Mój debiut - Chmielnik
Transkrypt
Mój debiut - Chmielnik
wczoraj... dzisiaj... zawsze... Anna Kania, Klasa II „E” Gimnazjum im. gen. Kazimierza Tańskiego w Chmielniku Opiekun: Małgorzata Stachurska wczoraj mrukliwy jęk porażonych mieczem polskiego rycerza potomków Czyngis – Chana błagalny szept modlitw odzianych w chałaty starozakonnych straszliwa iskra siejąca spustoszenie oceanem płomieni i płacz pędzonych na stracenie w oparach gazu dzisiaj szmer wodnej kaskady opasającej ziemski glob radosne kantyczki okraszone urokliwością niezapominajki dźwięczny ton dzwonu zwiastującego poranek i radość że tu że my że razem zawsze zaduma nad heroicznym czasem minionym pamięć o obrońcach i mężach szlachetnych i prawych skrzydlata Nike dumnie głosząca Wolność i Niepodległość i … „ta ziemia od innych droższa” Bitwa Julia Tworogowska , klasa VI „A” Szkoła Podstawowa im. St. Żeromskiego w Chmielniku Opiekun: Edyta Klimczak Osiemnasty marca słońce na horyzoncie wojewoda Włodzimierz patrzy w dal słychać krzyki i róg gdzieś w oddali Tatarzy z włóczniami przygotowani do walki Bajdar z pewną miną podziwia wschód słońca ryk wojewody machiny słyszą Mongołowie bębny trzaski sztyletów świst wypuszczonej z łuku strzały przecinającej powietrze unosi się dym duszący i ciemny krzyki Tatarów Polaków dźwięki mieczy trzepot cięciwy chrzęst łuków do odwrotu krzyk zdezorientowanych ludzi ucieczka z pozoru Bajdar uśmiechnięty że klęska dosięgła wrogów obietnica Polaków porażka już się nie powtórzy następnym razem Wygramy Spotkanie z Aniołem Martyna Zawierucha, klasa 1 „A” Zespół Szkół nr 3 w Chmielniku Opiekun: Beata Zaród Lekcje dłużyły się niemiłosiernie. Siedziałam w ogóle nie zainteresowana światem atomów i reakcji chemicznych, zamiast tego wyglądając przez okno. Jesień. Pora roku, która ma w sobie wyjątkowy urok. Choć jest zimno - barwy złota i czerwieni oraz liście swobodnie powiewające na wietrze łagodzą tę niedogodność. Obserwowałam właśnie ruch uliczny, gdy - stukając łokciem - z zamyślenia wytrąciła mnie koleżanka. Odwróciłam niechętnie głowę i… Ups... Nauczycielka zorientowała się, że wcale jej nie słucham. Co więcej, zadała mi pytanie oczekując na nie odpowiedzi. Miałam już wstać, gdy zatrzymała mnie ruchem ręki. - Nie fatyguj się. Twoja praca na lekcji została właśnie oceniona. Nauczycielka wygłosiła jeszcze parę uwag pod moim adresem i wstawiła jedynkę do dziennika. Świetnie. Po prostu świetnie. I to na ostatniej lekcji… Jednak był też jeden plus tej sytuacji. Przynajmniej nie musiałam już udawać, że słucham i ponownie pogrążyłam się w myślach. Dzwonek. Odetchnęłam z ulgą i powlekłam się do domu. Tam także nie miałam spokoju. Zaczęło się, kiedy tylko przekroczyłam próg domu. Z kuchni dochodziły krzyki mamy: - Czemu nie posprzątałaś?! Nic nie robisz! Przyszłam z pracy i musiałam wszystko zrobić za ciebie! – mama wyrzucała te słowa niemal z prędkością światła. Wciąż coś krzyczała ze wściekłością, ale nie słuchałam jej dłużej. Poszłam do swojego pokoju. Kiedy miałam niby posprzątać?! Jak byłam w szkole? Wspaniały dzień, nie ma co… W drodze po schodach burknęłam tylko: - Też się cieszę, że cię widzę. „Dość!” – powiedziałam sobie w myślach. Przebrałam się szybko w dres, złapałam iPoda z słuchawkami i energicznie zbiegłam po schodach. Kotłowało się we mnie. Miałam dość wszystkiego i wszystkich. Musiałam odpocząć. Moje zachowanie nie uszło uwadze mamy. - Gdzie idziesz? – spytała wyraźnie podirytowana. - Pobiegać. To było moje lekarstwo na wszystko, które z czasem stało się moją pasją. Biegając uciekałam od problemów. Przynajmniej na chwilę. To naprawdę pomagało. - Nie zjadłaś nawet obiadu! – nie ustępowała mama. - Nie jestem głodna. – narzuciłam na siebie jeszcze bluzę i otworzyłam drzwi. Owiało mnie mroźne powietrze - sygnał zbliżającej się zimy. Włożyłam słuchawki i biegałam przy akompaniamencie rockowych piosenek oraz piachu chrzęszczącego mi pod stopami. Nie miałam określonych tras do biegania. Często robiłam to na stadionie, jednak wolałam poruszać się w terenie. Sprawiało mi to niebywałą przyjemność. Oglądanie ciągłych zmian w wyglądzie krajobrazu miało w sobie coś niezwykłego. Skręciłam w stronę rzadko uczęszczanej drogi, która prowadziła do pobliskiej wsi. Mogłam biec po niej z zamkniętymi oczami. Znałam każdą nierówność, każdą dziurę w asfalcie. Pewnie dlatego, że tę drogę przebywałam każdego dnia przez sześć lat. W tej wsi bowiem spędziłam większość swojego dzieciństwa. Teraz, choć już od wielu lat tam nie mieszkam, chętnie wracam do tego miejsca. Tacy są ludzie. Często wracają do miejsc, które mile im się kojarzą, gdzie spotkało ich coś dobrego. Może liczą na to, że to dobro wciąż tam na nich