Kolekcjoner raz jeszcze

Transkrypt

Kolekcjoner raz jeszcze
Kolekcjoner raz jeszcze
Plac wokół wielkiego gmachu Liceum Ogólnokształcącego im. Cypriana Kamila Norwida w
Rzeszowie w drugą niedzielę każdego miesiąca zapełnia się straganami pełnymi staroci. Większość
sprzedających prezentuje swoje „skarby” bezpośrednio na płaszczyźnie betonu lub na rozkładanych
stolikach. Dziesiątki sprzedających szczelnie zapełnia każdy metr kwadratowy placu, pozostawiając
jedynie wąskie korytarze dla kupujących. Ten targ to święto kolekcjonerów w tym mieście i okolicy
Kilka razy w roku odwiedzam to miejsce wraz z dwoma kolegami, obaj mają jednakowe imiona –
Marek.
Marek Jezierski jest niższy, spod ronda kapelusza patrzy na świat wesołymi oczami, pełen
optymizmu i planów na przyszłość. Dusza człowiek, lubi ludzi i daje się lubić. Jest zapalonym
kolekcjonerem wszelkich staroci. Zbiera wszystko, co jest stare i stanowi jakąkolwiek wartość
etnograficzną, ma regionalny rys, powiększa kolekcjonerskie serie porcelany, katalogowe zbiory
numizmatów, uzupełnia arsenał białej broni i w ogóle pasuje do jego kolekcji i zbiorów już
rozpoczętych. Gdy znajdzie na targu coś ciekawego, zapalają się mu oczy ognikiem lekkiego
podniecenia, by to mieć. Posuwa się w tej kolekcjonerskiej pasji do granicy uzależnienia, lecz nigdy jej
nie przekracza. Nie, to hobby nie stanowi treści jego życia, jest na pewno kosztowną formą odpoczynku
i poznawania historii. Na targ staroci jedzie nie po to, by koniecznie coś kupić, ale spotkać się z innymi
zbieraczami, wymienić uwagi, porozmawiać, posłuchać historii przedmiotów. Kupuje jedynie przy
okazji.
Marek Kabat jest z wykształcenia inżynierem obróbki metali po krakowskiej politechnice. Wysoki z
długą kiścią rzadkich włosów, które rozwiewa wiatr, a w okresie jesienno-zimowym chowa je pod
czapką bejsbolówką. Gdy idzie, lekko się garbi, a nogi wyrzuca do przodu tak charakterystycznie, że
rozpoznaję go z daleka. Niesie swoje skarby w przepastnej torbie.
- Ha, dzisiaj mam ciekawe rzeczy. Bić się będą, zobaczycie. W pół godziny sprzedam.
- A co masz? - spytałem zaciekawiony.
- Rzadką rzecz, dziewiętnastowieczną. Mówię ci, bierz, bo jak z torby wyjmę, to inni moment kupią
- wąsy stroszył zadowolony, że taki unikat dziś wiezie na giełdę.
- Ale co to jest? – dopytywałem.
- Ha, zobaczysz - intrygował dalej tajemnicą, wzbudzał zaciekawienie, jakby przez to chciał
podnieść cenę i już w drodze na targ złowić pierwszego kupca.
Tak szliśmy od samochodu do bramy, a takie lub inne rozmowy miały tylko przykryć nasze
podniecenie. Zawsze spodziewaliśmy się przeżyć przygodę. I zawsze tuż za bramą otwierał się dla nas
świat z naszych śnionych marzeń. Jak dzieci, które w wielkim pospiechu rozrywają opakowania
prezentów spod choinki, tak my przyspieszaliśmy kroku na cudowne spotkanie.
Tuż za bramą rozstawiali się sprzedający. Opis nie odda tej różnorodności przedmiotów
wystawionych do sprzedania. Wystarczy powiedzieć tylko tyle, że obok przedmiotów, jakich nie
powstydziłoby się żadne muzeum, jest też badziewie. Wszystko w myśl kupieckiej zasady „każdy towar
ma swojego kupca”. Nie odda też typów i zachowań ludzi wystawiających te rupiecie na
kolekcjonerskie pokuszenie. Trzeba na taki targ przyjechać, zatopić się w ludzkiej ciżbie, słuchać,
patrzeć i smakować atmosferę takiego miejsca. Byliśmy wewnątrz baśni.
