NA KRAWĘDZI ŚMIERCI - Wydawnictwo Szaron
Transkrypt
NA KRAWĘDZI ŚMIERCI - Wydawnictwo Szaron
NA KRAWĘDZI ŚMIERCI Mgła nieprzejrzystą bielą przykrywała serpentyny. Ostrożnie prowadziłem samochód po niekończących się zakrętach. David Brady i ja prowadziliśmy w Abancay pertraktacje z urzędnikami departamentu. Nasza stanowczość się opłaciła, gdyż wydano zgodę na wylanie betonem wjazdu do naszego szpitala misyjnego. Od czasu do czasu we mgle migotały światła pojazdów jadących z naprzeciwka. Niestety nie zawsze udało się uniknąć tak niebezpiecznych nocnych jazd. Ręką wytarłem przednią szybę i spojrzałem znacząco na Davida. – Przy tej pogodzie będziemy musieli jechać do Curahuasi przynajmniej o godzinę dłużej niż zwykle – rzekłem markotnie. Już dawno zostawiliśmy za sobą granicę drzew i wkrótce powinniśmy osiągnąć przełęcz łańcucha górskiego. Jaskrawe światła reflektorów szybko się zbliżały. Ciemny kształt ciężarówki ściął zakręt i zaczął nagle rosnąć. Coś tu jest nie w porządku! Dopiero co widzieliśmy smugi światła reflektorów, a teraz coś ciemnego gwałtownie zbliżało się do nas i zablokowało drogę. Mój refleks zmusił nasz napędzany na cztery koła pojazd do skrętu na pobocze. Znałem tu każdy metr drogi i byłem świadom, że za poboczem czyha otchłań przepaści. Zderzenie z przyczepą było twarde. Zostałem uderzony z lewej strony. Rozbite szkło fruwało w kabinie, a gnieciony 7 WIDZIAŁEM BOGA metal zagłuszył wszystko. Nastąpiła cisza, jednak samochód toczył się dalej w kierunku zarośli. David Brady jak sparaliżowany siedział obok mnie. Zamarły niekończące się migawki sprzed kilku chwil. W końcu David, nie wiedząc, czy jestem jeszcze przytomny, krzyknął: – Klaus – hamuj! Mechanicznie nacisnąłem prawą nogą na pedał hamulca. Pojazd zatrzymał się dokładnie na skraju przepaści. Obaj jednocześnie uświadomiliśmy sobie to samo. Trochę inny kąt zderzenia lub stoczenie się w przepaść mogły pozostawić po sobie dwie wdowy i sześć półsierot. Staliśmy na miejscu wypadku nocą, podczas mżawki, na wysokości 3700 metrów. Z trudem wygramoliłem się przez okno pasażera i z niedowierzaniem patrzyłem na tę kupę złomu. Bolała mnie lewa strona pleców, a z policzka sączyła się krew. Później pomyślałem: Bóg zapewne miał powody, żeby 16 grudnia 2008 roku oszczędzić nasze życie. Może jednym z nich była potrzeba napisania historii Diospi Suyana. 8 SZKOLNY ROMANS Niespokojnie wierciłem się na krześle. Kątem oka spoglądałem na przeciwną stronę klasy. Tam siedziała ona. Jakże często byłem pogrążony w rozmowie z jej koleżanką z sąsiedniej ławki. Od siedmiu i pół roku chodziła do Elly-Heuss-Gymnasium w Wiesbaden, tyle samo co ja, jednak po raz pierwszy potraktowałem ją jako obiekt moich zainteresowań. System nauki wyższego stopnia sprawił, że nasze dawne klasy wymieszały się całkowicie. I nagle znalazłem się równocześnie z tą atrakcyjną dziewczyną na siedmiu kursach w ścianach pomieszczenia o powierzchni 30 metrów kwadratowych. Jeszcze bardziej niż jej niebieskie oczy, które paroma spojrzeniami czyniły mnie nerwowym, oczarowywał mnie jej miękki, pełen uczuć głos. W wieku 17 lat słyszałem już tysiące głosów, jednak brzmienie tego było inne. Cichy i kuszący, czysta erotyka, wnikał przez uszy prosto do serca. Jako gospodarz klasy byłem przyzwyczajony do przechwalania się. Może nawet lubiłem słuchać samego siebie, lecz kiedy ona mówiła, milkłem, słuchałem uważnie, żeby nie przegapić żadnej sylaby. Ta urocza dama była bez wątpienia pulsującym centrum dużej dziewczęcej kliki. Jako wnikliwy obserwator musiałem