Bitwa na krawędzi życia i smierci

Transkrypt

Bitwa na krawędzi życia i smierci
BITWA NA KRAWEDZI ŻYCIA I ŚMIERCI
Krzysztof Jedliński, Marek Kotański
Dlaczego dziecko zaczyna brać? Czy z uzależnienia można się wyleczyć? Czy
my dorośli jesteśmy odpowiedzialni za to, że dziecko sięga po narkotyki? Co
zrobić, gdy dziecko bierze?
Krzysztof Jedliński: – Czym jest uzależnienie?
Marek Kotański: – Naprawdę nie znam definicji uzależnienia. Myślę, że to jest pewien
specyficzny stan duszy i ciała człowieka, który powoduje, że człowiek przestaje normalnie
funkcjonować, jego zachowania zaczynają odbiegać od normy. Po prostu: jemu jest źle i jego
najbliższym jest źle. Tak rozumiem uzależnienia. Kiedy taki człowiek zwraca się do mnie
z prośbą o pomoc – ja staram się wszelkimi metodami przywieść go do równowagi, by na
nowo nauczył się funkcjonować w tej rzeczywistości.
Rzecz jasna, są teoretyczne definicje uzależnienia. Myślę jednak, że każdy praktyk ma
swoją „roboczą” definicję, np. przychodzi do Pana neurotyk albo psychotyk i musi
Pan odróżnić, kim się będzie Pan zajmował.
Odróżniam to na podstawie swojego wieloletniego doświadczenia, ale mnie nie
interesuje, czy to neurotyk, czy psychopata. Dla mnie to człowiek cierpiący, któremu
mówię: „Przestań się bać, na pewno damy sobie radę, jeśli tylko będziesz chciał”. Jeżeli on
rzeczywiście chce to robić, to wydaje się, że istnieje duża szansa na trwałe zaleczenie. Z
narkomanii, uzależnienia, wyjść nie można, to choroba nieuleczalna. Nie wiadomo, jakie są
jej przyczyny. Widać tylko jej skutki. A ponieważ nie mamy precyzyjnych narzędzi do
diagnozy, musimy tego człowieka wpuścić w wir normalnego życia, dać mu szereg
obowiązków, które, jak tor przeszkód, dają mu szansę na powrót do normalności. Pokonanie
kolejnej przeszkody przynosi choremu satysfakcję, daje wiarę w siebie, jest bramą do
wolności od nałogu. Trzeba stoczyć walkę ze złem, które jest gdzieś w człowieku.
Uzależnienie to specyficzny związek z substancją. Na czym ten związek polega?
To fakt, człowiek wiąże się z jakąś substancją, która jakby załatwia jego problemy. Może być
to substancja uspokajająca, może być pobudzająca – wstrzykiwana, wąchana lub
połykana. Jest wiele grup narkotyków, każda z nich zmienia świadomość, a człowiek wybiera
to, co mu odpowiada: jeden sięga po amfetaminę, inny po heroinę. Jeden chce się pobudzić
i działać, drugi chce się wyciszyć, chce uciec z tego świata. Jeśli ja zajmuję się takimi
ludźmi, to staram się nauczyć ich, żeby się tego świata nie bali, że można sobie dać radę
bez tego substytutu.
Czyli lęk przed światem...
Tak, jeśli nawet nie do końca uświadomiony przez młodych ludzi.
Jestem psychoterapeutą, ale nie zajmuję się uzależnionymi; jedną z przyczyn jest mój
defekt osobowościowy: nie jestem w stanie zaakceptować, że ktoś kłamie. Natomiast
uzależnieni kłamią, prawda?
Permanentnie. Jest to sposób bycia. Trzeba przyjąć, że to jest ich normą do pewnego
etapu, a potem, jeżeli społeczność terapeutyczna, w której żyją, jest aktywna i wrażliwa, to
zaczyna łapać delikwenta na kłamstwach i korygować je.
1
Czy zatem większą rolę w leczeniu ma społeczność niż terapeuta?
