Archiwariusz - MOK Legionowo
Transkrypt
Archiwariusz - MOK Legionowo
Archiwariusz Na kopercie, w rubryce „nadawca”, widnieje: Thomas. W środku widokówka z Portugalii. Tekst krótki: pozdrowienia i zapowiedź odwiedzin. Mężczyzna sześćdziesięcioletni rozgląda się po swojej kawalerce. Należałoby posprzątać, zrobić porządek. Bo to właśnie dzisiaj jego trzydziestoletni syn, który po paru latach pobytu „na Wyspach” przedzierzgnął się z Tomasza w Thomasa, ma go odwiedzić. Mężczyzna z sześcioma dychami na karku płucze pod kranem szmatę, która przed chwilą posłużyła mu do starcia kurzu. Na dźwięk telefonu pośpiesznie wyciera ręce i przechodzi z łazienki do pokoju, by usłyszeć po podniesieniu słuchawki: „Cześć, tata. Jestem już na Pradze i czekam na autobus. Nie dalej jak za godzinę powinienem być u ciebie.” – Przybywaj. Trzy kwadranse później próg mieszkania przekracza uśmiechnięty młody olbrzym z długimi, związanymi w koński ogon włosami. Zdjęty z ramion plecak stawia na podłodze. Ojciec nie kwapi się do pocałunków, toteż ich powitanie ogranicza się do uścisku ręki. Siadają; gość w fotelu, gospodarz na oddalonym o dwa metry krześle. Jest to spotkanie po rocznym niewidzeniu. – Wolałem cię z krótkimi włosami – zaczyna rozmowę ojciec. – Tak? Alicja mówi, że dobrze mi z długimi. Alicja to jego dziewczyna. Poznana za granicą, ale rodaczka. We dwójkę raźniej na obczyźnie. Siedzą naprzeciw siebie i gawędzą o Anglii. Młody mężczyzna jeździ furgonetką po Londynie, rozwożąc towar klientom. Przez Internet wpływa zamówienie do supermarketu, Thomas wkłada produkty do firmowego pojemnika, jedzie. Pukanie do drzwi, dzień dobry, wręczenie rachunku klientowi. Czasem, zamiast zamówionego artykułu – substytut, „czy pani się zgadza?” Jeśli odbiorca, pani lub pan, nie wyraża zgody – zwrot pieniędzy. Wszystkie transakcje bezgotówkowe. Zdarza się chamuś, co każe czekać pod drzwiami, zwleka z otwarciem przez pięć minut, nie chcąc przerywać swoich zabaw z dzieckiem albo z psem. Wpuszcza do środka lub przeprasza, że załatwianie sprawy odbywa się na progu. Czemu nie w środku? Z powodu dziecięcych zabawek rozrzuconych po podłodze albo z powodu sprzątania. Zostawiwszy dostawcę na klatce schodowej idzie do kuchni z zakupami i nie wzrusza go czyjeś czekanie. Zajmuje się czymś, co mógłby zrobić później, nie kosztem czyjegoś czasu. Artykuł łatwo ulegający zepsuciu musi być natychmiast włożony do lodówki, a siłą rozpędu następuje dalszy ciąg selekcji: to na półkę, tamto w inny zakamarek. Tom stara się być przyjemny, zgodnie z zasadą „nasz klient nasz pan”, jednakże dbały o swoją godność nie pozwala się źle traktować; wchodzi do środka z grzeczną acz stanowczą prośbą o podpisanie rachunku. Raz na kierowaną przezeń furgonetkę najechał motocyklista. Sprawcę wypadku połamało. Pirat ruszył po zmianie świateł z szaloną szybkością; fason wymaga, aby na starcie poderwać przednie koło. Znaleźli się dwaj świadkowie, co dobrowolnie złożyli zeznania odciążające Toma. Bezinteresownie, z poświęceniem fatygi i czasu. Jeśli była z ich strony interesowność, to tylko w tym, aby zwyciężyła prawda. Praca wciąż ta sama, cały czas w jednej firmie, ale inaczej z miejscem zamieszkania. Kwater było bez liku. Po trzynastu przeprowadzkach jest już wprawa w pakowaniu dobytku. Tułaczowi świetnie służy plecak, taki specjalny. Można z niego wydobyć dowolną rzecz nie naruszając całości. Nie trzeba gmerać, choćby potrzebny przedmiot był na samym dnie. Kładziesz plecak na płask, pociągasz za błyskawiczny zamek i – jak w prosektorium, po użyciu skalpela – wszystkie bebechy widoczne. W przeprowadzkach najwięcej kłopotów sprawia duże łóżko. Ale dziewczyna nie jest za tym, żeby się pozbywać tego mebla; ona myśli już o własnym ich mieszkaniu. Trzeba będzie jednak na nie trochę poczekać, a tymczasem tułaczka. Nigdzie nie dało się długo wytrzymać. Wszędzie nawijają się jednostki, których nie sposób ścierpieć. A to zabawowicze, a to Afrykańcy-budowlańcy. W pierwszym przypadku kocia muzyka, ustawiczne