to zauważyć. Czy wtedy gdy po południu jeździła na wierzchowcu pewnego przedsiębiorcy, czy wieczorem, gdy z przyjaciółkami siała zamieszanie w najlepszych dyskotekach miasta, 9 WIDZIAŁEM BOGA zawsze było podobnie. Wszystkie popołudniowe i wieczorne plany ustalane były w detalach z koleżankami najpóźniej do końca szóstej lekcji. Żyła w zupełnie obcym dla mnie świecie. Wywodzę się z rodziny pracowitych piekarzy. Od drugiej w nocy do dziewiętnastej moi rodzice pracowali w piekarni lub sklepie. Ich niezmącona pracowitość wynikała z woli ludzi, którzy wszystko stracili, a musieli zapracować na utrzymanie czworga dzieci. Wanda, moja matka, była przesiedleńcem z Pomorza, zaś ojciec, Rudolf, uciekł jako jeniec wojenny ze Śląska. Pochodzenie ze Wschodu, cierpienia wojenne, a w końcu miłość połączyła tych dwoje bezdomnych. Najbardziej jednak połączyła ich niezachwiana wiara w Boga. Nasz niedzielny poranek toczył się w pomieszczeniach zboru Wolnych Chrześcijan. Czule nazywaliśmy ten budynek kaplicą. Mnie, jako chłopcu, nabożeństwa wydawały się długie, ale nigdy nudne. Wiele fragmentów kazań pozostało mi w pamięci, jednak podczas pieśni często zajmowałem się kolorowymi oknami w suficie czy twarzami znajomych, a nie śpiewem. Fascynujące było, kiedy odwiedzali nas misjonarze i pozwalali wczuć się w swoją pracę. W myślach wdrapywałem się na pień, by pokonać niebezpieczne prądy Amazonki. A Land Rover, którym najczęściej misjonarze pokonywali afrykańską sawannę, był szczytem moich „motoryzacyjnych” ambicji. Każde przeźrocze pachniało niebezpieczeństwem, przygodą i egzotyką. Wieczorami czytałem w łóżku historię Paula White’a – lekarza z dżungli. Ten internista z Australii przez dwa lata pracował na terenie Tanzanii. Jakby nie mając dość swego zawodu, parał się też pisaniem powieści przygodowych dla dzieci i młodzieży. Ów doktor spod drzewa chlebowego nie miał pojęcia, jakie poruszył we mnie struny. Seria książek, każda 10 SZKOLNY ROMANS po około 100 stron wypełniała moją fantazję tajemniczymi postaciami i żywymi figurami zagadkowej Afryki. Sprawiło to, że moją uwagę bardziej przykuwała Afryka niż codzienność w Wiesbaden – jednym z przeciętnych niemieckich miast lat sześćdziesiątych. Z braku czasu moi rodzice świadomie zrezygnowali z telewizora. Gdy w czasie przerw koledzy omawiali świeżo obejrzane filmy i zaśmiewali się kawałami z poprzedniego wieczoru, ja milczałem. Nie mogłem przecież dołączyć się do ich komentarzy. Jednak wynagradzałem to sobie w czasie lekcji, kiedy nauczyciel opowiadał o obcych kulturach, dalekich krajach i ich odkrywcach. Ten świat znałem, gdyż w jakiś sposób czułem, że do niego należę. Jakby prowadzony niewidzialną ręką, powoli nawiązałem ściślejsze relacje z tą dziewczyną. Po pierwszych rozmowach bardzo mi ulżyło. To co mi powiedziała, brzmiało wprost nieprawdopodobnie: – Chcę po maturze pójść na medycynę i później pracować w krajach Trzeciego Świata. Już w ósmej klasie napisała obszerne wypracowanie na temat tego niezwyczajnego marzenia. – Ja też o tym marzę – odrzekłem przy tej okazji i teraz przyjrzałem się jej twarzy jeszcze dokładniej. Może się zdarzyć, że nasze drogi nie przypadkiem zaczną się krzyżować. Czy z tym „porywem wiatru” u mego boku spełnią się moje najbardziej skrywane pragnienia? Podekscytowała mnie taka zwiewna jeszcze wizja. Głęboko we mnie kiełkowała świadomość, że kiedyś ożenię się z tą dziewczyną. Martina Schenk, młoda kobieta pełna pasji i energii, była, podobnie jak ja, bardzo pewna siebie. 