Marek Kabat ze swoją plastikową torbą poszedł szukać miejsca na rozłożenie towaru do sprzedania.
Zbierał starocie tylko po to, by je na targu sprzedać. Nie był kolekcjonerem, był zbieraczem. Jeżeli już
miał coś na dłużej, to tylko dlatego, że pasowało do wystroju domu, lub nie znalazł jeszcze kupca.
1
Marek Jezierski zatrzymał się przy stoliku z zegarami. Interesował go schwarzwald z końca XIX
wieku. Szukał od kilku już miesięcy takiego zegara do wystroju dawnej wiejskiej kuchni.
Wstrzymywało go od kupna to, że te zegary były przywiezione na targi staroci z niemieckich i
austriackich flomarków. Marek Jezierski szukał zegara, który przez wiek wisiał w polskiej izbie. Tym
wiekowym przebywaniem zdobył sobie obywatelstwo i teraz bez eklektycznego zgrzytu może zdobić
ścianę w jego kuchni.
Marek Kabat rozłożył swój skromny towar na metrze kwadratowym betonu. Wcisnął się pomiędzy
stoisko sprzętów i narzędzi z kuźni, stolarstwa, szewstwa i wszelkiego typu wiejskiego rzemiosła, a
stoisko Tlenionej Blondyny z pasemkami fioletowych kosmyków. Blondyna miała zniszczoną twarz od
papierosów i chyba zbyt częstego opalania się w solarium. Długie nogi chowała za kartonami portretów
autorstwa Witkacego.
Przystanąłem zaciekawiony tym wykwitem dekadenckiej sztuki w tym miejscu. Przyglądałem się
uważnie. Tleniona Blondyna uśmiechnęła się zachęcająco. Wydawało mi się, że ten obraz już gdzieś
widziałem, w jakimś katalogu wystawy, bądź albumie? Typowy Witkacy, różnokolorowa kredka,
prawie że pstrokacizna i zamaszysta kreska, tak dla jego portretów charakterystyczna, Jego podpis jakieś
litery i data 1932 rok, i ten szary karton. Szukałem w głowie, gdzie to było. Wziąłem obraz w dłonie.
Rama była równie stara jak obraz, już robaczywa. Karton z tyłu miał zacieki po dawnej wilgoci czy
nawet pleśni i niedbały napis niebieską kredką. - Dwa piwa Tygodnik Ilustrowany Janek Gąsienica.
- Jest pan zainteresowany?
- Tak, ale dziwi mnie Witkacy na takim targu? W galerii powinien wisieć na głównej ścianie.
- Galeria pobiera dużą prowizję, a ja chcę sprzedać bez pośredników.
- Zna pani historię tych portretów? Kto na nich jest? – spytałem.
- Nie wiem. Witkacy tych portretów robił przemysłowe ilości. To była taka jego portretowa
manufaktura. Artyści, bogatsi kuracjusze i wczasowicze nie opuszczali Zakopanego bez takiego
portretu. Taki snobizm. Dlatego jest ich setki. Nie wszystkie w galeriach i muzeach.
- Te u pani skąd?
- W zeszłym roku mąż dostał w spadku dom po dziadkach w Szczawnicy. Kupili go w latach
pięćdziesiątych od jakiegoś miejscowego adwokata. Te obrazy znaleźliśmy na strychu w jakiś
szpargałach. Chcę sprzedać, bo pieniądze potrzebne na remont.
- Ile pani ceni ten duży?
- 1700 złotych - powiedziała, ale tak jakoś bez przekonania.
Nic nie odpowiedziałem. Odstawiłem obraz na miejsce. Ona szybko dodała:
- Oczywiście do targowania, jeżeli jest pan zainteresowany.
- Nie, ja tak z ciekawości. Dziękuje pani - odrzekłem i odszedłem w kierunku sprzętów dawnej
kuchni i gospodarstwa domowego.
Kilka miesięcy później spotkałem ją na tym placu obstawioną obrazami Makowskiego.