balangi, wyrywanie ze snu w środku nocy, w drugim trwające całymi miesiącami hałasy przy przerabianiu strychu na mieszkania. (Murzyn właścicielem nieruchomości; żyłą złota to wynajmowanie mieszkań.) Żeby się nie rujnować na czynsz, a także w nadziei na spokój, wprowadził się wraz z dziewczyną i grupą innych imigrantów, do pustostanu. Zaczęło się remontowanie, łatanie dachu itp., słowem, dążenie do minimum komfortu, a to między innymi z myślą o kobietach, „żeby chciały z nami mieszkać”. Kurz wzniecony przy sprzątaniu rudery przyprawił zamiatacza o alergię, spuchły mu powieki, zaczerwieniły się podrażnione oczy. – Żeby kobiety zechciały z wami mieszkać? – powtarza ojciec ubawiony. Syn z poważną miną precyzuje: – To także, ale przede wszystkim: żeby przez dziurawy dach nie kapało na łeb. Cztery miesiące trwał pobyt w chałupie opuszczonej przez właściciela. Dziki lokator legalizuje swój pobyt w pustostanie przypinając do drzwi formularz z odpowiednim zapisem, czyli powołując się na ustawę, a wówczas nawet policjant nie ma prawa przestąpić progu. Eksmisję można przeprowadzić tylko drogą sądową, więc dopiero po czterech miesiącach należało się spodziewać wizyty komornika. Minęły cztery miesiące i – wynocha. Na marne wysiłek: malowanie ścian, łatanie dachu, znoszenie sprzętów, przytaszczenie kuchenki mikrofalowej, podłączenie wody, prądu. Nie pomogło oświadczenie: „My chcemy płacić.” Co przemawia za pobytem w Londynie, to możność studiowania antropologii u źródeł. Tom rozmawiał ze znajomą studiującą antropologię w Krakowie i na podstawie tego, co usłyszał, skłonny jest mniemać, że to raczej skansenologia. Na miano antropologii toto nie zasługuje. Ojciec wstaje z krzesła, by podejść do półki i wyłuskać książkę Bronisława Malinowskiego, podróżnika i etnografa, jego dziełko o argonautach zachodniego Pacyfiku. Podaje je synowi, początkującemu antropologowi, ze słowami: – Zabierz to sobie, na pewno ci się przyda. Wywiązuje się dyskusja antropologiczna. Altruizm, zdaniem Toma, nie istnieje na tym świecie. Stróżujący świstak – sygnalizujący zagrożenie świstaniem, dzięki czemu stado ma czas na ucieczkę przed lwem – tylko pozornie się poświęca. Narażając własne życie zwierzę chroni geny. Wyrażenie „samomiłujący gen” dziwnie brzmi w uszach ojca. Powstrzymuje się przed wypowiedzeniem: „Ech, synu, zaczynasz zapominać ojczystego języka; mówi się: samolubny gen.” W rozmowie następuje gwałtowny zwrot, od filozofowania do spraw praktycznych. – Czy tu jest kantor? – pada pytanie. Tom chce wymienić funciaki na złotówki. Twierdzące skinięcie głową. Gdzie jest tego rodzaju placówka, stary nie musi się zastanawiać. Zna najkrótszą drogę, bo był tam kiedyś. Nawet pamięta, kiedy. Datę swojej transakcji potrafi sprecyzować co do dnia. Wypadała wtedy rocznica ślubu, dwudziestopięciolecie zawarcia związku małżeńskiego z Krystyną, przyszłą matką Tomasza. Srebrny jubileusz, którego owocem jest ich Tomek. Nie obchodzili srebrnego wesela, choć ona jeszcze żyła. Cieszyła się dobrym zdrowiem i nic nie zapowiadało przedwczesnej śmierci. Mieszkali już jednak osobno. O ile teraz mówi o sobie: wdowiec, tak wówczas, gdy zachodziła potrzeba poinformowania kogoś o swoim stanie cywilnym, był zmuszony nieco wstydliwie wyznawać: rozwiedziony. Trzeba było słowo rozwodnik niemalże z siebie wyduszać. A obecnie z niejaką godnością oświadcza temu lub owemu: jestem wdowcem. Opuszczają kawalerkę, winda zwozi ich z ósmego piętra na parter. Jest to jeden z najdłuższych dni w roku, toteż bliski pełni księżyc ledwo daje się dostrzec na jasnym jeszcze niebie. Przekwitają jaśminy, zaczyna kwitnąć lipa, słowem, pogoda spacerowa. Ojciec i syn idą ramię w ramię wzdłuż betonowych mieszkalnych pudeł, depcząc asfalt i napisy na asfalcie: „Sprzątaj po swoim psie. Ja w to wchodzę.” – Czy w Londynie też się stąpa po „polu minowym”? – pyta ojciec. Syn opisuje mu zaobserwowaną scenkę. Ulicą szło dwóch Murzynów z groźnymi psami. Jedna bestia sfajdała się na chodnik. Murzyn schyliwszy