11 SZEŚĆ TYGODNI W GHANIE Od lata 1978 roku praktycznie razem wędrowaliśmy przez życie. Wprawdzie od czasu do czasu zdarzały się oficjalne przerwy w naszej przyjaźni, lecz w jakiś sposób odnajdowaliśmy się wzajemnie. Razem prowadziliśmy grupę młodzieżową, chodziliśmy do tego samego zboru, angażowaliśmy się w ruch pokojowy i mieliśmy nawet wspólny krąg przyjaciół. Oczywiście razem studiowaliśmy medycynę na uniwersytecie im. Jana Gutenberga w Moguncji (Mainz). W naszych rozmowach często zastanawialiśmy się nad wspólnym udziałem w misji lekarzy z krajach rozwijających się. Nie było to nic szczególnego. Wielu studentów medycyny poruszało ten temat, na ogół pod koniec studiów. Potem doganiała ich rzeczywistość, założenie rodziny, specjalizacja i kupno odpowiedniego domu. Kolejność tych przystanków mogła się zmieniać, ale efekt końcowy był zwykle ten sam – pozostanie w ojczyźnie. Studenci medycyny musieli odbywać praktyki w szpitalach. Zaczepienie się w realnym świecie jest wśród nich dość normalne i po zdaniu wszystkich egzaminów często zapewnia to miejsce pierwszej pracy. Wieść, że Martina (Tina) zdecydowała się wiosną roku 1983 na podjęcie praktyki akurat w Ghanie, zaszokowała jej rodziców. Prawdopodobnie odgrywał w tym pewną rolę kontakt ze studentami tego kraju, a szczególnie z Chrisem Sackey’em. Tina poznała go na uni12 SZEŚĆ TYGODNI W GHANIE wersytecie. Ten masywny czarnoskóry młody człowiek zapisał się w Moguncji na studia ekonomiczne. Przedstawiał się jako doradca rządowy z Akry, gdzie prawdopodobnie posiadał dobre układy. Chris był sympatycznym człowiekiem, choć czasami sprawiał wrażenie matacza. Później dowiedzieliśmy się, że był szefem jednego z gangów i okazyjnie szmuglował poza granice Ghany nawet złoto, by tu poprawić swój byt. Mimo zawirowań politycznych i militarnych, które wstrząsały jego ojczyzną, nie widział przeszkód, jeśli chodzi o wyjazd Tiny. Nawet po nieudanym puczu przeciwko dyktatorowi, Jerremu Rowlingowi, i po wprowadzeniu stanu wyjątkowego, który nastąpił dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem! Możliwe, że samotna wyprawa w daleki świat zaczęła się Martinie wydawać zbyt ryzykowna. Kiedy więc zapytała mnie, czy pojechałbym z nią, od razu przytaknąłem. W tamtym czasie jeszcze nie byliśmy z Martiną parą, ale stanowiliśmy odpowiedni duet na tak ryzykowną wyprawę. Tylko parę dni dzieliło nas od tej największej przygody naszego życia. Na polecenie jednego z doradców dla krajów Trzeciego Świata pojechaliśmy do Tubyngii (Tübingen), by odwiedzić panią doktor Marquard. Ta katolicka lekarka przez ćwierć stulecia pracowała w Ghanie. Poczęstowała nas chlebem i ciepłą herbatą, a nawet podarowała kilka paczek tabletek przeciw malarii. Na pożegnanie przytoczyła nam werset z Psalmu 91: Chociaż padnie u boku twego tysiąc, a dziesięć tysięcy po prawicy twojej, ciebie to jednak nie dotknie (Ps 91,7). Nie mogła wybrać lepszego wersetu – nawet jeśli na zewnątrz nie okazywaliśmy żadnej bojaźni, to w głębi serca czuliśmy się jednak nieswojo. 13 WIDZIAŁEM BOGA W podróż wyruszyliśmy przez Moskwę, Odessę i Trypolis do stolicy Ghany – Akry. Nasze plecaki przezornie wypełniliśmy konserwami i serem. Panujący w tym kraju głód nie będzie dla nas problemem, chyba że zostaniemy okradzeni. Z pewnymi oporami wysiedliśmy z samolotu wprost w gorące i wilgotne powietrze zachodniego wybrzeża Afryki. Już pierwsze spojrzenie na budynki lotniska wywołało w nas nieprzyjemne uczucie. Powoli, krok po kroku, zbliżaliśmy się do wyjścia z lotniska i do zderzenia z realiami kraju należącego do