czeka? Przynajmniej ja tak myślałam... Przemierzałam więc uliczki i ich rozgałęzienia, jednocześnie dając ponieść się fali wspomnień. Zabawy w sadach z rówieśnikami, różnego rodzaju wyścigi i gonitwy. Chyba wtedy polubiłam bieganie. Właściwie to na początku nienawidziłam tego. Zawsze byłam gorsza, wolniejsza. A lubiłam wygrywać. Nie znosiłam porażki. Dlatego często, kiedy znów przegrywałam, obrażałam się na przyjaciół, uciekałam i daleko, daleko od nich ćwiczyłam. Najczęściej był to lasek przy moim domu. Ruszałam wtedy pędem przed siebie, jednocześnie starając się nie wpaść na żadne drzewo, co na początku graniczyło z cudem. Wracałam do domu obdarta i poobijana. Ale to mnie nie zniechęcało. Powracałam tam uparcie i po jakimś czasie znów bawiąc się z dziećmi, byłam od nich nie tylko szybsza, ale i zręczniejsza. Po latach bieganie stało się moją pasją. Miałam świetne oceny z wychowania fizycznego w szkole, brałam udział nawet w maratonach i często stawałam na podium. Zawsze jednak większą wartość miała dla mnie sama przyjemność biegania. Czułam się wtedy taka lekka, jakbym unosiła się nad ziemią. Często także w chwilach, gdy odczuwałam silny stres to mi pomagało. Skupiałam się wtedy jedynie na równym oddechu, synchronizacji ruchu rąk i nóg, a moje myśli wirowały swobodnie. Nic z nimi nie robiłam. Po jakimś czasie same się układały. Natomiast gdy byłam wściekła, biegłam ile tchu nawet osiem kilometrów, by wrócić do domu niezdolna wykonać jakikolwiek ruch. Zatrzymałam się. Zaczerpnęłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze. Stałam właśnie przed lasem z mojego dzieciństwa. Z biegiem lat stał się większy, gęstszy. Trudniej dostępny. Dawno tu nie byłam. Do głowy przyszła mi pewna myśl. Może sprawdzę, jak teraz poradziłabym sobie, biegając pomiędzy drzewami. Na pewno będzie trudniej, ale ja też przecież umiem więcej. Bez dłuższego namysłu zmierzałam tam truchtem. Przy ścianie lasu zaczęłam nabierać prędkości, by w końcu rzucić się pędem pomiędzy drzewami. Z mocno bijącym sercem i przyspieszonym oddechem robiłam skuteczne uniki i czułam się tak, jakbym miała skrzydła. To przepełniło mnie taką euforią, że przez chwilę zapomniałam o istnieniu drzew. Zresztą wieloletnie szkolenie wyrobiło we mnie instynkt, który odruchowo nie pozwalał mi zderzyć się z drzewem. Niestety, ten sam instynkt nie obejmował omijania dzikich roś lin wijących się po ziemi. Zanim się zorientowałam, moje nogi zaplątały się w zbyt bujnej roślinności, straciłam równowagę i runęłam na ziemię. Nie mogłam złapać tchu, więc tylko leżałam na ziemi. Po chwili poczułam silny ból w nodze. Próbowałam się obrócić na plecy, ale ból tylko się pogorszył. Zaklęłam pod nosem. Nie wiem, jak długo leżałam bez ruchu. Po czasie wydającym mi się wiecznością znalazłam na tyle siły, by podnieść się do pozycji siedzącej. Zalała mnie kolejna fala bólu. Wtedy spojrzałam na nogę. - Jasna... – zaczęłam i urwałam. Moja noga była lekko wykręcona pod nienaturalnym kątem, jednak źródło bólu miało swoje skupisko w kostce. Świetnie. Cudownie. Wspaniale. Zostałam uziemiona. Do najbliższego zamieszkałego domu mam co najmniej pół kilometra, a do domu trzy. A o wydostaniu się stąd o własnych siłach mogłam pomarzyć. Z wysiłkiem oparłam się o pień drzewa. Zastanawiałam się, co będzie dalej. Nagle usłyszałam szelest, a potem trzask łamanej gałęzi. Zamarłam. Przez głowę przeleciało mi tysiąc myśli naraz. Może to jakieś dzikie zwierze? Może człowiek? Nie zdążyłam głębiej się nad tym zastanowić, gdyż usłyszałam szelest liści. Miałam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Wtedy zza drzewa wyłoniła się ciemna postać. Niewiele myśląc ukryłam twarz w dłoniach, mając do końca tę głupią nadzieję, że mnie nie zauważy. Jakby na potwierdzenie usłyszałam zduszony chichot. Niemal podskoczyłam ze strachu. Na chwilę świat się zatrzymał. Nie słyszałam nic poza biciem własnego serca i przyspieszonym oddechem. Wyczułam, że postać się zatrzymała i niemal czułam jej wzrok na sobie. Zmusiłam się, by podnieść głowę i opuścić ręce. Ujrzałam… O Boże! Był… piękny. I taki… inny. Brakło mi słów, by go opisać. Podszedł bliżej, kucnął i krytycznie spojrzał na mnie. Szybko odwróciłam wzrok. W innym wypadku bowiem nie mogłabym się powstrzymać od gapienia na niego. Na całe szczęście uratował tę niezręczną sytuację. - Co się stało? - usłyszałam głos przyjemnie rozpływający się po moich uszach. - Upadłam. Niezbyt błyskotliwe, przyznaję. Chłopak zdusił wybuch śmiechu i wyciągnął do mnie rękę. Spojrzałam na niego, co było zdecydowanie złym posunięciem, gdyż utonęłam w jego oczach. Były tak przejrzyście niebieskie, że na myśl przywołały mi błękit nieba w środku lata. Rysy