Badania potwierdzają, że uzależniony najlepiej leczy się w grupie, bo tworzy ona jakby
lustro, w którym można się przejrzeć. Ma wielość informacji zwrotnych.
Czy jest jedna metoda leczenia uzależnień czy wiele? Był Pan krytykowany za swoje.
Myślę, że wielość metod leczenia nie jest chyba wynikiem wielości szkół
terapeutycznych, ale raczej różnych osobowości terapeutów. Według mnie, uzależnienie
leczy się jakby dawaniem siebie innym, własnym przykładem i złym, i dobrym, i swoją
niepewnością, i pewnością siebie, pokazywaniem, dokąd można iść; ale ten wzorzec
musi być dość jasny. Ludzie uzależnieni są zagubieni i dla nich wzór osobowy ma ogromne
znaczenie; sukces w leczeniu zależy od tego, w jakim stopniu człowiek pozna, kim jest
naprawdę.
Czy zatem można powiedzieć, że przyczyną uzależnienia jest kryzys wzoru
osobowego?
Zdecydowanie narkomani mają totalny kryzys wzoru osobowego.
Wyobraźmy sobie, że siedzi przed Panem młody psycholog po studiach, który chce
pracować z uzależnionymi, chce z Panem pracować. Jakie warunki musi on spełniać?
W ciągu 30 lat siadało przede mną mnóstwo młodych ludzi, nie tylko psychologów, a ja
zwracałem uwagę na to, czy jest ciepły, empatyczny, jaki jest jego stosunek do życia, czy to
taki normalny człowiek pracujący samym sobą, nie zasłaniający się karierą, wyrażający się
wprost; miałem poczucie, że właśnie z nim powinno się pracować. Następnym etapem
weryfikacyjnym był kilkutygodniowy pobyt takiego człowieka w ośrodku – tam młodzież
dawała mu informacje zwrotne: „ty się nie nadajesz, bo jesteś dupowkręt, albo jesteś
wspaniałym człowiekiem, ponieważ potrafiłeś nawet o trzeciej nad ranem siedzieć z kimś
i odrabiać lekcje, pójść z kimś na wielogodzinny spacer i spowodowałeś, że ten ktoś nie
wyjechał”. Różnie bywało, w każdym razie myślę, że ta metoda o tyle się sprawdziła, że 95
procent moich przyjaciół, z którymi pracuję od 25 lat, nadal pracuje ze mną, a zostali wtedy
w taki właśnie sposób wybrani. Robię to do tej pory.
Jakie są pierwsze kroki takiego młodego człowieka?
Przeważnie w pierwszym etapie ci ludzie zupełnie się nie sprawdzają, są nieprzystosowani
do bycia w takiej grupie, do takiej pracy z ludźmi. Zasłaniają się trochę wiedzą. Popełniają
wiele szkolnych błędów, związują się szybko z kimś jednym, nie zwracając uwagi
na ogół, nie potrafią dać jasnych i ostrych informacji zwrotnych. Ale to mija. Jeśli są
sztywni i nie potrafią przełamać schematów w swoim myśleniu – muszą odejść. Jeśli są
autentyczni – zostają. Wolę neofitów, zdając sobie sprawę z ich mankamentów, niż
terapeutów doświadczonych z zewnątrz.
Neofici, czyli...
Ci, którzy już przestali brać, są poza terenem zagrożenia, a chcą pracować.
Ale powiedzmy, że taki młody człowiek pyta: co ja mam robić, jak mam się
zachowywać? Co Pan mu mówi?
Mówię, że masz się zachowywać, jak ci dyktuje serce. Jeżeli uważasz, że to, co robi
grupa, jest niesłuszne, to im to powiedz, spróbuj to udowodnić, ale równocześnie przypatruj
się, czy przypadkiem grupa nie ma racji i słuchaj, kiedy oni będą oponowali, bo być może to
2
właśnie oni mają rację. Przede wszystkim naucz się słuchania, naucz się pokory, naucz się
być z nimi na dobre i na złe. Ważne jest, by ludzie wyrażali swoje uczucia głośno, żeby nie
tłamsili w sobie niczego; jeżeli chcą wybuchnąć, to niech wybuchną, niech potem to spróbują
omówić, ale niech pokażą też swoje emocje.
