Komin - selmac youshondar
Transkrypt
Komin - selmac youshondar
KOMIN Przy grillu było już smętnie. Kobiety się pochowały, tylko paru wojowników twardo sączyło napoje. - Mówię wam, że nie ma jak małolatki - bykowaty pięćdziesięciolatek potoczył okiem po pozostałych. - Taka osiemnastka toż to cymes. Ta jędrność, młodość... - Ten cynizm, ta wulgarność... - wtrącił się wysoki, przystojny łysoń. - O, trafił się amator geriatrii - złośliwie odpowiedział krępy. - Cesiu - ciągnął dobrotliwie łysoń - czy ty myślisz, że małolatka leci na ciebie jako na ideał mężczyzny? Ona, jak idzie z tobą, to liczy na twój szmal. - A geriatria, kochany Andrzejku, to nie? - bronił się Czesio. - A żebyś wiedział, że mniej. Tam trafia się uczucie. - Ja mam uczucie za przeproszeniem, już za sobą, a to co mam, to chcę spożytkować z młodym, ładnym ciałkiem. - Czesiu, taka rycząca czterdziestka nie ustępuje suchej małolatce, a poza tym nie mówi ci nic o brzuchu na przykład. - Co ty do mojego brzucha? - obruszył się Czesio i zaczęli na żarty sparing bokserski. Po chwili zasapani stanęli naprzeciwko siebie. - Całkiem nieźle - pochwalił Andrzej. Pozostali zaczęli się żegnać. – Czesiu poprosił Andrzej - ty masz w domu kilka lornetek. Weź jutro do pracy jedną, najlepszą. 1 - Dobrze. A po co ci? - spytał Czesio. - Coś ci pokażę - tajemniczo odpowiedział Andrzej. Na budowie praca szła jak zwykle. Nie było gorączkowego pośpiechu, krzyku, poganiania, a w zamian spokojne, precyzyjne i celowe czynności. Wyglądała ta praca tak, jakby każdy z robotników wiedział, co nastąpi za chwilę i w odpowiedni sposób jak najoszczędniej wykonywał następną czynność. Andrzej spojrzał na zegarek. Wstał od biurka, zza którego przez ogromne okno widział całą budowę, wziął ze stołu duży futerał z lornetką i wyszedł z kanciapy. Przeszedł plac i wszedł do windy. Po chwili był wysoko nad ziemią wśród pracujących ludzi. Czesio kręcił się jak w ukropie, zdawało się, że jest wszędzie, ale od razu zauważył Andrzeja. - Co jest? - spytał. - Nic, zaraz przerwa na posiłek - odpowiedział Andrzej i w tej sekundzie zawyła syrena. Ludzie spokojnie odłożyli narzędzia i podeszli do windy. - Czesiu, zostań- poprosił Andrzej - Po co?- zdziwił się Czesio. Andrzej podniósł tajemniczo rękę. - Dobrze- zgodził się Czesio. Ludzie zjechali i zostali sami. Andrzej wyjął lornetkę, przełożył do oczu. Chwilę patrzył z uwagą i z szerokim uśmiechem podał lornetkę Czesiowi. - Patrz na dach tego nowego budynku pod lasem. - Tego z tym kominem? - Tak, tego samego. Czesio przyłożył lornetkę do oczu, nastawił ostrość. - O kurde, baba rozstawia parawan na dachu. Czyś ty ogłupł, Andrzejku, podglądactwa ci się zachciewa? - Cicho, cicho, to lekcja podglądowa dla ciebie, patrz dalej. 2 Czesio patrzył przez chwilę i jęknął – Ale dupa. Ty, ona wie, że my patrzymy ? - Nie wiem – odpowiedział Andrzej – ale codziennie w dni słoneczne godzinę się opala. - A to szprycha – jęknął Czesio – jak ona się smaruje tymi olejkami. - No to teraz widzisz, Czesiu, co znaczy zadbana kobieta dojrzała. - Andrzej, nie pieprz, ona nie ma więcej niż trzy dychy. - Czesiu, ona ma więcej niż cztery dychy. - A ty skąd wiesz? - Bo to jest żona piekarza, u którego codziennie kupujemy pieczywo, ty i ja. A poza tym ona się dla mnie rozbiera. No kończ, bo nie zjesz lunchu. - Czekaj, chwilę jeszcze. O kurwa, to chyba napad. Andrzej wyrwał mu lornetkę. Obok domu opalającej się Zuzanny, na podwórzu dużej hurtowni, faktycznie był napad. Zamaskowani osobnicy z bronią w ręku powalali pracowników, zakuwali ich w kajdanki, wynosili jakieś skrzynie i ładowali do samochodu. - Faktycznie, to napad – spokojnie powiedział Andrzej. – dzwonie