się nakrył łajno reklamówką i zgarnął je. Do tej chwili wszystko w porządku, widok budujący. Kultura! Sprzątanie po swoim psie, a jakże. Ale już w następnym momencie dobre mniemanie o kulturze Murzyna pryska. Hebanowy boy zamachnął się i cisnął tą bombonierką za płot. Do czyjegoś ogrodu! Uprzedzenie Toma wobec czarnej rasy utwierdziło się. Potem, wciąż w drodze do kantoru, Tom opowiada o urlopie w Portugalii. Na Półwyspie Iberyjskim plagą są kradzieże. Przekonali się o tym osobiście, on i jego Alicja, której rabuś wyrwał torbę z aparatem fotograficznym tudzież innymi drobiazgami – i uciekł. Pogoń. Trafiło się dwóch informatorów. Jeden, chyba wspólnik, podał fałszywy kierunek ucieczki. Drugi, uczciwy i pełen dobrej woli, pokazał drzwi klatki schodowej, do której rzeczywiście wpadł złodziej. Tom podążył schodami w górę. Na podeście pierwszego piętra zobaczył faceta rozmawiającego przez telefon komórkowy. Ten czy nie ten? Nie było przedtem czasu, by przyjrzeć się napastnikowi, i teraz nie wiadomo, kim jest rozmawiający. Wszystko jednak wskazywało, że to właśnie ten. Parę metrów od niego leżała przy ścianie zrabowana torba; zaś owa rozmowa telefoniczna to lipa, złodziejski chwyt w celu odwrócenia od siebie uwagi. Tom, gotów do bójki, stwierdził, że rękoczyny zbędne, wystarczy po prostu zabrać torbę. Więc zabrał i odszedł, bez reakcji ze strony tamtego. Na myśl o wyczynie syna, rycerskim wobec swojej damy, ojciec odczuwa dumę. – Jest kantor – odzywa się syn dostrzegłszy szyld. Już od progu spojrzenie seniora biegnie ku kasjerce. To ona go sześć lat temu obsłużyła. Ta sama twarz w boksie za szybą, tyle że w okularach, których przedtem nie było. Zaś Tom spogląda na tabelę kursów i uznaje, że mu się opłaca. Podaje kasjerce swoje funty szterlingi, lecz za chwilę prosi ją o zwrot jednego z banknotów, tylko na moment, żeby na prośbę ojca pokazać mu wizerunek królowej. Po jednej stronie ukoronowana Elżunia, po drugiej Adam Smith. „A! – ożywia się oglądacz – ten ekonomista?” Paplanina klientów sprowadza uśmiech na twarz kasjerki. Wykłada na kontuar polską walutę wraz z dowodem sprzedaży. – Zabierz to sobie na pamiątkę – mówi ojciec widząc, że syn zgarnąwszy i przeliczywszy forsę nie kwapi się, żeby zabrać kwitek. Wobec lekceważącego gestu syna stary wyciąga rękę i w drodze ku wyjściu wsuwa papierek do kieszeni. Dowcipny szyld Ciepłe kluchy przyciąga wzrok zgłodniałego Toma. Wstępuje do jadłodajni, by zamówić sobie kotlet schabowy z kluskami i bukietem jarzyn. „A ty co?” – zwraca się do ojca, który wszedł tu w ślad za nim, do tego wnętrza o staropolskim wystroju, z nieheblowanymi dechami na suficie i ścianach. „Mam coś w domu” – odpowiada stary; on zadowoli się wczorajszym pasztetem i kilkoma pomidorami. Tom chce jeszcze wstąpić do sklepu obuwniczego, dwa kroki dalej. Buciory, które ma na nogach, ciążą mu przy tej upalnej pogodzie. Przydałoby się coś lżejszego: sandały. Więc w ciągu kwadransa potrzebnego na przygotowanie obiadowego dania, które ma być „na wynos”, następuje tam, w obuwniczym, przymierzanie sandałów. Pół godziny później są już z powrotem na ósmym piętrze, u drzwi do kawalerki, obarczeni, jeden pudełkiem z butami (tymi starymi, bo sandały już na nogach), drugi pakunkiem z jadłodajni: jest to pojemniczek z przegródkami na mięso, kluski i każdą jarzynę z osobna. Ojciec nie śpieszy się z otwarciem drzwi. Chwilę przedtem, w windzie, coś mu się przypomniało, drobne zdarzenie sprzed trzydziestu bez mała lat, gdy w kawalerce mieszkała jego matka, a on przebywał w innym mieście – z żoną i dzieckiem, Tomeczkiem niewiele odrosłym od ziemi. Przyjechali we trójkę z wizytą. Żona, nie uprzedzając męża, umyśliła sobie żart: postawić Tomeczka przed drzwiami, nacisnąć guzik dzwonka i wraz z mężem usunąć się na bok. A wszystko w przewidywaniu takiej oto puenty: teściowa słysząc dzwonek wygląda przez wizjer i niczego nie dostrzega, bo Tomcio jest jeszcze Tomciem Paluchem; za mały, żeby dało się go zobaczyć przez tę dziurkę