jego twarzy przywołały mi na myśl archanioła. Wrażenia tego dopełniły blond włosy opadające mu na oczy i uroczo wywijające się we wszystkie strony. - Noga nie wygląda najlepiej – spojrzał na nią krytycznym wzrokiem. – Właściwie to co ty tu robisz? - Biegam. Rzucił mi pobłażliwe spojrzenie. - Bawisz się w ganianego z drzewami? – zapytał z rozbawieniem. Puściłam jego pytanie mimo uszu. Czułam silne odrętwienie. Chciałam zmienić pozycję, ale przez kolejną falę bólu zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zdając sobie sprawę z mojego stanu, chłopak wyciągnął rękę i położył ją na mojej nodze. Poczułam tak przyjemne ciepło, że zamknęłam oczy. Miałam wrażenie, jakby cały ból, który zgromadzony był w kostce, rozpływał się. Równocześnie odczułam niewysłowioną ulgę. Po jakimś czasie wszystko ustało. Powoli otworzyłam oczy. Od razu spojrzałam na nogę i oniemiałam. Nie dość, że nie bolała, to leżała w naturalnej pozycji bez oznak jakiegokolwiek urazu. Niemożliwe… - Jak ty to?… - podniosłam wzrok w miejsce, gdzie stał chłopak. Otworzyłam szeroko oczy. Oprócz otaczających mnie drzew nie było ani śladu mojego wybawcy. Siedziałam patrząc uparcie przed siebie. Przecież to niemożliwe! Jeszcze przed chwilą tu był! A może to ja miałam urojenia? Nie, na pewno nie. Obejrzałam się dookoła, ale oprócz cichego śpiewu ptaków i szelestu liści nic nie słyszałam. Żadnego ruchu, dźwięku jego głosu… Zniknął. Tak samo szybko jak się pojawił. Tymczasem zauważyłam, że słońce przebijające zza koron drzew zbliża się ku zachodowi i uprzytomniłam sobie, ile czasu tu spędziłam. Spojrzałam jeszcze raz niepewnie na moją nogę, po czym powoli spróbowałam się podnieść. Zgięłam nogę i… udało się! Bez większych trudności wstałam. Otrzepałam się z suchych liści i jeszcze raz rozejrzałam się wokół siebie. Gdzieś w głębi serca miałam nadzieję, że On gdzieś tam będzie. Nie wiem dlaczego. Przecież znałam tego chłopaka zalewie kilka minut. Jednak miał w sobie coś takiego… Coś wręcz elektryzującego. Lekko zawiedziona skierowałam się w stronę drogi. Chodzenie nie sprawiało mi żadnych trudności. Szybko wyszłam na drogę. Zaczęłam biec, jednak miałam wrażenie, że słyszę łopot skrzydeł. Było w tym coś niezidentyfikowanego, gdyż dźwięk był zbyt potężny, by mógł pochodzić od zwykłego ptaka. Zatrzymałam się i obróciłam za siebie. Słońce zachodziło, a niebo przybierało lekko pomarańczową barwę. Zostawiałam za sobą las i już miałam odwrócić się do biegu, gdy kątem oka uchwyciłam coś białego, wzbijającego się w powietrze. I nagle moje serce przepełniła niebywała radość, szczęście, jakiego w życiu nie doznałam. Wtedy zrozumiałam. Spotkałam anioła. W krainie zwierząt Anita Pawłowska, kl. V „C” Szkoła Podstawowa im. St. Żeromskiego w Chmielniku Opiekun: Anna Idzik Dawno, dawno temu w Krainie Zwierząt urodziła się mała lisiczka. Jej mama bardzo się ucieszyła, że ma swoje wymarzone pierwsze dziecko. Gdy Lilia miała już miesiąc, mama zabrała ją na łąkę, żeby mogła się pobawić z innymi miesięcznymi zwierzątkami. Lisiczka chciała poznać wszystkie zwierzątka w krainie, jednak jej opiekunka bała się, że niektóre, na przykład tygrysy, mogą ją skrzywdzić. Lilia ze wszystkich zwierzątek najbardziej polubiła zebrę Tosię. Codziennie bawiły się w berka, grały w klasy, no i oczywiście rozmawiały. Raz Tosia opowiedziała swej przyjaciółce o Leonie, który był tygrysem. Twierdziła, że nie jest on groźny jak inne tygrysy. Nie, Leon jest innylubi się bawić, jest łagodny i dobry. Tosi o nim powiedziała mama, która wiedziała prawie wszystko o tygrysach. Lilka pragnęła poznać Leona, lecz nie wiedziała, gdzie go może spotkać, więc zapytała mamę: - Mamusiu, gdzie są małe tygryski, bo nie ma ich na łące? - Wszystkie małe tygryski mieszkają w dużym pomieszczeniu przy zamku, ale nikt tam nie może wejść. Są to groźne zwierzęta i drzwi pilnują strażnicy. Następnego dnia Lilka powiedziała o tym Tosi. Zaczęły rozpaczać, że nie poznają Leona. Nagle lisiczka zaproponowała, aby od mamy przyjaciółki dowiedzieć się wszystkiego o małych tygryskach. Tosia zgodziła się i razem poszły do jej domu. Mama zebry powiedziała, że do pomieszczenia małych tygrysków mogą tylko wchodzić król i królowa. Mówiła też, że tam tygryski przechodzą testy i stają się groźne. Jednak Leon, pomimo licznych ćwiczeń, nadal był łagodny jak owieczka. Lilka stwierdziła, że koniecznie musi się dostać do zamku, ponieważ wydaje jej się, że Leon jest tam nieszczęśliwy i trzeba go ratować. Postanowiła, że przebierze się za małego tygryska i odnajdzie go. Mama Tosi powiedziała, że to zbyt ryzykowne, ponieważ gdy ktoś odkryje ten podstęp, od razu ją zabiją. Lilka poszła do domu i przedstawiła swój plan