskim Przedmieściu, nowego miejsca pracy. Na ulicy Kopernika mijam biurowiec z czerwonymi tabliczkami przy wejściu. Na jednej z nich napisane: Związek Hodowców Owiec. I w tymże momencie w polu mego widzenia ukazuje się Bolek, opuszczający właśnie biurowy budynek. Coś pewnie sobie załatwił w owym Z. H. O. Nie omieszkał z czegoś tam skorzystać. Przeszłość, od której chciałem się odciąć, odżywa. Idę do swojej księgarni, a przez głowę przetaczają się wspomnienia. Przypomina mi się dzień, kiedy zobaczyłem Bolka pokiereszowanego. Stawił się na służbę z ranami na twarzy i łysinie, ledwo co przyschniętymi. Nie był to wynik porachunków rodzinnych lub sąsiedzkich. Bolka zaatakował baran, przywódca stadka. Rozpędził się w kierunku gospodarza przekraczającego właśnie próg obory i grzmotnął go w czachę swoim rogatym łbem. Gospodarz rozsierdził się. Miało się zaufanie do swoich zwierząt, nie było wątpliwości, że się jest kochanym. A tu raptem taka agresja, zamach na żywiciela. Niewybaczalne. W dwa dni później baran był już wykastrowany.