dość wysoko umieszczoną. Lokatorka otwiera i przyjemnie zaskakuje ją widok za uchylonymi drzwiami. Na wprost, chwiejąc się jeszcze na niepewnych nożynach, tkwi wnuczek, samiuteńki. Na pozór nikogo więcej. Pyszny kawał! Mąż sprzeciwił się. Nie chciał, aby jego matka staruszka, zaalarmowana tajemniczym dzwonieniem, przestraszyła się. Po co te figle wobec starej, schorowanej kobiety. Wściekłość żony, której nie pozwolono pożartować, odstawić tak zwanego dobrego numeru, byłaby nietrudna do uniknięcia, gdyby mąż został uprzedzony o żoninym zamiarze; gdyby był czas na spokojne podyskutowanie. Teraz, po trzydziestu latach, ojciec próbuje odtworzyć dawną scenę, a to dla zilustrowania swojej myśli: jak łatwo w małżeństwie o nieporozumienie, a następnie kłótnię i nienawiść. I jak łatwo można by temu zapobiec przy minimum zręczności w postępowaniu. To wszystko, incydent wraz z morałem, chce ojciec zaserwować synowi. Ze strony syna brak jednak zainteresowania starymi dziejami, okresem, gdy żyła jeszcze jego babka. Rzuca niecierpliwie: – Otwieraj, tata, bo kluchy stygną. Prosto od progu zmierza do fotela, siada i umieściwszy sobie pojemnik (bo trudno to nazwać talerzem) na udach, zabiera się do pałaszowania. Opowieść o Anglii, kontynuowana przy poobiedniej herbacie, przetykana jest ziewaniem. Syn z fotela przenosi się na tapczan. Odświeżony drzemką przeciąga dłońmi po policzkach, by stwierdzić, że za bardzo zarośnięte. Ale golić się nie będzie; na czekającej go niebawem imprezie towarzyskiej źle by się czuł z gładkimi polikami. Ojciec podaje mu strzyżarkę. O, właśnie tego synowi potrzeba; efekt golenia-strzyżenia będzie w sam raz; ani broda, ani gładkość, tylko coś pośredniego, zarost „trzydniowy”. W duchu: „On też używa strzyżarki – konstatuje ojciec. – Obaj doszliśmy do wniosku, że mydlenie twarzy i skrobanie jej żyletką jest piekielnie nudne. Moja krew.” Rozebrawszy się do pasa syn staje przed postawionym na parapecie lustrem. Goleniestrzyżenie idzie w parze z gawędą, kolejnym odcinkiem „powieści z Wysp Brytyjskich”. – Czy jestem głupi, żeby płacić krocie za mieszkanie? – pyta londyńczyk retorycznie, głosem podniesionym, a to w celu zagłuszenia terkotu strzyżarki-golarki. Wyraz krocie pochodzi z zacytowanego uprzednio porzekadła: mieszkasz na squacie, zarabiasz krocie. Na squacie, a więc w jakimś opuszczonym biurowcu, za darmo. Londyn rozległy, a uliczki wąskie. Z dwu rodzajów wehikułów, jakimi Tom porusza się po mieście, rower jest bodaj częściej używany. Niejeden raz ulewa zmoczyła rowerzystę, ale do klimatu londyńskiego on już zdążył się przyzwyczaić. Furgonetka, służąca mu do zawożenia towaru klientom, to część całej floty furgonetek, jaką rozporządza firma. Coraz więcej pojawia się na ulicach pojazdów elektrycznych; ciężkie, przy dużej szybkości kolizja z takim „czołgiem” – nie daj, Boże. Jazda na rowerze to nie jedyny rodzaj jego aktywności fizycznej. – Poza tym ćwiczę w siłowni. Ojciec, obserwujący strzyżenie-golenie, na dźwięk słowa siłownia zniża wzrok. Rzeczywiście, rezultaty ćwiczeń są widoczne: wypukła klatka piersiowa, bicepsy. Polak Polakowi wilkiem; za głupi, by oszukać Anglika, więc – rodaka. Co tydzień zgarnia się nicponi i umieszcza w obozie. Jeśli nie jest to areszt, to w każdym razie rygor panuje tam większy niż gdyby byli wolni. Po czym samolot wojskowy wyrzuca ich z Wyspy. Raz maszyna zawróciła w powietrzu, gdy się okazało, że z winy prezydenta Kaczyńskiego opłata za transport nie została uiszczona. Anglicy śmiali się w kułak. Tak bywa z naszymi rodakami. A już z Koreańczykami inaczej. Jego znajoma Koreanka w każdym mieście europejskim znajdzie pomoc: tańsze noclegi, odpowiednie jadło. Koreańska siatka – gęsta. – Czy byłeś w British Museum? – Nie, jakoś nie było okazji. Parę ładnych lat siedzi w stolicy Zjednoczonego Królestwa, a jeszcze nie zaliczył tej głównej atrakcji turystycznej. Może właśnie dlatego, że nie jest turystą. Ma już prawo uważać się za tubylca. Tubylec czeka na okazję. Ot, przyjazd