Jacek Skowroński
Transkrypt
Jacek Skowroński
Jacek Skowroński ANNA Annę poznałem w niezwykłych okolicznościach. I na dobrą sprawę wszystko, co z nią związane było niezwykłe. Od dawna miałem oko na pewnego biznesmena, który dzięki forsie i układom zdobył sobie miejsce w parlamencie. Chronił go immunitet, toteż gość czuł się nietykalny, a było publiczną tajemnicą, iż robi grubszy szmal, lawirując zręcznie na styku biznesu i polityki. Gdy dowiedziałem się, że urządza w swojej posiadłości w Komorowie wielkie przyjęcie urodzinowe dla córki, natychmiast wypożyczyłem smoking i na wieczór zamówiłem taksówkę. Zaopatrzyłem się w stosowną przepustkę: legitymację prasową własnej roboty, która powinna bez trudu otworzyć drzwi każdego polityka. Ku mojemu zaskoczeniu, osiłek w eleganckim garniturze, na widok fraka oraz bukietu róż, bez słowa uchylił furtkę i nie zapytawszy nawet o nazwisko, wskazał kierunek. Widać poczucie bezkarności mocno osłabiło czujność gospodarza. Przyjęcie zorganizowano w ogrodzie. Moje przybycie nie zwróciło uwagi lekko już podchmielonego bractwa, czym prędzej umieściłem róże w jakimś wazonie – nawet nie wiedziałem, jak wygląda jubilatka – wziąłem ze stolika kieliszek szampana i wtopiłem się w otoczenie, a przynajmniej próbowałem. Chyba jednak towarzystwo nadawało na innych falach, bo zupełnie nie potrafiłem dać się ponieść klimatowi – odnosiłem nieodparte wrażenie, że uczestniczę w konkursie na najbardziej agresywną autoreklamę. Z niesmakiem patrzyłem na młodych ludzi, których jedynym celem było zrobienie jak najlepszego wrażenia. Czułem narastającą alienację, tym bardziej, że nigdy nie byłem zbyt towarzyski, nie pragnąłem błyszczeć za wszel1 ką cenę, skupiając na sobie uwagę otoczenia. Miałem gdzieś akceptację zakochanych w sobie bubków, dla których wyznacznikiem życiowego sukcesu była wypasiona bryka i medalowa pozycja w wyścigu szczurów. Szczodry tatuś nie narzucał się gościom, pojawiał się od czasu do czasu w towarzystwie znacznie młodszej kobiety. Zaintrygowała mnie jej rezerwa granicząca z wyniosłością. Obserwowała rozbawioną zgraję jak przypadkowo włączony w telewizji reportaż na temat skupu trzody chlewnej. Nasze spojrzenia spotkały się raz i drugi, ktoś akurat opowiadał wyjątkowo plaski dowcip. Towarzystwo ryknęło śmiechem, znów spojrzeliśmy na siebie. Musiała zauważyć, że jestem sam. Gospodarz, życząc wszystkim dobrej zabawy, oznajmił, że udaje się na spoczynek. Odczekałem z godzinę i uznałem, że nadeszła pora przystąpić do pracy. Wszedłem przez patio do salonu, minąłem jakąś parę tak zajętą sobą, że nawet nie przerwali intensywnej gry wstępnej i szerokimi schodami dotarłem na piętro. Niczym nie ryzykowałem – zawsze mogłem powiedzieć, iż szukam toalety. Tylko jedne drzwi obito dźwiękoszczelną skórzaną tapicerką. W pobliżu nie było nikogo. Zatoczyłem się mocno i oparłem o futrynę, jakby wchłonięty alkohol odbierał mi władzę nad ciałem. Nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły bezszelestnie, w zamku od wewnętrznej strony tkwił klucz. Niefrasobliwość gospodarza zdziwiła mnie tylko przelotnie, gdyż nie takie rzeczy już widywałem. Może zresztą nie trzymał tam niczego cennego. Poświata dochodząca z ogrodu pozwalała dojrzeć kontury mebli. Przekręciłem klucz w zamku, potargałem włosy, podszedłem do barku i zmoczyłem sobie twarz oraz ubranie koniakiem. Zawsze warto mieć coś w rodzaju alibi. Zbliżyłem się do masywnego biurka. Trafiony za pierwszym podejściem! – niewielki metalowy sześcian stał pod blatem. Wyjąłem breloczek zaopatrzony w maleńką latarkę, kucnąłem i poświeciłem na drzwiczki. Zwykły sejf gabinetowy 2 otwierany kluczem. Podumałem chwilę. Zajrzałem do szuflad biurka, pomacałem od spodu blat. Nie, to by było zbyt proste... Jakiś refleks światła na komodzie pod ścianą zwrócił moją uwagę. Stało tam coś w rodzaju niewielkiego akwarium, ale nie było w nim wody. Zbliżyłem się bezmyślnie, wiedziony jakimś, nie do końca sprecyzowanym przeczuciem. Błysnąłem kieszonkową latarką. Terrarium z kamykami, kawałkiem grubej gałęzi i jakby maleńką jaskinią wykonaną z odłamków lawy. Jeśli miało mieszkańca, to siedział w owej jaskini. A gospodarz nie wyglądał mi na miłośnika egzotycznej gadziny... Zdjąłem ze ściany pamiątkową szablę, odsunąłem pokrywę i nie wyjmując ostrza z pochwy, zacząłem jego końcem delikatnie grzebać w podejrzanej dziurze. Spodziewałem się wypłoszyć szczura, czy innego gryzonia, ale nic się nie działo. Spróbowałem podważyć jaskinię. Konstrukcja trzymała się na tyle dobrze, iż uniosłem całość do góry. Całe szczęście, że nie wsadziłem tam ręki! Dno małej pieczary posiadało wgłębienie z osadzoną w nim płytką glinianą doniczką. Na jej dnie spoczywał płaski, krótki klucz o dwustronnych, stosunkowo długich zębach. I było tam coś jeszcze – brunatny, pokryty drobnymi włoskami korpus zaopatrzony w cztery pary podwiniętych odnóży. Monstrualny pająk ptasznik nie drgnął nawet o milimetr, nieruchome, bezduszne oczy cichego zabójcy błyszczały niczym osiem maleńkich perełek. Ostrożnie manipulując końcem szabli, starałem się wydobyć z gniazda jadowitego strażnika. Nie spodobało mu się to, uniósł przednią parę odnóży, wysuwając równocześnie do przodu ostre szczękoczułki. Trzymając w zębach latarkę, podsunąłem ostrze i dosłownie wyrzuciłem potwora z kryjówki. Z obrzydzenia i ze strachu wstrzymałem oddech i, czując, jak po plecach pełzną mi zimne robale, sięgnąłem po klucz. Musiałem przyznać, że kryjówka była dość pomysłowa. W ogrodzie umilkła muzyka i po chwili rozbłysły puszcza3 ne w niewielkich odstępach fajerwerki. Mogłem schować latarkę. Podszedłem do sejfu i włożyłem klucz do zamka. – Szkoda czasu, niczego wartościowego tu nie trzyma... Rąbnąłem głową w blat biurka, a przed oczyma zatańczyły mi wszystkie znaki zodiaku. Gdy doszedłem nieco do siebie, ujrzałem na sofie w przeciwległym rogu gabinetu ludzki kształt. W kolorowej poświacie sztucznych ogni postać przywodziła na myśl upiora nawiedzającego gabinet pana domu. Dziewczyna, na którą zwróciłem wcześniej uwagę, wyjęła papierosa, przypaliła i wypuściła powoli dym. Nie patrzyła w moją stronę. – Co tu robisz? – spytałem inteligentnie. – W zasadzie to samo, co ty. Jej zagadkowe stwierdzenie zawisło między nami jak dłoń wyciągnięta do powitania. Albo do pożegnania. – Kim dla niego jesteś? – zagadnąłem, by zyskać na czasie. – Nikim ważnym... Tylko narzeczoną. Przysiadłem na biurku i zapaliłem. – Pracujesz na własny rachunek, czy dla kogoś? – zapytała. – To coś zmienia? – Milczała. – Zawsze sam. – Zawodowiec – powiedziała takim tonem, jakby oznajmiała, która jest godzina. – Mam ochotę się czegoś napić... Resztę przyjęcia spędziliśmy, sącząc drinki na tarasie. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, właściwie, to nawet nie była rozmowa – raczej głośne komentowanie obrazów, które akurat pojawiały się w naszych umysłach. Nazwałem ją Anną, najpierw w myślach, potem głośno. Takie imię po prostu do niej pasowało. Nie zareagowała, ale i nie protestowała, jakby było jej zupełnie obojętne, jaką etykietkę jej przykleję. Nie doszło do żadnych śmielszych gestów, wieloznacznych półsłówek, będących wstępem do przejścia na głębszy poziom intymności. Nie ten czas, nie to miejsce, nie ta dziewczyna. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło się robić jaśniej. 