tzw. Trzeciego Świata. Zawsze stanowczo twierdziliśmy, że jesteśmy gotowi przez całe życie pracować dla ubogich. Teraz po raz pierwszy byliśmy bliscy urzeczywistnienia tego, o czym mówiliśmy. Ale obojętnie, jak to wypadnie, za sześć tygodni mamy samolot, którym wrócimy do Niemiec. – Hej! Jestem tutaj! – Z nieokreślonego tłumu ludzi dobiegł nas głos wysokiego mężczyzny. Chris Sackey dotrzymał słowa i rzeczywiście czekał, żeby zabrać nas z lotniska. List Martiny wprawdzie nigdy nie opuścił budynku Poczty Głównej w Akrze, ale w jakiś sposób do Chrisa dotarły informacje o naszym przylocie. To, że Afryka jest zupełnie inna niż Niemcy, zauważyliśmy w momencie wejścia do toalety na lotnisku. Wszystkie toalety były tak brudne, że nie daliśmy rady z nich skorzystać. Tego obrzydzenia nie potrafiliśmy się pozbyć do końca pobytu. Jak potoczy się nasze życie i zawodowa przyszłość w Afryce? Bez zachwytu patrzyliśmy na kilometrowe kolejki przed stacjami benzynowymi. Nie było paliwa i właściciele pozostawiali swoje pojazdy w kolejkach, w nadziei na lepsze czasy. Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszędzie na chodnikach widzieli14 SZEŚĆ TYGODNI W GHANIE śmy żebraków i kalekie dzieci. Przy kontroli ulicznej żołnierz z wymierzoną bronią zmusił starca do uklęknięcia. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy nie padł strzał. W pokoju gościnnym ghańskiej rodziny Yeboah mieliśmy wiele tematów na wieczorną rozmowę. Przez pełną przygód drogę dobrnęliśmy do Kumasi, stolicy dumnych Ashanti. Monika Yeboah, pochodząca z Frankfurtu, żyła tutaj z miejscowym mężem i szóstką z ośmiorga ich dzieci. Postawiliśmy jej proste pytanie: „Dlaczego tak wielu mężczyzn gra w kości w cieniu drzew, podczas gdy ich żony ciężko pracują w polu? Dlaczego większość spotykanych przez nas mężczyzn ma kochanki lub inne kobiety. Czyż ta praktyka nie powoduje cierpienia wielu kobiet?”. Kto nie ma się na baczności, szybko popada w pułapkę rasizmu. Jakże często doradcy dla krajów Trzeciego Świata oraz misjonarze opisują nam afrykańskie dusze jako wprost niezbadane. Zadumani, ssaliśmy z Martiną połówki moreli i godzinami rozmyślaliśmy o Afryce i jej mieszkańcach. Bez przekonania zadawaliśmy sobie pytanie, czy takie społeczeństwo zdołamy zaakceptować. Trudno nam było odróżnić jednego Ghańczyka od drugiego, a jeszcze trudniej ich zrozumieć. Ta odrobina, którą mogliśmy zobaczyć w Afryce, zdawała się nam ciemna i groźna. Możliwe, że kolor skóry tych ludzi odegrał przy tym pewną rolę, ale nawet miasto Kumasi pokrywały nocą egipskie ciemności. Nie działały uliczne latarnie ani reklamowe neony. W gruncie rzeczy to trzystutysięczne miasto wywarło na nas odpychające wrażenie. Chętnie zrezygnowaliśmy z nocnych spacerów, zresztą już od godziny osiemnastej nie wolno było spotykać się na ulicy bez konkretnego powodu. Po naszych przeżyciach z patrolami wojskowymi nie mieliśmy ochoty ich więcej spotykać. 15 WIDZIAŁEM BOGA Pewnego popołudnia o mało nie staliśmy się ofiarami własnej nieostrożności. Odwiedziliśmy z Moniką zaprzyjaźnioną amerykańską rodzinę. Kiedy zauważyliśmy, że słońce rzuca długi cień, było już za późno. Nie damy rady przejść przez wojskowy punkt kontrolny przed godziną policyjną. Monika była jednak bardzo spokojna. Wspólnie prosiliśmy Boga o ochronę. Kiedy zbliżaliśmy się do punktu kontrolnego, nagle rozpętała się tropikalna ulewa i wszyscy żołnierze zniknęli z ulicy. Nie nękani przez nikogo, dotarliśmy do domu rodziny Yeboah. Tego typu prośby do Boga były dla nas czymś nowym i zaczęły