Myślę, że człowiek uzależniony ma kłopot z radzeniem sobie z emocjami.
Oczywiście, narkotyki bierze się po to, żeby stłumić emocje, ale są takie momenty, w których
uzależnieni okazują się zupełnie innymi ludźmi. Są fantastyczni, często szalenie
ciepli, dobrzy, poszukujący i potem znowu się wycofują. Uzależnienie ma też w sobie coś
ze schizofrenii: wchodzą w coś bardzo złego, w jakieś działania, potem wychodzą
z nich, znowu wchodzą, są okresy remisji, ale, tak jak w schizofrenii, obserwuje się coraz
gorszy stan. Potem jest już niemożność. Po trzydziestu latach doświadczeń wiem, że
człowiek, z którym rozmawiam, prawie na pewno umrze. To bardzo poważny
dyskomfort. Dokładając sobie szereg innych działań z bezdomnością, umierającymi, dziećmi
niepełnosprawnymi czy z chorymi na Alzheimera – nie tylko nie wychodzę z kręgu
zagrożenia, ale wchodzę w niego jeszcze głębiej. Na szczęście pewne sukcesy niwelują
stres wynikający z faktu, że gęstnieje za mną pochód trupów.
Co dalej z pacjentami, którzy przeszli pierwszy etap, jakim jest budowanie motywacji?
Muszą nauczyć się odnaleźć w nowej sytuacji: bez narkotyków, w gronie bardzo
zróżnicowanym pod każdym względem: są tu ludzie z nizin społecznych i z wyżyn, ludzie po
wyrokach i ludzie, którzy studiowali. I chyba znalezienie się w tej grupie
w sposób autentyczny jest ważne. My oczywiście dajemy tym ludziom określone schematy
działania – tutaj będziesz pracował, tu będziesz to robił. Uważam, że metodą terapii jest
pomoc innym, np. tym, którzy w hospicjach odchodzą z tego świata. Narkomani pracują
w hospicjach na dyżurach 12-godzinnych, myją pacjentów, karmią ich i żegnają wtedy, kiedy
tak się zdarzy, łącznie z tym, że ubierają do trumny. Codziennie piszą swoje dzienniczki
uczuć, i te dzienniczki uczuć są wspaniałym dowodem ich zmian, metamorfozy, kiedy
z kompletnego odrzucenia, protestu, „ja nie będę tego robił, ja się do tego nie
nadaję” przechodzi do fazy „czekam na tego człowieka, bo on na mnie czeka; jak ja mogłem
być tak okrutny, żeby na siebie podnosić rękę; dlaczego uciekałem z tego życia, kiedy inni
chcą w nim być”.
Refleksje budzące się w ludziach, wtedy kiedy widzą kogoś drugiego, komu mogą
pomóc, kto na nich czeka, kto ich trzyma za rękę i pyta: „czy na pewno przyjdziesz jutro na
dyżur, tak chcę, żebyś przyszedł”. To są rzeczy ozdrowieńcze i myślę, że od dwóch lat
stosując tę metodę, znalazłem wreszcie ten rodzaj lasera, który być może na gładkich
ścianach zimnych serc tych ludzi (bo oni mają zimne serca w gruncie rzeczy) robi pewien
znak, do którego będzie się można odwołać.