4 Wyjęła telefon i zadzwoniła po taksówkę. – Spotkamy się jeszcze? – Świt jakby nieco mnie otrzeźwił. Ptaki natarczywymi świergotami budziły się wzajemnie, nawołując do codziennej krzątaniny. – Jutro – zabrzmiało, jakby mówiła do siebie. – O siódmej w Bristolu. Nie spytałem nawet, czy miała na myśli siódmą rano, czy wieczorem. Zwyczajna dziewczyna testująca kolejnego kandydata do wspólnej przyszłości, daje numer telefonu i czeka na ciąg dalszy. Ale mnie nigdy nie bawiło to, co zwyczajne. Byłem w Bristolu parę minut przed siódmą. Rano. Moje dżinsy i niedoprasowana koszula zrobiły takie wrażenie, na jakie zasługiwały – facet w liberii koloru wielbłądziej sierści, stojący za ciężkimi szklanymi drzwiami, udał, że mnie nie dostrzega, więc sam pchnąłem wrota i znalazłem się w holu. Skinąłem na jego sobowtóra, tylko znacznie młodszego. – Może mi pan załatwić papierosy i kwiaty? Najmniejszy bukiecik – wręczyłem mu kilka banknotów – reszty nie trzeba. Wziąłem do ręki jakiś folder i zapadłem się w głębokim skórzanym fotelu. Recepcjonista ziewał ostentacyjnie. Delikatnie zadźwięczał dzwonek windy. Anna w obcisłej spódnicy za kolana i opalizującym, oliwkowym żakiecie prezentowała się bardzo szykownie. – Odwieziesz mnie? – spytała bez wstępów. Facet w liberii, kiedy tylko ją zobaczył, przywołał taksówkę, następnie przytrzymał szklane wrota. Otwierając drzwi innym gościom wyciągał dyskretnie dłoń po napiwek. Teraz nie uczynił żadnego gestu. Anna podała adres i ruszyliśmy. Zobaczyłem boya, poprosiłem kierowcę, żeby zaczekał i przez uchyloną szybę odebrałem papierosy oraz bukiecik stokrotek. Moja towarzyszka wybierała właśnie numer telefonu. Podziękowała zmrużeniem powiek za kwiaty i powiedziała do aparatu: 5 – Przekazałam... – słuchała przez moment. – Nie, sami się odezwą. Wyłączyła telefon i umieściła w torebce niewiele większej od niego. Niespodziewanie zagadnęła neutralnym tonem: – Miałeś jakieś szczególne plany na dzisiaj? – Nic specjalnego... Mieszkała w przestronnym, jednak dość ponuro urządzonym apartamencie. Masywne meble, stylizowane na antyki, sprawiały wrażenie dobranych przez mężczyznę lubiącego wiedzieć, za co płaci. Byłem pewien, że nie przyłożyła ręki do aranżacji wnętrz, gdzieniegdzie tylko dało się wyczuć jej ingerencję, próbę złamania przytłaczającego nastroju – kilka subtelnych akwarel, beżowe gładkie zasłony, delikatny bibelot ustawiony na ciężkiej komodzie. Nastawiła ekspres do kawy i dłuższą chwilę obserwowała jakiś punkt za oknem. – Odlatuję, obsłuż się proszę. – Nalała wody do flakonu i umieściła w nim stokrotki. – Idę wziąć prysznic i trochę się przespać. – Obudzić cię, jak będę wychodził? – Nie, zatrzaśnij tylko drzwi. Albo nie wychodź... Sącząc kawę, zastanawiałem się, co ja tu właściwie robię? Maleńka torebka leżała na szafce obok lodówki. Zajrzałem do środka. Rzeczywiście miała na imię Anna. I była gliną. Nasłuchując monotonnego szumu prysznica, prędko wytarłem filiżankę i wszystko, czego mogłem dotknąć. Na palcach poszedłem do przedpokoju i przez koszulę chwyciłem za klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Przypomniałem sobie poniewczasie, że wchodząc, zamknęła je od środka na klucz. Nawet zdziwiło mnie to przelotnie. – Klucze leżą w komodzie... – Stała w drzwiach łazienki, woda z mokrych włosów kapała na błękitny szlafrok i na podłogę. – Ale mógłbyś zostać chwilę, mam dla ciebie propozycję. 6 Zresztą, jak chcesz... Niekiedy dwojgu ludziom wystarczy spojrzenie, gest czytelny tylko dla nich, coś nienazwanego, nieuchwytnego jak zapach poranka. Rozsądek staje się pustym słowem, pragnienie wzajemności obezwładnia niczym choroba. I już nie ma ratunku, czas wstrzymuje oddech, czekając na połączenie umysłów i ciał. Gdyby jeszcze nie była gliną. Ale ja też nie byłem doskonały... Zbudziłem się bez wyraźnego powodu, leżałem przez chwilę, nie bardzo wiedząc, gdzie jestem. Było mi ciepło, miękko i dobrze. Przez okno wsączało się łagodne światło poranka. Wyciągnąłem rękę, miejsce obok było puste. Zawołałem jej imię. W mieszkaniu panowała absolutna cisza. Wstałem z łóżka, pozbierałem części garderoby i zamknąłem się w łazience. Wziąłem szybki prysznic. Gdy ubierałem się, usłyszałem jakieś dźwięki z głębi mieszkania. Pewnie Anna wróciła z zakupami i szykuje śniadanie. Bardzo dawno nikt nie szykował mi śniadania. Dotknąłem klamki... Potężne uderzenie wyrwało z zawiasów cienkie łazienkowe drzwi, które wpadły do środka, przewracając mnie na ziemię. Zanim zrozumiałem, co się dzieje, zwaliło się na mnie dwóch typów i przygniotło kolanami, wyciskając całe powietrze z płuc. Miałem wrażenie, że słyszę pękające żebra, czerwonoczarne plamy zawirowały mi przed oczyma. Resztka ulatującej świadomości czekała już tylko na ulgę, którą przyniesie omdlenie, gdy nacisk nieco zelżał. Z chrapliwym rzężeniem wciągałem powietrze, krew załomotała mi w skroniach. Jeden z facetów mocnym szarpnięciem postawił mnie na nogi, popatrzył nieruchomymi, niemal przeźroczystymi oczyma i warknął: – Na drugi raz sprawdzaj, z kim idziesz do wyra! 7 Do środka wszedł kwadratowy osiłek w eleganckiej marynarce – zdawało mi się, że widziałem go na tamtym przyjęciu w Komorowie – i bez ostrzeżenia rąbnął mnie w brzuch. Pochyliłem się jak złamana gałąź, jednak nie pozwolił mi upaść, natychmiast poprawiając klasycznym hakiem z dołu. Pociemniało mi w oczach, w ustach poczułem słodko słonawy smak krwi. Kilka następnych ciosów w korpus odczułem jak uderzenia młotem kowalskim. Zobaczyłem nadciągającą pięść, nie zdążyłem się uchylić, świat zawirował i terakota pomknęła na spotkanie twarzy. Jakaś cząstka umysłu szepnęła, iż już po wszystkim, ale to nie był film, w którym bandyta uprzejmie czeka aż ofiara dojdzie do siebie. Dostałem kopniaka w nerkę i machinalnie odgiąłem się do tyłu. Wtedy przystąpili do metodycznego flekowania. Ciosy nie sprawiały mi już bólu. Widziałem ich zacięte, krzywiące się z wysiłku twarze. Na skraju świadomości pojawiła się pewność, że zatłuką mnie za chwilę. Z ulgą przyjąłem to do wiadomości i straciłem przytomność. Poczułem strumień wody lejący mi się na głowę, poruszyłem niezbornie kończynami. Oprawca jeszcze przez chwilę kontynuował zabieg, wreszcie odwiesił prysznic i dołączył do kumpla stojącego w progu łazienki. Po kilku sekundach trzeci mężczyzna ukazał się w drzwiach. – Idziemy! Jeden z oprychów poczęstował mnie solidnym kopniakiem w głowę. Krew z rozwalonego łuku brwiowego pociekła mi do oczu, sylwetki bandytów rozpłynęły się w czerwonawej poświacie. – Wstawaj, kurwa! Z największym trudem usiadłem, opierając się o ścianę, jednak nie miałem siły zrobić nic więcej. Pełna zabarwionej na różowo wody podłoga to przybliżała się, to oddalała, potęgując wrażenie dziwacznego stanu, w którym grawitacja, co chwilę zmienia kierunek i natężenie. Bandzior złapał mnie za włosy i otwartą dłonią zaczął 8 okładać po twarzy. Zdawało mi się, że za każdym uderzeniem mózg obija mi się o czaszkę. – Dosyć! Ma iść o własnych siłach! We dwóch jakoś postawili mnie na nogi. Jeden z gości otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz, następnie dał znać, że droga wolna. Przed budynkiem stało granatowe volvo. Otworzyli bagażnik i wcisnęli mnie brutalnie do śmierdzącego smarami wnętrza. Na głowę naciągnęli mi jakiś worek i skrępowali z tyłu ręce. Trzasnęła klapa. Czułem