się nam nasuwać wątpliwości, czy nie był jednak to zwyczajny przypadek lub wybryk natury. Tygodnie spędzone w Ghanie pozwoliły nam na zebranie pewnych doświadczeń życiowych. W dużym szpitalu państwowym Komfo Anokye w Kumasi widoczny był brak czystości i organizacji. Wiele rzeczy nie funkcjonowało. Już na korytarzu odczuliśmy nieprzyjemny zapach. Wytłumaczono nam, że jego przyczyną jest plaga szczurów. Monika Yeboah załatwiła nam dwutygodniową praktykę w małej stacji misyjnej nad jeziorem Bosumtwi. Kto tu wysiadł z samochodu, znalazł się rzeczywiście w samym sercu Afryki. Pofałdowane wzgórza otaczały jezioro, które aktywny piechur mógł obejść w ciągu jednego dnia. Na jego brzegu rozsiane były wioski z chatkami krytymi słomą. Kiedy wieczorem słońce poczerwieniało i wiatr niósł po tafli jeziora głuche uderzenia tam-tamów, można było odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się w czasach Livingstona. W tej idyllicznej miejscowości budziła się Afryka z dziecięcych książek. Można by tu było żyć w spokoju, gdyby nie ciągłe cykanie i brzęczenie owadów, przypominających o czającym się zagrożeniu mala16 SZEŚĆ TYGODNI W GHANIE rią. A ta przysparzała Ghańczykom wielu trosk. Punkt sanitarny prowadziła pani Margery, angielska pielęgniarka – metodystka. Jej kategorię wagową należałoby raczej zaliczyć do ciężkiej, a sposób bycia do iście angielskiej powściągliwości. Wraz z czterema miejscowymi pomocnicami przyjmowała dziennie od 50 do 80 pacjentów. Była bardzo spokojna, kiedy Tina po raz pierwszy zachorowała na malarię, i z całą pogodą ducha zleciła jej lekarstwa, na które tamtejsze bakterie nie były odporne. Wkrótce rozpalona twarz Tiny wróciła do normy. Ponieważ nie istniało tam dobre laboratorium, opieka lekarska sprowadzała się do diagnozy postawionej na podstawie obserwacji i do zaaplikowania tabletek. Niewiele wyższy standard przedstawiał szpital dziecięcy w Khumasi. Hinduski lekarz, doktor Hunter, przyjmował każdego ranka do 200 małych pacjentów. Jego rozciągnięta lewa dłoń szybko obejmowała brzuch dziecka, przy czym palcem obmacywał wątrobę, a jednocześnie kciukiem śledzionę. Wolna prawa dłoń pozwalała mu na wpisywanie uwag do karty chorego. Kiedy zjawiliśmy się u niego w porze obiadowej, poinformował nas o czynnościach planowanych na popołudnie: – Muszę się zaopatrzyć w papier, ołówki, benzynę i jedzenie – powiedział – a kto tego sam nie zdobędzie, nie będzie miał. W różnych instytucjach medycznych brakowało tego wszystkiego, co w Niemczech było standardem. Poziom usług medycznych był tu zatrważająco niski. Jaki sens studiować w Moguncji przez sześć lat i zajmować się dziesiątkami stron teorii, gdy większość wyuczonego materiału nie znajdzie w Afryce żadnego zastosowania? Najbardziej jednak irytowała nas bezwzględność afrykańskiego społeczeństwa. Obserwo17 WIDZIAŁEM BOGA waliśmy to również w szpitalach państwowych. Jeżeli pacjent nie jest w stanie zapłacić, nikt się nim nie zajmie. Mówiąc dobitnie: wykładaj banknoty na stół chirurga albo martw się sam o swój wyrostek robaczkowy. Wspólnie z Martiną podsumowaliśmy nasz półmetek tutejszego pobytu. Po pierwsze – te trzy szpitale misyjne, które odwiedziliśmy, funkcjonowały znacznie lepiej niż kliniki państwowe. Po drugie – chrześcijańska miłość do bliźniego nie jest sloganem. Nakazuje ona lekarzom zwracanie się do pacjentów z należytym szacunkiem, czego często nie spotyka się w innych szpitalach. Pomyśleliśmy, że na dłuższą metę wyjazd do Ghany lub podobnego kraju jest mało atrakcyjny. Wciąż było wielką