Przełamałem schemat, że narkoman powinien być izolowany od reszty narkomanów, tych
„czynnych”. Przed laty wyznawaliśmy teorię, że trzeba stworzyć enklawy, w których człowiek
pozbawiony narkotyków i innych spraw związanych z otoczeniem zaczyna zdrowieć. Teraz
myślę, że narkoman, który sam nie bierze kilka tygodni, zaczyna pracować np. na oddziale
detoksykacyjnym z tymi ludźmi, którzy wyją z bólu i błagają o narkotyki, którzy pytają, czy nie
wszedłby w układ... Kiedy on mówi „nie będziemy brali” – następuje przełamanie, które jest
początkiem motywacji do leczenia. Tego nie zastąpi żadna psychoterapia, żadna
społeczność, żadna psychodrama. Ale trzeba pamiętać również o tym, że oni, poza pewną
prymitywną walką, oczekują jeszcze innych rozwiązań; to, że się ich jakoś dociąży, że
przebiegną 20 km, że wyjdą poza ośrodek na dwa dni na zasadzie: nie chcesz tutaj być albo
wahasz się, to wyjdź na zewnątrz i zobacz, jak to jest tak naprawdę. On musi w tym
drapieżnym świecie być i albo się obroni, albo nie. Innych rozwiązań nie ma.
3
Jak się nie obroni?
To umrze. To jest tak jak z nowotworem złośliwym: operacja może się udać, ale wycinamy
praktycznie wszystko, żeby nowotwór nie zjadł człowieka. Podobnie z narkomanem: trzeba
próbować, robić rozległe operacje, ale takie, które by nie przerwały sieci połączeń
godności człowieka. Bo ten człowiek ma swoją godność, jest kimś i to jest
najważniejsze. Myślę jednak, że jeżeli gra się z kimś w otwarte karty i on wie, że jest to
walka o jego życie, to wtedy można sobie pozwolić na ekstremalne niekiedy pociągnięcia, bo
one niejako usprawiedliwiają to wszystko. Nie jest to fala wojskowa, nie jest to gnojenie
w akademiku, tylko jest to walka o życie i oni rozumieją, że wtedy kiedy się tak bardzo
mocno uderza w nich, to nie po to, żeby ich zniszczyć, tylko po to, żeby zniszczyć tego
narkomana, który w nich tkwi, tego raka.
Pan był oskarżany, że metody, które Pan stosuje, są brutalne, inni mówili, że z
narkomanami trzeba łagodniej.
Potem okazało się, że mam trochę racji. Co prawda złagodniałem, ale nie dlatego, że
przejąłem się krytyką, ale z powodu doświadczeń. Boże uchroń, stałem się taki
bardziej psychologiczny. Chyba na tym straciłem, bo wtedy, kiedy byłem dynamicznym guru
stojącym na czele, opowiadano o mnie legendy, jak w sekundę załatwiałem bitwy
z urzędnikami.
Jeżdżę po świecie, odwiedzam moich wychowanków, którzy dostawali ode mnie
w dupę, dziś fantastycznych ludzi mających swoje rodziny, swoje kariery. Oni, teraz ojcowie
dorosłych dzieci, mówią, że to było właśnie to. Przychodzi do mnie pani docent, która
mówi: „Marek gdybyś ty po dwóch latach nie obciął mi włosów do gołej skóry, kiedy
myślałam, że jestem wyleczona, gdybyś nie nazwał mnie kurwą i nie wysłał do chlewni, to ja
bym nie żyła, bo ja właśnie chciałam wyjść brać narkotyki”. Pamiętam z tej sesji
psychologa, który przypatrywał się tej całej sprawie, dostał łuku histerycznego, ta
dziewczyna zaczęła krzyczeć: „Zabijcie tego psychopatę, bo przecież on nas
wykończy”. Śmiać mi się chce, że teraz mnie na to nie stać, jestem już dziadek Marek, taki
delikatny, że mówię: córeńko, syneczku...
Powiedział Pan, że narkomani mają zimne serca, co to znaczy?
Myślę, że większość z nich ma psychopatyczną strukturę osobowości. Są ludźmi idącymi do
celu po trupach, nie liczą się z nikim i niczym. Wchodzenie z nimi w sytuacje jednoznacznie
moralne chyba odnosi rezultaty, ale do tego trzeba też odwagi, bo wszystko to, co ja
robię, jest nielegalne: i hospicja, i detoksy. Gdyby było legalne – musiałoby być oparte na
służbie zdrowia, a ci ludzie byliby tylko pomocnikami do sprzątania, a pan ordynator i panie
pielęgniarki rządzili po swojemu.