mamie. Jednak gdy jej opiekunka to usłyszała, nie pozwoliła córce tam iść. Lisiczka mogła liczyć tylko na Tosię. Zebra była większa i mogła udawać jej tygrysią mamę. Gdy Lilka uszyła sobie i Tosi kostiumy tygrysów, poszły do zamku. Przebrana zebra powiedziała królowej, że jest nowym tygrysem i że chce oddać dziecko na testy, które mają zrobić z niego groźne zwierzę. Królowa się zgodziła, ponieważ nie wiedziała, że to lisiczka i zebra. Gdy tylko Lilka weszła do tajemniczego pomieszczenia, w którym przebywały coraz groźniejsze młode tygryski, zaczęła szukać Leona. Po upływie czterech godzin znalazła go. Opowiedział jej o całym swoim życiu i o tym, że nie chce być uwięziony jak inne młode tygryski. Lilka powiedziała, że mogą razem uciec. Leon się zgodził. W nocy, kiedy strażnicy usnęli, wymknęli się. Mama Lilki bardzo się martwiła o córkę, bo nie wróciła na noc do domu. Jednak gdy lisiczka przyszła z Leonem i mama usłyszała historię jego nieszczęśliwego życia, przestała się gniewać na Lilkę. Zrozumiała, że tak należało postąpić, aby ocalić biednego, łagodnego tygryska. Leon zamieszkał razem z nimi, a po upływie miesiąca on, Lilka, Tosia i ich mamy wyprowadzili się z Krainy Zwierząt i słuch o nich zaginął. Jak Włodzimierz pod Chmielnikiem bitwę z Tatarami stoczył.. Karolina Zgrzebnicka, kl. II „A” Gimnazjum im. gen. K. Tańskiego w Chmielniku Opiekun: Anna Waga W małym miasteczku na południu Polski od samego rana panowało wielkie poruszenie. Tego dnia w Chmielniku miał się odbyć turniej rycerski organizowany przez samego Odrowąża. Karczmarze mieli pełne ręce roboty. Do miasta zjechało wielu znakomitych rycerzy wraz ze swymi pocztami. Pięknie ozdobione ulice i domy cieszyły oczy różnorodnością barw. Wszystkie młode panny wystrojone w swoje najlepsze odświętne stroje krążyły po uliczkach w nadziei, że zauważy je jakiś rycerz, wybierze na damę serca i zechce ślubować wygraną w walce. W tych zabiegach nie uczestniczyła tylko jedna panna. Blanka – córka krakowskiego wojewody, Włodzimierza, który zawitał do miasteczka z powodu turnieju właśnie – na pewno nie była w nastroju do takich zabaw. Stała z założonymi na piersiach rękoma i wpatrywała się ze złością w swojego ojca. Nie cierpiała, gdy jej czegoś odmawiano lub zabraniano. - Ale dlaczego mi nie wolno? – zapytywała z uporem. - Mówiłem ci już tyle razy, córko. Turnieje, bitwy i walki to męskie sprawy – odparł znużonym głosem wojewoda. – Sama pomyśl, jakoby to miało być? Niewiasta miałaby w szranki z pasowanymi rycerzami stawać? Jakże to? - Albo to ja gorsza?! - Niewątpliwie, moje dziecko. Na szczęście nigdy nie przekonamy się o tym na własne oczy. A teraz idź już. Nie mam czasu na takie gadki po próżnicy. - Świetnie! Jeszcze zobaczycie! – rozjuszona dziewczyna obróciła się na pięcie, aż załopotały jej powłóczyste szaty i wybiegła z komnaty. Wojewoda pokręcił ze smutkiem głową. „Więcej mam ci ja z nią problemów niż z całym mym wojskiem”- pomyślał. „Jej matka miała rację – powinna się była urodzić w chłopięcej skórze”. Blanka tymczasem zamknęła się w swej komnacie ogarnięta przemożną żądzą zemsty. Chciała walczyć i pokazać wszystkim, co potrafi. Jak doskonale włada mieczem, jeździ konno, strzela z łuku i walczy na sztylety, mimo że jest kobietą. I nagle do jej głowy wpadł przerażający pomysł. - Można by to zrobić tak, żeby nikt nie domyślił się, że to ja... W prawdziwej bitwie łatwiej zasłużyć na miano bohatera... I gdybym ich jeszcze ostrzegła... już byłabym... – mruczała do siebie po cichu. Przywołała do siebie swą tatarską służącą – Ajrę. Ta z niepokojem przyglądała się twarzy swej pani. I miała powody do niepokoju, bo w głowie ciągle krążącej po komnacie Blanki zrodził się tak śmiały plan, że nikt nie uwierzyłby, iż ta śliczna, mądra dziewczyna byłaby w stanie uczynić coś takiego. Lecz ona już obmyślała plan. - Gdyby bitwa rozgorzała pod Chmielnikiem, nikt nie zabroniłby mi stanąć do walki – nadal mówiła do siebie. Plan był na pozór prosty. Wszyscy wiedzieli, gdzie stacjonują hordy tatarskie. „Wystarczy tylko obmyślić jakieś sprytne przebranie i podsunąć Tatarom pomysł najazdu na Chmielnik. Wyślę Ajrę. Powie Bajdarowi, że przybywa z odpowiedzią od jednej z górskich wyroczni. Podobno tatarscy wodzowie często korzystają z ich usług. Można mu powiedzieć, że znajdą tu niezliczone skarby, których prawie nikt nie strzeże. Nie wyślą na pewno dużego oddziału; bez problemu sobie z nimi poradzimy. Tatko dostanie pewnie pomoc od wojewody z Sandomierza – Pakosława”- myślała. - Ajro? - Tak, panienko? - Gdy wrócimy z turnieju, naszykujesz konie do drogi. - Do drogi, panienko? Ale kto... - Ty. Wyjeżdżasz wieczorem. Tylko nikt nie może się o tym