niewiadomą, czy jako lekarze misyjni będziemy kontynuowali nasze plany, czy też wyrzucimy je do kosza. Wszystko jednak potoczyło się inaczej. Spotkaliśmy profesora Perry’ego, poważnego i szczupłego Anglika, od którego otrzymaliśmy pozytywny impuls, tak oczekiwany podczas naszej praktyki. Nie żeby rozwiał nasze wątpliwości za pomocą mądrych argumentów, czy dodawał odwagi, poklepując po ramieniu. Nic z tego! Mówił w ogóle bardzo mało. Raczej w swoim pełnym niesprawiedliwości otoczeniu wysyłał przepojone nadzieją sygnały. Ku rozpaczy rodziców porzucił wspaniale zapowiadającą się karierę w Wielkiej Brytanii, żeby podjąć się współtworzenia służby zdrowia w Ghanie. Gdziekolwiek się zjawił, poprzedzała go dobra opinia. Jedni mówili, że nawet ostatnią kromką chleba podzieli się z ogrodnikiem, inni zaś, że jest wzorem od stóp do głów. Krótko przed wyjazdem z Ghany spędziliśmy w jego domu jedną noc. Nim zmorzyła nas senność, usłyszeliśmy z piwnicy cichy śpiew. Nie były to radiowe przeboje, lecz biblijne psalmy. 18 PRZEŻYCIA Z MOJĄ SKRZYNK Ą NA LISTY Profesor Perry nie tracił nadziei, gdy napotykał na przeszkody nie do pokonania. Swoją siłę czerpał z wiary w Boga, która była niezachwiana i nie ulegała zawirowaniom ani zmieniającym się jak w kalejdoskopie sytuacjom. Jego życie stało się dla nas wyraźnym przesłaniem, a on sam jednym z ważniejszych wzorów. PRZEŻYCIA Z MOJĄ SKRZYNKĄ NA LISTY Moje palce szybko przerzucały stronice książki, a na twarzy pojawił się uśmiech. To, co trzymałem w rękach, okazało się prawdziwym skarbem. W tym katalogu w kolejności alfabetycznej wymienione były wszystkie amerykańskie uniwersytety, na których mogłem studiować medycynę. Latem 1984 roku w USA było to 120 wyższych uczelni. Poszukiwałem właśnie takich informacji. Nie było jeszcze wtedy internetu z wyszukiwarkami, które w ciągu sekundy ukazują tego typu dane i adresy. Napisałem do wydawnictwa tego katalogu i zamówiłem jeden egzemplarz. Parę tygodni po tym znalazł się on na półce w moim studenckim pokoiku. Dzielnie dobiłem do ósmego semestru i zastanawiałem się, gdzie kończyć studia. W czasie rozmów z innymi studentami wywnioskowałem, że studia w USA są bardziej praktyczne i lepsze niż w Niemczech. Postanowiłem więc moje dwa ostatnie semestry w całości zaliczyć za oceanem. Wymiana studentów jest dziś czymś zupełnie naturalnym. Wiele organizacji politycznych i pedagogicznych stara się uła19 WIDZIAŁEM BOGA twiać uczniom i studentom poznawanie obcych kultur oraz uzupełnianie życiowego doświadczenia. Największe wzięcie u młodych ludzi mają Stany Zjednoczone, Kanada, Nowa Zelandia, Australia i Anglia. Jednak przed 25 laty ciężko było niemieckim studentom medycyny studiować poza krajem dwa lub więcej semestrów. Szczególnie dotyczyło to właśnie nauki w Stanach Zjednoczonych. Istniało ku temu wiele powodów. Po pierwsze – już wtedy amerykańscy studenci musieli płacić wysokie czesne, poza tym systemy nauczania, amerykański i niemiecki, bardzo się różniły. Inaczej niż w Ameryce, ostatni rok studiów w Niemczech był podzielony na trzy części po cztery miesiące w zakresie medycyny wewnętrznej, chirurgii oraz jednego kierunku do wyboru. Student mógł się ubiegać o taki staż w jednej z klinik uniwersyteckich. Z utęsknieniem patrzyłem na mapę Stanów Zjednoczonych. Czy uda mi się to załatwić? Nie miałem żadnych kontaktów z profesorami, którzy mieliby jakiekolwiek wpływy za Atlantykiem, nie znałem zbyt dobrze angielskiego. Im częściej odwiedzałem moguncki dziekanat, tym mniej realistycznie wyglądał mój cel. Który