Powiedziałem kiedyś, iż narkoman, żeby mógł się trwale zaleczyć, musi stoczyć
prawdziwą, a nie markowaną bitwę na krawędzi życia i śmierci. On musi naprawdę na tej
krawędzi stać, na prawdziwym polu można osiągnąć sukces w tej straszliwej nieuleczalnej
chorobie. Żeby wywołać w nich emocje, jeździłem z nimi w Tatry i, jako taternik, wspinałem
się z nimi. Kiedy takiego narkomana wciągałem na ścianę, on kulił się: „Jezu, zaraz
spadnę”. Mówię: „Teraz się boisz, ty chuju na kaczych łapach? Taki byłeś odważny, jak
grzałeś pięć lat?”. Wiedziałem, że taka wspinaczka budzi emocje, które trudno ukryć, jest
początkiem procesu, który doprowadza do autentycznego pochylania się nad człowiekiem
umierającym, do bycia z nim do samego końca.
Czasem myślę, że może to tylko moja wyobraźnia, może mnie jest to potrzebne, nie
im... Boję się śmierci i może to, co robię, jest próbą oswojenia się z nią. Ale z drugiej
strony... analizując dzienniki, myślę, że takie zajęcie ma dla narkomanów ogromne
4
znaczenie. Niektórzy wolą zajmować się dziećmi niepełnosprawnymi, mówią tak: „bo ja nigdy
nie byłam przytulana, a tutaj mogę przytulać”. To jest piękne, to jest prawdziwe, ta
dziewczyna nie będzie odrzucona przez dziecko, będzie leżeć z nim godzinami na
materacu, w podwójnej roli: i matki, która tego nigdy nie robiła, i dziecka, które za tym tęskni
Bardzo to pedagogiczne, jeśli się mówi o wzorach osobowych, jeśli się mówi
o autentycznych sytuacjach etycznych.
Bo to pedagogika, jak najbardziej. Chcę skończyć z działaniami związanymi
z patologią, niechaj rozwijają się dalej beze mnie. Chcę stworzyć Ruch Czystych
Serc, autentyczny ruch czynienia dobra przez młodzież zdrową, chcę stworzyć kontrkulturę
dla zła. Myślę, że po 30 latach poszukiwań, sukcesów i porażek z młodzieżą
patologiczną, resztkę mojej sławy mołojeckiej wykorzystam, by zdrowej młodzieży pokazać
kierunek.
Domyślam się, że efektem ubocznym będzie profilaktyka uzależnień?
To będzie jeden z efektów, bo ruch niesie w sobie m.in. zapis czystości od narkotyków, od
jakichkolwiek używek. Będzie oparty na działaniach charytatywnych; żeby ten ruch nie
przeszedł w skrajności (klerykalną, sekciarską czy jakąś inną), żeby był wyważony, żeby on
był piękny, żeby młodzież poczuła, że są drogowskazy, które mogą ją prowadzić. Wierzę, że
w 95 proc. młodzież jest cudowna i właśnie ma czyste serca. Odwołuję się do słów, które
warunkują same w sobie jasny wybór. Dla Monaru i Markotu zorganizowałem 160
domów, teraz chciałbym tyle samo zrobić dla Ruchu Czystych Serc. Poprowadzą je młodzi
ludzie, którzy mają potrzebę robienia czegoś dobrego dla innych. Tylko my nie dajemy im
okazji, my im ciągle każemy bawić się w nie wiadomo co, żeby ewentualnie dali kolorową
czapeczkę jakiejś sierocie, bo to będzie ładnie wyglądało. Owsiak mówi, żeby pozbierać po
5 zł. Takie coś nas dotyka, ale nie tworzy.
Nie całego człowieka obejmuje. A gdy ten ruch będzie...
Jest!
Przychodzą do Pana rodzice i pytają: co mamy robić, żeby uchronić nasze dziecko
przed uzależnieniem. Jak mamy się zachować?
