Dzień pierwszy

Transkrypt

Dzień pierwszy
Dzień pierwszy
A
wcześniej, właściwie tylko dzień wcześniej, Daniel Koch
w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i z grafitową marynarką w ręku szedł wolnym krokiem przez Stary Rynek w Poznaniu.
Jeszcze było ciepło i jasno. Jeden z ostatnich kwietniowych
wieczorów nadchodził leniwie, wypraszając powoli rodziców
z dziećmi za rękę z niedawno rozstawionych kawiarnianych
ogródków, babcie znad deserowych talerzyków, panów w krawatach z biznesowo-plotkarskich pogaduszek. Kobieta ze straganu wciśniętego w podcienia domków budniczych zaczynała
chować pamiątki: flagi narodowe i pirackie, koraliki, misie,
wiatraczki i plastikowe siekiery. Sąsiad z wnęki obok niespiesznie rozkładał walizki, gotowy do spakowania obrazków:
z Ratuszem, z Bamberką, z Pręgierzem i tych tylko z kwiatkami. A pani, nad której głową latały napełnione helem kolorowe
baloniki, co chwila spoglądała na zegarek, pociągając przy tym
uwięzione na sznurkach nadmuchane kolorowe samolociki,
słońca, koniki i kwiatki.
Daniel Koch szedł i szukał, choć bez zbytniego zapału, ulicy
Woźnej. Miała biec prosto od Rynku, więc wcześniej czy później musiała się znaleźć sama, skoro od kwadratowego placu
odchodzą tylko po trzy ulice z każdej strony. Dwanaście moż9
liwości – przeliczył – na jakieś piętnaście minut niemrawych
poszukiwań. Zostało mu jeszcze pół godziny, więc przystanął
i zaczął się rozglądać.
Przed sobą miał rzeźbę ledwie odzianego Apolla, który grał
na lirze. Spod nóg litrami lała mu się woda. Daniel podchodził właśnie do fontanny, by sprawdzić, ile tej wody może się
w niej przelewać, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka,
któremu uciekł z ręki balonik. Różowy kucyk poleciał błyskawicznie do góry, najpierw pionowo, potem, wzbijając się ponad
wieżę Ratusza, pognał z wiatrem gdzieś na południe. Rodzice
dziewczynki nerwowo rozglądali się za panią z balonikami,
ale jej już nie było, więc dziecko cały czas chlipało, wskazując
palcem znikającego konika. Daniel też spojrzał na niebo, które
przysłaniała wielka biała chmura. Zawieszona nisko nad ziemią, przemieszczała się bardzo szybko, co chwila zmieniając
swoje kłębiaste kształty. Długo na nią patrzył i zaczął się zastanawiać, ile może ważyć ten cumulus – na pewno kilka, a może
nawet kilkanaście ton… a jeśliby przyjąć jakieś trzydziestoprocentowe zagęszczenie pary wodnej… to…
Nie zdążył policzyć, bo do fontanny podeszła grupka turystów z aparatami fotograficznymi. Sześć osób różnej płci, lecz
o identycznym wyglądzie – grube brzuchy, a na głowach małe
kapelusiki. Połowa coś jadła, częstując tym drugą połowę.
Wzdrygnął się na sam widok różowych i niebieskich żelków,
które wyciągane z papierowych torebek znikały w ustach,
a potem rozlewały się pod rozciągniętymi podkoszulkami
i bezkształtnymi spodniami. Odwrócił się i odruchowo zaczął
analizować, co dziś zjadł i ile to mogło mieć kalorii. Uspokoił
się, nabrawszy pewności, że na pewno nie tknął niczego różowego lub niebieskiego. Swoje czterdziestoparoletnie ciało
utrzymywał pod stałą kontrolą. Dopasowane marynarki niczego nie tuszowały, leżały tak dobrze, jak były skrojone, a paski
w spodniach nie zmieniały raz wybranych dziurek. I choć nie
10
był głodny, a kuchnia japońska nie stanowiła zbytniego zagrożenia, upewnił się jeszcze, wkładając rękę do kieszeni, czy ma
wystarczająco dużo luzu w spodniach na czekający go bankiet
firmowy. Usatysfakcjonowany popatrzył na grupkę turystów,
którzy zaczęli zajmować jeszcze więcej przestrzeni, rozstawiając się w rzędzie, by pozować do zdjęcia na tle fontanny. Odsunął się i zadał sobie w myśli pytanie, czy oglądając to zdjęcie
już w domu, choć przez chwilę będą podziwiać kształty Apolla, czy tylko jego lirę.