się jak w trumnie, gruba tkanina zatykała mi usta, pozbawiając niemal, zdolności oddychania. Spróbowałem przekręcić się tak, by plecami dotknąć pokrywy bagażnika. Zmaltretowane ciało nie bardzo chciało współpracować. Blacha ugięła się tylko minimalnie pod moim naciskiem. Wysiłek sprawił, że załomotało mi w skroniach i znów zemdlałem. Gdy ocknąłem się, dotarło do mnie, że nie odczuwam wstrząsów. Przemknęło mi przez głowę, żeby zacząć krzyczeć, ale resztki porozrywanej na strzępy świadomości podpowiadały, że ci ludzie uciszą mnie momentalnie. Szczęknęła odmykana klapa, mocne ręce wyciągnęły mnie na zewnątrz. Po odgłosie kroków zorientowałem się, że weszliśmy do jakiegoś budynku, straciłem równowagę, gdy bez uprzedzenia znalazłem się na schodach wiodących w dół, ale nie pozwolili mi się przewrócić. Usłyszałem skrzypienie nie naoliwionych zawiasów. Popchnięty od tyłu potknąłem się w progu i zwaliłem na ziemię. Zadudniły ciężkie buciory. Skuliłem się i zacisnąłem powieki. Jak strzelą mi w łeb, nie usłyszę nawet huku... – To ja, Mokry. – Bandyta najwyraźniej rozmawiał przez telefon. – Zgarnąłem go... Czułem, że następne sekundy rozstrzygną o moim losie. O ile jeszcze nie był rozstrzygnięty. – Pieprzę to!... Powie, powie, mam swoje metody! Na co 9 mam czekać...? – Dłuższa chwila ciszy, bandzior tylko słuchał. – Co, Grudę zgasili?! Kto...? Kiedy? Dobra... A, chyba że tak... – Najwyraźniej zakończył rozmowę, bo po kilku sekundach odezwał się obojętnym tonem: – Rąbnęli Grudę, szkoda chłopaka, dobry był. Ojciec mówi, że to robota Bajbusa. – Kurwa! – któryś wyraził coś na kształt żalu. – Kasujemy go?! Kopniak w plecy nie pozostawił wątpliwości, kogo dotyczyło pytanie. – Nie. Teraz trzeba załatwić Bajbusa. – Kolejne kopnięcie. – Zabrać mu wszystko: klucze, dokumenty. Ma być czysty. Zrobili, co kazał, potem przeciągnęli mnie parę metrów. – Przykuj go do rury. – Nie mam czym, nie było w planie... – Przywiąż go. Nie tak, idioto! Ręce z tyłu, żeby nie ściągnął worka! Typ sprawnie wykonał polecenia. Zaskrzypiały drzwi, zgrzytnęły klucze. Leżałem ciągle bez ruchu, nasłuchując oddalających się kroków. Nie wybiegałem myślami poza chwilę teraźniejszą. Bolał mnie każdy skrawek ciała, jednak to był najmniejszy z moich problemów. Gdy już byłem prawie pewien, iż żaden z bandytów nie został za drzwiami odważyłem się wreszcie poruszyć. Kilka razy zastukałem obcasami w ścianę i zajęczałem tak głośno, jak tylko potrafiłem. Jedyną odpowiedzią była cisza. Podkuliłem nogi i prawie tracąc przytomność z bólu, przyjąłem pozycję siedzącą. Przesuwałem związanymi dłońmi wzdłuż poziomej rury, szukając jakiegoś występu, zadziora, czegokolwiek, co mogłoby naruszyć więzy. Wreszcie wymacałem obejmę przymocowaną do wbitego w ścianę haka. Wykonano ją z cienkiej blachy, której płaskie końce ściśnięto śrubą. Owe końce dawały pewną nadzieję – nie były zbyt ostre, ale musiałem spróbować. Położyłem się na boku i począłem trzeć 10 sznurem o blachę. Najpierw straciłem czucie w palcach, potem w całych dłoniach. Istniało ryzyko, że prędzej przetnę żyły niż wprawnie wykonane więzy, ale nie przerywałem. Mijały minuty, może godziny − litościwy mrok zasnuwał mi umysł, dając wytchnienie od bólu i strachu, a gdy powracała świadomość, znów szarpałem i tarłem zdrętwiałymi, powykręcanymi rękoma. Coraz słabiej. Powoli docierało do mnie, że przegrałem, oni niedługo wrócą i... wylądowałem jak długi na betonie. Dłuższą chwilę leżałem sparaliżowany, nie rozumiejąc, co się stało. Z trudem ściągnąłem śmierdzącą tkaninę i knebel. Czułem się jak ofiara wypadku samochodowego, wolałem nie dotykać twarzy, bo nie miałem ochoty sprawdzać, czy wiele z niej zostało. Wiedziałem, iż znieczulające działanie szoku minie i wtedy nadejdzie prawdziwe cierpienie. Owładnęła mną przemożna chęć ułożenia się w kącie i pogrążenia w nieświadomości. Nie myśleć o niczym, zwyczajnie odpłynąć, może nikt tu już nie przyjdzie... I pewnie bym tak zrobił, gdybym tylko umiał zapomnieć o Annie. Zaprosiła do domu niewłaściwą osobę i przyjdzie jej za to drogo zapłacić. A ja cholernie nie lubiłem, gdy ktoś za mnie płacił. Szczególnie kobieta. Rozejrzałem się po swoim więzieniu. Solidne drewniane drzwi wydawały się nie do sforsowania, zresztą w obecnym stanie nie dałbym im rady nawet, gdyby były zrobione z dykty. Pod samym sufitem znajdowało się prostokątne okienko, oceniłem, że powinienem się przez nie przecisnąć. Piwnica była prawie pusta, pod ścianą leżało trochę desek, obok stał wykonany z cienkich kątowników regał z półkami. Przywarłem do niego całym ciałem i zacząłem pchać. Jakoś tam szło, kawałek po kawałeczku przesuwałem stelaż po betonowej podłodze w stronę okienka. Wyszukałem krótką deskę, położyłem na parapecie i zacząłem drapać się do góry. Półki uginały z jękiem, ale wytrzymały. Przez brudne okno ujrzałem kawałek zachwasz11 czonego trawnika, jakieś krzewy i porośnięte gęstym pnączem ogrodzenie. Złapałem deskę i rąbnąłem w szybę. Zadźwięczało, jednak szkło pozostało całe. Zamierzyłem się mocniej i walnąłem znowu. Odłamki posypały się z głośnym brzękiem, a ja mało nie spadłem z prowizorycznego rusztowania. Kilkoma ruchami wytłukłem większe kawałki szkła i wcisnąłem się w otwór. Pełzłem mozolnie do przodu, czując, jak pozostawione w ramie resztki szyby rozrywają mi ubranie i tną skórę. Po chwili leżałem w trawie na tyłach jakiegoś niskiego budynku. Nie mogłem tam zostać. Podniosłem się jakoś i z determinacją brnąłem przed siebie. Dudniło mi w głowie, nogi uginały się coraz mocniej. Zobaczyłem, że ziemia pędzi mi na spotkanie i dałem za wygraną. Nareszcie umarłem... – ...e, farmazon, kto cię tak wypieścił? – chropowaty głos z trudem docierał do świadomości. – Ty, rusz no się, słyszysz...?! Udało mi się nieco rozchylić sklejone czymś powieki, ale przez wąskie szparki zobaczyłem jedynie kłąb łachmanów. Pulsowało mi w głowie i w całym ciele. Zdałem sobie sprawę, że leżę na boku w jakiejś potwornie niewygodnej pozycji, a otoczenie kołysze się i obraca w nieokreślonym bliżej kierunku. Umysł po swojemu sklasyfikował deliryczne bodźce i podsunął oczywiste wyjaśnienie: schlałem się wczoraj do utraty przytomności, i teraz ponoszę tego skutki. Wystarczyło zamknąć oczy i na powrót odpłynąć, pozwalając, by sen przyniósł ukojenie... – Ty...! – Poczułem natarczywe szarpanie, fala bólu rozlała się po całym ciele, promieniując do wewnątrz. – Rusz no się, bo odwalisz mi tu kitę! – Co...? – Wreszcie udało mi się skupić spojrzenie. Pochylona nade mną postać przywodziła na myśl dobrze wysłużonego stracha na wróble. – Kto... – Mieszkasz gdzieś? – Luki w uzębieniu sprawiały, że facet seplenił i przeciągał wyrazy. – Zawiadomić kogo, może pogo12 towie? – Nie... – Niejasno kojarzyłem, iż nie należy nikogo zawiadamiać. – Co ci się stało, koleś? Pod pociąg wpadłeś? Powoli wracało poczucie rzeczywistości, nie wiedziałem tylko, ile z moich sennych majaków jest prawdziwych. Jeśli nawet niewiele, to powinienem spieprzać, jak najdalej od tego miejsca. – Ma... Masz szluga? Facet wysupłał z zakamarków odzieży pomiętą paczkę fajek, spojrzał na moje drżące ręce, przypalił jedną i wsunął mi do ust. Drugiego papierosa przełamał na pół i wsadził do szklanej fifki. Zaciągnąłem się, połamane żebra zaprotestowały, rozkaszlałem się i zacząłem wymiotować, choć nie bardzo miałem