WIELKIE NADZIEJE - Prószyński i S-ka

Transkrypt

WIELKIE NADZIEJE - Prószyński i S-ka
Wielki e
n adzieje
charles dickens
W ie l k ie
na d z i ej e
Przełożyła
Karolina Beylin
Tytuł oryginału
Great Expectations
Opracowanie graficzne okładki
Jacek Kucharski
Zdjęcie na okładce
© Gutek Film Polska
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Malina Kluźniak
Łamanie
Alicja Rudnik
Korekta
Anna Żółkiewska
ISBN 978-83-7839-542-3
Warszawa 2013
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Rzeszowskie Zakłady Graficzne S.A.
36-062 Zaczernie, Pogwizdów Nowy 662
Rozdział 1
Nazwisko mojego ojca brzmiało Pirrip, a mnie dano imię Filip. Mój
dziecinny język nie potrafił oddać wyraźnie tych dwu dźwięków
i stapiał je w krótkie miano Pip. Nazwałem więc sam siebie Pipem
i wszyscy zaczęli tak mnie nazywać.
Podaję, że mój ojciec nosił nazwisko Pirrip na odpowiedzialność napisu na nagrobku oraz siostry mojej, żony kowala
Joego Gargery. Ponieważ nigdy nie widziałem ojca ani matki,
ani żadnej ich podobizny (w owych czasach nie wiedziano jeszcze nic o fotografii), moje pierwsze wyobrażenie o rodzicach
i o ich wyglądzie wiązało się, nie wiadomo czemu, z ich nagrobkami. Kształt liter na kamieniu nagrobkowym mego ojca nasunął mi dziwaczną myśl, że był to krępy, kwadratowy mężczyzna
o ciemnych wijących się włosach. Z rodzaju i charakteru liter
napisu: A także Georgiana, małżonka powyższego, wyciągnąłem
dziecinny wniosek, że matka moja musiała być piegowata i słabowita. Pięciu kamiennym tabliczkom, umieszczonym równym
rządkiem na grobie (każda z nich miała około półtorej stopy długości i poświęcona była pamięci moich pięciu braciszków, którzy zbyt wcześnie zrezygnowali z walki o życie), zawdzięczam
niemal religijną wiarę, że urodzili się oni, leżąc na grzbiecie
z rękami w kieszeniach spodenek, i nigdy nie zmieniali pozycji.
Nasza okolica była bagnista i rozciągała się wzdłuż wijącej
się rzeki, o dwadzieścia mil od morza. Moje najwcześniejsze
5
wyraźne wspomnienie tyczy się pewnego późnego, pochmurnego
popołudnia.
Zdałem sobie wówczas w całej pełni sprawę, że zarośnięta
pokrzywami posępna przestrzeń to cmentarz, że Filip Pirrip, nieboszczyk z tej parafii, a także Georgiana, małżonka powyższego,
zmarli i zostali pochowani, że Aleksander, Bartłomiej, Abraham,
Tobiasz i Roger, ich synowie, również nie żyją i spoczęli w grobie. Że ciemne, płaskie pustkowie za cmentarzem, poprzecinane
groblami, kopcami i zagrodami, gdzie pasło się bydło, to bagniska.
Że ciemna smuga na horyzoncie to rzeka, że odległy, dziki żywioł,
od którego wieje porywisty wiatr, to morze i że mały, drżący
ze strachu tłumoczek, który nagle wybuchnął płaczem, to Pip.
– Cicho bądź! – wrzasnął straszliwy głos i spomiędzy grobów koło kościoła wyskoczył nagle mężczyzna. – Cicho, ty mały
diable, bo poderżnę ci gardło!
Straszny człowiek w szarym ubraniu z grubego sukna, z łańcuchem brzęczącym mu u nogi. Człowiek bez kapelusza, z głową
owiązaną szmatą, w podartych butach na nogach. Człowiek ociekający wodą, zabłocony, poraniony kamieniami, podrapany żwirem, poparzony pokrzywami, pokłuty cierniami. Człowiek kulejący, drżący, który rzucał wokół siebie przerażone spojrzenia i miotał
przekleństwa. Człowiek, którego zęby szczękały głośno, gdy chwycił
mnie pod brodę.
– O, niechże mi pan nie podrzyna gardła – błagałem zalękniony – proszę, niech pan tego nie czyni, panie!