dowiedzieć. I wyjaśniła służącej, gdzie ma pojechać i jak postępować. Ajra słuchała ze spokojem. Nie podobało się jej to zadanie, ale nie śmiała sprzeciwić się swej pani. A nawet ucieszyła się trochę, że znowu zobaczy swoich rodaków. Blanka była tak zadowolona ze swego planu, że zgodziła się nawet od razu na to, by główną nagrodą w pojedynkach na kopie został jej pocałunek dla zwycięzcy. Po powrocie do komnat wręczyła swej służącej sztylet, który do tej pory zawsze nosiła przytroczony do paska i pożegnała Ajrę słowami: - To na wszelki wypadek. Wracaj szybko. Powodzenia. Wyprawiła Tatarkę, gdy tylko wszyscy poszli spać. Podróż na wschód i z powrotem zajęła dziewczynie ponad miesiąc. Powróciła pewnego chłodnego wieczora na początku marca. - Panienko, Tatarzy wyprawili się na Chmielnik już dziesięć dni temu. Będą tu lada dzień. Idzie całe wojsko! Są ich tysiące! Strach padł na Blankę. Tego się nie spodziewała. Nie zważając na późną porę, od razu udała się do ojca, który jej nie uwierzył, gdyż dziewczyna nie chciała wyjawić, skąd wie o nadciągających Tatarach. W końcu jednak zgodził się na wysłanie zwiadowców na wschód. Ci wrócili po zaledwie dwóch dniach oznajmiając ze strachem, że rzeczywiście ciągnie na Chmielnik horda Tatarów pod dowództwem Bajdara. Natychmiast zostali wysłani gońcy do wojewody sandomierskiego, kasztelana krakowskiego Klemensa i kasztelana sandomierskiego – Jakuba Raciborowica. Wszyscy oznajmili gotowość do pomocy w walce. Stawili się wraz ze swymi oddziałami nazajutrz 17 marca na polu za Chmielnikiem. Wszyscy byli strasznie przejęci. Spełniły się przewidywania Blanki – nikt nie zwracał na nią uwagi. Krążyła po rozłożonym w pośpiechu obozie i kuźniach, w których robota dosłownie paliła się w rękach. Kowale kuli głównie miecze i topory. W połąch płaszcza Blanki skrył się już ciężki obosieczny miecz i dwa sztylety. W komnacie pod jej łożem schronienie znalazł już łuk i kołczan strzał, a także chłopięce porcięta i koszula. Wieczorem nie mogła usiedzieć na miejscu, więc zebrała swój bojowy rynsztunek i udała się na pole, do obozu polskich wojowników, aby tam posłuchać jakichś ciekawych wieści. Wezbrała w niej trwoga, gdy usłyszała, że nikt nie wróży dobrze polskim siłom. Blanka spędziła całą noc na polach, nie mogąc zmrużyć oka. Tuż przed świtem usłyszała odgłos, jakby pomruk Rozejrzała się dookoła. Wszyscy wokół niej wstawali i chwytali za broń i wtedy zrozumiała, że bitwa zacznie się już za chwilę. W oczach mignęła jej sylwetka ojca i wojewody sandomierskiego. Szybko ugrupowali swoich ludzi i podzielili się na skrzydła. Po lewej stronie został Włodzimierz i kasztelan krakowski Klemens, a po prawej Pakosław i kasztelan Jakub. Z pierwszymi promieniami słońca z lasu wyłoniły się hordy Tatarów uzbrojonych w topory, włócznie i łuki. Jechali na pokrytych skórą koniach i z tarczami również skórą obleczonymi. Polacy przeżegnali się jak jeden mąż i nastawili broń. Z głośnym rykiem zderzyli się z Tatarami i rozpoczęła się bitwa. Blanka zapomniała o trwodze i wywijała mieczem tak, że Tatarzy padali pod nim jeden po drugim. „Może jednak wygramy”- pomyślała z nadzieją. Minęła już godzina krwawej walki i nadal było trudno stwierdzić, po czyjej stronie leży zwycięstwo. Aż nagle Polacy poczuli, że Tatarzy uginają się pod ich mieczami i zaczynają się wycofywać. Szczególnie krakowscy rycerze natarli mocniej na wroga i ze zdumieniem ujrzeli, że Tatarzy czmychają z powrotem do lasu. - To już wszystko? – padało pytanie z wielu ust. Blanka rozejrzała się dookoła. Miała dziwne wrażenie, że to jednak jeszcze nie koniec. I nagle spadł na nich deszcz strzał. Tatarzy wyskoczyli z kniei i otoczyli polskie wojsko, odc inając siły krakowskie od sandomierskich. Wielu padło od strzał tatarskich. Lecz jeszcze więcej poległo od cięcia toporem lub z włócznią wbitą w serce, gdyż jeszcze nie zorientowali się, co się dzieje. Blanka próbowała jeszcze się bronić, lecz nie dała już rady. Wytrącono jej miecz z ręki i zadano głęboką ranę poniżej piersi. Padając na ziemię zobaczyła jeszcze martwe oczy ojca śmiertelnie ranionego strzałą. I zanim ciemność pochłonęła jej umysł, zdążyła jeszcze pomyśleć: „Boże, co ja zrobiłam”. Nie widziała już śmierci kasztelanów ani wielu znakomitych polskich rycerzy. Nie dowiedziała się, że uratował się tylko wojewoda Pakosław ze swym nielicznym oddziałem, gdyż zdążył się wycofać na czas. A Tatarzy, niezatrzymywani przez nikogo, wyruszyli dalej w głąb Polski, aby w trzy tygodnie później odnieść kolejne zwycięstwo pod Legnicą. Niewidzialni Sylwia Guzera, kl. II „B” Gimnazjum im. gen. K. Tańskiego w Chmielniku Opiekun: Bożena Styrcz Upływa życie Lata mijają Gonią się myśli i z