Odwrócił się i ruszył dalej, w kierunku tabliczki z nazwą
pierwszej ulicy, która odchodziła od Starego Rynku i biegła
gdzieś prosto przed siebie. Kiedy zobaczył nazwę Woźna, zaczął się zastanawiać, czy nie zawrócić. Doszedłby znowu do
hotelu, którego nie lubił, choć nie aż tak jak pracy po pracy.
Pocieszył się, że audyt dla firmy już się kończy – jeszcze tylko
trzy ostatnie dni kwietnia i stąd wyjedzie. Ruszył więc, omijając po drodze końskie łajno, którego dorożkarz nie chciał bądź
nie zdążył zauważyć, zajęty obserwowaniem rozbawionych
turystów upychających się w jego bryczce. Po chwili całe to
wesołe towarzystwo wjechało w ulicę Woźną. Daniel Koch
poszedł w tym samym kierunku, zerkając jeszcze na chmurę,
w której zniknął samolot, pozostawiwszy za sobą biały pióropusz skondensowanej pary.
Grabarz przytknął nos do plastikowej szyby i patrzył na
przybliżające się miasto. Widok coraz wyraźniejszych domów, ulic i samochodów przynosił wyczekiwaną przez ponad
dwie godziny lotu ulgę. Oddech zaczynał się powoli uspokajać, szczęki rozluźniały ucisk, a palce rąk przestały zwijać się
w pięści i zaczęły rozmasowywać zdrętwiałe uda. Przestrzeń
między fotelami była zbyt mała dla kogoś o wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć i obwodzie bicepsa czterdzieści sześć centymetrów. Plecy wylewały mu się poza siedzenie, a nogi cały czas
11
musiał trzymać w rozkroku. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był jego sąsiad. Gdy go zobaczył siadającego obok, zbytnio
się nie zmartwił. Pięćdziesięcioletni robotnik postury przecinka nie zajmował wiele miejsca i z początku nawet się trochę kulił wystraszony. Ale gdy tylko można było rozpiąć pasy, ruszył
do łazienki i odtąd kursował tam co piętnaście minut. Za każdym razem wracał coraz bardziej rozmowny, a mówił coraz
bełkotliwiej i oczywiście coraz głośniej. Po godzinie przestał
chodzić do toalety, tylko raz po raz wyjmował z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę żołądkowej gorzkiej i pociągał
prosto z butelki. Cały czas gadając, wiercąc się, gestykulując i rozpierając w fotelu. Wtedy Grabarz zaczął zaciskać –
najpierw zęby, potem pięści. Spocił się, więc odwrócił głowę
do okna i zaczął udawać, że śpi, a wtedy tamten go szturchnął.
I znowu. I ciągle gadając, po raz kolejny próbował poczęstować go żołądkową, którą podsuwał mu pod nos w wyciągniętej i chwiejącej się ręce, z uśmiechem ujawniającym brak górnej
szóstki.
Pokręcił głową, odmówił. Nie mógł. Pomyślał tylko, że
gdyby wypił, toby go, kurwa, zabił. Wepchnąłby mu tę pierdoloną otwartą butelkę prosto w ryj, aż przeszłaby na wylot,
i dopiero wtedy by ją, kurwa, zakręcił. Więc nie mógł wypić.
