Poznaj naszą historię (październik 2006)
Transkrypt
Poznaj naszą historię (październik 2006)
MAMY JUŻ ROK! Pierwszy numer bezpłatnego tygodnika „7 Dni" powstał w obskurnym lokalu przy ul. Rwańskiej, do niedawna jednej z najrzadziej odwiedzanych ulic w mieście. Redakcją był pokój o wymiarach trzy na cztery metry z toaletą wielkości niepoważnej szafy. Prolog Obudziłam się pewnej wrześniowej nocy i pomyślałam: „bezpłatna gazeta!" Kilka godzin wcześniej dowiedziałam się od wydawcy tygodnika „7 Dni Radomskie", w którym pełniłam funkcję redaktora naczelnego, że zamierza zamknąć gazetę. Tytuł istniał dopiero od czterech miesięcy, ale dla wydawcy nie było ważne, że już mógł się pochwalić blisko tysiącem czytelników. Czytelników, którzy chcą i powinni mieć swoją gazetę, dającą im możliwość czytania o zwykłych ludziach, czasami robiących coś niezwykłego. O przyrodzie, sporcie, aktualnych wydarzeniach oraz o absurdach lokalnej i ponadlokalnej polityki. Powinnam więc coś zrobić. Trzeba założyć gazetę; najlepiej bezpłatną, dostępną dla każdego. Pięć, dziesięć, a może piętnaście tysięcy egzemplarzy tygodniowo! Rano powiedziałam o tym koleżankom z redakcji: korektorce Halinie Bogusz, sekretarz redakcji Iwonie Kaczmarskiej i Małgosi Matrackiej, która gazetę składała. - Może się uda - stwierdziły. - Spróbujmy. - To się nie może udać; nie macie szans - przestrzegali koledzy z innych redakcji i niektórzy znajomi. Akt pierwszy, czyli skąd wziąć pieniądze Z Haliną poszłyśmy do Powiatowego Urzędu Pracy w Radomiu, gdzie oznajmiłyśmy, że już niedługo będziemy bezrobotne. Czy mamy szansę otrzymać dotacje na założenie firm? - Jak się zarejestrujecie, to przyjdźcie - usłyszałyśmy. I przyszłyśmy. We wrześniu, gdy wydawca zamknął „7 Dni Radomskie". Dostałyśmy druki do wypełnienia. Liczył się pomysł, dokładna kalkulacja kosztów i późniejszych zysków. Potrzebowałam pieniędzy na uruchomienie gazety, na komputery, bardzo drogie oprogramowanie, drukarkę laserową, faks, cyfrowy aparat fotograficzny, jakieś biurka i regały. Halina marzyła o małej firmie korektorskiej z komputerem, regałem, biurkiem i krzesłem. Jeszcze we wrześniu złożyłyśmy wnioski o dotacje. Chwila niepewności i... - Jest zgoda dyrektora - dowiedziałyśmy się w PUP-ie. Nie jest więc prawdą, a takie pogłoski docierały do nas przez cały rok, że bezpłatny tygodnik „7 Dni" jest finansowany przez miasto. Jeśli już ktoś miał się przyczynić do jego powstania to starosta, któremu podlega urząd pracy, a nie prezydent Radomia. Zanim jednak dostałyśmy pieniądze, musiałyśmy przejść kurs księgowości. W tym czasie zarejestrowałam w sądzie nowy tytuł - „7 Dni" bezpłatny tygodnik. Akt drugi, czyli wydajemy pierwszy numer Jesteśmy świeżo po kursie, w głowach mamy książki przychodów i rozchodów, ryczałty i PIT-y. W ponurym lokalu przy Rwańskiej organizujemy redakcję i korektę. Jest tak mało miejsca, że prawie siedzimy sobie na głowach. W oknie firanka po prababci, stary regał wyciągnięty z czyjejś piwnicy. Ale mamy nowe komputery, biurka i mnóstwo niezbędnych gratów, które nie chcą się pomieścić na tych 12 