Przystanąłem z boku. Słyszałem jak jakiemuś starszemu małżeństwu opowiadała dzieję tych obrazów,
że to z wczesnego krakowskiego okresu jego malarstwa. Na obrazach były geometryczne kształty
dziecięcych postaci i jakiś budynków. Znowu próbuje kogoś nabrać na falsyfikaty - pomyślałem i
uśmiechnąłem się do siebie. Już od dawna nie wierzyłem w bajki, a wobec opowieści cudownych
zawsze byłem sceptyczny.
Minąłem kilka stoisk bez zbytniego zainteresowania. Przechodziłem obok militarnych wykopów.
Tak w slangu zbieraczy nazywano wszelkie wydobyte z ziemi pozostałości dawnych wojen. Te
zardzewiałe rupiecie również miały swoich pasjonatów. Wszedłem do budynku szkoły. Od piwnic do
drugiego piętra w salach lekcyjnych i na korytarzach rozsiedli się zbieracze, kolekcjonerzy i hobbyści
oferujący do sprzedaży i wymiany swoje zbiory. Królowały numizmaty w klaserach i luzem, wyceniane
według katalogów. Kilku kolekcjonerów namawiało do kupna białej broni. Taką ilością bagnetów
2
mogliby uzbroić regiment piechoty, a szabli wystarczyłoby na szwadron jazdy. Tu znów moją uwagę
przykuły ordery i odznaczenia. Poukładane na stole, jak w Belwederze przed galą w narodowe święto pomyślałem. Na sąsiednim stoliku w kartonowych pudełkach i w klaserach były setki starych kart
pocztowych. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że więcej jest sprzedających niż potencjalnych
nabywców. Każdy chyba szukał okazji, a znaleźć taką, czyli kupić coś wartościowego za małą cenę,
było niemożliwe u starych zbieraczy. Cenili swoje eksponaty, jakby były białymi krukami, wydartymi z
wraku leżącego od wieków na dnie Śródziemnego Morza. Minąłem bez zainteresowania salę
zaanektowaną przez bukinistów i wychodząc z budynku, przy budzie z porcelaną spotkałem Marka
Jezierskiego. Oglądał małą figurkę wąsatego Piłsudskiego.
- Takiej jeszcze nie mam. Ćmielów – powiedział.
Obejrzałem z uznaniem białą figurkę marszałka.
- Chodźmy Marek do tamtych stoisk, może coś kupię – zaproponowałem.
- Widziałem ciekawy krucyfiks drewniany u tego z wiejskimi rupieciami - powiedział Marek.
Próbowałem się targować, lecz handlarz wiejskich gratów pozostał nieugięty.
- To panie nie jest kobiałka, czy koło od wozu, żebym z ceny schodził. Stolarzy we wsi to i kilku
było, a rzeźbić to jeden na całą okolicę umiał. Zostaw pan! - już wyrywał mi z rąk rzeźbę
ukrzyżowanego Jezusa. - Na to zawsze kupiec się znajdzie.
Zapłaciłem. Obejrzeliśmy jeszcze zniszczoną rzeźbę aniołka. Miał jedno skrzydło utrącone, tak że
polecieć by nie mógł. Polichromowany i ze śladami złocenia, ale farba już miejscami przetarta do
surowego drewna. Aniołek był barokowej proweniencji. Czy zdobił szlachecką komnatę? Czy wisiał u
filara lub ambony w kościele? Nie pytaliśmy. Szliśmy wąskim przejściem pomiędzy stoiskami staroci.
- A ja mu tam nie zazdroszczę. Niech ma. Ja swego pilnuję. U mnie towar prima sort. Wszystko
oryginalne, żadnej podróby. – Dopadł na tubalny głos ze stoiska obok.