W Poznaniu miał się zjawić niepostrzeżenie. A to zauważyliby
wszyscy. Z pomocą przyszła mu również stewardesa. Wprawdzie nie potrafiła na dłuższą chwilę uciszyć coraz bardziej nabuzowanego pasażera, ale podchodziła często i przypominała
Grabarzowi Małą. Też była drobna i ruda, tylko włosy miała
krótkie, za to podobne brązowe oczy, które bardziej badawczo patrzyły na niego niż na pijanego robotnika. Uśmiechała
się, a on ją uspokajał wzrokiem i czasami gestem, ale ona i tak
wiedziała swoje. Jak Mała. Wiedziała, że gdyby tylko zaczął,
to byłby największym zagrożeniem na pokładzie. I mimo że
się nie odzywał i nie ruszał, cały czas go obserwowała. Gdy
12
zaczęli obniżać lot, podeszła do nich ostatni raz i pomogła zasypiającemu pijakowi zapiąć pasy, a do niego uśmiechnęła się
tak, jakby była wdzięczna i dumna jednocześnie. Chciał, żeby
Mała też tak na niego patrzyła.
Rozmarzył się, widząc przybliżający się Poznań, i próbował
zgadnąć, w którym kierunku się do niej jedzie. I chciałby pojechać od razu, ale wiedział, że jeszcze nie może, nawet ona
nie powinna go widzieć. Wyciągnął z kieszeni nowy paszport
i uśmiechnął się do nieznanego nazwiska pod swoim zdjęciem.
Zawsze nazywał się Krzysztof Grabowski, więc mówili na niego Grabarz – pasowało mu to. A teraz – Jacek Szajbe – więc
może Szajba. Uśmiechnął się. Ciekawe, czy się Małej spodoba.
Zapyta ją, jak się z nią spotka, po robocie, za jakieś dwa dni.
Pocieszył się tym, choć i tak zrobiło mu się jakoś smutno. Patrzył więc dalej przez okienko, gdy samolotem lekko zatrzęsło,
a sąsiad zrzygał mu się na nogę.
Daniel Koch stał chwilę, po czym ruszył dalej Woźną krokiem samotnego turysty. Bez rytmu. Niespiesznie. Ulica z początku wydawała się nudna. Zaczynała się remontowaną
narożną kamienicą, potem, jak zwykle, stoliki na chodniku,
jedne kwadratowe, drugie okrągłe. Ale im głębiej, tym robiło się ciekawiej. Zaczęło się od cepelii z kierpcami i fajansem,
następny był sklep z damskimi kapeluszami, w większości
czarnymi, a obok zakład perukarski, już zamknięty, ale przez
szybę w drzwiach można było zajrzeć do środka. Na półkach,
równiutko obok siebie, stały białe porcelanowe głowy, a na
nich – krótkie, długie, jasne, ciemne, rozpuszczone i potargane włosy. Zatrzymał wzrok na ciemnym tupeciku, który nieśmiało zasłaniał czubek jednej z tych głów i wyglądał raczej
śmiesznie. Równocześnie, widząc swoje odbicie w szybie, z zadowoleniem popatrzył na własne włosy, których prawie nie
ubyło, a te, co już posiwiały, w równych proporcjach mieszały
13
się z jeszcze ciemnymi, dając w sumie znośny kolor soli z pieprzem. Należało tylko pilnować, by nie przekroczyły czterech
centymetrów długości, bo wtedy te siwe i sztywniejsze przestawały się naturalnie układać, odsłaniając czoło i uszy. Przycinane, zachowywały się poprawnie. Mocne brwi pozostały
ciemne, a prawie całkiem siwy zarost golił. Ogólnie był z siebie zadowolony i w dalszym ciągu podobał się kobietom, więc
przynajmniej z tego powodu wiek mu zbytnio nie ciążył.