czym. Gość musiał być przyzwyczajony do podobnych widoków, bez słowa rozsupłał leżący obok worek, wydobył flaszkę z plastikowym korkiem. Stuknął dłonią w grube denko, fachowo odkorkował, pociągnął parę łyków i podsunął mi swoje uniwersalne lekarstwo na wszelkie troski tego świata. – No to lu! Zygfryd jestem, dla kumpli Zigi. Wino smakowało jak sfermentowany kompot ze spleśniałych truskawek, jednak dało się pić, należało jedynie przetrzymać pierwszy odruch wymiotny. Rozejrzałem się. Siedzieliśmy w gęstych zaroślach, które dość dokładnie przysłaniały widok. Paliliśmy w milczeniu, mój wybawca widać uznał, iż wypełnił samarytański obowiązek. Podły trunek znieczulił mnie trochę i jakby nieco usprawnił procesy myślowe. Czemu natychmiast mnie nie zabili...? Pewnie bandzior wymyślił coś ekstra za przystawianie się do jego dziewczyny. Widzieli nas, tam w Komorowie, donieśli mu... Jednak zwiałem. Co teraz? Gówno... Mają moje dokumenty. I klucze od mieszkania. Pociągnąłem z flachy. Pomacałem wewnętrzną kieszeń, w której trzymałem kartę do bankomatu. Była na swoim miejscu. Nawet się nie zdziwi13 łem, oprawcy wyglądali na profesjonalistów, jednak nawet tacy popełniają błędy. – Skołowałbyś taryfę? – Taryfę, kurwa! – Strach na wróble roześmiał się chrapliwie, potem do końca opróżnił flachę i schował do przepastnego wora. – Grabarze to by cię może i wzięli... Zapomniałem na chwilę, że przypominam ofiarę poważnego wypadku. – Czego kombinujesz, koleś? – Pomarszczone, zarośnięte oblicze przybrało cwaniacki wyraz. – Sprowadzę ci karetkę, zawiozą cię z fasonem na sygnale, dostaniesz kojo, kobita przytarga ci chabaninkę... – Nie przytarga... – wymamrotałem cicho. – Nie wiem, co z nią... – Zostawiła cię? Co się łamiesz, będzie inna, tego kwiata jest pół świata. – Gość wykrzywił wargi w domyślnym uśmiechu. – Jej nowy spuścił ci łomot? Nerwowy jest? – Nerwowy... Chce mnie zabić. – O kura ma pióra! – podsumował z wyraźnym podziwem i splunął przez ramię. – No, to rzuć się w gówno. Zadzwonić po gliny...? Numer bezpłatny. – Gliny nie pomogą... – Zawirowało mi w nagle głowie, sylwetka rozmówcy zaczęła się zamazywać. – On ma ich w kieszeni... i tak mnie załatwi... Głowa ciążyła mi coraz bardziej, nie potrafiłem utrzymać jej prosto. – Ty, trzymaj się! Dostałeś w łeb, jak zaśniesz to już na amen. Łeb mas podziergany jak... – nie znalazł odpowiednio obrazowego porównania, więc splunął i dokończył: – Jak cię szybko nie obada lekarz, to, bracie, nie wyżłopiesz już wiele gołdy. Widziałem już takich, co dostali po ryju i zdechli w kanale, bo myśleli, że samo przejdzie. Mogłem polegać na jego wiedzy medycznej mającej źródło w głębokim życiowym doświadczeniu. Zawroty głowy i pod14 chodzące do gardła fale mdłości tylko potwierdzały diagnozę. Potrzebowałem pomocy, ale nie miałem nikogo, komu mogłem zaufać. Nikogo? Zmobilizowałem resztki ulatującej świadomości, wyjąłem kartę do bankomatu i podjąłem ostatnią próbę ratowania nędznego żywota: – Zabierz mnie... na Wolę. Mam garaż, nikt nie znajdzie... – Wytrychów i innych akcesoriów z oczywistych względów nie trzymałem w domu. Wynajmowałem na Woli garaż, którego właściciel nie znał nawet mojego nazwiska, wystarczało mu, że co miesiąc płaciłem pewną nie opodatkowaną kwotę. Podałem Zigiemu adres. – Klucz mam w obcasie... w lewym. – Co ty pierdolisz?! Jak mam cię zabrać? Na rowerze?! − Na karcie są pieniądze... Pin masz wyskrobany w rogu, nigdy nie mogłem spamiętać... Tylko żeby mnie nikt nie widział, bo jak mnie znajdą, to zabiją. Cie... ciebie też zabiją. – Tobie trza lekarza. Ty se po drodze ostatnie kimanko strzelisz, a mnie będą po mendowniach targać. – Najwyżej zostawisz gdzieś... – powiedziałem słabo. – Jak mnie wydasz, to zginę. – To się nie uda... – Czemu... czemu nie...? Weź pieniądze z bankomatu... – No, tego... Nie mogę... – zamilkł nagle. Nie miałem już siły przekonywać go dalej. Pomysł, iż jakiś menel zawiezie mnie do kryjówki, zamiast zwyczajnie ulotnić się forsą, był zupełnie absurdalny. Szkoda. – Dzielnicowy brechał, jak mnie ostatni raz zhartowali, że jak mnie tylko namierzy przy bankomacie... Nie dowiedziałem się już, co zrobi dzielnicowy. Odleciałem na dobre. Nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje i nic mnie to nie obchodziło. W krótkich chwilach, kiedy odzyskiwałem odrobi15 nę świadomości, odnosiłem niejasne wrażenie przemieszczania się – otoczenie nieprzyjemnie trzęsło się i kołysało, wywołując fale bólu, który przenikał ciało niczym monstrualne igły. Momenty, gdy przez gęstą zasłonę otulającą zmysły docierały skrawki rzeczywistości stawały się coraz rzadsze i coraz krótsze. Potem zaczęły się sny. Leżałem w ponurym, ciemnym bunkrze. Na metalowym stelażu wisiała kroplówka, przeźroczysty płyn skapywał powoli, równomiernym rytmem odmierzając kolejne sekundy. Ktoś przemył mi ramię i wbił igłę strzykawki. Wiedziałem, że to musi być sen, bo nie czułem żadnego bólu, nie chciało mi się jeść ani pić, ogarniał mnie coraz większy spokój i odprężenie... Jakieś skrzypnięcie zwróciło moją gasnąca uwagę. W progu stała Anna. Jak mnie znalazła? Nieważne, we śnie wszystko jest możliwe... Obudziłem się w ciemnościach. Zapach smarów i stęchlizny otulał mnie niczym ciężka kołdra, dzwoniąca w uszach cisza wywoływała dziwny niepokój. Poruszyłem się ostrożnie – zesztywniałe mięśnie zareagowały z opóźnieniem, opornie odpowiadając na sygnały z mózgu. Powoli uniosłem się na rękach. Czułem się nieco otumaniony, jednak wszystko zadawało się być w porządku, jedynie głębszy oddech wywoływał protest skrępowanej czymś klatki piersiowej. Maleńkie okienko pod sufitem jakby nieco pojaśniało. Tkwiłem w jakiejś wąskiej skrzyni, wyściełanej i całkiem wygodnej. Zorientowałem się, że jestem w swoim garażu. Cholernie chciało mi się pić, obok zaimprowizowanego legowiska stała plastikowa butelka. Z trudem odkręciłem korek i ugasiłem pragnienie. Skrzydło drzwi zaskrzypiało upiornie. Sprężyłem się odruchowo, ale tylko na sekundę. I tak nie mogłem uciec. Zigi przysiadł obok, wionął swojskim, gorzelnianym zapachem i mrugnął szelmowsko okiem. 16 – Ma się kiepełę, co? Podróż była pierwsza klasa! – Zygfryd... – Fala ulgi sprawiła, iż przez dłuższą chwilę nie mogłem wydobyć głosu. – Jak to zrobiłeś...? – Nie takie rzeczy się robiło. – Wyłuskał z pogniecionej paczki szluga. – Kumpel zbiera złom i ma wózek, zawieźlim cię do Grubej Jadźki. U niej w bloku mieszka taki jeden konował od uszu, lalyngolon, albo jakoś tak. Wsio ryba, lekarz to lekarz. Nawinąłem, że jakieś małolaty napadły szwagra i leży u kobity. Jak cię przyfilował, to i dotknąć nie chciał, tylko pogotowie i do szpitala! Ale wyciągłem szmal i zaraz mu rura zmiękła. Zrobił zastrzyk i takie tam... Nie patrzyłem. Szwagier robi w zakładzie... no, tego, trumny rychtuje. Przyjechalim z rańca, wzielim cię w opakowaniu i przywieźlim. Nawet niedrogo wyszło. Szwagier ma zniżkę dla rodziny. – W opakowaniu? – Dopiero teraz skojarzyłem kształt skrzyni. I zrozumiałem, czemu była taka wygodna. Przez kilka dni wstawałem z trumny tylko za potrzebą. Stare wiadro musiało wystarczyć. Zigi stale przebywał na lekkim rauszu. Nie było go całymi dniami, czasem wracał na noc, by przekimać w kącie na kartonach. Nigdy nie zapomniał przynieść jedzenia i fajek. Po jakimś tygodniu zacząłem wychodzić na zewnątrz. Mój wybawca skołował w międzyczasie jakieś znoszone mocno, ale dość czyste ciuchy, czapkę z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne, które maskowały jako tako ślady obrażeń. Wreszcie uznałem, że pora działać. Pojechałem do mieszkania Anny. Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Zadzwoniłem domofonem, gdy nikt się nie odezwał, wstukałem kod, który z zawodowego przyzwyczajenia zapamiętałem przy poprzedniej wizycie. Podchodząc do bloku spojrzałem w okna, był wieczór, gdyby ktoś był w środku, zauważyłbym światło. Wszedłem wolno po schodach i nacisnąłem dzwonek. W głębi mieszkania rozległ się stłumiony dźwięk 17 gongu, ale nic więcej. Wyjąłem właściwy wytrych i włożyłem do zamka. Bardziej wyczułem niż usłyszałem ruch za plecami, nie zdążyłem się odwrócić, ktoś chwycił mnie mocno z tyłu, zarzucając równocześnie na głowę jakąś grubą tkaninę. Ogromna łapa zacisnęła mi się na ustach, tłumiąc wszelkie próby wzywania pomocy. Bezceremonialnie popychany przebierałem nogami, usiłując nie przewrócić się na schodach. Nagle mocne szarpnięcie osadziło mnie na miejscu i poczułem, że jestem rewidowany i krępowany jakimś sznurem. Wszystko działo się tak sprawnie, iż nie miałem szansy na jakikolwiek opór i nawet nie zdążyłem się na dobre przestraszyć. Ktoś złapał mnie za kark, przygiął i popchnął mocno do przodu. Wylądowałem twardo w ciasnym wnętrzu, silne ręce brutalnie przekręciły mnie na bok, upychając do środka podkurczone nogi. Nad głową coś głucho trzasnęło. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i wtedy wreszcie zacząłem się bać. Tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Sparaliżowany trwogą, niezdolny do myślenia czekałem, aż coś się stanie... Zawarczał silnik, zapiszczały opony, małe więzienie zatrzęsło się całe. Szarpnąłem się panicznie, zaciśnięte fachowo więzy nie puściły ani odrobinę. Klaustrofobiczne wrażenia pogłębiły tylko lęk, zaczęło brakować mi powietrza. Czując coraz szybsze kołatanie serca, wiłem się w bezradnych wysiłkach rozwalenia ciasnej trumny, aż wreszcie zacząłem naprawdę się dusić. Chłodny, ciężki mrok otulił zmysły, niczym opaska oczy skazańca... Czas przestał płynąć, wszystko było nieskończone i bezcielesne. Pamięć przeszłości zastąpiło przekonanie o absolutnym porządku, którego jestem cząstką. Świadomość ogarniała nieskończony wszechświat i w jakimś swoim mikroskopijnym zakamarku dziwiła się, czemu tamta istotka, której życie nie było nawet mgnieniem w bezczasowym trwaniu Wszechrzeczy, tak bardzo bała się śmierci będącej tylko przejściem na 18 drugą stronę. Tu był spokój... Lodowaty strumień odczułem jak cios pięścią między oczy. Odemknąłem powieki i na tle szarej betonowej ściany ujrzałem nogi w ciężkich buciorach. – Dobra, obudził się! Wołaj starego. Silne ręce chwyciły mnie za fraki i oparły o ścianę. Oddychałem płytko, ściśnięte lękiem płuca ledwie pobierały powietrze przesycone zapachem smarów i benzyny. Znajdowałem się w jakimś warsztacie, tak zawalonym częściami samochodowymi, że nie było mowy, by mogło wjechać tu jeszcze auto. Typ o ostrych, trochę wschodnich rysach spacerował po pomieszczeniu, paląc papierosa i nie zwracając na mnie szczególnej uwagi – profesjonaliści nie zaprzątają sobie głowy takimi drobiazgami, jak jeszcze jedna egzekucja. – Daj zapalić... – zdobyłem się jedynie na ostatnią prośbę skazańca. Typ, bez słowa podsunął mi szluga. Wchłaniałem dym niczym narkozę mającą pogrążyć w niebycie. Czułem każdą upływającą sekundę; wszelkie problemy świata stały się błahe i odległe o lata świetlne. Zza uchylonych drzwi dobiegały coraz głośniejsze kroki. Starałem się nie patrzeć w tamtą stronę, w beznadziejnej ułudzie, że zyskam tym strusim wybiegiem parę dodatkowych chwil życia. Do pomieszczenia wmaszerowało kilka osób. Zaciągnąłem się głęboko. – Gadaj, kto ty jesteś?! – Niski facet w ciemnej marynarce podszedł blisko, świdrując mnie małymi świńskimi oczkami. – No już! – Ja...? – przez sekundę zastanowiłem się nad sensem pytania. Nie wiedział, kogo porwał? – No... Michał Sadowski... – Nie sadź mi tu pierdół! – Wsadził kosmate łapska do kieszeni i przekrzywił głowę. Ochrzciłem go w myślach mianem Pekińczykiem, gdyż twarz miał dziwnie podobną do owego wybryku wyobraźni hodowców psów. Słyszałem, że pekińczy19 ki to dość wredne stworzenia. − Czego u niej szukałeś?! Pytanie sugerowało, iż to niekoniecznie jego ludzie dopadli mnie poprzednim razem. Budziło to niejaką nadzieję, toteż nie próbowałem żadnych łgarstw. Zresztą okoliczności nie skłaniały twórczej konfabulacji. – Jestem... byłem... – widząc niebezpieczny błysk w psich oczkach, uściśliłem pośpiesznie: – złodziejem. Annę poznałem przy robocie... Ani słowem nie przerywał mojej nieskładnej opowieści. Trudno było rozpoznać uczucia pojawiające się na tej jego płaskiej gębie, nie miałem pojęcia, czy kupuje moją historię. − Nawet fajna bajeczka... – ocenił beznamiętnie. – I po jaką cholerę polazłeś znów do tej jego dziwki?! Niezbyt spodobało mi się to ostatnie sformułowanie. A jeszcze mniej myśl, że może być trafne. − No, nie mogę wrócić do domu, bo szef Mokrego, ten jakiś „Stary”, chce mnie załatwić. Nie mogę iść do glin ani zwiać z kraju bez dokumentów i pieniędzy. Myślałem, że znajdę u niej forsę albo coś na Starego, żeby go... − Zaszantażować − dokończył z pogodnym uśmiechem. − A może chciałeś ze swą lubą i dokończyć plan usunięcia Starego i przejęcia interesu? Bo mieliście taki plan! Tylko że on w porę się zorientował. Nie zaprzeczałem. I tak by nie uwierzył. − Ona była bliżej niego, niż ktokolwiek inny. Ufał jej. I dużo ci o nim powiedziała ci. A teraz ty mi powiesz! − Nie powiedź... − Igor! Daj mu minutę na odświeżenie pamięci, jak nie zacznie gadać, to go rozwal! Ciało podrzucicie do jej mieszkania. − Typ, który poczęstował mnie papierosem, płynnym ruchem wyjął pistolet i przyłożył mi do czoła. − Tłumik, kretynie, szanuj moje uszy! Igor spokojnie przykręcał tłumik. Nikt, kto nie wiedział, że za minutę umrze, nie ma pojęcia, ile trwa sześćdziesiąt sekund. 20 Musiałem coś wymyślić i to szybko. Tylko że szare komórki zawsze dostają biegunki wtedy, gdy są najbardziej potrzebne. – Nie powiedziała mi, nie zdążyła... Ja właściwie już nie żyję, Stary albo gliny dorwą mnie prędzej czy później. – Chyba zagrałem właściwą melodię, Pekińczyk pokiwał głową. – Muszę znaleźć Annę. Ona mi pomoże załatwić Starego. To moja jedyna szansa. – Ty go nie załatwisz – pokręcił głową – nie tacy próbowali. Ale twoja dziewczyna, kto wie...? Minuta dawno minęła, lecz nawet tego nie zauważyłem. Pekińczyk wyraźnie nad czymś się zastanawiał. Wreszcie skinął na Igora, który z wyraźnym żalem schował giwerę. – Niech Mały przyniesie jego zabawki, ręcznik, aparat i... coś do picia. Mały, który okazał się ponurym typem o twarzy boksera z wyraźnie ujemnym bilansem zwycięstw, postawił na skrzynce ciemną butlę ze szklankami i oddał mi wytrychy. Wytarłem włosy i twarz podsuniętą ścierką. Przez następnych kilka minut nie bardzo kumałem, co się dzieje. Bokser poprawił mi grzebieniem włosy, kazał stanąć prosto i prędko trzasnął kilka zdjęć. Pekińczyk szczodrze napełnił szkło. Sięgnąłem po szklankę i pociągnąłem nieostrożnie kilka łyków. Przez dłuższą chwilę łapałem powietrze jak ryba. Ciemny płyn okazał się koniakiem. – Potrzebujesz lewych papierów. Załatwię ci. – Wyjął skądś