Autor tych słów siedział za szeroką płaszczyzną kilku poskładanych do siebie stolików pełnych
odznaczeń, wojskowych naszywek, orzełków, hitlerowskich hakenkrojców, militarnych emblematów i
orderów różnych armii. Kolorowe tasiemki, szarfy i całe połacie baretek odprutych od mundurów
barwiły stół, a były w opozycji do sylwetki sprzedającego. On ubrany był w szare moro wojsk
pancernych PRL-u z naszywkami sierżanta na pagonach. Dla kontrastu lub podkreślenia
nierozerwalnego braterskiego sojuszu z Armią Radziecką na głowie miał czapkę sowieckiego lejtnanta z
czerwoną gwiazdą i robotniczo-chłopskimi narzędziami. Jego wygląd przeczył jakimkolwiek
regulaminom, normom i żołnierskim rygorom. Gruby, wtłoczony w szare moro, szeroko rozstawił nogi i
gdyby nie brązowy wojskowy pas, jego bandzioch jak wielka przepuklina wlałby się pomiędzy kolana.
Mundur i pas trzymał go w kupie, bo z pewnością by się rozlał na szerokość dwóch stolików. Z
kilkudniową szczeciną siwego zarostu, spod czapki lejtnanta szeroką falą na gruby kark spływały mu
żółto-siwe fale włosów. Oparł krótkie ręce o grubych serdelkowatych palcach na blacie stolika. Złoty
sygnet przy poruszeniu odbijał refleksy słonecznego światła i rzucał świetliste zajączki na sylwetki
przechodzących ludzi. Całym sobą urągał wszystkim sierżantom LWP, służb kwatermistrzowskich,
wszystkim szefom kompani, szefom kuchni, magazynów sortów mundurowych.
Może był kiedyś wojskowym, teraz po latach już dawno na emeryturze nie może się do końca ze
swoim wojskiem rozstać? Może jak przedtem rządził stertami gaci, onuc, butów, mundurów, czapek i
wszelkim żołnierskim odzieniem i przykryciem, tak teraz rozdaje medale, przyznaje odznaczenia i
dystynkcje? On wieczny sierżant, koszarowe popychadło, kompanijne wynieś-przynieś-pozamiataj,
trzyma teraz władzę, jak co najmniej szef sztabu, generał, wódz naczelny. Wygląd zapuszczony, no cóż,
dość miał już tego wojskowego ordynku, teraz go mogą w wielką dupę pocałować ci wszyscy
pułkownicy, szefowie i wyższe szarże nieistniejącej armii. Sam wreszcie panem. On teraz przydziela
ordery - tak myślałem patrząc na niego pośród bogactwa jego medalierskich zbiorów.
3
Przypomniałem sobie swoją wojskową służbę i sierżanta Radke, też od gaci i aprowizacji. Ale on
nosił się iście po wojskowemu, zawsze wyprostowany i pełen elegancji. Pas żołnierski spinał jego
brzuch, tak mocno, że rosła mu pierś i bary. Baretki kilku odznaczeń prezentował z dumą równie wielką,
jak dystynkcje starszego sierżanta sztabowego na pagonach. Przypomniałem sobie jego postać i
zatęskniłem do tamtego czasu. Chciałbym go kiedyś spotkać, nie był typem trepa, był w porządku.
Szanował żołnierzy, a w szacunku do wyższego dowództwa przesadzał. Byłem świadkiem, jak odebrał
telefon ze sztabu jednostki i podczas rozmowy stał na baczność, a przy odłożeniu słuchawki ze słowami
tak jest - stuknął obcasami i wyprężył pierś.
- Wiesz Heniek! - mówił dalej podrabiany sierżant głosem tak donośnym, jakby szeregowcom
wydawał rozkazy. Mówił do Heńka na stoisku obok, ale patrzył przed siebie. Nie odwracał się wcale,
jakby kark miał sztywny. Jemu się po prostu nie chciało. Tusza krępowała mu ciało. Nie zważał na
przechodzących ludzi i rzucał przed siebie słowa. - W tamtą niedzielę w Lublinie handlowałem. Słaby
ruch. Ukraińskiego dziadostwa mnogo. Przyszedł taki jeden, co mi obiecał sowieckie odznaczenia i
medale przywieźć. Całą teczkę tego miał. Przejrzałem, a jakże, kota w worku kupował nie będę. Już oni
mnie raz w chuja zrobili, wystarczy. Miały być te z ich afgańskiej wojny, a jakieś blachy mi przyniósł.