To jest cholernie trudna sprawa, bo ja po 30 latach doświadczeń muszę powiedzieć, że
z jednej strony mógłbym powtórzyć truizm, że rodzina jest najważniejsza, i na pewno jest
najważniejsza, a jednocześnie jest to jedno z najsłabszych i coraz bardziej słabnących ogniw
oddziaływania na młodego człowieka. Z przerażeniem konstatuję, że rodzina przestała
w ogóle wychowywać dzieci, że ona je hoduje, jak ja np. psy rasy labrador, z tym że
inaczej, bo gdyby rodzice tak hodowali swoje dzieci, jak ja psy – to one pewnie nie brałyby
narkotyków.
Mówię rodzicom dużo rzeczy, tylko wiem, że te rzeczy nie będą robione, bo przy
najdrobniejszym konflikcie wrócą do starych utartych schematów typu „milcz, szczeniaku”
albo histerycznego krzyku. Znów ubiorą się w szaty, które ich kiedyś sprowadziły do mnie
z ich nieszczęściem w postaci chorego dziecka. Trzeba, by byli autentyczni w kontaktach z
dzieckiem, muszą je przytulać; dziecko ma wiedzieć, że rodzice interesują się jego życiem
bez wchodzenia w nie z butami. Dziecko ma współtworzyć ten dom. Ciągle powtarzam, że
mimo nawału spraw i bardzo trudnych sytuacji udało mi się wychować wspaniałą
córkę. Opowiadam, jak budowałem swoje życie z dzieckiem, że ona niezależnie od tego, że
tatuś był zawsze wariat, ekscentryk, człowiek tworzący różne rzeczy, w których
czuła się często zagrożona (bo jeżeli czyściła kible w wakacje z „kupą mości panowie”, to
potem słyszała „chodź Joaśka wyczyścimy kolejny kibel”), wyrosła na wspaniałą
5
dziewczynę, skończyła studia, ma swoje dziecko, swoją rodzinę, ma swój zawód (notabene
psychologiczny).
A przecież rosła w domu pełnym narkomanów, od 3. roku życia wyjeżdżała na obozy
z przestępcami, mogła – poprzez wielość oddziaływań negatywnych – stać się
jedną z nich; ale miała też poczucie bezpieczeństwa, miała możliwość autentycznego
rozmawiania, widziała moje łzy i mój uśmiech i wiedziała, że zawsze może na mnie liczyć.
O tym właśnie mówię od dwóch lat w audycji „Nocne rozmowy Marka Kotańskiego”
w telewizji kablowej. Setki ludzi dzwonią do mnie w trakcie programu, ja siedzę w otoczeniu
młodych ludzi, kiedyś narkomanów albo narkomanów. Staram się nawiązać choćby krótkie
dialogi o emocjach, mówić, dlaczego te dzieci są tutaj po tej stronie i dlaczego są
chore. Staram się edukować rodziców, ale myślę, że to jest słabe ogniwo. Dlatego stawiam
teraz na Ruch Czystych Serc i na szkołę, na ligę nauczycieli szkół, stawiam na ludzi, których
młodzież musi wybrać w tajnych wyborach jako swoich przewodników i wokół nich chcę
budować oazy dobra. Chcę, by to dobro zaczęło promieniować. Ktoś powiedział: „utopia,
Marek”. Ale 30 lat temu, kiedy w szpitalu w Garwolinie opowiadałem o swoich zamiarach
budowania domów dla narkomanów, słyszałem to samo.
Czy można mówić o odpowiedzialności rodziców za to, że dziecko się uzależniło?
Zdecydowanie. W jednej ze swoich książek napisałem: „Ty zaraziłeś ich narkomanią!”. Tak
nawet zatytułowałem tę książkę. Starałem się w niej udowodnić, że my, dorośli,
rodzice, nauczyciele, księża i zwyczajni ludzie jesteśmy współwinni narkomanii naszych
dzieci – bo jesteśmy zakłamani, bo nie umiemy stawiać właściwych, jasnych celów, bo
nie stanowimy wzorców dla nich. Te chore dzieciaki są wyrzutem sumienia społecznego
i naszej rodziny bezpośrednio. Kiedy słyszę, że to oni są sobie winni – burzy się we mnie
wszystko.