pistolet i położył na skrzynce. – To prezent. Nierejestrowany. – Dlaczego...? – Bo cię, kurwa, lubię. Nie wierzysz? Słusznie, ja nikogo nie lubię. – Z wrednych psich oczek powiało chłodem jak z głębi świeżej mogiły. Pod nikczemną fizjonomią kryła się dusza bezwzględnego bandziora. W tej branży nie osiąga się sukcesu, przeprowadzając staruszki przez jezdnię czy też, zdejmu21 jąc zmarznięte wróbelki z gałęzi. – Dokumenty dostaniesz w zamian za informacje o Starym. Albo za trupa. Wyraźnie mnie przeceniał. Zawołał swoich ludzi. Znów założyli mi na głowę worek i wsadzili do bagażnika. Nie opierałem się i nie dyskutowałem, wychodząc z założenia, iż wykorzystałem już na dziś limit szczęścia. Podróż miała posmak tortury, jaką może być zamknięcie żywcem w trumnie, tym bardziej, iż wystarczyło zasłonić mi oczy – postąpili tak specjalnie, żebym poważnie potraktował przyjemniaczka z twarzą pekińczyka. Wysadzili mnie w jakiejś ciemnej bramie. Zachłannie chwytałem powietrze przesycone zapachem moczu, zagrzybionych murów i spalin. Chciałem odejść bez słowa, lecz jedna z postaci zagrodziła mi drogę. – Trzymaj. – Podał mi jakiś przedmiot. – W pamięci jest numer. Spojrzałem tępo na telefon komórkowy, gdy podniosłem wzrok w bramie nie było już nikogo. W nocnym kupiłem pół litra, kilka browarów, kiełbasę i słoik ogórków. Zamknąłem się w garażu, usiadłem w trumnie, zapaliłem świeczkę i w jej chybotliwym świetle podjąłem zabiegi znieczulające. Alkohol ukoił nerwy na tyle, że byłem w stanie z grubsza ocenić sytuację. Czemu właściwie Stary zasadził się na takiego pionka, jak ja? Anna... Tu musiała kryć się odpowiedź. Może w sugestiach Pekińczyka kryło się trochę prawdy? Wypiłem kolejną lufę, zagryzłem i utrwaliłem browarem. Muszę załatwić Starego, Pekińczyk skołuje mi dobre papiery, zaopatrzy na drogę i zacznę nowe życie, gdzieś daleko stąd. Chyba nie kłamał, nie miał powodu... I dał mi giwerę! W mojej głowie wykwitł zalążek pomysłu... Łyknąłem prędko, żeby usprawnić procesy myślowe. Tak, to się może udać, ale potrzebowałem wsparcia. I nawet wiedziałem, skąd je uzyskać. Przebudzenie miałem takie, na jakie intensywnie zapraco22 wałem poprzedniego wieczoru. Na szczęście zostało coś do picia, po dwóch browarach i czterech szlugach poczułem się całkiem nieźle. Byłem w stanie zająć się realizacją „planu”. Gdzieś na skraju świadomości, kołatała się myśl, że to nie ma prawa się udać, jak wszystko, czego się ostatnio tknąłem, ale co z tego? Nie mogło być gorzej, niż jest – ta myśl dodała mi paradoksalnej otuchy. No i nie byłem zupełnie trzeźwy. Przypaliłem szluga, wyjąłem telefon i poszukałem zapisanych w pamięci numerów. Był tylko jeden. Ktoś odebrał, ale w słuchawce panowała cisza. – To ja... – głupszej odzywki nie mogłem wymyślić. – Co jest? – Pekińczyk nie silił się na uprzejmości. – Potrzebuję numer telefonu – podałem nazwisko gościa, u którego poznałem Annę. – Na pewno jest zastrzeżony... – Na pewno. Oddzwonił po godzinie. Wklepałem do pamięci aparatu dziewięć cyfr. – Chciałbym, żeby pod jego domem wolno przejechał jakiś rzucający się w oczy samochód. Najlepiej czarna terenówka z przyciemnianymi szybami i zachlapanymi błotem numerami. Niech zrobi parę rund, aż zauważą. Trzeba na mieście puścić plotkę, że szykują się spektakularne aresztowania. Musi pojawić się jego nazwisko. Niech ktoś obserwuje przez lornetkę chatę i, niby przypadkiem, da się zauważyć. I dobrze by było, gdyby zniknął, któryś z jego ochroniarzy czy pracowników. Choćby ogrodnik albo kucharka, wszystko jedno. – A prom kosmiczny nie ma wylądować na jego podwórku? – zainteresował się uprzejmie. Nie odpowiedziałem, uznając pytanie za czysto retoryczne. Czekałem. Jeśli nie był w stanie spełnić mojej prośby, to i nie potrafił załatwić mi dobrych dokumentów. Mijały długie sekundy, niemal słyszałem obracające się w jego głowie trybiki. – Co dalej? Powiedziałem mu. Nie skomentował, po prostu przerwał 23 połączenie. Wrócił Zigi. Z dziwnie ponurą miną odkorkował flachę wina, pociągnął ostro, splunął i zaczął szukać szlugów. – Gruba Jadźka se przydupasa nagrała – wyjaśnił smętnie. – Otwiera i jak nie wydze ryja, to ja ją... no tego i walę do pokoju. A tam frajer w samych gaciach, z musztardówki zaprawia i do mnie: kopsnij szluga! No tom mu kopsnął! Z miejsca dywan zafajdał. No i tera, muszę tu kimać... Resztę dnia spędziliśmy, kojąc nerwy płynnym lekarstwem na wszelkie troski tego świata. Wtajemniczyłem go z grubsza w swój plan. Nawet mu się spodobało. I za żadne skarby nie zamierzał zostawić mnie samego. Rankiem pojechaliśmy do mieszkania Anny. Obecność Zigiego dodawała mi otuchy, nieco absurdalnej, bo przecież tyle rzeczy mogło się nie udać, w dodatku czułem, że w całej sytuacji jest coś fałszywego. Miałem wrażenie, iż nie poustawiałem postaci dramatu na właściwych miejscach. Zamierzałem włączyć się do gry, której reguły nie były określone nawet z grubsza. Manipulując wytrychem, spoglądałem przez ramię, ale najwyraźniej nikt nie zamierzał mnie tym razem atakować. Przeszedłem się prędko po mieszkaniu, w kuchni zajrzałem do lodówki. Była prawie pusta, resztki jakiejś martwej natury zalatywały ostro mimo niskiej temperatury. Zaparzyłem kawy i usiadłem na sofie w salonie. Mój pomagier miał oko na drzwi wejściowe. Zadzwoniłem do Pekińczyka. – Jak sprawy? – He, he, nachy ma pełne, nie wie, co się dzieje. W wiadomościach mówili, że wziął zwolnienie lekarskie i odwołał zebranie komisji do spraw zorganizowanej przestępczości. Rozłączyłem się i wybrałem kolejny numer. − Tak? − Komisarz Sadowski. − O co chodzi? Skąd ma pan ten numer? 24 − Proszę tylko słuchać i nic nie mówić! Prowadzę śledztwo w sprawie zaginięcia kobiety, o której wiadomo, że była pańską znajomą. Jestem w jej mieszkaniu. − Sapnął, jakby chciał coś powiedzieć, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. − W ukrytym schowku znaleźliśmy pewne papiery... Są tam zdjęcia, kopie dokumentów i dyskietki. Przypuszczam, że mogła trudnić się szantażem. Ewentualne śledztwo to potwierdzi. − Dałem mu moment na przyswojenie słowa „ewentualne”. − Człowiek z pańską pozycją jest niewątpliwie często narażony na tego typu sytuacje, a policja stara się postępować w takich sprawach dyskretnie. − Ciągle nic nie mówił. − Odwołałem ekipę. Proszę przyjechać. − Nie rozumiem, o co panu chodzi − powiedział spokojnie. Zbyt spokojnie. Doskonale rozumiał, ale bał się prowokacji. − Nie mogę powiedzieć nic więcej, telefony nie są najlepszym instrumentem do tego typu rozmów. − Za godzinę... − trzy sekundy przerwy − sprawa będzie załatwiona. Zwrócę się do pańskich przełożonych. Skoro pensja komisarza panu nie odpowiada, to nie ma dla pana miejsca w policji. Już ja to załatwię. − Przerwał połączenie. Komunikat był zupełnie jasny − przyjedzie i postara się odpowiednio mnie zmotywować do przekazania mu papierów Anny. Kwestia o moich przełożonych była zmyłką na ewentualność podsłuchu. Wyszedłem z mieszkania i usiadłem na ławce pod sąsiednim budynkiem, Zigi został w środku, miał się nie pokazywać i filować przez okno w kuchni. Jakby się działo coś podejrzanego, da znać. Po około godzinie srebrny jaguar zatrzymał się na parkingu. Gość wysiadł i pstryknął pilotem. Był sam. Uważnie zlustrował najbliższą okolicę i wolnym krokiem ruszył w kierunku domu. Podniosłem się, gdy zniknął za drzwiami. Siedział na kanapie w salonie, na mój widok warknął: − Legitymacja! 