Goń się z tym badziewiem, leszczu. U mnie wszystko musi być prima sort. Podróby nie znoszę. Teraz
się cwaniactwa narobiło.
Markiem Jezierski uśmiechnął się do mnie i poszliśmy na drugą stronę placu.
Marek Kabat stał nad swoimi antykami. Przechodzących obok zachęcał, towar podtykał im pod
oczy.
- Pan kupi. Stara rzecz, dziewiętnastowieczna. Niemiecka porcelana. O, za chwilę już może nie być.
Zainteresowanie wielkie. Nie, no szkoda, będziesz pan żałował. A może pani? Niech pani popatrzy, jaka
piękna cukiernica. Rosenthal. Tanio sprzedam.
- I co Marek, sprzedałeś coś? – spytał Marek Jezierski.
- Tylko tę ramę złoconą. Dobra cena. W tamtym miesiącu za cały obraz mi tyle nie chcieli dać, co
teraz za samą ramę wziąłem. Cha cha, jeszcze mi obraz został - Marek Kabat był wyraźnie zadowolony.
- Bo widzisz, obraz nie każdemu pasuje, a do ramy każdy inny można włożyć. Cha cha. Dobry pomysł
miałem. Sposobem trzeba. A wy co kupiliście? – spytał i wyrwał mi z rąk krzyż.
Oglądał Marek Kabat drewniany krucyfiks. Zachwalał.
- Rzecz ciekawa i stara. Drewno krzyża trochę robaczywe, to hylotoksem zaszczepić trzeba. – Oddał
mi krzyż, a od Marka wziął figurkę. – Piłsudski. Po jego śmierci dużo tego wyszło. Ćmielów
przedwojenny, sygnowany. - I już zwrócił się do kogoś, kto koło jego metra kwadratowego przystanął. Co interesują pana te wizytówki? Ciekawa rzecz. Komplet w klaserze. Cała kolekcja. W biograficznym
słowniku sprawdzałem, śmietanka Krakowa końca dziewiętnastego wieku. Warto. Unikalna sprawa. A
ile pan proponuje? Jeszcze godzinkę tu będę. Jak pan będziesz wracał, zapraszam. Dogadamy się.
- Bolka nie ma, a zawsze był. Pewnie sobie późne wakacje zrobił - powiedział Marek Jezierski z
nutą lekkiego zawodu, że nie spotkał znajomego kolekcjonera.
Zawsze na giełdzie do Bolka podszedł. Kupił nie kupił, ale porozmawiał. Trudno było u Bolka coś
kupić. Niby wszystko miał na sprzedaż, ale cenił swój towar o kilkadziesiąt procent drożej niż na
okolicznych stoiskach. To zniechęcało kupujących. Owszem, oglądali, brali w dłonie te wszystkie
wyglancowane prymusy mosiężne, żelazka na duszę, wagi, porcelanę, kryształy i srebra, bo to wszystko
u Bolka wyczyszczone, połyskliwe, bez ubytków i co najważniejsze, jak podkreślał Bolek, sygnowane.
Pokazywał znak sygnatury, cechę, rok produkcji, jakiś napis i już rozwodził się na temat tejże
manufaktury. Przytaczał historię przedmiotu. Lubił Marek Jezierski zatrzymać się przy nim, kilka uwag
zamienić i słuchać. Bolek wiedzę miał może nie usystematyzowaną, ale obszerną. Umiał określić wiek
przedmiotu po pobieżnym oglądzie, podać informacje o miejscu wytworzenia, co dla Marka
Jezierskiego było ważne, gdyż zbierał rzeczy do swoich kolekcji wytworzone i używane tradycyjnie w
4
południowym rejonie Polski. Bolek przez lupę patrzył na znak cechy i tylko potwierdzał swoje
wcześniejsze słowa, i już sposobił się do wykładu o wytwórcy tej ciekawej rzeczy. Rzadko kto kupił coś
u Bolka, ale jeżeli już, to miał gwarancję jakości i całą historię przedmiotu w pakiecie. Bolek brał
pieniądze, chował do portfela bez uciechy. Smutek raczej było widać na jego twarzy. Pozbawiał się
czegoś, co kilkadziesiąt razy miał w dłoniach, pozbawiał się opowieści. I ja znałem Bolka. Słuchałem
jak opowiadał o przedmiotach ze swoich zbiorów. Nie byłem z nim tak blisko jak Marek jeden czy
drugi, ale ceniłem go za kolekcjonerską pasję. Był chyba najstarszym z handlujących na placu w
Rzeszowie.