rodziny. Wtedy można się wybrać „całą klasą” do Muzeum Brytyjskiego i innych miejsc w baedekerze wymienionych. – Na przykład do Gabinetu Figur Woskowych – śmieje się ojciec. Choć bilet kosztuje 20 funtów, wątpliwa to zdaniem Toma atrakcja. Z politowaniem patrzył kiedyś na długą kolejkę, całą w deszczu, przed wejściem do Madame Tussaud. Drugie dwadzieścia funtów trzeba wybulić na diabelski młyn, który po zatoczeniu półkola wynosi gondolę z pasażerem na poziom kopuły Świętego Pawła i pozwala oglądać aglomerację z tej zawrotnej wysokości. On taką przyjemność miewa za darmo, wspinając się swoją furgonetką na otaczające Londyn pagórki. Robi tam sobie chwilę postoju. Zabrał raz z sobą wspomnianą Koreankę: oniemiała z wrażenia na widok oceanu dachów przetykanego osobliwościami, jak owa katedra w City lub Tower Bridge. Czasem jest okazja popatrzenia na miasto ze szczytu kilkunastopiętrowego wieżowca, bo i w te podniebne rejony każe mu się niekiedy wznieść jego funkcja dostawcy. Co się tyczy Muzeum Brytyjskiego, myśl, że każdego dnia można by przekroczyć jego progi, sprawia, iż zwiedzanie wciąż jest odkładane. A czas upływa i koniec końców może się zdarzyć, że wizyta w tym przybytku nigdy nie nastąpi. Język angielski łatwy. Żeby porozumieć się w sprawach bytowych – żaden problem, ale na gruncie towarzyskim zbliżenie z Anglikiem jest trudne, bo o czym Angol ma z cudzoziemcem mówić, skoro przybysz niezdolny do wyrażenia bardziej subtelnych myśli. Poprawność polityczna oszalała. Zamawia się „kawę bez mleka”, żeby nie mówić „czarna”. „Czarny”, „Negr”, wszystko to brzmi obraźliwie i jest uznawane za politycznie niepoprawne. Tytuł słynnego kryminału Dziesięciu Murzynków został zmieniony i teraz na okładce czytasz: Dziesięciu małych Indian. – Agata Christie w grobie się przewraca – komentuje słuchacz. Jedzenie kiepskie. Wszystkie jabłka jednakowo smakują. Szmugiel papierosów już nie kwitnie, zmniejszono dopuszczalną ilość kartonów. Przedtem zysk ze sprzedaży pokrywał cenę biletu lotniczego. Teraz ta możliwość zmniejszenia kosztów utrzymania nie istnieje. Życie na Wyspie mimo wszystko łatwiejsze. Do ułatwienia życia niemało przyczynia się wysoka kultura obyczajowa. W porównaniu z prymitywem polskim prymityw angielski nie wydaje się taki prymitywny. Jest życzliwszy, nie szczędzi grzecznościowych słów, jak dziękuję, przepraszam. Mijając się na wąskiej uliczce posyła dzień dobry. Jeśli jacyś dwaj są na ulicy jedynymi przechodniami, następuje wymiana uśmiechów, skinienie głową. W wąskim przejściu regułą jest kontakt wzrokowy. „Zachowaj uśmiech” to maksyma nie amerykańska, lecz anglosaska. Rozdawaj uśmiechy, bądź uśmiechnięty i zadowolony. Nawet przyklejony uśmiech jest mile widziany, lepszy niż polskie patrzenie spode łba; nawet konwencjonalne dowcipkowanie dobrze wpływa na atmosferę. – Co za kraj! – zdumiewa się stary. – Z jednej strony piękne obyczaje, z drugiej ta zwariowana poprawność polityczna. Kto ją tak rozkręca? Dzieje się to pod naciskiem mniejszości narodowych, wyjaśnia syn. Namnożyło się grup mniejszościowych, domagają się tolerancji i równouprawnienia, a to dla zachowania własnych obyczajów, stroju. Brzmi to pięknie, wzniośle, lecz wiadomo, że w muzułmański strój kobiecy, zasłaniający twarz, przebierają się terroryści. – Nie tylko zresztą terroryści, ale i zwykli złodzieje zasłaniają sobie twarze – dodaje Tom. Pomimo zainstalowania kamer skradziono mu rower. Złodziej czapkę nasunął na oczy i spokojnie dał się sfilmować. Na sposoby są sposoby. Choć można dobrze zarobić, czynsz mnóstwo pochłania, toteż „kto żyje na skłocie, ten posiada krocie”. Tom poznał grupę „żyjących na skłocie”, czyli układających sobie życie po najmniejszej linii oporu. Leniwi? Nieudolni? Co dwa tygodnie – w drogę. Nie urządzają się na dłużej. Po dwóch tygodniach, wyeksmitowani, ruszają szukać szczęścia gdzie indziej. Żerują na mieście zostawiając w melinie jednego kumpla; cały czas jedna osoba musi być obecna, żeby nie uznano miejsca za opuszczone. Bo