z amerykańskich uniwersytetów przyjąłby mnie na trzy lub cztery miesiące, podczas gdy tamtejsi studenci mogą zmieniać uczelnię najwyżej na osiem tygodni. Wkrótce jeszcze większą przeszkodą okazała się niemiecka biurokracja. Kryteria dziekanatu były niedwuznacznie jasne: albo znajdziesz miejsce za oceanem na minimum cztery miesiące, albo zostajesz tutaj! Musiałem przyznać, że moje położenie nie rokowało mi żadnych widoków na przyszłość. Bez wyraźnej pomocy, niezależnie od tego skąd, nie uda mi się wyjechać do USA. Skonfrontowany z moimi ograniczonymi możliwościami, posta20 PRZEŻYCIA Z MOJĄ SKRZYNK Ą NA LISTY nowiłem szukać wsparcia gdzie indziej. Zacząłem się modlić. Od stycznia 1984 roku modliłem się do Boga każdego wieczoru, prosząc Go, żeby pomógł mi pokonać wszystkie logistyczne i biurokratyczne trudności, niepozwalające mi na wyjazd za Atlantyk – pod warunkiem, że moje plany pokrywają się z Jego planami. Byłem nawet dość konkretny i prosiłem Boga, żeby wszystkie formalności udało mi się pozałatwiać do pierwszego dnia mojego egzaminu państwowego, tj. do sierpnia 1985 roku Miałem więc jeszcze sporo czasu. Co wieczór modliłem się o to samo. Upływały tygodnie i miesiące. By poprawić znajomość angielskiego, odbyłem staż w szpitalu American Air Force w Wiesbaden. Chirurg, doktor Locker, przygarnął mnie pod swoje skrzydła. Jednak mimo serdecznych uśmiechów, nie mógł mi w niczym pomóc. Zacząłem się trwożyć. Kiedy przy obiedzie stawiałem na tacę talerze, strąciłem szklankę mleka. Biała kałuża na podłodze rozśmieszyła obecnych, a ja straciłem do reszty pewność siebie. Czułem się niekompetentny i wszystko mnie przerastało. W styczniu 1985 roku zebrałem całą swoją odwagę i napisałem na maszynie list – prośbę po angielsku. Przy pomocy czarno-białej kopiarki przygotowałem dokumenty dla 40 wyższych uczelni. Z mieszanymi uczuciami wrzuciłem koperty do skrzynki pocztowej. Teraz musiałem czekać na dalszy rozwój wypadków. Właśnie rozpoczęło się ośmiomiesięczne odliczanie czasu do pierwszego egzaminu. Długo nic się nie działo. Wreszcie powoli zaczęły napływać odmowy: „Przykro nam, ale nie możemy Panu przysłać pozytywnego potwierdzenia...”. „Rozdzieliliśmy już wszystkie miejsca dla studentów-gości”. „Nasz system nie przewiduje 21 WIDZIAŁEM BOGA stażu na okres czterech miesięcy”. Tak lub podobnie brzmiały odmowy, które starannie układałem w teczce. Tylko uniwersytet w Wisconsin zaproponował mi dwumiesięczną praktykę na chirurgii, podczas gdy uniwersytet w Teksasie widział ewentualną szansę na ginekologii. Jednakże chodziło tu o osiem tygodni pod koniec 1986 roku. Te dwa pisma były jasnym promykiem, ale niezupełnie mi to pasowało. Brama do Ameryki pozostawała dla mnie zamknięta. Czas płynął. Z zimy zrobiła się wiosna, a z wiosny lato. Ciągle stałem z pustymi rękami i moja nadzieja topniała jak masło na słońcu. Rosnące rozczarowanie przerabiałem wieczorami w prawie stereotypową modlitwę: „Boże, jeżeli chcesz, możesz mnie zabrać do Ameryki”. Zaczął się lipiec i termin egzaminów był tuż, tuż. W mogunckim dziekanacie coraz mocniej na mnie naciskano. Sekretarka żądała: – Proszę nas niezwłocznie powiadomić, w której niemieckiej klinice chce pan odbyć staż. Z wyjazdu do Stanów chyba nic nie wyjdzie. Wieczorem siedziałem na łóżku. Moje starania, których dokładałem przez ostatnie osiem miesięcy, pozostały bez sukcesu. Modlitwy ostatnich dwudziestu miesięcy też nie zadziałały. Daremnie czekałem i robiłem sobie nadzieję. Fakt własnej porażki pozostawił gorzki smak. W tym momencie