sercem ścigają. Tak mało wiem tak dużo się uczę. Powietrzem tak gęstym od kłamstwa się duszę! Wśród tłumu ludzi są niewidzialni. Żyją samotnie bez słowa skargi. Tak długie noce tak krótkie dni. Już tylko nocą szczęście się śni... Zatrzymany czas Wiktoria Dzierżak, kl. V Szkoła Podstawowa w Zreczu Dużym Opiekun: Danuta Kasperska Stary płot, piękne drzewo, łąka zielona, złote niebo robię zdjęcia pstryk, pstryk, pstryk świat mój cały utrwalam w mig. Patrzę sobie tu i tam, i znów pomysł na zdjęcie mam uśmiech twój i ogon kota, to dla aparatu mego psota. Mgła nad rzeką, stare drzewo, zaplątany bluszcz wśród traw pstryk, pstryk, pstryk- zachmurzone, szare niebo. I już na zawsze zdjęcie mam. Gdy lat minie rzeka, gdy czas wciąż ucieka. Usiądziemy razem przed zdjęciami, podzielę się z tobą zaklętymi wspomnieniami. Jak odnaleźć Luiza Kania, kl. II TH Zespół Szkół nr 3 w Chmielniku Opiekun: Anna Wolska Jak odnaleźć to , co na serca dnie Gdzieś od wielu lat wciąż ukrywa się… Jak odnaleźć to, co zginęło gdzieś Swą prawdziwą twarz, tę z dziecinnych lat… Jak odnaleźć drogę, którą jako dziecko Beztrosko stąpałam- nie było mi ciężko… Jak odrodzić się, znaleźć co odeszło… Jak znów sobą być, by szczęśliwym żyć. Gdy się pogubimy, w drodze zabłądzimy, A na twarz znów maskę sobie nałożymy… Zapomnijmy o tym, co jest najcenniejsze, O co warto walczyć, by szczęśliwie żyć… I znów przypomnijmy swych najmłodszych lat czar, Jak z bajki cudowny, nasz rodzinny dom… Gdy wnet zapragniemy cieszyć się jak dawniej, Odnaleźć swą drogę, wrócić w własny świat. Wtem wystarczy tylko zrzucić maskę swą, Przestać już udawać, stale sobą być, by się nie pogubić i szczęśliwie żyć! Kamień Włodzimierza Aleksandra Lech, kl. II „D” Gimnazjum im. gen. K. Tańskiego w Chmielniku Opiekun: Małgorzata Stachurska Dawno temu na świat przyszedł pewien chłopiec. Jego rodzice dali mu na imię – Włodzimierz, co miało oznaczać władzę, autorytet, a przede wszystkim skromność. Był to chłopak już od wczesnych lat nadzwyczaj silny i mądry. Rodzicie nie mieli z nim nigdy problemów, a wręcz przeciwnie - on zawsze gotów był służyć pomocą każdemu, kto tego potrzebował. Za swoje niezwykłe wyczyny oraz liczne udziały w bitwach, w których bardzo się zasłużył, został krakowskim wojewodą. Kiedy nadszedł rok 1240. Włodzimierz był już dorosłym, dobrze zbudowanym i bardziej doświadczonym wojem. Jego życie obfitowało w szereg niezwykłych zdarzeń, nie toczyło się spokojnie. Miał za sobą wiele przygód, bo jego rycerska natura wymagała rozlicznych działań. Pewnego dnia Włodzimierz otrzymał wiadomość, że Tatarzy zmierzają ku granicom Polski. Ogłoszono larum i szlachetny wódz wraz ze swoim wojskiem postanowił stanąć na drodze tatarskiej hordzie. Był to rok 1241. Marzec. Zaczęło się przedwiośnie, śniegi na polach stopniały. Pojawiły się pierwsze oznaki wiosny. Wydawało się, że świat okrasi się barwami najpiękniejszymi, wzbudzi radość i nadzieję wśród gminu, a przede wszystkim rycerstwa i władcy – Henryka Pobożnego. Stało się inaczej. Zagrożenie tatarskie stawało się coraz bardziej realne, aż w końcu okazało się, że Tatarzy łamią opór Lachów i coraz bardziej zapuszczają się w głąb Polski. Wówczas polskie rycerstwo, sandomierskie i krakowskie, zgromadziło swoje siły na drodze Tatarstwa. W okolicach Chmielnika skupił się kwiat polskiego rycerstwa, by zatrzymać żądną łupów hordę. Na czele zgromadzonych stanął Włodzimierz - krakowski wojewoda. Pewnego poranka, oczekując na wieści o wrogu, Włodzimierz wraz z kasztelanem Klemensem z Krakowa wybrał się na przegląd wojska. Włodzimierz zwrócił się do kasztelana: - Dawno ci ja, mój drogi, nie walczyłem z taką siłą. - Co ja mam powiedzieć. Wezwali nas na pole bitwy to i ją stoczyć musimy, by nas i polskiej ziemi Mongołowie nie zagarnęli - odpowiedział z przekonaniem kasztelan krakowski. - No prawdaż, ale przecie to wielkie mocarstwo... - zadumał się wojewoda. - Tyle państw już podbili, że aż strach mi myśleć, jak my sobie poradzimy – dodał z obawą w głosie. - Nie tylko my walczyć będziem, ale i nasi sprzymierzeńcy - wojewodzi, zbrojni, kasztelanie. A przecie ducha rycerskiego im nie brakuje! - wzbudzał w wodzu nadzieję przyjaciel. - Powiadają na innych dworach, że Tatary źli są okrutnie. Ich miano od tartaru, od najgłębszej czeluści piekła. Parobcy uciekają przed nimi w popłochu, bo wierzą, że szatan ich zesłał na ziemię. A czy nasi wojowie przed nimi uciekać nie będą? - snuł swoje rozważania Włodzimierz. - Wszystko w rękach Boga. Oby nam się poszczęściło – wyraził życzenie Klemens. Resztę jazdy konnej odbyli milcząc i słuchając odgłosów natury, która zdawała się wyczuwać niebezpieczeństwo, bo zaczęła pomrukiwać odgłosami burzy. W