- To ty nie wiesz? - odezwał się Marek Kabat. - Chory jest już od kilku miesięcy.
- Ostatnio był, to chyba było w kwietniu, czy maju? Tak jakoś byliśmy tutaj? - zwrócił się do mnie o
potwierdzenie.
- W czerwcu miał wylew - powiedział Marek Kabat.
- I co? Sparaliżowany? - dopytywał Marek Jezierski zaniepokojony.
- Popuściło mu, tylko mowę uciął.
Marek Kabat podniósł głos. Sam się swoim opowiadaniem często tak pobudzał, a zdziwienie
wykrzykiwał, wyrzucając przy tym obie ręce w stronę interlokutora. Gdy mówił cicho, sam pewnie w to
nie wierzył, dlatego też głos podnosił w przekonaniu, że siła głosu będzie siłą argumentów.
- Opowiem ci. W pale się nie mieści - wykrzyczał i przeszedł do normalnego tonu, na didaskalia
niewarte krzyku i emocji.
- Byłem u niego w zeszłym tygodniu. Po mieście trochę pochodziłem. Nie jeżdżę autobusami,
szkoda pieniędzy. Zresztą od domu do domu zachodzę, o te rupiecie pytam. Trzeba się nachodzić, żeby
coś wydębić. A że akurat blisko domu Bolka przechodziłem, to zaszedłem, bo wiedziałem, że chory.
Odwiedzę go pomyślałem, sam odpocznę chwilkę, pokażę, co zdobyłem.
Na chwilę przestał opowiadać, bo podszedł starszy jegomość i z zainteresowaniem oglądał
kryształowy flakon na perfumy zatykany korkiem oprawionym w srebro.
- Polecam, czeski kryształ. Moser - Koralowe Wary. Lata dwudzieste. Pan spojrzy, bez uszczerbku,
co się rzadko zdarza.
- Jaka cena? - spytał jegomość.
- No dwieście złotych, drogi panie.
- To raczej pan jest drogi. Sto dwadzieścia daje. Na allegro po tyle widziałem.
- No nie, samo srebro warte jest z pięćdziesiąt złotych, a flakon. No nie. Na allegro to można się
naciąć. Krakowskim targiem sto siedemdziesiąt dla szanownego pana?
- Sto pięćdziesiąt. Tyle mogę zapłacić.
- Niech będzie - przystał na cenę.
Jegomość odszedł. Marek Kabat wyraźnie zadowolony zapomniał opowiadać o wizycie u Bolka,
dopiero na moje przypomnienie mówił dalej.
- Do pokoju zaprowadziła mnie jego żona. W fotelu siedział. Telewizję oglądał. Przywitałem się z
nim. Pilotem telewizor wyłączył. No to sprawny widzę, ale przecież nic nie mówi, to ja zaczynam
mówić i za siebie, i za niego, że dobrze już, bo sprawność w ręce mu wróciła, to i chyba w nodze, bo to
w parze idzie. Mówię mu, że rehabilitować trzeba, to jeszcze się na giełdzie staroci spotkamy. Patrzył na
mnie i uśmiechał się. Żona jego przyszła i herbatę mi podała. Na stoliku postawiła. Obok leżały kartki i
długopis. Pewnie tak się porozumiewali. Upiłem łyk herbaty i cały czas mówię do niego, i za niego też
odpowiadam, to głową kiwał i uśmiechał się. Opowiadam, jak na giełdzie w Krakowie byłem, gdzie
sprzedałem dwa obrazy. Kupiła taka jedna, chyba się znała, bo od razu je kazała do torby włożyć i na
bok odstawić. Powiedziała, że teraz pieniędzy nie ma, ale jutro do Tarnowa przyjedzie, to zapłaci i
obrazy odbierze. Telefony wymieniliśmy i w poniedziałek rzeczywiście przyjechała. Na dworcu się
spotkaliśmy. Chyba błąd zrobiłem, bo coś mi się wydaje, że więcej za nie powiedzieć mogłem. Skoro do
5
Tarnowa po nie przyjechała, musiało się jej dobrze opłacić. Szkoda, że do ciebie Bolek nie przyjechałem
te obrazy pokazać. No trudno. Bolek patrzył na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, lecz przecież nie
mógł. Żona jego usiadła przy stole i syn też do pokoju wszedł. Tę herbatę piję i już nie wiem, o czym tu
mówić, po izbie się rozglądam. Te różne starocie na półkach poukładane błyszczące, całe kolekcje.