– Jak się nazywasz, gadaj! – powiedział człowiek. – Prędko!
– Pip, panie.
– Jeszcze raz – powtórzył, wpatrując się we mnie – gadaj, gadaj.
– Pip, Pip, panie.
– Pokaż, gdzie mieszkasz. Pokaż palcem to miejsce.
Wskazałem miejsce, gdzie znajdowała się nasza wioska,
na płaskim brzegu rzeki, wśród olch i żywopłotów, o milę lub więcej od kościoła.
Teraz nieznajomy odwrócił mnie i wypróżnił mi kieszenie.
Nie było w nich nic prócz kawałka chleba. Gdy kościół wrócił
6
do swej pozycji – gdyż przez chwilę ten człowiek, taki silny
i okropny, przekręcił kościół tak, że widziałem dzwonnicę u swoich stóp – więc gdy kościół wrócił do zwykłej pozycji, okazało
się, że siedzę na nagrobku, cały drżący, a mój oprawca zajada
żarłocznie chleb.
– Ty szczeniaku – zapytał mężczyzna, oblizując wargi – skąd
masz takie tłuste policzki?
Rzeczywiście miałem wówczas okrągłe policzki, mimo że
na mój wiek byłem nieduży i raczej słaby.
– Do diabła, zjadłbym je chętnie – zauważył, potrząsając
groźnie głową. – Mam na nie wielką ochotę.
Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie uczyni, i coraz
mocniej tuliłem się do nagrobka, na którym siedziałem po to, by
nie spaść, i po to, by powstrzymać się od płaczu.
– Więc słuchaj – odezwał się nieznajomy. – Gdzie jest twoja
matka?
– Tutaj, panie – odparłem.
Skoczył gwałtownie w tył i obejrzał się przez ramię.
– Tutaj, panie – powtórzyłem nieśmiało. – „A także Georgiana” to moja matka.
– O – zawołał, cofając się o krok – a czy to twój ojciec, ten
obok niej?
– Tak, panie – odparłem – to on „nieboszczyk z tej parafii”.
– Ha – mruknął i zaczął się zastanawiać. – Więc u kogo
mieszkasz i dokąd się udasz, o ile naturalnie pozwolę ci jeszcze
żyć, a to niezdecydowana sprawa…
– U siostry, panie, u pani Gargery, żony Joego Gargery, kowala, panie.
– Kowala? Tak? – powtórzył, patrząc na swą nogę.
Rzucił jeszcze parę ponurych spojrzeń na nogę, potem
na mnie. Wreszcie podszedł blisko do grobowej płyty, na której
siedziałem, wziął mnie za oba ramiona i przechylił w tył tak
daleko, jak tylko pozwalała na to długość jego rąk. Oczy jego
utkwione były władczo w moich, a moje, pełne strachu, w jego
źrenicach.
7
– A teraz słuchaj, od tego zależy twoje życie. Wiesz, co to
pilnik?
– Tak, panie.
– A wiesz, co to żywność?
– Tak, panie.
Po każdym pytaniu przeginał mnie mocniej w tył po to, bym
czuł się bardziej bezradny i przerażony.
– Przyniesiesz mi pilnik – potrząsnął mną znowu – i przyniesiesz mi żywność – znów mnie przechylił – przyniesiesz mi tutaj
jedno i drugie – szarpnął mną – inaczej wyrwę ci serce i wątrobę.
– Potrząsnął mną raz jeszcze.
Byłem okropnie przerażony i kręciło mi się w głowie tak bardzo,
że uczepiłem się kurczowo jego ręki. Prosiłem:
– Jeżeli pan będzie tak łaskaw i puści mnie, to może przestanie mnie mdlić i będę mógł lepiej słyszeć, co pan mówi.
Przegiął mnie i zawinął mną młynka tak, aż kościół fiknął
kozła i zakręcił się wokół własnego kurka na wieży. Potem ten
okropny człowiek postawił mnie pionowo na płycie grobowej
i wygłosił następujące straszne słowa:
– Przyniesiesz mi jutro rano pilnik i żywność, dużo żywności.