wtedy właściciel wchodzi, by zawładnąć. Tom skończył z takim trybem życia. Każda przeprowadzka kosztuje i traci się kupę czasu na szukanie nowego lokum. – Wolę spokój – wyznaje ojcu. – Spokój, ciepłe, suche miejsce. Takie, żeby można było odpocząć, uczyć się. Trzeba mieć bazę. A tamta grupa? Aby dotrwać do jutra. W specjalnym ośrodku udziela się bezpłatnych porad dzikim lokatorom, tym, których czeka rozprawa w sądzie; podaje im się linię obrony. W kraju, gdzie zamiast kodeksu istnieje powoływanie się na precedensy, bez pomocy prawnika ani rusz. Tylko on potrafi dotrzeć do odpowiedniej ustawy, poruszać się w gąszczu przepisów. Oprócz porad prawnych – co poza tym? Czym jeszcze może się wykazać ten ośrodek utworzony dla niebieskich ptaków przez innych niebieskich ptaków, bardziej oblatanych? Ot, kurs jogi, brazylijskiej sztuki walki, punkt naprawy rowerów, wystawa prac malarskich, wszystkie takie przedsięwzięcia, które można by uznać za rozwijanie lokalnej społeczności. Intencja: coś z siebie dać, coś robić dla ogółu, żeby sąd złagodzić, udobruchać, zdobyć uznanie u Anglików. Angielscy dżentelmeni nauczyli się ochraniać przed natrętami swoje dobro osobiste, a świadczą o tym umieszczane na drzwiach, furtkach i skrzynkach pocztowych nalepki z napisami oznajmiającymi wszem wobec, iż mieszkaniec nie życzy sobie wizyt akwizytorów lub świadków Jehowy, a także zakazuje wkładania mu do skrzynki nie adresowanej korespondencji. Bronić się trzeba nie tylko przed domokrążcami; plagą są również cwaniacy podglądający przez Internet, co sobie kto funduje, aby następnie podsunąć oferty zbliżone. Naganiacz z tej czy innej firmy pragnący uzyskać Tomkowy kod zaczyna rozmowę od pytania: „Czy mówię z panem...” – tu pada poprawnie wymówione imię Thomas i straszliwie zniekształcone słowiańskie nazwisko. Niesłychanie rozbudowana informacja poucza cię o czymś na każdym kroku. Oto wchodzisz na jezdnię i czytasz napis na asfalcie: patrz w prawo. – W prawo? – dziwi się słuchacz. – To tam ruch lewostronny? Chłopaka dziwi zdziwienie ojca. – No tak! – Co ty gadasz, toć przecież Anglicy już dawno temu mieli dostosować swoje przepisy do obowiązujących na Kontynencie. W latach sześćdziesiątych trwały długie przygotowania, aby do każdego dotarło, że w tym a tym dniu, o tej a o tej godzinie wszyscy na Wyspie zaczynamy jeździć prawą stroną. To fakt, pamiętam, Harold Wilson był premierem. – A gdzie tam, jeździ się lewą stroną. – Chłopcze, to dla mnie rewelacja, ze wszystkiego, co od ciebie dzisiaj usłyszałem, to najbardziej mnie zadziwia: lewą stroną, jak w średniowieczu! Z niechęcią myślał o spotkaniu, które miało potrwać cały dzień, zająć mu czas i zakłócić życie. „Będę rad mając to za sobą.” Niechęć, witanie się na dystans, samym uściskiem ręki – tak było na początku. A potem? Rozkrochmalenie. Na przystanku już inny nastrój. Na widok nadjeżdżającego autobusu, który miał zabrać gościa w drogę, stary wyciąga rękę, lecz pożegnanie na tym się nie kończy. Całują się z dubeltówki i jest to szczere. Nie ma w tym konwencjonalności ani przymusu. Wracając z przystanku ojciec wspomina zachowanie syna w ciągu minionych paru godzin i stwierdza, że kontent jest z niego. Chłopak nie rozstawał się z butlą wody, trudno by wyobrazić go sobie podnoszącego do ust puszkę z piwem. Stary z niechęcią dopuszczał możliwość, że ręka pierworodnego zanurzy się w czeluści plecaka, by wygrzebać pudełko papierosów. Zimna pogoda i zamknięte drzwi balkonowe mogłyby go powstrzymać od palenia, tak jak powstrzymuje wszystkich palaczy przebywających w cudzym mieszkaniu. Ale teraz, przy upalnej pogodzie, gdy drzwi balkonowe są otwarte na oścież, co by mu przeszkadzało – gdyby był w szponach nałogu – stanąć na progu z tlącym papierosem? Nic. Nie pali, nie pije. Nareszcie się ustabilizował, a jeśli jeszcze nie całkiem, to prostą drogą zmierza do stabilizacji: pracuje, studiuje. Że nie zejdzie z tej drogi – gwarancją dziewczyna. Kawalerskie wyskoki nie wchodzą w rachubę; związek, choć