totalnej frustracji przyszła mi do głowy taka myśl – poproś Boga o pozytywną odpowiedź w jutrzejszej poczcie. W poczuciu własnej bezsilności ukląkłem przed łóżkiem: „Boże, jeżeli jesteś i jeśli tego chcesz, przyślij mi w jutrzejszej korespondencji pozytywną odpowiedź ze Stanów”. Drżałem z emocji, kiedy następnego ranka o zwykłej porze 22 PRZEŻYCIA Z MOJĄ SKRZYNK Ą NA LISTY otwierałem moją skrzynkę na listy. Była w niej koperta i, co nie było trudne do rozpoznania, pochodziła z USA. Z nadruku wynikało, że nadawcą jest uniwersytet Case Western Reserve z Cleveland, w stanie Ohio. Gwałtownie rozerwałem kopertę i rozłożyłem list: „Panie John! Cieszymy się, że możemy Panu zaoferować dwa miesiące stażu na oddziale chirurgicznym”. Oniemiałem. Po raz drugi i trzeci przetłumaczyłem ostrożnie każde słowo. Bez wątpienia słynny Case Western Reserve University przyjął mnie jako gościa-stażystę. Podziękowałem Bogu z całego serca, wsiadłem do samochodu i pojechałem na moguncki uniwersytet. Dziekan, profesor Löffelholz, dokładnie przestudiował list z Ameryki. W końcu zdecydował się zrobić w moim przypadku wyjątek. Pozwolił mianowicie, żebym mógł zaliczyć staż chirurgiczny na dwóch różnych uniwersytetach – w Wisconsin i w Ohio. Pozostało mi jeszcze do zaliczenia osiem miesięcy stażu – cztery na internie i dalsze cztery na wciąż nieustalonym przeze mnie drugim kierunku specjalizacji. Moje przeżycia ze skrzynką na listy przekonały mnie, że Bóg jest ze mną. On będzie mnie prowadził, a ja Mu zawierzę. Z tą świadomością jeszcze tego samego dnia wykreśliłem się z listy studentów Uniwersytetu Jana Gutenberga. Do pierwszego z czterech dni egzaminu pozostało mi półtora tygodnia. Jasne było, że Bóg powinien zadziałać, gdyż poza tymi czterema miesiącami chirurgii nie miałem w kieszeni nic. Ponieważ pożegnałem się z uniwersytetem w Moguncji, wyglądałem jak sportowiec, który odbił się od ziemi, ale jeszcze bezpiecznie nie wylądował. Tym razem moja wiara urosła jak nigdy dotąd i zupełnie się nie zdziwiłem, gdy w mojej skrzynce na listy znalazłem wiadomość z uniwersytetu 23 WIDZIAŁEM BOGA w Virginii: „Panie John! Wyrażamy zgodę, aby studiował Pan u nas internę przez okres czterech miesięcy”. Dlaczego klinika uniwersytecka w Richmond złożyła mi taką nietypową ofertę, dowiedziałem się kilka miesięcy później już na miejscu. Wyjaśnił to pracownik rektoratu: „Co roku przyjmujemy jednego studenta z Europy. Zgłosiło się ponad stu kandydatów, więc naturalnie rozstrzygnięcie było bardzo trudne i nie wiedziałem, na którego się zdecydować. Ze stosu podań bez zastanowienia wyjąłem jedną kopertę i to była pańska”. Przełknąłem ślinę. A więc to tak! Skończył się pierwszy dzień egzaminów i zmęczony wracałem do domu. Zatrzymałem się przy skrzynce na listy i moje serce zaczęło bić szybciej. List, który teraz „uśmiechał” się do mnie, nadszedł z USA: „Panie John! Może Pan u nas w Denver odbyć trzymiesięczny staż na oddziale pediatrii”. Wszystko ułożyło się perfekcyjnie. Z czterema tygodniami urlopu, które mi przysługiwały, rozwiązał się ostatni problem roku studiów w USA. Bóg trzykrotnie odpowiedział na moje modlitwy, a jeden raz nawet dokładnie w wyznaczonym dniu. Zacząłem upewniać się, że gdy żyję z Bogiem – nieprawdopodobne, a nawet więcej, niewiarygodne staje się możliwe. Jedno muszę jednak uczynić – zawierzyć Panu. Kupiłem bilet lotniczy i spakowałem dwie walizki. Zgodnie ze sloganem „Go West, young man” (Na Zachód, młody człowieku), 25 października 1985 roku poleciałem z Brukseli do New Jersey w USA. 24