Będę czekał na ciebie tam, przy tej starej forteczce. Zrobisz to i nie
piśniesz o niczym ani jednego słowa. Nie okażesz mrugnięciem
oka, żeś widział osobę podobną do mnie. Tylko pod tym warunkiem
będziesz żył. Jeżeli jednak nie posłuchasz mnie, choćby w najmniejszym drobiazgu, wyrwę ci serce i wątrobę, upiekę i zjem. Nie myśl,
że jestem tutaj sam. Niedaleko ukrywa się jeden młody człowiek,
w porównaniu z którym ja jestem aniołem. Ten młody człowiek
słyszy to, co ja teraz mówię. Ma on szczególny, tajemniczy, jemu
tylko wiadomy sposób wyrywania chłopcom wątroby i serca. Chłopiec może zaryglować drzwi, położyć się do ciepłego łóżka, otulić
się kołdrą, naciągnąć ją na głowę, może być przekonany, że jest
bezpiecznie schowany, ale ów młody człowiek wśliźnie się i tak,
bez szelestu, do niego, otworzy mu brzuch. Na razie powstrzymuję
tego młodego człowieka od robienia ci krzywdy, ale przychodzi mi
to z trudnością. No, co ty na to?
8
Odpowiedziałem, że wezmę pilnik i co zdołam zebrać z zapasów, i przyniosę mu to raniutko do forteczki.
– Powiedz: „Niech Bóg pokarze mnie śmiercią, jeżeli tego
nie zrobię” – rozkazał mi mężczyzna.
Powiedziałem to i wówczas postawił mnie na ziemi.
– A teraz – upominał – pamiętaj, co obiecałeś, pamiętaj
o owym młodym człowieku i idź do domu.
– Doo-bra-nooc panu – wyjąkałem.
– Jak tu okropnie – odparł, patrząc na wilgotną i wietrzną
równinę – chciałbym być żabą albo węgorzem.
To mówiąc, przycisnął do drżącego ciała ramiona, jakby dla
rozgrzewki, i kulejąc szedł ku murowi kościelnemu. Patrzyłem
za nim, jak torował sobie drogę wśród pokrzyw i głogów zarastających cmentarz, i przez chwilę zdawało się mym oczom, że
ogania się w ten sposób przed rękami umarłych, które wyciągają się ku niemu z grobów, by schwytać go za łydki i wciągnąć
pod ziemię. Doszedłszy do muru kościelnego, przesadził go jak
ktoś o zdrętwiałych i sztywnych nogach i wówczas raz jeszcze
obejrzał się na mnie. Kiedy to zobaczyłem, odwróciłem twarz
w stronę domu i jak najszybciej zrobiłem użytek z nóg. Ale zerkając przez ramię, widziałem, jak szedł ku rzece, wciąż tuląc
do siebie ramiona i wyszukując obolałymi nogami kamienie, położone na bagnisku dla umożliwienia przejścia podczas rzęsistych
deszczów lub przypływu.
Gdy zatrzymałem się po chwili, by raz jeszcze się za nim
obejrzeć, bagniska wydały mi się ciemną poziomą linią, a rzeka
jeszcze jedną poziomą kreską, choć mniejszą i mniej od tamtej
wyraźną. Niebo przedstawiało mi się jak przestrzeń poorana krwawymi i ciemnymi pręgami. Na brzegu rzeki rozróżniałem już teraz
tylko dwa ciemne przedmioty. Jednym z nich była latarnia morska
przypominająca beczkę o rozluźnionych obręczach, umieszczona
na słupie i z bliska ogromnie niezdarna i brzydka. Drugi stanowiła
stara szubienica ze zwisającymi łańcuchami, na której powieszono
niegdyś pirata. Mężczyzna, kulejąc, szedł ku niej, jak gdyby był
owym wskrzeszonym piratem i chciał się ponownie sam powiesić.
9
Ta myśl przeraziła mnie okropnie i patrząc na pasące się bydło,
które podnosiło ku niemu głowy, zastanawiałem się, czy i ono tak
myśli. Rozejrzałem się, czy nie zobaczę gdzie owego okropnego
młodego człowieka, którym straszył mnie nieznajomy. Ale mimo
że nie widziałem go w pobliżu, przeraziłem się tak bardzo na samą
myśl, że pobiegłem pędem do domu.
Rozdział 2
Siostra moja, żona Joego Gargery, była ode mnie starsza o lat
przeszło dwadzieścia i słynęła wśród sąsiadów z tego, że
wychowała mnie „własnoręcznie”. Zastanawiając się wówczas,
co mogłoby to znaczyć, i wiedząc, że siostra moja ma bardzo
ciężką rękę zarówno w stosunku do mnie, jak i do swego męża,
doszedłem do wniosku, że musiała nas obu wychować „własnoręcznie”.