Pewno, że nie wszystkie, półek by brakło. Tematu w głowie szukam. Przecież już stan jego zdrowia
wychwaliłem, że się dobrze trzyma i takie tam pochlebstwa nieszczere, co się choremu na uszy nawija.
Z tymi rokowaniami na szybkie wyzdrowienie nie ma co przesadzać, bo zaraz się połapie, że to obłudne
wszystko. O giełdzie więcej też ani słowa, by go nie drażnić. To tak jakby dziecku lizaka kazać lizać
przez celofan. Pomyślałem, że i ja narzekać zacznę, to i on lepiej się poczuje. W parze raźniej mu
będzie.
- A dzisiaj marnie - powiedziałem do niego - u takiej jednej babki, tam na Rogoyskiego, tylko
młynek taki wydębiłem. Ten młynek z torby wyjąłem i jemu podaję, bo ręce wyciągnął. Wziął. Ja
jeszcze rąk nie cofnąłem, a on na cały głos wyraźnie powiedział: - Trzydzieści złotych. - Marek, kurwa!
Dasz wiarę? Coś takiego!!! Pierwszy raz w życiu mnie spotkało.
Marek Jezierski, na to głośne zdziwienie Marka Kabata, oczy zmrużył i głowę w ramiona schował z
zażenowania, tak że skrył go kapelusz. Marek Kabat ręce już cofnął i opowiadał dalej:
- Żonę jego z synem zamurowało, bo czwarty miesiąc słowa nie wyrzekł, a teraz do mnie cenę tego
młynka tak wyraźnie. Ale jaja, no ja nie mogę. On znowu zamilkł i nie wiem, czy nawet wiedział, że to
powiedział, czy tak bezwiednie się mu wyrwało. Żona do niego doskoczyła
- Bolek, Boluś ty mówisz?!
Syn też:
- Tato powiedz coś jeszcze! Powiedz!
A on patrzył i znowu milczał.
- Panie Marku, dziękujemy panu. Jak dobrze, że pan przyszedł - syn mi rękę ściska, a ona do mnie
mówi:
- Zostań pan z nim, porozmawiajcie. Może jeszcze coś powie. On tak żyje tymi rupieciami. Może go
pan namówi, żeby chodzenie ćwiczył. Mówię mu: Chodź, chodź wkoło pokoju, do kuchni se przejdź, do
łazienki. O taki balkonik syn mu pożyczył do ćwiczeń, a nie chce. Siedzi przed telewizorem, ten
telewizor gada, a on nic. Ale dobrze, że pan przyszedł, panie Marku. Wreszcie się odezwał, to i może
chodzić zacznie. A może, może, bo jak mu telewizora nie włączę, pilota odłożę i specjalnie nie podam,
to wstanie i podejdzie. Z trudem, bo z trudem, ale jakby ćwiczył, coraz lżej by mu było i mnie też.
Dziękuję panu, że pan przyszedł. Niech pan często przychodzi, odwiedza go i te starocie proszę
przynosić.
- Jakbyście go na giełdę do Rzeszowa zawieźli, toby mowę odzyskał i chodzić by zaczął - tak do
nich powiedziałem.
Spojrzeli na mnie oboje z synem i nic nie wyrzekli. Bolek się uśmiechnął i zgasł mu ten uśmiech
szybko. Czyżby sam w powrót na giełdę nie wierzył? I tak być może, przecież on ma już pewnie z
osiemdziesiąt lat. Syn jego do lekarza neurologa dzwonił i na wizytę w następnym tygodniu termin
dostał. Żona Bolka do mnie powiedziała:
- Herbaty jeszcze panu zrobię.