25 − Oczywiście. − Podszedłem, sięgając do kieszeni. − Komisarz... Złapałem pistolet za lufę i wyrżnąłem go z rozmachem w czoło. Wrzasnął i zasłonił dłońmi głowę. Spod palców spływała mu krew, plamiąc koszulę i marynarkę. − Gdzie ją zakopałeś? − zapytałem. − Co... nie wiem... − Interesują mnie dwie rzeczy: czemu nasłałeś na mnie Mokrego i gdzie jest jej ciało? − Rąbnąłem go kolbą. Ucho zmieniło się w krwawe strzępy. Zawył i stoczył się na podłogę. − Dam ci pieniądze... dużo pieniędzy... − Masz dziesięć sekund. − Wymierzyłem pistolet. − Nie strzelę ci w łeb, dostaniesz w bebechy i wtedy mi powiesz. Albo się wykrwawisz. − Nie... nie nasłałem... − jęczał. − Nic jej nie jest, zadzwonię po nią... To nie było tak, ktoś próbował dobrać mi się do dupy. Myśleli, że porwą Annę, ale dostali tylko ciebie. Ona ukrywa się przed nimi... − Pięć sekund − powoli zacząłem naciskać spust. − Gadaj! − Co mam... − Wszystko. Znał się na ludziach, musiał wyczuć, że jestem do kupienia. Miałem wrażenie, iż momentami sam się dziwi, jak łatwo przyszło mu osiągnąć obecną pozycję. Nie zaczynał od zera, majątek zbił w czasach transformacji, gdy nowego ustroju nikt nie umiał nawet właściwie nazwać, a co dopiero kontrolować. Dostał cynk o uwolnieniu rynku walutowego, założył sieć kantorów i z dnia na dzień wszedł do finansowej elity. Ale pociągała go władza. Nie ta fasadowa, wdzięcząca się do społeczeństwa z pierwszych stron gazet, lecz ta realna, która trzyma niewidzialne sznurki. Przekupstwo, szantaż i zbrodnia są jej odwiecznymi instrumentami. A on umiał się nimi posługiwać i przetrwał dzięki trzymaniu się jednej zasady − niczego nie firmować własnym nazwiskiem, nie pchać się na świeczniki, uni26 kać salonów i blasku fleszy. Nawet wejście do polityki było zmyłką, ot, jeszcze jeden bezbarwny poseł, któremu w czasie głosowania trzeba pokazywać palcem, jaki przycisk wcisnąć. Słuchałem starając się zapamiętać nazwiska i fakty. To było lepsze niż zabicie łachudry − zbyt głęboko wdepnąłem w gówno – wiedza o jego machlojach gwarantowała coś w rodzaju nietykalności. Sam będzie się starał, żeby mi włos z głowy nie spadł. Przynajmniej przez jakiś czas, póki nie pozaciera śladów. I Pekińczykowi też coś się dostanie w zamian za dobre papiery. Potrzebowałem jeszcze forsy, dużo − wyjazd do jakiegoś egzotycznego kraju kosztuje. Ta łachudra prędzej czy później i tak zgnije w szambie, którego sama naważyła. Pekińczyk chętnie zajmie jego miejsce. Była jeszcze Anna. Zamknięty rozdział... Poradzi sobie, takie lale zawsze sobie jakoś radzą. − Chcę zobaczyć forsę. − Mam w sejfie. − Wzmianka o pieniądzach wyraźnie go uspokoiła. Usiadł opierając się plecami o kanapę. Poduszką starał się zatamować krew. − Nie masz, sprawdziłem. − Co...? − wymamrotał. − A, w domu? Mówiła mi, że cię nakryła... Nie, mam apartament na Ursynowie. Nikt o nim nie wie, nawet ona, właścicielem jest ktoś inny. Możemy zaraz jechać... – Nie jestem idiotą, na pewno masz tam ochronę i jakieś dobre zabezpieczenia. – Pokręcił przecząco głową, ale nie było pod ręką wariografu. Miałem lepszy pomysł. − Zadzwonisz i każesz Annie przywieźć pieniądze. − Nie zareagował, więc przyłożyłem mu lufę do łydki. – Dziura w nodze nie przeszkadza w mówieniu. A zanim się wykrwawisz, to i tak zadzwonisz, prawda? Odebrała po pierwszym sygnale. Podał jej adres, sposób otwarcia sejfu i kazał przywieźć forsę. Następnie zadzwonił do 27 kogoś o sympatycznej ksywie Lucek i uprzedził o jej wizycie. Słuchałem uważnie, próbując wyłapać jakieś ukryte komunikaty, ale wyglądało, że pogodził się z ceną wolności. Nagle zastygł, ze wzrokiem utkwionym za moimi plecami. Usłyszałem ciche kroki. − To nie będzie konieczne! – głos nie należał do Zigiego. Rzuciłem się w bok, wykonując równocześnie półobrót i strzeliłem do stojącego w progu salonu mężczyzny. Nacisnąłem spust ponownie. I jeszcze raz. Odpowiedzią był jedynie szczęk pustej komory. Mokry stał niewzruszony jak betonowy słup, zdawało się, że za chwilę zacznie ziewać. – Dobra, pobawiłeś się, a teraz grzecznie oddaj pukawkę. – Wykrzywił usta w szyderczym grymasie. Od niechcenia uniósł dłoń z pistoletem. – I mała rada na przyszłość – nim użyjesz broni, upewnij się, że nikt nie wyjął nabojów. Za plecami Mokrego zmaterializował się Zigi. Umiał poruszać się cicho. Żeby odwrócić uwagę oprycha, rzuciłem broń i powiedziałem: – Jest duża forsa do zgarnięcia, cholernie duża. – Wskazałem głową swoją zakrwawioną ofiarę. – On albo ja. Jak mnie rozwalisz, to on prędzej czy później pozbędzie się ciebie, bo nie lubi ludzi, którzy zbyt wiele o nim wiedzą... Mokry uniósł brwi w wyrazie najwyższego zdumienia, a Zigi, zamiast przyładować mu w łeb trzymaną w ręku flaszką, wmaszerował do salonu z szerokim uśmiechem rozlanym na zarośniętej gębie. − Ech, Michał, jeszcześ nie rozkminił? Myślałem, że bardziej kumaty jesteś... − Puścił oko, pogmerał w kieszeni poplamionej marynarki, wyjął sztuczną szczękę i wsadził do ust. Jego głos brzmiał teraz zupełnie inaczej. Lecz chyba wolałem tamten. − Nawiasem mówiąc, wykonałeś kawał dobrej roboty, nasz pupilek otworzył przed tobą duszę jak na spowiedzi. Byłeś bardzo przekonujący. Do usranej śmierci nie wpadlibyśmy 28 na jego melinę. − Kim jesteście?! − Podejrzewałem, że odpowiedź niezbyt mi się spodoba. − Nie domyśliłeś się jeszcze? – Lewy prosty Mokrego wylądował na mojej szczęce z siłą kafara. Padłem na plecy i przez dłuższą chwilę liczyłem gwiazdy. Jeśli Mokry chciał w ten sposób uaktywnić moje szare komórki, to niespecjalnie mu się udało. Dalej niewiele kumałem. – Mój syn niestety nie odziedziczył charakteru po ojcu, czasem stosuje zbyt radykalne środki – Zigi pokiwał głową z udawanym smutkiem. – Próbował poderwać Annę, ale niezbyt mu wyszło. Widać, nie jest w jej guście... zdarza się. Potem wykombinował, że zabawi się w gangstera, porwie ją, weźmie to, czego nie dała po dobroci, a przy okazji wyciśnie z niej informacje. Nawet nie spytał mnie o zdanie i oczywiście spierdolił sprawę. Na szczęście miałem na niego oko i w porę uratowałem ci dupę. Nic nie podejrzewałeś, co? Byłem kiedyś aktorem, nic takiego, małe rólki. Wiedziałem, że prędzej czy później doprowadzisz mnie do swojej panienki, a dzięki niej do Starego. W nocy wyjąłem ci naboje w giwery. A teraz... Nie dowiedziałem się, co teraz, choć bardzo chciałem, gdyż nagle wypadki nabrały przyspieszenia. Do pokoju wpadło kilka postaci w czarnych uniformach bojowych i błyskawicznie powaliło na ziemię ojca i syna. − Policja, nie ruszać się! − wrzeszczeli raczej dla fasonu, bo nikt nie stawiał oporu. Szczęknęły kajdanki. Stałem dalej na swoim miejscu, czując się dziwnie ignorowany. Najwyraźniej zostałem uznany za niegroźnego. Tymczasem do salonu wkroczył... Pekińczyk i oznajmił sucho: − Pawłowski, Centralne Biuro Antykorupcyjne. Jesteście zatrzymani pod zarzutem... − Zajrzyj mi do kieszeni! − Zigi szarpnął się, próbując zrzucić przyciskające go do podłogi mocne ręce. 29 Jeden z antyterrorystów odchylił mu połę marynarki i wydobył niewielki laminowany kartonik z emblematem orła trzymającego w szponach ośmiornicę. Taki sam znaleźli u Mokrego. − Inspektor Zygfryd Chudy, Centralne Biuro Śledcze, komisarz Przemysław Chudy... − Pekińczyk wzniósł oczy ku sufitowi. − Kurwa, czy te głąby na