Siostra moja nie była ładną kobietą i miałem wrażenie, że
„własnoręcznie” zmusiła Joego, by się z nią ożenił. Joe, przystojny
mężczyzna, miał jasne kędziory, okalające łagodną twarz, i oczy,
w których niezdecydowany błękit mieszał się z barwą białek.
Był to łagodny, cierpliwy, dobry i łatwy w obejściu prostak, coś
w rodzaju Herkulesa, zarówno w sile, jak i słabości.
Siostra moja miała czarne oczy i włosy i tak czerwoną skórę
policzków, że nieraz zastanawiałem się, czy nie używa tarki
zamiast mydła. Wielka i koścista, nie rozstawała się prawie nigdy
z grubym fartuchem, który zawiązywała z tyłu na dwie kokardy
i którego groźny kwadrat jeżył się na piersiach szpilkami i igłami.
Nieustanne noszenie tego fartucha poczytywała sobie za wielką
zasługę, a Joemu robiła gorzkie wyrzuty, że skazuje żonę na taki
strój. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego uważała, że musi chodzić w tym fartuchu, i dlaczego nie zdejmowała go, kiedy jej się
podobało.
11
Kuźnia Joego graniczyła z naszym domkiem zbudowanym
z drzewa, jak większość ówczesnych domów mieszkalnych
w kraju. Gdy wróciłem pędem z cmentarza, zastałem kuźnię już
zamkniętą i Joego siedzącego samotnie w kuchni. Joe i ja byliśmy towarzyszami niedoli i nieustannymi spiskowcami, toteż nie
zdążyłem jeszcze zamknąć drzwi, gdy zwierzył mi się z czegoś
w tajemnicy.
– Twoja siostra – powiedział, nie wstając ze swego miejsca przy kominku – szukała cię i wybiegała już dwanaście razy
na dwór, a teraz wyszła po raz trzynasty, Pip.
– Doprawdy?
– Tak, Pip, i co gorsza zabrała ze sobą Łaskota.
Na tę okropną wieść zacisnąłem palce na jedynym guziku
kurtki i kręciłem nim w przerażeniu, patrząc w ogień z rozpaczą.
Łaskot był to kij Joego, o lśniącym końcu wygładzonym od łaskotania mojej osoby.
– Tak – mówił Joe – najpierw usiadła, potem zerwała się,
chwyciła Łaskota i wściekła wybiegła na dwór. Wyleciała wściekła, Pip. Wypadła jak bomba – zakończył, rozgarniając płonące
polana pogrzebaczem.
– Czy dawno wybiegła, Joe? – spytałem takim tonem, jakim
mówi się do dziecka. Nigdy nie traktowałem Joego inaczej niż
jak mego rówieśnika.
Joe rzucił okiem na holenderski zegar i powiedział:
– No, ostatnim razem wyleciała jakie pięć minut temu, Pip.
Ale właśnie nadchodzi. Schowaj się za drzwi, prędko, zakryj się
ręcznikiem.
Usłuchałem go. Moja siostra, wbiegając, otworzyła szeroko drzwi, a poczuwszy za nimi jakąś przeszkodę, domyśliła się
natychmiast prawdy i zaaplikowała mi Łaskota. Potem schwyciła
mnie i, jak to często czyniła, cisnęła niby paczkę do Joego. Kowal
złapał mnie w locie i ukrył za kominkiem, odgradzając od żony
swą długą nogą.
– Gdzie byłeś, ty małpiszonie? – krzyczała siostra, tupiąc nogą.
– Gadaj mi zaraz, gdzieś się włóczył, podczas kiedy ja psułam sobie
12
krew z niepokoju. Gadaj, bo cię wyciągnę z tego kąta, choćby
na twoim miejscu znalazło się pięćdziesięciu Pipów chronionych
przez pięciuset Gargerych!
– Byłem tylko na cmentarzu – wyznałem, szlochając i rozcierając sobie ciało.
– Na cmentarzu! – krzyknęła. – Od dawna spoczywałbyś na
cmentarzu, gdyby mnie nie było na tym świecie. Kto cię własno­
ręcznie wychował, kto? gadaj!
– Tyś mnie wychowała – jęknąłem.
– A dlaczego to zrobiłam, chciałabym wiedzieć?