Przegarnął palcami włosy i przez krótką chwilę zaczął się
zastanawiać, czy ona też tam dzisiaj będzie, ale znacznie bardziej zainteresował go lśniący czernią karawan marki Mercedes wyjeżdżający z podwórka po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślał, że może ktoś umarł w kamienicy, ale gdy doszedł do
budynku, zobaczył duży szyld zakładu pogrzebowego, a obok
niego sklep z trumnami i jeszcze jeden zakład, tak więc karawan w tym miejscu przestał go dziwić. Postanowił przejść na
drugą stronę, gdy samochód się zatrzymał. Wysiadł z niego
szofer w żałobnej liberii i zaczął kopać koło, sprawdzając, czy
nie schodzi z niego powietrze. Daniel, rozbawiony tym widokiem, widocznie musiał się uśmiechnąć, bo karawaniarz,
wsiadając do samochodu, pokiwał mu na do widzenia. Lekko
zdziwiony tymi pozdrowieniami, Koch znalazł się na chodniku, na wprost otwartych drzwi. Sklep był czynny. W środku na
wszystkich ścianach wisiały trumny: jasne i ciemne, z koronkowymi falbankami lub bez nich, bogato rzeźbione i bardziej
proste. Na parapetach okiennych poustawiano dla reklamy
małe białe trumienki i urny z różnych tworzyw, w kilku rozmiarach. Patrzył przez chwilę na ten niecodzienny asortyment,
a potem ruszył dalej. W oknie kolejnego zakładu przesuwał się
elektroniczny czerwony napis: Załatwiamy wszystkie formalności, a w drzwiach, obok wypłowiałego od słońca plastikowego wieńca, stało dwóch sprzedawców czekających na klientów
do pochowania. Patrzył na nich przez dłuższą chwilę, zastana14
wiając się, czy ich przygnębione miny to poza zawodowa, czy
może stan ducha, kiedy jeden z nich nieoczekiwanie zapytał:
– Mogę w czymś panu pomóc?
– Pewnie tak, ale jeszcze nie teraz – odparł Daniel, starając
się zachować należytą powagę.
Powiedział im jeszcze do widzenia, lekko się uśmiechając,
a oni jednocześnie skinęli głowami, bez słów, z pełnym zrozumieniem i z równie lekkimi uśmiechami.
Poszedł dalej.
Zdziwiony takim funeralnym zagłębiem obok kipiącego
życiem Rynku, zaczął się zastanawiać, czym jeszcze zaskoczy
go ta ulica. I zanim doszedł do skrzyżowania i pomyślał, że
przeoczył szyld restauracji, dojrzał po drugiej stronie przejścia
dla pieszych, na samym końcu ulicy, japońską nazwę. W oddali widać było już tylko zarośla i sterczący za nimi stary komin
fabryczny. Domyślił się, że niezabudowaną przestrzeń w samym środku miasta mogła wyznaczyć jedynie płynąca gdzieś
w dole rzeka.
I gdzieś tam w dole, nad rzeką, stał wędkarz, wpatrując się
w spławik, który tańczył na rozbujanym nurcie.
Daniel Koch miał wrażenie, że zdąży się zestarzeć, nim na
przejściu dla pieszych zmienią się światła. Stał od dłuższego
czasu w miejscu, gdzie Woźna dochodzi do większej, ruchliwszą ulicy, i stojąc tak, poczuł, że zrobiło się chłodniej. Włożył
więc marynarkę i popatrzył na niebo. Ujrzał masę chmur kłębiastych, zbijających się w coraz większe i cięższe gromady poganiane przez wiatr. Gdy w końcu przeszedł na drugą stronę,
dostrzegł za drzewami kolejny fragment nieba, które już pociemniało od ponurej chmury wyglądającej niczym zawieszona
w powietrzu wieża. Zaczął się zastanawiać, jak daleko jest od
niego i jaką może mieć wysokość ten gigantyczny cumulonim15
bus, kiedy mu się wydało, że widzi w oddali znajomą sylwetkę. Dziewczyna przechadzała się zwrócona do niego bokiem,
ale był prawie pewny, że to recepcjonistka z firmy. Rozmawiała
przez telefon i wyglądała na mocno poirytowaną. W pewnej
chwili zatrzymała się, pochyliła i chwyciwszy nerwowym gestem za złotą klamerkę, uwolniła obcas czarnej szpilki, który
utkwił pomiędzy płytkami chodnika. Zamierzał poczekać,
żeby się przekonać, czy to na pewno Ewa Kochanowska, po
której raczej nie spodziewał się takich emocji. I wtedy usłyszał:
– Piękna pogoda… Witam.