pewnej chwili na piaszczystej drodze oko wodza przykuł osobliwy kamień. Wyglądem przypominał jakiś niezwykły okaz, ale był to zwykły krzemień. Wojewoda zsiadł z konia, ujął krzemień w dłoń i nagle poczuł jakąś moc nieodgadnioną. Wsunął więc znalezisko za kolczugę i ruszył do obozu. Zanim udał się na spoczynek, długo rozmyślał o zaszczycie, który otrzymał, o obowiązku wobec ojczyzny i władcy oraz o życiu, które postanowił wieść zgodnie z nauką Kościoła i dla Ojczyzny z poświęceniem. Rankiem, w namiocie wojewody krakowskiego, który urzędem i godnością był najwyższy (nieraz bowiem samego władcę zastępował pod jego nieobecność), zebrali się inni dowódcy, by naradę wojenną odbyć. Rozkaz był jeden – przed Mongołami ojczyzny strzec, powstrzymać pochód niewiernych, dzielnie stawić czoła najeźdźcy. Wodzowie rozjechali się do swoich oddziałów, by uformować hufce. W każdej chwili spodziewano się ataku. Wieści o nadciągających hordach już dawno dotarły do polskiego obozu. Wojowie prawie całą noc oczekiwali na stanowiskach. Między nocą a brzaskiem dziwna cisza zaległa wokół. Zdawać się mogło, że świat zamarł w oczekiwani tego, co nastąpi. W tej nieprzeniknionej ciszy nagle dał się słyszeć najpierw wytłumiony, a potem coraz głośniejszy odgłos końskich kopyt. Wówczas wódz Włodzimierz rzekł: -Już czas rozpocząć bitwę . Wrogowie są coraz bliżej. Rozpoczęła się bitwa. Rozległ się wielki hałas. Krzyki, tupot koni oraz dźwięk brzęczących tarczy i mieczy przyprawiał o dreszcze. Wroga armia wręcz rzuciła się na polskich wojowników. Obraz bitwy był niesamowicie krwawy i bolesny. Włodzimierz dzielnie dowodził swoją armią. Wydawał rozkazy, przegrupowywał oddziały, pilnował, aby Bajdar nie zyskał przewagi nad polskim rycerstwem. Po kilku niezwykle wyczerpujących godzinach starcia, Mongołowie zaczęli się wycofywać. Radość wielka ogarnęła polskich wojów. Wojewoda nie był radosny. Był świadom tego, że zawzięci Mongołowie mieli większą sprawność bojową, posiadali broń łzawiącą i lżejsze uzbrojenie, dzięki któremu łatwiej im się walczyło. Ale pozostali mężowie nie podzielali jego zdania. Wycieńczeni bojem rycerze rozjechali się, by odpocząć. Nie dziwota. Tyle godzin siepania ciężkimi mieczami, naciągania włóczni, używania toporów... Teraz czas na nabieranie sił i popas dla koni. Poległych trzeba pochować, a rannym przynieść ulgę. W szeregach zbrojnych nastąpiło rozprężenie. A to z powodu zmęczenia, a to radości, a to znowu pojawił się zamęt wywołany jękami rannych. Wojewoda Włodzimierz na próżno apelował do innych dowódców, aby utrzymywać rycerstwo w gotowości i szyku bojowym. Nagle pogrom wielki nastąpił. Oto podstępny pomiot Czingis – Chana powrócił, by zadać ostateczny cios rycerzom – obrońcom. Wojewoda Włodzimierz tym razem ruszył do walki. Dzielnie i uparcie zadawał ciosy. Wielu Tatarów padło z jego ręki. W końcu dopadła go strzała tatarska... Ranny wódz spadł z konia nieopodal źródełka. Podczołgał się do niego i zanurzył usta. Woda przyniosła mu ukojenie. Poczuł, jak błogość jakaś przenika mu serce. Wówczas wspomniał na kamień znaleziony na polach pod Chmielnikiem. Sięgnął po niego i wrzucił do źródełka. Do tej pory ze źródlisk znajdujących się nieopodal Chmielnika dochodzą dziwne odgłosy, jakby dźwięki miecza, świst strzał i słowa modlitwy umierających, jakby szmer kamienia, który o bitwie pod Chmielnikiem opowieści snuje. Chmielnik Wiktor Syska, kl. VI Szkoła Podstawowa w Piotrkowicach Opiekun: Aleksandra Praśkiewicz Chociaż Chmielnik jest nieduży to i tak mieszkańcom służy. Są tam sklepy i apteki, w których wciąż drożeją leki. Są fryzjerzy i lekarze, robotnicy, urzędnicy. Pełno ludzi, małe dzieci można spotkać na ulicy. A niedzielne popołudnia można spędzać na wesoło. Są festyny, gra muzyka i tłum widzów naokoło. W centrum miasta, piękny Rynek, gdzie znajduje się fontanna zadbana niczym panna. Bardzo ładną mamy gminę, która wszędzie z tego słynie. W Piotrkowicach Alicja Ślusarska, kl. V Szkoła Podstawowa w Piotrkowicach Opiekun: Aleksandra Praśkiewicz U nas w Piotrkowicach dwór Tarnowskich stoi. Naszą małą wioskę już od wieków stroi. Zacni goście tu bywali, Piotrkowice odwiedzali. Gościli tu szlachcice, sławni na całą okolicę. Towarzystwo się bawiło, Piotrkowice rozsławiło. Zawitaj gościu drogi, chętnie Cię przyjmę w nasze progi! Wiosną można tu dostrzec ptaki śpiewające, Zielone rośliny, buzie śmiejące. Latem można wybrać się do lasu, Nie potrzeba Ci żadnych wczasów. Jesienią można zbierać liście kolorowe, Podziwiać drzewa dębu, lipy oraz kasztanowe. Zimą, pełno śniegu, czas na narty i sanki, Ubieranie choinki i śnieżne bałwanki. O każdej porze roku jest tu znakomicie, mogłabym w tej wiosce spędzić