– Nie wiem – zaskomliłem.
– I ja także tego nie wiem! – krzyczała. – Wiem tylko, że
od chwili twego przyjścia na świat nie zdjęłam z siebie tego fartucha. I wiem także, jak okropnie być żoną kowala (i w dodatku
Gargery’ego), nawet gdy się nie jest twoją matką!
Myśli moje nagle oderwały się od tej sprawy, gdy spoglądałem smutnie w ogień. Z żarzących się węgli wypłynął ku mnie
uciekinier na bagnisku, jego noga okuta w łańcuchy, tajemniczy młody człowiek, pilnik, żywność, straszliwe zobowiązanie
i zmora przestępstwa, które miałem popełnić pod tym gościnnym
dachem.
– Ha! – wrzasnęła moja siostra, odstawiając wreszcie kij
na miejsce – cmentarz! Możecie gadać o cmentarzu, wy dwaj!
– Jeden z nas co prawda nie wspominał nawet o cmentarzu.
– Wiem, że to mnie odprowadzicie wkrótce na cmentarz! Piękna
z was zostanie para po mojej śmierci!
Podczas gdy siostra przygotowywała teraz herbatę, Joe rzucił
na mnie ponad swą wyciągniętą nogą badawcze spojrzenie, jak
gdyby chciał sprawdzić, jaką to parę będziemy stanowili w owych
opłakanych okolicznościach. Potem pogładził się po jasnych
kędziorach i lnianych faworytach i wodził niebieskimi oczyma
za żoną. Czynił to zawsze podczas burzliwych zajść.
Moja siostra miała szczególny, jej właściwy sposób krajania
dla nas chleba. Przyciskała lewą ręką bochenek do piersi, przy
czym niekiedy pozostawała w chlebie szpilka lub igła, którą
13
znajdowaliśmy w czasie jedzenia. Potem brała na koniec noża
niewielką ilość masła i smarowała całą powierzchnię bochenka
takim ruchem, jak aptekarz smaruje plastry. Używała przy tym
bardzo zręcznie obu stron ostrza, zeskrobując i wygładzając
masło na skórce. Następnie potężnym ciosem krajała duży kawał
z bochna i przedzieliwszy go nożem na połowy, wręczała Joemu
i mnie.
Mimo że chciało mi się ogromnie jeść, nie byłem pewien,
czy mam prawo spożyć ten chleb. Czułem, że muszę zostawić
coś dla mego okropnego znajomego i jego jeszcze okropniejszego
towarzysza. Wiedziałem, że moja siostra jest skrzętną gospodynią
i że nie uda mi się nic zwędzić ze spiżarni. Toteż postanowiłem
wsunąć sobie kromkę w nogawkę spodni.
Wykonanie tego postanowienia kosztowało mnie bardzo
wiele… Było to tak, jak gdybym się zdecydował skoczyć z dachu
wysokiego domu albo dać nurka w głęboką wodę. Sprawę pogarszała jeszcze nieświadomość Joego. Jako oddani sobie towarzysze
niedoli – szwagier był mi dobrym kolegą – mieliśmy zwyczaj
porównywać postępy czynione przez obu przy zjadaniu chleba.
Od czasu do czasu wyciągaliśmy wzajemnie ku sobie nadgryzione
kromki i podziwialiśmy jeden drugiego, co dawało nam bodźca
do dalszych zabiegów. Tego wieczoru Joe kilkakrotnie zapraszał
mnie do zwykłego przyjacielskiego współzawodnictwa, pokazując, jak szybko znika jego porcja chleba, lecz za każdym razem
widział, że na jednym kolanie trzymam żółty kubek z herbatą,
a na drugim – nietkniętą kromkę chleba z masłem. Wreszcie doszedłem do rozpaczliwego wniosku, że muszę wykonać powzięte
postanowienie, i to tak zręcznie, jak wymagały tego okoliczności.
Wybrałem chwilę zaraz po spojrzeniu Joego, rzuconym w moją
stronę, i wsunąłem chleb w nogawkę.
Joe był najwyraźniej zdziwiony moim brakiem apetytu
i w zamyśleniu odgryzł kawałek chleba, który najwidoczniej mu
nie smakował. Trzymał go potem przez czas dłuższy w ustach,
zastanawiając się nad nim głęboko, żuł powoli i nagle przełknął
jak pigułkę. Właśnie zabierał się do odgryzienia następnego
14
kęsa i przechylił głowę na bok, jak gdyby lepiej się do tego rozpędzając, gdy wzrok jego padł na mnie i wtedy ze zdumieniem
zobaczył, że mój kawałek zniknął.