Od razu rozpoznał głos za plecami. Należał do Andrzeja Dzendzela, człowieka tylko zawodowo uprzejmego,
a w oczach Kocha przede wszystkim niekompetentnego szefa
działu należności. Według przygotowywanego właśnie sprawozdania badanie przepływów finansowych było najsłabszym
ogniwem dobrze w sumie prosperującej firmy. Daniel odwrócił się z lekkim ociąganiem i zobaczył przesadnie modną fioletową koszulę, która pasowała do właściciela i jego dziwacznie
przyciętego zarostu, w dwa sznureczki wzdłuż żuchwy i kreskę pod nosem. Nieznacznie skinął głową na powitanie, co wystarczyło, by Dzendzel kontynuował:
– Ale chyba będzie burza?
Udając, że patrzy na niebo, Daniel jeszcze raz zerknął
w stronę dziewczyny. Teraz był pewny, że to ona. Szła w ich
kierunku, jedną ręką przecierając policzki, drugą bezwładnie
trzymając telefon.
– Tak, będzie burza… Tylko nie wiadomo gdzie – dodał, ruszając w kierunku drzwi prowadzących do japońskiej restauracji.
Parę godzin później był cały mokry.
Tego dnia sushi master czuł, że nowy but niemiłosiernie
uwiera go w piętę. Co chwila więc wyciągał z niego stopę, po
16
czym władał ją z powrotem, i choć przez cały czas zasłaniał go
wysoki bar ciągnący się przez prawie całą restaurację, niezręcznie mu było stać w samej skarpecie, tym bardziej że włożył
akurat taką, która przetarła się na dużym palcu. Dlatego starał
się zbytnio nie przemieszczać, zawijając kolejne hoso-maki, california-maki, nigiri i sashimi. Pocieszał się, że połowę imprezy
firmowej ma już za sobą, bo ludzie przestawali się kłębić wokół poustawianych pod oknem stolików bankietowych. Sterty
jedzenia poupychane na małych talerzykach powoli znikały,
mniej lub bardziej zgrabnie chwytane pałeczkami, a ponieważ
wciąż donoszono nowe półmiski, znikała też nerwowość towarzysząca spoglądaniu na stół i na talerze sąsiadów. Pomyślał, że dla kobiety, która siedziała przy barze i zostawiała ślad
szminki na czwartym z rzędu kieliszku mocnego wina śliwkowego, bankiet powinien już się skończyć. Starał się na nią nie
patrzeć, bo widok był coraz smutniejszy. Kiedy weszła, zrobiła
wrażenie na całej obsłudze. Szybko się też zorientowano, że
jest żoną prezesa. Mimo swoich czterdziestu lat wyróżniała
się urodą równie naturalną, jak dobrze pielęgnowaną. Blond
włosy falami spływały na odkryte ramiona, a krótka czarna
sukienka podkreślała figurę, którą jedni podziwiali, a której
drudzy zazdrościli, w zależności od płci. Sushi master nie zdążył się przyjrzeć jej nogom, a zza wysokiego baru nie było ich
widać, ale wydawało mu się niepojęte, aby i one nie były doskonałe. Teraz z każdą minutą twarz żony prezesa tężała coraz
bardziej, opadał podbródek, policzki i powieki. Gdzieniegdzie
opadał jej także tusz z rzęs. Włosy przygniatała ręka, która
oparta łokciem o bar coraz częściej przytrzymywała kiwającą
się głowę. Ale najgorsze było to, że piękność śmiała się coraz
głośniej z głupich i z każdą chwilą coraz mniej wybrednych
dowcipów gościa w fioletowej koszuli. Takich typów sushi
master nie cierpiał od szkoły podstawowej. Pokrętne lizusy.
Z jednym takim nawet siedział w ławce – samemu nigdy nie
17
zdarzyło mu się niczego napisać, policzyć czy zrobić. Mistrz
dobrego wrażenia. O tym w fioletowej koszuli, z bródką à la
d’Artagnan, myślał podobnie.
Po raz kolejny wyciągnął obolałą stopę z buta, a gdy żona
prezesa zaczęła się śmiać z wyjątkowo dowcipnej dwuznaczności: „wkłada, bo wykłada… na uczelni, cha, cha, cha!”, postanowił nie patrzeć w ich kierunku i poświęcić się precyzyjnemu cięciu warzyw. Trwało to dłuższą chwilę, nim znowu
podniósł głowę, zaciekawiony, czemu śmiech nagle ucichł.