całe życie. Świat Agnieszka Wesołowska Zespół Szkół nr 3 w Chmielniku Opiekun: Maria Szymańska Dobro i zło istnieje? Tak, ale to bezmyślność rządzi światem. Krzywda jest mandatem, papieros ukojeniem, alkohol uzależnieniem. Kasa władzę sprawuję, kraj mury buduję. Tradycje umierają, wartości spadają. Ludzie nie doceniają tego co mają, w wir za pieniędzmi wpadają. Zapominając co tak naprawdę ważne jest, a to miłość nadaje życiu sens. Młodzież autorytetów szuka, lecz w życiorysach jest luka, przyjmują złe postawy, i też dążą do kasy i sławy. Bo inna droga została ukryta. Zapomniana… Gdzieś zakopana w starych pamiętnikach. Cztery pory roku Łukasz Prażuch, kl. VI Szkoła Podstawowa w Zreczu Dużym Opiekun: Danuta Kasperska Wstęp Choć razem to każda z osobna, swoją drogę odwieczną przemierzają, każda inna, każda niepodobna, co roku odchodzą i co roku powracają. Często wyczekiwane i wytęsknione, niekiedy niechciane i przeklinane, urokami i darami natury obdarzone, cztery pory roku światu przypisane. Są z nami wierne na zawsze, w słońcu i deszczu nam towarzyszą, życie nasze z nimi ciekawsze, choć niekiedy odmienione kapryszą. Zapomnieć o lecie, zapomnieć o zimie?, gdy przyszłość niesie niejedno pytanie, wiosny i jesieni nie widzieć gdy minie, porom roku, że są - podziękowanie. Wiosna Po długim zimowym śnie budzi się życie, kwitną już pierwsze stokrotki, kaczeńce i bazie, słychać śpiew skowronka na nieba błękicie, świat pochłonięty w radosnej ekstazie. Słońce przebudzone już mocniej świeci, i serce natchnione bije radośniej, najlepsze wiersze piszą wiosną poeci, i nadzieje nowe rosną myśląc o wiośnie. Marzannę w rzece utopiły dzieci, bo zima odeszła i już nie powróci, znajomy bocian znów do nas przyleci, wiosna ciepły dzień na nowo przywróci. Zielenią rozkwitły pola, sady i ogrody, płynie i śpiewa strumyk wesoły, tylko wiosną świat w blasku takiej urody, tylko wiosną tak pracują pszczoły. A w maju bez pachnie słodko i wspaniale, i szczęście to zobacz i w ramiona chwyć, niepokonany idź do przodu stale, jak cudownie wiosną jest marzyć i śnić. Lato Wstało lato wcześnie rano, polne ścieżki wydeptuje, pachnie łąką schnące siano, bocian w polu spaceruje. A na polach kwiatów wiele, dojrzewają w słońcu zboża, wietrzyk lekki podmuch ściele, deszczu łaknie ziemia Boża. Aż gwałtowna spada burza, w błyskach i grzmotach piorunowa, a gdy milknie się wynurza, z obłoków tęcza kolorowa. A wieczorem w ciszy błogiej, świerszcz cyka i ptaki wyśpiewują, i na niebie mleczne drogi, i księżyc z gwiazdami wyczarują. A gdy zmęczone lato zaśnie, upałem i burzą wyczerpane, śni i w marzeniach gaśnie, i budzi się rześkie nad ranem. I znów wstaje rozmarzone, przygląda się na łące bocianom, przez pola idzie rozpogodzone, i pachnie mu schnące siano. Jesień Jesień nadeszła po gorącym lecie, króluje w parku wniebowzięta, babiego lata białe nitki plecie, w złotych kolorach uśmiechnięta. Dary wspaniałe z sobą przyniosła, rozrzuciła je na łąki, lasy i pola, z liści brązowych i żółtych wyrosła, wiatrem przybrana jej aureola. W świetlistej poświacie księżyca, spowita opadającymi mgłami, serce krajobrazem tkliwym nasyca, skąpana porannymi rosami. Gdy jest smutna i zatroskana, płaszczem deszczowym się okrywa, szronem twarz jej pomalowana, i w słońcu wypalonym dogorywa Z pierwszym listopadowym chłodem, wspominania bliskich czas nadchodzi, gdy cmentarze zapłoną zniczy korowodem, wszystkich zmarłych chryzantemami nagrodzi. Spadają kasztany, spadają liście, a ptaki odlecą nim zima nastanie, więdną winogron ostatnie kiście, i przemija jak życie nieubłaganie. Zima Siarczysty mróz na polach trzyma, dookoła wszędzie biało i przyszła zima, śnieg w barwnych odcieniach bieli, jak gdyby spadł z Fałata akwareli. Srebrzyste sople zwisają spod dachów, lśnią w słońcu śnieżne czapy iglaków, czarne dymy ulatują z komina, dzień minął, noc długa się zaczyna. Po złotej jesieni już tylko wspomnienie, zgasło i przeminęło babiego lata uniesienie, a gdy Święty Mikołaj prezenty przynosi, zima świąteczny nastrój do domu zaprosi. W wigilijny wieczór opłatek i życzenia, w rodzinnym gronie spełnione marzenia, choinka i kolędy tradycji wypełnienie, Cicha Noc z Pasterką w Boże Narodzenie. W kuligu dzwonią dzwonki i konie parskają, przestrzenie baśniowe białe przemierzają, z echem śpiewającym na leśnej polanie, Królowej Śniegu zaczarowane sanie. Od jej zaklęcia nad światem śnieżyca, zima pięknem swym przeraża i zachwyca, a bałwanek przed domem cieszący dzieci, samotny stoi w wichrach lodowej zamieci. W sadzie strach na wróble przemarznięty cały, pod nim kuropatwy zziębnięte się schowały. Szepce ptakom pełen nadziei radosny, „co tam zima i mrozy, byle do wiosny”.