Osłupienie, z jakim mi się przyglądał, było tak widoczne, że
nie mogło ujść uwagi mej siostry.
– Co tam znowu? – spytała uszczypliwie, stawiając filiżankę.
– No, wiecie – zamruczał Joe, kręcąc nade mną głową
ze smutkiem. – Pip, staruszku, jeszcze sobie zaszkodzisz. To niezdrowo, na pewno utkwił ci gdzieś. Nie mogłeś go pogryźć?
– Nie rozumiem, o co chodzi – powtórzyła tym razem ostrzej
moja siostra.
– Jeżeli uda ci się wypluć jeszcze choćby kawałek, Pip, to
zrób to, proszę cię. Dobre maniery swoją drogą, ale zdrowie jest
ważniejsze.
Siostra straciła cierpliwość. Zerwała się, chwyciła Joego
za bokobrody i zaczęła walić jego głową o ścianę, podczas gdy
ja siedziałem w kącie i patrzyłem na to w poczuciu winy.
– Teraz może powiesz wreszcie, o co chodzi – zawołała siostra, ledwie dysząc z wysiłku – zamiast wytrzeszczać na mnie
oczy, ty nadęta świnio.
Joe spojrzał na nią przestraszony, ugryzł kęs chleba
i z wypchanym policzkiem zwrócił się do mnie takim tonem, jak
gdybyśmy byli tylko we dwóch w pokoju.
– Ty wiesz, Pip – powiedział – że zawsze trzymam z tobą i że
ostatni bym na ciebie naskarżył, ale… tak łykać!
Tu odsunął krzesło, spojrzał na kawałek podłogi między nami
i znów podniósł oczy na mnie.
– Co? – krzyknęła moja siostra – więc znowu łykał jak zwierzę?
Joe, nie patrząc na nią, tylko na mnie, ciągnął uroczyście:
– I ja także, kiedy byłem w twoim wieku, łykałem jedzenie
bez żucia, widywałem też wielu podobnych żarłoków, ale czegoś
podobnego nie widziałem. To łaska boska, żeś się nie udławił
na śmierć.
Siostra skoczyła ku mnie, schwyciła mnie za włosy i rzuciła
złowrogie słowa:
15
– Pójdziesz ze mną i dam ci lekarstwo.
Jakiś potworny lekarz ogłosił w tym czasie wodę z dziegciem
jako uniwersalne lekarstwo na wszystkie choroby i siostra moja
miała zawsze mały zapas tego specjału w filiżance w kuchni, wierząc święcie, że skuteczność jego jest równa jego obrzydliwemu
smakowi.
Niekiedy otrzymywałem taką ilość tego pokrzepiającego środka, że miałem uczucie, jakobym pachniał niczym świeżo wysmołowany płot. Tego wieczoru siostra zaaplikowała mi ten płyn, wlewając go w gardło, podczas gdy trzymała głowę moją pod pachą,
jak but do czyszczenia. Joe musiał wypić kwaterkę. Uczynił to
z przykrością, odrywając się od powolnego przeżuwania i dumania
przed kominkiem, a siostra twierdziła, że mąż musi zażyć lekarstwo, bo „nim trzęsie”. Ja raczej miałem wrażenie, że dopiero
gdyby odmówił wypicia, trzęsłoby nim porządnie.
Wyrzuty sumienia są straszne, czy dręczą dorosłego, czy
małego chłopca. Ale gdy u dziecka do tego tajemnego ciężaru
dołącza się jeszcze tajemny ciężar w nogawce spodni, to (mogę
to zaświadczyć) straszliwa męka.
Okropne poczucie winy związane z myślą, że oto będę musiał
obrabować siostrę (nigdy nie przychodziło mi na myśl, że obrabuję Joego, bo nie uważałem go za właściciela gospodarstwa),
a w dodatku nieustanne przytrzymywanie ręką chleba z masłem
w nogawce spodni, kiedy siadałem lub ilekroć posyłano mnie po
coś do kuchni – wszystko to przyprawiało mnie o szaleństwo.