Nad rozbawioną parą przy barze stał mniej więcej pięćdziesięcioletni potężny, zwalisty facet – prezes firmy i jednocześnie mąż. Dotąd siedział w saloniku dla VIP-ów i wydawał się
zupełnie niezainteresowany tym, co się dzieje w głównej sali.
Sushi master z niepokojem obserwował, co teraz zrobi. Prezes
jednak stał, nie odzywając się słowem. Nie sposób było też cokolwiek wyczytać z jego małych szarych oczu czy zaciśniętych
mięsistych ust. Ale uczestnicy bankietu musieli już znać tę
minę, bo rozmowy wokół przycichły i pogubiły wątki. Prawie
wszyscy patrzyli, udając, że nie patrzą. Tym, którzy stali tyłem,
szeptem relacjonowali sytuację ci, co stali przodem i lepiej widzieli. Sushi master patrzył z satysfakcją, jak facet w fioletowej
koszuli próbuje coś powiedzieć, ale daje za wygraną i ustępuje
szefowi miejsca przy barze – i przy żonie – jakby się już nasiedział i teraz miał chęć trochę sobie postać gdzieś z boku.
Prezes jednak nadal ani drgnął, na sali słychać było już tylko szepty, a żona lekko się zachwiała. Po chwili jednak wyprostowała się na nowo, zmarszczyła czoło, zmrużyła powieki,
a potem zrobiła co najmniej wyzywającą minę, gotowa do walki, ataku, awantury, czegokolwiek.
Wtedy sushi master dojrzał eleganckiego mężczyznę około czterdziestki, w szarych spodniach z kantem, białej koszuli
i grafitowej marynarce, który zaczął iść swobodnym krokiem
gdzieś z końca sali, a gdy już znalazł się obok prezesa, prze18
garnął z czoła przyprószone siwizną włosy i z szerokim uśmiechem zwrócił się właśnie do niego. I to wyjątkowo głośno.
– Świetna kuchnia. Gratuluję. Moje uznanie.
Skinął głową i poszedł dalej.
Nieoczekiwana i jakby wyrwana z kontekstu pochwała zabrzmiała niczym gong ogłaszający koniec starcia, przynajmniej
dla prezesa, który w tym momencie się ocknął. Odprowadził
jeszcze wzrokiem eleganckiego mężczyznę i przysiadłszy na
barowym stołku, już spokojnie zwrócił się do żony:
– A tobie smakowało?
– Tak – odpowiedziała, lekko zdezorientowana.
– A co jadłaś? – zapytał, przysuwając się możliwie najbliżej.
Chwilę na siebie patrzyli, po czym odwrócili się do baru.
Rozmowy na sali powoli odzyskały wcześniejszy wigor i odnalazły nowe, mniej lub bardziej neutralne tematy.
To, co oni mówili, słyszał już tylko sushi master, który dostał
kolejne zamówienie i nie mógł się ruszyć z miejsca, uklepując
ryż na wodorostach. Chcąc nie chcąc, słyszał więc wszystko,
a potem to wszystko musiał opowiadać policji, i to parę razy.
Daniel Koch, chwytając pałeczkami płatki imbiru, stał oparty o ścianę i tylko od czasu do czasu podrzucał pytania, tak by
otaczającej go męskiej grupce nie wyczerpały się nudne tematy
do rozmów – od kryzysu przez franka do kryzysu, od pogody
przez trawę do kosiarek, od rozgrywek przez Euro do korków
przy stadionie. Sam prawie nie słuchał swoich rozmówców.
Najpierw obserwował żonę prezesa, która dalej siedziała przy
barze obok męża, ale już z nim nie rozmawiała, tylko chwiejną
ręką sięgała po kolejny kieliszek wina – jak policzył, co najmniej trzeci ponad miarę. Ale nie potrzeba już było rozładowywać napięcia. Zerknął na Lucjana Dąbskiego: na zawodowo
władczej i opanowanej twarzy prezesa mieszały się teraz tylko
dwa uczucia – złość i bezradność.
19

Podobne dokumenty