Jak liczne są grupy społecznościowe?
Kiedyś ktoś mi powiedział: „Tworzysz getta, enklawy nieszczęścia. Czy przypadkiem nie ma
tutaj erupcji zła?”. Jest absolutnie odwrotnie: tu, w Centrum Pomocy Bliźniemu, jest
11 domów, mieszka w nich 160 osób, są i hospicja, i szpitale, przedszkole dla dzieci
niepełnosprawnych, domy dla uchodźców politycznych, domy dla bezdomnych. Narkomani
są jedną z grup. Nikt nie jest zatrudniony na etacie. Tutaj czarnoskórzy uchodźcy polityczni
chodzą wśród przestępców – to jest lepsza lekcja tolerancji niż pomnik w Jedwabnem; to, że
siedzą razem przy stole i jedzą tę biedną naszą zupę, którą gotujemy z przeterminowanych
produktów – to jest właśnie autentyczna wspólnota; tutaj nikt nie boi się chorych na AIDS
i nikt nie powie, że zarażą zupę, którą gotują dla innych. To jest lekcja człowieczeństwa.
Mnie się to kojarzy z takim sprytnym wypędzaniem diabła.
Odwiedził nas niedawno jeden z największych amerykańskich specjalistów w dziedzinie
resocjalizacji, który powiedział: „To jest model modeli, czegoś podobnego jeszcze nie
widziałem. Wystąpię do ONZ o najwyższe odznaczenie dla Pana, bo myślę, że ten sposób
poszukiwania jest twórczy, autentyczny i chyba skuteczny”. Bardzo mnie to ucieszyło, nie
dlatego, że jestem próżny, tylko dlatego, że może przecieram nowe ścieżki.
Co powinni robić rodzice, jeśli zauważą, że dziecko bierze?
Myślę, że jeśli jest to pojedynczy eksperyment, a rodziców stać na rozmowę otwartą
i jasną, bez wpadania w histerię – możemy problem zażegnać. Jeżeli natomiast
konstatujemy, że dziecko jest już, niestety, wciągnięte, co często się zdarza, wydaje się, że
tylko poważna i ciepła rozmowa w gronie specjalisty i z rodziną może odnieść jakieś
6
rezultaty; samodzielne działanie wtedy niewiele pomoże, bo mamy do czynienia już
z chorobą, z podstępną chorobą, która z reguły charakteryzuje się tym, że dziecko będzie
z przekonaniem przysięgało, że już nigdy więcej, my bardzo chcemy w to wierzyć
i uwierzymy raz, drugi i piąty, a choroba się będzie rozwijać w sposób
zastraszający, w niewyobrażalnie szybkim i nieodwracalnym tempie. Pytanie, gdzie znaleźć
specjalistę. Niestety, z przerażeniem stwierdzam, że wielu moich kolegów zaczęło udzielać
pomocy za ogromne pieniądze, że w niezbyt uczciwy sposób podchodzą do
zagadnienia. A jeżeli nie za pieniądze, to nie są to do końca profesjonaliści. I dlatego jest mi
smutno. Staram się o jednogodzinny program w telewizji, w „jedynce”, w którym udzielałbym
wielu rad i chciałbym stworzyć zupełnie bezpłatną sytuację pomocy
I nigdy nie wolno mówić: „całe życie straciliśmy, całe życie poświęcaliśmy” – to jest tylko
dolanie oliwy do ognia. Ale wiem, że łatwo jest powiedzieć, trudno zrealizować, kiedy biedna
matka i biedny ojciec nagle widzą, że ich dziecko tonie. Trudno ich winić, że poruszają się
gwałtownie w tej rzeczywistości, że popełniają błędy, ale jeśli będą czytali ten wywiad, to
niech spróbują zwrócić uwagę na to, że dziecko można uratować tylko poprzez spokój.
Dziękuję za rozmowę.
Tekst został opublikowany w miesięczniku „Charaktery” nr 9, 2001 r.
7

Podobne dokumenty