Chwilami, gdy wicher wiejący od bagniska rozżarzał węgle
w kominku, zdawało mi się, że słyszę ze dworu głos człowieka z łańcuchem na nodze, głos, który zaklina mnie o dochowanie tajemnicy i woła, że nieznajomy nie będzie zdychał z głodu
do jutra, ale że muszę mu natychmiast przynieść, com obiecał.
Chwilami znowu zastanawiałem się, co będzie, jeśli ów okropny
młody człowiek, którego z takim trudem wstrzymywano od rzucenia się na mnie, straci nagle cierpliwość lub pomyli postawione mi
terminy i zabierze się dziś w nocy do mej wątroby i serca. Jeżeli to
możliwe, żeby włosy stawały dęba na głowie ze strachu, to moim
16
przydarzyło się to tego wieczoru. Ale być może włosy ludzkie tego
nie potrafią.
Nazajutrz wypadały święta Bożego Narodzenia i siostra
kazała mi mieszać miedzianą łyżką dodatki do puddingu. Miałem to robić od siódmej do ósmej według holenderskiego zegara. Usiłowałem wykonywać to z brzemieniem na nodze, co
przypominało mi o człowieku, który również dźwigał brzemię
u nogi. Wreszcie, korzystając z pierwszej okazji, pobiegłem
do siebie na poddasze i tam złożyłem tę cząstkę mego nieczystego sumienia.
– Słuchaj – zwróciłem się do Joego, gdy skończywszy robotę
z puddingiem, grzałem się przy kominku w oczekiwaniu chwili,
kiedy poślą mnie do łóżka – czy to strzelano z armaty?
– Ach – odparł Joe – widocznie znowu jakiś skazaniec zwiał.
– Co to znaczy, Joe? – spytałem.
Moja siostra, która zawsze na siebie brała obowiązek odpowiadania na pytania, powiedziała burkliwie:
– Uciekł, uciekł!
I objaśnienie to zaaplikowała mi niczym wodę z dziegciem.
Gdy po chwili siostra opuściła głowę nad robotą, zadałem
Joemu samym ruchem ust pytanie: „Co to znaczy skazaniec?”.
Joe odpowiedział mi w ten sam sposób, ale tak, że zrozumiałem
tylko ostatni wyraz: „Pip”.
– Zeszłej nocy zwiał jeden skazaniec zaraz po wieczornym
wystrzale armatnim – ciągnął Joe – i wtedy wypalili dla ostrzeżenia. A teraz chyba zawiadamiają o ucieczce drugiego i dlatego
wystrzelili.
– Kto wystrzelił? – dopytywałem się.
– Do diabła z tym chłopakiem – przerwała moja siostra, spoglądając na mnie i marszcząc brwi – co to za nudziarz. Nie nudź
pytaniami, to nie dowiesz się kłamstw.
Pomyślałem, że nie jest zbyt uprzejma wobec samej siebie,
skoro przyznaje, że w odpowiedzi na moje pytania raczy mnie
kłamstwami. Ale moja siostra nigdy nie bywała uprzejma, chyba
przy gościach.
17
W tej chwili Joe podniecił moją ciekawość przez to, że kunsztownie otworzywszy usta, wymówił bezgłośnie jakiś wyraz, który,
zdawało mi się, brzmiał: „Gdera”.
Odpowiedziałem mu w tenże sposób, wskazując jego żonę:
„Ona?”, ale jego długiej odpowiedzi na ten temat już nie pojąłem.
– Chciałbym wiedzieć – zwróciłem się z ostatnią próbą wprost
do siostry – jeżeli się na mnie nie rozgniewasz, chciałbym wiedzieć, kto to strzelał?
– Boże, błogosław to dziecko! – krzyknęła moja siostra takim
tonem, jak gdyby pragnęła czegoś wręcz odwrotnego. – To strzelali na galerach.
– Och – powiedziałem, patrząc na Joego – na galerach!
Joe chrząknął z wyrzutem, jak gdyby chciał dać mi do zrozumienia, że on mówił to samo.
– Proszę, co to znaczy galery?
– Zawsze to samo z tym chłopakiem – krzyknęła siostra,
wskazując na mnie igłą z nitką. – Odpowiedz mu na jedno pytanie,
zada ci jeszcze tuzin. Galery to są statki-więzienia, zaraz na wprost
naszych bagnisk.
– Nie wiem, kogo wsadzają na te statki-więzienia i za co
tam się ludzie dostają – badałem ogólnikowo z cichą rozpaczą
w głosie.