metrach kwadratowych. Wydałyśmy całą kasę z urzędu pracy. Pieniądze na wydanie pierwszego numeru pożyczamy od rodziny i znajomych. Część druku finansują nieliczni jeszcze reklamodawcy. W poniedziałek, 10 października, organizujemy zebranie. - Ty dzwonisz po firmach, ty wysyłasz faksy, ty piszesz to i tamto - krzyżują się polecenia. W spadku po „7 Dniach Radomskich" zostaje nam sprawa zaniedbanego przez właściciela ślepego konia, którego staramy się wykupić. W numerze, który wychodzi 14 października 2005 roku, przypominamy historię Seduma. Odnosimy pierwszy sukces - dzięki ofiarności naszych czytelników i ludzi z całej Polski udaje się nam go odkupić. Koń zamieszkuje w bezpiecznym i przyjaznym miejscu. Kolejne numery „7 Dni" nadal powstają przy Rwańskiej. Jest jesień, zimno daje nam się we znaki, bo w redakcji nie ma ogrzewania. Żartujemy, że musimy sobie kupić mitenki, by palce mimo zimna sprawnie biegały po klawiaturze. Brakuje nam nie tylko ogrzewania, ale i pieniędzy. Jest bardzo ciężko. Tym bardziej, że nowy tytuł na rynku nie wzbudza początkowo zaufania reklamodawców. W grudniu trafia nam się nowy lokal przy ul. Grodzkiej. Ma prawie 50 metrów, ogrzewanie i nie najwyższy czynsz. Akt trzeci, czyli mamy wszystkiego dosyć Luksusy nowej redakcji pomagają nam uwierzyć, że w pewnym momencie zaczniemy zarabiać i spłacimy zaciągnięte w międzyczasie długi. Nie wiemy jeszcze, że na te pieniądze będziemy musiały poczekać kilka miesięcy. Na razie gęsto tłumaczymy się mężom z zerowych pensji. Ledwie wiążemy koniec z końcem. Jest ciężko, ale nie dlatego, że zima, a w nocy z czwartku na piątek trzeba wsiąść w prawie pełnoletni samochód i pojechać po pięć tysięcy gazet do drukarni w Białobrzegach. Nawet nie dlatego, że brakuje ludzi do pisania i wszyscy zajmujemy się wszystkim. Jest ciężko, bo nie ma pieniędzy. A trzeba zapłacić za wydrukowanie gazety, lokal, telefon, wodę, gaz i prąd... Nad jednym z biurek wisi tabliczka, którą dostałyśmy od znajomych z agencji reklamowej: „I ujrzał Pan pracę naszą i był zadowolony, a potem zapytawszy o zarobki nasze usiadł i zapłakał". Na szczęście jest jeszcze rodzina i znajomi. Przychodzi wiosna. Przychodzą także zlecenia od reklamodawców. Nie jest ich wiele, ale ci, którzy wtedy zdecydowali się zainwestować w „7 Dni" są z nami do dzisiaj. Wiemy, jakie mamy atuty - pięciotysięczny nakład, który znika ze skrzyżowań, aptek, samów, hipermarketów; Czytelników, którzy nas odwiedzają w redakcji, by pogratulować pomysłów, i teksty, których w innych gazetach nie znajdziecie. Akt czwarty, czyli jak powstaje gazeta Redakcję w różowej kamienicy przy ul. Grodzkiej 2 co piątek odwiedza około 200 osób. Przychodzą po „7 Dni". Ale zdarzyło się, że w czwartek, czyli w dniu wysłania gazety do drukarni, przyszła do nas pani, która koniecznie chciała dostać następny numer. Czwartek jest najgorętszym dniem w tygodniu. Tego dnia, do godz. 21, kompletna gazeta musi opuścić komputer Małgosi Matrackiej i dotrzeć po kablu do drukarni w Białobrzegach. Około północy z czwartku na piątek nowe wydanie „7 Dni" jest już wydrukowane. Praca