Poszła, herbatę mi zrobiła z konfiturami i ciasteczka podała.
- Rozmawiajcie, rozmawiajcie, to znaczy mów pan do niego - zachęcała mnie. A ja jak przedtem
dużo mówić mogłem, tak teraz i mnie jakby mowę odjęło, bo jakże tak na zawołanie mówić po takim
wydarzeniu. No w pale się nie mieści, no sami powiedźcie? Nie byłem już później u niego, ale jutro go
odwiedzę. Herbatę z konfiturami jego żona dobrą robi. O giełdzie mu opowiem i tę cukiernicę pokażę,
jak ją dziś nie sprzedam.
6
Czas mijał. Ilekroć byłem na giełdzie staroci, myślałem o Bolku. Miejsce, gdzie zawsze stał ze
swoimi skarbami, było już zajęte. Czasem ktoś wspomniał Bolka, spytał o niego. Czasem spotkałem
przedmiot z jego zbiorów u innego kolekcjonera-handlarza. A może tylko tak mi się wydawało, bo
przecież przedmioty nawet te kolekcjonerskie są podobne. Chodziłem z Markiem Jezierskim po placu.
Na miesiąc, na dwa napełnialiśmy akumulatory swoich pasji. Chłonęliśmy atmosferę i klimat targu
staroci. Czasem udało się coś ciekawego kupić, kogoś poznać, coś zaobserwować. I kiedyś, idąc tak
wzdłuż stoisk, natknęliśmy się na Bolka. Siedział na wózku inwalidzkim popychanym przez jego syna.
Przystanęliśmy obaj z Markiem, niedowierzając własnym oczom. Bolek uśmiechał się szczęśliwy.
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to słowa Marka Kabata: - Jakbyście go na giełdę do Rzeszowa
zawieźli, toby mowę odzyskał i chodzić by zaczął. I pomyślałem jeszcze, że jest teraz szczęśliwy.
Czasem tak niewiele potrzeba dać drugiemu człowiekowi. Przywitaliśmy się serdecznie, ucieszeni z
tego spotkania. Bolek więcej się uśmiechał niż mówił. Jeżeli coś mówił, to nie pamiętam. Cieszyłem się
jego szczęściem. Chyba powiedział kilka słów powitania. Syn jego trzymał dłonie na rączkach
inwalidzkiego wózka i też się uśmiechał. Zrobił dla ojca tak niewiele, a jednak tak dużo. On również
cieszył się z tego, że za jego sprawą ojciec ma tyle radości. Dawanie ubogaca.
Nie można było dłużej stać w przejściu między stoiskami i tamować ruchu. Zeszliśmy pod ścianę
budynku, a już następni znajomi Bolka przystawali. Witali się żywiołowymi okrzykami radości i
zaskoczenia. Podchodzili i rozmawiali.
Bolek wrócił po półtora roku taki szczęśliwy, że zapewne częściej będziemy się tutaj widywać. Z
tego pobytu na targu staroci pamiętam tylko to spotkanie. Nie przypominam sobie, czy wtedy coś
kupiłem czy nie. Zlewają mi się w pamięci te wszystkie wyjazdy na targ do Rzeszowa. Rośnie w moim
domu sterta niepotrzebnych przedmiotów, ale chyba nie one są ważne. To tylko hobby, tylko pretekst,
by być.
Warto było przyjechać. Razem z Markiem głosiliśmy dobrą nowinę zaprzyjaźnionym
kolekcjonerom i handlarzom staroci. – Bolek przyjechał.
Co na to powie Marek Kabat? Toż przecież on wymyślił takie lekarstwo. Zaskoczymy go tą
wiadomością – pomyślałem.
Stał Marek Kabat przy swoim metrze kwadratowym handlu. Zobaczył nas z daleka i zaczął machać
rękami jak wiatrak. Podeszliśmy.
- Wiecie, nowinę wam powiem. W palę się nie mieści! Bolek przyjechał! – oznajmił nam pełen
niekłamanej uciechy.
7