Tego już było za wiele mojej siostrze. Zerwała się z miejsca.
– Wiesz, co ci powiem, szczeniaku, że nie po to wychowałam
cię własnoręcznie, abyś mordował ludzi pytaniami. Gdybym cię
po to wychowała, zasłużyłabym sobie na naganę, a nie na nagrodę.
Ludzi wsadzają na galery za to, że popełniają zbrodnie, rabują,
oszukują i robią różne złe rzeczy. I zawsze zaczynają od zadawania
pytań. A teraz marsz do łóżka!
Nie dawano mi nigdy świecy, gdy szedłem spać, i idąc na górę
w ciemnościach z bolącą głową, gdyż siostra wybiła mi na ciemieniu palcem uzbrojonym w naparstek akompaniament do ostatnich
wyrazów, czułem doskonale, że galery gotowe są już, by mnie
przyjąć, i że prosto do nich zmierzam. Zadawałem pytania, a teraz
zamyślam okraść moją siostrę.
18
Często od tamtej odległej chwili rozważałem, jak mało ludzie
wiedzą o tym, że dzieci potrafią utrzymać największą tajemnicę
pod wpływem strachu. Owładnął mną wówczas okropny lęk przed
młodym człowiekiem czyhającym na moje serce i wątrobę, okropny lęk przed więźniem z zakutą nogą, okropny lęk przed samym
sobą z powodu obietnicy, jaką ode mnie wydarto. Nie łączyłem
żadnych nadziei z osobą siostry, która mnie zawsze od siebie
odpychała. Przerażała mnie teraz myśl, do czego wówczas byłem
zdolny pod wpływem strachu.
Jeśli tej nocy zasnąłem, to chyba po to tylko, by znaleźć
się we śnie na brzegu wezbranej wiosenną powodzią rzeki i iść
w stronę galer. Jakiś upiorny rozbójnik przemawiał do mnie
przez trąbę, nawołując mnie, gdym przechodził obok szubienicy,
bym lepiej sam się natychmiast powiesił. Lękałem się zasnąć
twardo, bo wiedziałem, że muszę o pierwszym brzasku zerwać
się i obrabować spiżarnię. Nie mogłem nawet marzyć, by zrobić
to w nocy, bo nie miałem światła, a po to, by wykrzesać iskrę
z krzesiwa, musiałbym narobić hałasu podobnego do brzęku
kajdan u nogi galernika.
Toteż kiedy tylko ujrzałem przez okienko, że aksamitna, czarna zasłona nocy szarzeje, zerwałem się i zeszedłem po schodach.
Każda deska stopnia i każde skrzypnięcie zdawało się mówić:
„Łapać złodzieja!” lub „Wstawaj, pani Gargery!”.
W spiżarni, znacznie obficiej zaopatrzonej z powodu świąt
niż zwykle, przeraziłem się zająca zawieszonego za nogi, gdyż
wydawało mi się, że mrugnął ku mnie porozumiewawczo. Nie
miałem jednak czasu tego sprawdzać, nie miałem czasu wybierać
ani szukać, nie mogłem stracić ani minuty. Zabrałem bochenek
chleba, skórkę sera, pół słoja nadzienia do pasztetu, które zawinąłem razem z wczorajszą kromką w chustkę do nosa, trochę
wódki, którą odlałem z kamiennego gąsiora do szklanej buteleczki przyniesionej z mego pokoiku (potajemnie używałem jej
do wyrobu napoju wyskokowego z lukrecji), jakąś kość z resztkami pieczonego mięsa i wspaniały, okrągły, świetnie wypieczony
pasztet wieprzowy. Już wychodziłem, zresztą bez pasztetu, kiedy
19
skusiłem się, by zobaczyć, co też stoi oddzielnie na górnej półce
w kamiennej misie. Kiedy zobaczyłem pasztet, zdecydowałem go
zabrać w nadziei, że nie jest przeznaczony na rychłe zjedzenie,
a więc brak jego nieprędko się okaże.
Z kuchni prowadziły drzwi wprost do kuźni. Wszedłem tam
i zabrałem Joemu pilnik, który wyszukałem w pudle z narzędziami. Potem otworzyłem drzwi, przez które wróciłem poprzedniego
wieczoru do domu, i zamknąwszy je za sobą starannie, wybiegłem
ku zamglonemu bagnisku.