nieformalny, jest trwały. Ciągnie się już tak długo, że można być spokojnym o jego trwałość. Stary chciał się nawet odezwać: „Cieszy mnie, że nie nauczyłeś się palić”, powstrzymała go jednak obawa, aby nie wywoływać wilka. Kogo nie pociąga palenie, tego tym bardziej nie kusi popijanie. Plaga używek, narkotyków przepłynęła obok londyńczyka. „Moja krew – mruczy senior – odezwały się geny.” Przychodzi mu na myśl porzekadło: małe dziecko – mały kłopot, duże dziecko – duży kłopot. Otóż nie, skończyły się kłopoty. Owa mądrość życiowa, której cytowanie jeszcze parę lat temu było uzasadnione, teraz już nieaktualna. Znalazłszy się z powrotem w zapyziałej norze, jej właściciel grzebie między szpargałami, po czym zasiada w fotelu z tekturową teczką na kolanach. Napis na okładce „DŻR” jest skrótem oznaczającym: Dokumenty Życia Rodzinnego. Zanim wzgardzony przez Toma kwitek z kantoru znajdzie się w teczce, następuje penetracja. Po dłuższej chwili w ręku seniora ukazuje się podobny karteluszek. Jest to dowód sprzedaży złotej obrączki datowany 16 X 2007. Z prostego działania arytmetycznego (1982 + 25 = 2007) wynika, że obrączkę spieniężono dokładnie w dwudziestopięciolecie jej uroczystego nakładania. Co też mu do głowy strzeliło, żeby w ten sposób skwitować swoje srebrne gody? Kto wie, może ten dziwaczny pomysł zakiełkował grubo wcześniej? Może zaczęło się wszystko w dziesięciolecie? Jeszcze jedno grzebanie wśród papierzysk i oto dłoń dzierży pokryty zamaszystym pismem arkusz papieru listowego. Jego eks-małżonka, umieściwszy w prawym górnym rogu rocznicową datę 16 X 1992, zaczęła epistołę od słów: „Stanowczo nie starcza mi na życie.” Fakt, że pomimo inkasowania alimentów nie starcza jej pieniędzy, należało rozumieć: nie starcza matce samotnie wychowującej dziecko. Tak należało to pojąć, a jeszcze dośpiewać sobie: twoje dziecko, mężu poślubiony 16 października. Czyżby transakcja przeprowadzona w kantorze była podświadomą złośliwością? Istotnie, ten opatrzony datą 16 X 2007 dowód sprzedaży obrączki z wykaligrafowaną rylcem złotnika datą 16 X 1982 umożliwiałby korespondencyjną ripostę: „W odpowiedzi na twój list sprzed piętnastu lat donoszę, że nie tylko tobie nie starcza na życie, mnie także. O tym, jaki mortus przycisnął twojego pokornego sługę, niechaj świadczy załączony DŻR.” Było wskazane, aby szesnasty października 2007 roku figurował w kalendarzu jako dzień powszedni. Planując swoją bytność w kantorze jubilat obawiał się, czy nie wypadnie to przypadkiem w niedzielę. Na szczęście, nie. W dwudziestą piątą rocznicę ich ślubu kantor był czynny. Poszedł opylić coś cennego? Nie, udał się tam raczej w celu uzyskania dokumentu, który byłby swego rodzaju unikatem. Perłą jego archiwalnych zbiorów. * W pół roku później archiwum powiększyło się o plik świeżo zapisanych kartek. Był to brudnopis listu. Czystopis zaś, tego samego dnia, w którym dokonano „archiwizacji”, został wrzucony do skrzynki pocztowej. Oto jego treść: Synu, miałeś wszystko, co potrzeba: pracę, dach nad głową i dziewczynę, którą mogłeś uważać za żonę, choć nie braliście ślubu. Zaspokajała twoje męskie potrzeby i była ci przyjacielem. Nieźle płatna praca, ognisko domowe i studia, możność uzyskania dyplomu, całkiem realna. Czego ci trzeba było więcej? Lecz nie, nie poprzestałeś na tym, co masz; musiałeś szukać dodatkowych przyjemności. Życie towarzyskie, bez tego ani rusz. I żeby chociaż było to dobre towarzystwo. Ale była to paczka sukinsynów, tak, nie można ich inaczej nazwać, skoro w grę wchodziły narkotyki. Przypomina mi się epizod ze swojego życia małżeńskiego. W miesiąc po ślubie żona obwieściła: „Włodarczykowie zapraszają nas na drinka.” Pomyślałem: co mi po tym? Co innego, gdybym wciąż był kawalerem. Zaproszenie na drinka dałoby może okazję do flirtu? Zdopingowany ośmielającym działaniem alkoholu może bym odniósł jakiś sukces w roli podrywacza. Lecz obecnie? Teraz już mnie podrywanie nie interesuje. Jestem żonaty. Dodatkowy z ust żony argument mający zachęcić męża