na policję. – wyjął komórkę i wystukiwał numery. - Andrzej nie, nie dzwoń – wtrącił się Czesio. - Zwariowałeś – wrzasnął Andrzej – tam jest napad. - A co ci do tego. - A to, że i mnie, ciebie mogą napaść... - Trudno, to będzie pech, ale jak chcesz to dzwoń, tylko pamiętaj, kłopoty z tego będą regimenckie. - Tak, mój numer 0652-19-140... Tak, dzwonię z komórki, zgłaszam napad na ulicy Klonowej, na hurtownię... Skąd wiem? Bo widzę ten napad... Jak się nazywam i gdzie mieszkam? A gówno to pana obchodzi, tu jest napad z bronią w ręku , biją ludzi, wiążą... A żesz ty gamoniu, z komina widzę! Andrzej trząsł się ze złości. – tu jest napad a ten dureń pyta o moje dane, miejsce zamieszkania, datę urodzenia. 3 - A mówiłem, to początek kłopotów. No, ale przynajmniej oglądniemy akcję antyterrorystów. Patrzyli, jak bandyci załadowali tira, wpuścili jeszcze dwie ciężarówki do środka i spokojnie wyjechali. Skończyła się przerwa obiadowa. - Czesiu, nic nie mówmy ludziom – poprosił Andrzej. - No dobrze, ale z tego i tak będą kłopoty. Po jakichś dwóch godzinach zawyły syreny policyjne. Kawalkada bojowych aut przejechała obok budowy. W eleganckim, obszernym holu Andrzej z rodziną siedział przy stole i oglądał dziennik przejęty prezentem opowiadał o napadzie na hurtownię przy ulicy Klonowej. Rzecznik komendy mówił o tym, że policja jest już na tropie. - Jestem na tropie i zaraz się utopię – skomentował Andrzej. - Skąd wiesz – oponowała żona – a może naprawę są na tropie? - Pamiętasz taki film „Dym”? – spytał Andrzej. - Czekaj, czekaj, to ten amerykański o facetach z trafiki? - Tak, ten sam. I pamiętasz, ten właściciel trafiki codziennie o tej samej porze fotografował skrzyżowanie z tego samego ustawienia. - Oczywiście, pamiętam ten maniacki zwyczaj. - Maniacki nie maniacki, a ja to samo będę robił. Od jutra codziennie w czasie przerwy śniadaniowej będę robił zdjęcia z komina. - Mała szajbka? - Być może, ale żebyś mnie nie podejrzewała o plagiat, to będę robił zdjęcia na cztery strony świata. Andrzej wszedł do biura. - Uszanowanie – przywitał się. – No to do roboty. - Panie Andrzeju – postawna blondynka, już z wyglądu i zachowania widać, szefowa sekretariatu – ma pan gościa w saloniku. 4 Andrzej spojrzał na zegarek. – Miał być o dziewiątej. Trudno – skrzywił się nieznacznie. Wszedł do saloniku. – O, cieszę się, że jesteś. Co cię tak pogoniło? Gość wstał na powitanie. – Zakładałem korki, a tu pusto na drodze, więc jestem szybciej. - No to posiedź sobie, a ja muszę popracować. A może głodny jesteś, pić ci się chce? - Dziękuję, nie kłopocz się, poczekam. Andrzej wyszedł z saloniku, nie zamykając drzwi. - Słucham – zwrócił się do szefowej sekretariatu. - Szef ochrony z raportem. - Prosić. Andrzej wszedł do gabinetu i usiadł za biurkiem. Wszedł umundurowany ochroniarz. - Panie prezesie, służba bez problemów, tylko przykry incydent. - Bez problemów, czy z problemem? Jaśniej, proszę. - Tak jest – służbiście zmitygował się ochroniarz. – Wartownik wynosił kawał mięsa dla psów - W czym problem? Zwolnić, oczywiście. - No tak, tylko to jest nasz najlepszy pracownik. Poza tym on ma naprawdę ciężko. Żona nie pracuje, troje dzieci... Zresztą, panie prezesie, niech pan sam z nim porozmawia. - Wie pan, że nie lubię takich – spokojnie, ale dobitnie odezwał się prezes – ale widocznie wie pan, co pan robi. Niech go pan zawoła. Po chwili przed prezesem stanął wartownik. - Wartownik Karol Duda – zameldował się. - Dlaczego okrada pan kolegów wartowników, to znaczy psy? – spytał prezes. – Wiem, że ma pan dużą rodzinę, ale przecież zarabia pan przyzwoicie, 5 powinno wystarczyć na życie. Kupuje pan auto, meble, czy na wycieczkę