w redakcji wre już od poniedziałku. O godz. 10 spotykamy się na zebraniu redakcyjnym. Z Iwoną i młodymi dziennikarzami - Aleksandrą Majchrzak i Marcinem Piotrowskim planujemy kolejne wydanie tygodnika. Czasami zajmuje nam to 25 minut, ale bywa, że szukając pomysłów czy zdjęcia na pierwszą stronę, spędzamy razem nawet półtorej godziny. Na początku tygodnia Halina pełni rolę sekretarki, Małgosia przygotowuje strony z programem telewizyjnym, a mnie przypada zajmowanie się księgowością i sprawdzanie stanu konta bankowego. Ustalam też z fotografem, co i kiedy powinno znaleźć się na zdjęciach. W poniedziałek powstają też pierwsze teksty. Czyta je Iwona i po mistrzowsku skraca zbyt długie leady, zmienia niefortunne tytuły, wyłapuje błędy merytoryczne. Nie pozwala, by uszły naszej uwadze jakieś nieścisłości. Teksty przeczytane przez Iwonę sprawdza w komputerze Halina. Sprawia, że pełne metafor i w nieskończoność rozbudowanych zdań wypowiedzi stają się klarowne i jasne, cywilizuje je, wygładza i kasuje „Gomułki" napisane przez „ó" i „hełmy", którym nagle na początku wyrosło „c". Nie wszystkie, niestety, błędy udaje się dojrzeć, choć czasami tekst bywa czytany kilkakrotnie przez kilka osób. Kiedyś prezydent Zdzisław Marcinkowski zmienił w naszej gazecie nazwisko na Marcinkiewicz, a Alfons Pinno, chyba specjalnie dla „7 Dni", wybrał imię Alfred. Sprawdzone przez Halinę teksty trafiają do mnie. Mierzę je i ważę, by rozplanować na stronach tygodnika. Tak powstają makiety, którymi później zajmuje się Małgosia. Wybiera wielkość, styl i kolor czcionek, obrabia i rozmieszcza zdjęcia do artykułów, zmusza pozornie zbyt długie kolumny literek, by zajęły dokładnie tyle miejsca ile powinny. Krótko mówiąc to, co widzicie, przeglądając „7 Dni", jest jej zasługą. Na końcu procesu powstawania gazety znowu trafia ona do Haliny, która ostatecznie rozprawia się z niezauważonymi do tej porty usterkami, po raz kolejny czytając poprawione artykuły, podpisy pod zdjęciami, daty i nagłówki. Epilog Obudziłam się pewnej październikowej nocy i pomyślałam: za kilka dni nasza gazeta skończy rok. Jakie mam marzenia? By nasz tygodnik, po który co tydzień sięga pięć tysięcy osób, przetrwał kolejne lata. I żeby nadal był bezpłatny. Będzie to o tyle łatwiejsze, że coraz więcej firm przekonuje się, że warto w nas inwestować. Marzy mi się zwiększenie nakładu do dziesięciu, piętnastu tysięcy egzemplarzy i zwiększenie liczby punktów dystrybucji. By czytelnicy mogli nasz tygodnik mieć w zasięgu ręki. Marzę także o tym, by „7 Dni" stało się znakiem firmowym Radomia - to o tyle łatwiejsze, że tygodnik dla radomian przygotowują radomianie, którzy o tym mieście wiedzą sporo. Irmina Opałka-Piwowar Bez tych ludzi dzisiaj nie świętowalibyśmy pierwszej rocznicy tygodnika „7 Dni" (w kolejności alfabetycznej): Małgosia Batko, Ania Bienias, Ola Bogusz, Wiktor Bogusz, Małgosia Komorowska, Kasia Matracka, Kuba Matracki, Marek Matysiak, Mateusz Najderski, Mirosława i Marek Opałka, Łukasz Opałka, Marek Słupek, Jacek Słupek, Paulina Wójcicka, Ewelina Witkowska, Łukasz Zaborowski.