górze nie mogłyby zacząć wreszcie współpracować?! Gówno w taki sposób zdziałamy, gdyby nie obywatelska pomoc – zerknął w moją stronę – pewnie byśmy się wzajemnie wystrzelali. – Ja protestuję! – Sponiewierany przeze mnie mężczyzna przypomniał o swojej obecności. – On mnie pobił i groził bronią, zmyślałem jakieś bzdury, żeby mnie nie zastrzelił! Żądam... – Zamknij się! – Pawłowski nie patrzył w jego kierunku. – Jestem posłem, chroni mnie immunitet! – Nie wyglądał na groźnego gangstera, siedząc na podłodze z zakrwawioną twarzą. Wyjął telefon. – Nie wiecie, z kim macie do czynienia, to niedopuszczalne pogwałcenie prawa! Tajniak z gębą pekińczyka nie podjął dyskusji. Skinął głową jednemu ze swych ludzi. Osobnik w kominiarce podszedł cicho i bez ostrzeżenia rąbnął Stargo kolbą karabinu, dokonując przy okazji niezbyt subtelnej operacji plastycznej. Telefon upadł na ziemię. Nie patyczkowali się i domyślałem się, dlaczego – mieli jedyną okazję, żeby zmiękczyć gościa, a pod ręką był kozioł ofiarny, którego obarczą winą za uszkodzenia cielesne podejrzanego. Moje akcje stały coraz gorzej. – Może byś nas kazał rozkuć? – Zigi obojętnie przyglądał się zajściu, Mokry wciąż milczał. – Trochę mi niewygodnie. – Oczywiście... ale to może poczekać, najpierw potwierdzimy wasze personalia. Tak, na wszelki wypadek. To moja akcja, i doprowadzę ją do końca. – Pekińczyk powiódł wzrokiem po zgromadzeniu i zatrzymał spojrzenie na pokiereszowanym polityku. – Pomysł, żeby twoja pani przywiozła nam 30 tutaj zawartość skrytki jest bardzo... hmm, elegancki. Nie potrzeba nam trupów. Jeśli będziesz współpracował, to masz szanse na status świadka koronnego. A może i coś więcej. Z twoimi koneksjami, kto wie? Oczekiwanie bywa cholernie frustrujące, zwłaszcza w asyście funkcjonariuszy CBA i CBŚ. Zigi nie nalegał więcej, żeby go uwolnili, Stary skulił się na kanapie, z poduszką przyciśniętą do twarzy, Pekińczyk wysłał człowieka na dół. Miał uważać, czy Anna nie przywlecze nieproszonych gości. Zachciało mi się palić, sięgnąłem do kieszeni i w tym samym momencie zostałem powalony na ziemię, wprawne ręce przeszukały mnie błyskawicznie. Komplet wytrychów, papierosy i zapalniczka nie wzbudziły zainteresowania Pekińczyka, skinął nieznacznie głową. Zapaliłem, a popiół strząsałem na dywan, uznając, że poszukiwanie popielniczki może być ryzykowne. Antyterroryści wyglądali na cokolwiek nerwowych. Minęła godzina, może trochę więcej. W absolutnej ciszy, krótkie, podwójne piknięcie zabrzmiało jak sygnał alarmowy. Pekińczyk sięgnął po telefon, rzucił okiem na wyświetlacz i wyraźnie się odprężył. Impreza dobiegała końca. Jeden z jego ludzi skierował lufę karabinu w stronę drzwi do salonu. Anna wkroczyła do środka krokiem modelki i zamarła. Jeden rzut oka wystarczył jej, by ocenić sytuację. Postawiła na podłodze mocno wypchaną płócienną torbę. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. – Nadkomisarz Jabłońska, Wydział Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej – mignęła odznaką i wskazała na mnie – mój partner to komisarz Sadowski. Zdaje się, że mamy drobny kłopot kompetencyjny... – Nie mamy – oznajmił Pawłowski. – Przeszukać ją! Pod żakietem miała kaburę. Człowiek w kominiarce uwolnił ją prędko od ciężaru broni i brutalnie pchnął w stronę kanapy, na której gangster lizał swoje rany. Złapałem ją w ostatniej chwili, chroniąc przed upadkiem. Lufy karabinów uniosły się 31 ku nam, tymczasem Pekińczyk otworzył torbę. Nie wydawał się szczególnie zainteresowany grubymi plikami banknotów, sięgnął głębiej i z błyskiem w oku wyjął kilkadziesiąt dyskietek, dwa twarde dyski komputerowe i parę dość grubych tekturowych teczek. Otworzył pierwszą i... przez moment wyglądał, jakby dostał łopatą w łeb. Mamrocząc pod nosem, studiował dokument zaopatrzony w liczne niebieskie i zielone pieczątki, poznaczony na marginesie odręcznymi parafkami. Nie mogłem dojrzeć szczegółów, lecz napis ŚCIŚLE TAJNE był na tyle charakterystyczny, że nie dało się go nie zauważyć. Zamknął teczkę i przez bardzo długą chwilę przyglądał się jej niewidzącym wzrokiem. Sprawiał wrażenie człowieka, którego los obdarzył bogactwem większym od upragnionego. – I co ja mam z wami zrobić...? – powiedział jakby do siebie, ale spoglądał w naszym kierunku. Bardzo nie podobało mi się to coś, przyczajonego w jego wzroku. – Wezwałaś wsparcie? – Ścisnąłem Annę za ramię. Zrozumiała. – Grupa specjalna obstawiła teren, mają wkroczyć na mój sygnał albo na odgłos strzałów. Proponuję podzielić się tym, co mamy. Nasi przełożeni i tak przypiszą sobie zasługi, więc niech dogadują się między sobą. – Tak, to trochę komplikuje sprawę... – Pekińczyk nie wyglądał na poważnie zafrasowanego. – Ale właściwie nie muszę sobie brudzić rąk – zaczął ładować do torby dokumenty – zostawię wam Starego i forsę, żebyście mieli, czym się pochwalić. I zapomnijcie, że mnie kiedykolwiek widzieliście! Nic na mnie nie macie, a teczuszki zapewnią mi nietykalność. – Nie jesteś gliną...? – Lubię bystre dziewczyny. – Skinął na swoich ludzi. Gdy zostaliśmy sami, Anna wyjęła telefon i zaczęła wybierać numer. – Zaczekajcie! – Zigi przekręcił się na plecy i wlepił we mnie wzrok. – Michał, ratowałem cię, a nie musiałem... – zda32 wał się zapominać, że pomoc nie była bezinteresowna. – Dorwaliście Starego, a chyba nikomu nie zależy, żebym ujawnił wasze metody. Puścicie nas i nigdy więcej o nas nie usłyszycie... – Nie jesteście z CBŚ? – Miałem nadzieję, iż nie dostrzegł w moim głosie ulgi. – Nie jesteśmy. On – wskazał głową Mokrego – wyjedzie z kraju, dajcie mu tydzień, ma już bilet. A ja mam raka... Zostało mi cztery, pięć miesięcy, nawet bym nie doczekał procesu. Zerknąłem na Annę, skinęła nieznacznie głową. Jednym ze swoich wytrychów rozpiąłem Zigiemu kajdanki. Tylko jemu, wolałem, by Mokry pozostał skuty. Obyło się bez pożegnania, po minucie zostaliśmy sami. Anna dokończyła wybieranie numeru. – Chciałam zamówić taksówkę. – Podała adres i zwróciła się w stronę Starego: – Słuchaj mnie gnoju! Jeśli w ciągu tygodnia nie usłyszę w telewizji, że złożyłeś mandat poselski, to poproszę kogoś o drobną przysługę. A Mokry na pewno nie odmówi. Wyszliśmy z budynku i skierowaliśmy się w stronę ulicy. Mijając śmietnik, moja towarzyszka z rozmachem wrzuciła torbę do pojemnika. – Jakiś kloszard padnie na zawał, jak zobaczy tyle forsy. Szkoda, że fałszywej... Ale to nic w porównaniu z wrażeniami tego gościa o twarzy pekińczyka, kiedy postanowi wykorzystać dokumenty Starego. Nieźle się napociłam, żeby wyglądały na oryginalne. Już tydzień temu były gotowe, wystarczyło podmienić. – Na co czekałaś? – Na ciebie. Mało nie umarłam, jak wróciłam wtedy do domu. W łazience było tyle krwi... Niewiele mi o sobie powiedziałeś, mogłam tylko czekać i mieć nadzieję, że się odezwiesz... – Ty też nie jesteś z policji. 33 Wreszcie wszystkie puzzle powskakiwały na swoje miejsce. Prawie wszystkie. – Czy ja wyglądam na glinę? – Sprawiała wrażenie szczerze dotkniętej. – A ja wyglądam? – spytałem. Z naprzeciwka wolno nadjeżdżał radiowóz. Za nim podążała taksówka. Poczułem, jak jej ramię sztywnieje, gdy pojęła, że odnalazł się ostatni element układanki. – Dużo forsy było w sejfie? – Zależy, co kto uważa za dużo... – wymieniła sumę. – Na podróż poślubną wystarczy. Pocałowałem ją w policzek i machnąłem ręką taryfiarzowi. 34