pan jedzie? - Nie, panie prezesie. - No to na co pan wydaje? Dziwki, wódka? - Też nie. Zbieram na kurs dla siebie i dla bezrobotnego brata. - Nie rozumiem. - No, panie prezesie. Muszę mieć skończony kurs drugiego stopnia, by starać się o licencję ochroniarza z bronią, a bezrobotny brat ma licencję pierwszego stopnia. - To prawda? – zwrócił się Andrzej do szefa ochrony. - Prawda – potwierdził szef. Andrzej chwilę myślał. - Cel zbożny – oświadczył – ale kradzież kradzieżą. Nie wolno okradać psów, bo nie będą miały sił pilnować - znowu przerwał. – Kara musi być. Co pan trenował? - Boks – odpowiedział ochroniarz. - W jakiej wadze? – dopytywał się Andrzej. - W średniej. - No, będzie tak. Potrąca się panu za karę pięćset złotych z pensji. – Andrzej chwilę pisał coś na kartce. – A tu pan ma pan kartkę do szefa kuchni, by wydawał panu siedem kilo mięsa co tydzień. - Dziękuję – rozpromienił się ochroniarz. - O tej sprawie cicho, nikt nie może się dowiedzieć. - Dziękuję jeszcze raz, panie prezesie. Do widzenia. Ochroniarze wychodzili. – Aha, przynieście kiedyś z bratem rękawice i kaski, to poszparujemy – rzucił za nimi Andrzej. Proszę – Prezes wezwał sekretarkę. Weszła z papierami. Pracowali dłuższą chwilę. Prezes wszedł do saloniku. 6 - Chodź, Michał, napijemy się kawy i może coś zjemy, bo teraz mam właśnie czas na śniadanie. Szli przez plac budowy, na którym nie leżał nawet kawałek drutu. Ludzie posuwali się celowo, bez nawoływań. Wrzasków i bałaganu. Weszli do czyściutkiego, klimatyzowanego pomieszczenia stołówki, w której było pusto. Andrzej podszedł do okienka. - Dzień dobry. - O, witamy pana prezesa – rozpromienił się tłusty, jak z reklamy budyniu, kucharz. - Co podać? - Dla mnie bombę cholesterolową i kawę – zamówił Andrzej. - A dla pana? – zwrócił się kucharz do gościa. - A co jest? – wyrwało się gościowi. - Wszystko – z dumą oznajmił kucharz. - To proszę to samo co prezes. - Mądre zamówienie – pochwalił kucharz. – Panowie siądą – zaprosił. - No, co cię sprowadza? – zagaił Andrzej. - W zasadzie nic ważnego, ale powiedz mi po starej znajomości, jak ci się opłaca prowadzić taką budowę razem z kuchnią. Chyba, że robotnicy płacą za posiłki. To istny socjalizm. Andrzej roześmiał się. - Nie, to kapitalizm, twardy kapitalizm, ale oświecony. Zaraz ci to wyliczę. Robotnicy przychodzą do pracy na godzinę szóstą. Przebierają się, jedzą śniadanie i o siódmej rozpoczynają pracę. Płacę od siódmej, rozumiesz, od siódmej, nie od szóstej, a w zamian wiem, że dostali jeść kalorycznie i lekkostrawnie. Szef kuchni to były żywieniowiec sportowców, wie, ile dawać. Pracują do przerwy na drugi posiłek. Jedzą i z nową energią idą do pracy. Nie płacę ZUS-u za to żywienie. Mam pewność, że nikt się nie zatruje i widzę chęć do pracy. To jest kapitalizm. 7 - Wybacz, ale to rządzenie patriarchalne. Chcąc nie chcąc słyszałem sprawę tego wartownika. - A co, nie miałem racji? Nie twierdzę, że kupiłem sobie dozgonną wdzięczność tego wartownika, ale mam większą szansę na to, że w jakiś sposób związałem go z sobą, poza tym mam miękkie serce. - Sam prowadzisz tę firmę? - Nie, mam wspólników. A co oni na to? Bo chyba znają starą prawdę, że kto ma miękkie serce, to musi mieć twardą dupę. - Znają, znają, ale jakoś tak dobraliśmy się, że jest dobrze. - Jak w raju – zgryźliwie wtrącił gość. - A żebyś wiedział. Jak budujemy komin, to tworzymy wokół siebie eden. Dobrze skalkulowany eden. Gdzieś ty widział tak czysty plac budowy? Tu się nic nie marnuje, tu opłaca się robotnikowi podnieść drut czy worek po cemencie, bo na tej budowie jest mu dobrze. Miękkie serce dobrze wyceniłem, a co do twardej dupy, to masochistą nie jestem. 8