do pójścia, ten mianowicie, że będzie tam oryginalna, wykwintna wódka, którą Włodarczykowie dostali z zagranicy – także nie podziałał. Co mnie obchodzą zachodnie trunki! Taki doping czy inny, nieistotne. Najistotniejsze, że dopingowanie własnego cielska to już nie moja sprawa; to sprawa bezżennych. A my, Krystyna i ja, jesteśmy małżonkami. Oni, Włodarczykowie, także. Po co nam te wątpliwe przyjemności? Jest naturalne, że kawalerowie chadzają na bale, a tam panny siedzą po kątach, pouczone przez ciotki: siedź w kącie, znajdą cię. Towarzyskie brewerie urządzane po to, żeby każdy Jaś znalazł swoją Małgosię. Ale skoro już on znalazł i ona znalazła – koniec z tym. Taki był mój pogląd. Jednakże dałem się potulnie zaprowadzić do państwa Włodarczyków. Pan domu wyjął z barku graniastą butelkę z efektowną nalepką. Flacha odpieczętowana, a smak cieczy ohydny. Już te dwie okoliczności powinny wzbudzić we mnie podejrzenie. Trzecia okoliczność to charakter Włodarczyka: żartowniś. Wszystko to okazało się jednak niewystarczające dla człowieka nie grzeszącego bystrością. Nie połapałem się, w czym rzecz, i po co ta cała heca. Przyjąłem wszystko za dobrą monetę i nie krzywiłem się przełykając. No bo jakżeż się krzywić na trunek opatrzony t a k ą etykietą. Krzywą gębę pokazałem dopiero wtedy, gdy mnie uświadomiono: efektowna flacha zawierała samogon. Celem zaproszenia na degustacyjny wieczorek nie było nic innego, tylko zakpić sobie z frajera. Frajerskie indywiduum, co pije zajzajer, a przez uprzejmość delektuje się, jakby to była whisky. Nie potrafiłem zareagować dobrodusznie. Skwitować żartu ot choćby takimi słowami: „Wolałbym, żeby było na odwrót, szkocka whisky w butelce po siwusze.” Zrobiłem natomiast urażoną minę, dając do zrozumienia, że nie lubię być wpuszczany w maliny. Wtedy z kolei poczuł się urażony gospodarz. Bądź co bądź postawił coś, co jeśli nawet nie jest wytworne, ma przecież swoją wartość. Więc radził mi, żebym nie okazywał fochów, jeśli nie chcę być wyproszony. Podsumujmy: strwoniłem czas, wlałem w siebie truciznę i na dokładkę zainkasowałem prztyka w nos. Ohyda dla podniebienia, strata bezcennego czasu i nowy eksponat do kolekcji przykrych wspomnień. Po co to wszystko opowiadam? Tak zwane życie towarzyskie jest dobre w swoim czasie. Żeby młody byczek nie musiał podrywać na ulicy, bo z takowych łowów – nic dobrego. Taka, co się da złowić w miejskich kniejach, to prędzej zdzira niż materiał na żonę. Więc wymyślono dla młodych różne imprezy. Bale, prywatki etc. Powtarzam: dobre do czasu. Do czasu ożenku. Z chwilą gdy się już ma żonę, ślubną czy nieślubną – do diabła z głupotami, co zwą się życiem towarzyskim. Tak uważam. Przypuszczałem, że myślisz podobnie. I strasznie się zawiodłem. Pamiętasz? Wróciwszy z kantoru staliśmy pod drzwiami mojej kawalerki, próbowałem ci coś opowiedzieć, słuchałeś ze zniecierpliwieniem, bo kluchy stygły. Wtedy nie byłeś usposobiony do słuchania, może jednak obecnie będzie inaczej i raczysz przyjąć do wiadomości opis innego zdarzenia, wcześniejszego, kiedy jeszcze nie było cię na świecie: tę właśnie relację z wizyty u państwa Włodarczyków. Ale dość opowiastek. Teraz już całkiem poważnie. Nie tylko ja; wszyscy twoi znajomi i krewniacy niepokoją się o ciebie. Uważamy, że się staczasz. Synu, jeśli się nie zrehabilitujesz, jeśli natychmiast nie zaczniesz działać w tym kierunku – nie chcę cię znać. Natomiast jeśli zależy ci na przyjaznych stosunkach z ojcem – koniec z popijaniem i narkotykowymi eksperymentami. Masz czym prędzej podjąć nową pracę. Nawiasem mówiąc, nie wierzę, że to ty rzuciłeś chałturę w markecie. To ciebie wyrzucono widząc, że jesteś „pod wpływem”. Nie chcę mieć do czynienia z alkoholikiem i narkomanem. I tak samo nie mogę patrzeć przez palce na inne twoje pomysły. Gdybyś rzeczywiście miał się związać z jakąś Arabką i zerwać z ojczystym wyznaniem, a następnie przejąć się ideologią anarchistyczną, to uprzedzam, że od tej pory jesteśmy sobie zupełnie obcy. Synu, opamiętaj się.