darmowa publikacja
Transkrypt
darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Joanna Jodełka Kamyk Fragment Oli Kleszcz za pomoc w przechadzce po niewidocznym świecie Prolog Potem pamiętała tylko, że minął ją jakiś mężczyzna. Nie pamiętała jaki, bo kucała, zbierając pomidory, które turlały się po nierównym chodniku, każdy w swoją stronę. Oglądała je i macała z osobna, od czasu do czasu zerkając z niepokojem na żylaki, które coraz grubszymi meandrami wiły się jej po nogach. Poobijane pomidory włożyła z powrotem do pękniętej foliowej torby. Zawiązała ją na supeł i wzięła w obie ręce, tak by już jej nie upuścić. I nie upuściła, gdy usłyszała pierwszy strzał, gdzieś za rogiem. Nawet nie drgnęła. Przy drugim huku pomidory wyleciały jej z rąk i rozkwasiły się na chodniku czerwoną, żelowatą breją. Potem wiele razy pytano ją o tego mężczyznę, na którego przecież nawet nie spojrzała. Przez moment jej się zdawało, że miał skarpetki w różnych kolorach, jedną chyba rudą, a drugą czarną, ale później nie była już tego taka pewna. Potem, gdy śniła, wiele razy powracał do niej ten sam widok – gdy idzie, spieszy się, mówi, jak iść, cały czas trzymając ją za rękę. Jak zawsze. A później ją puszcza na sekundy, zwyczajnie, tak by 5/26 zdjąć z nogi czarną szpilkę ze złotą klamerką, do której wpadł mały kamyczek i zaczął boleśnie kłuć duży palec. Chwilę patrzy na zdarty z obcasa lakier, a potem wytrzepuje kamyk z buta. Widzi też, że zanim gdzieś wypadł, zdążył przedziurawić pończochę, w której oczko zaczęło powoli piąć się do góry. Zawija ją i chce włożyć stopę z powrotem, ale w tej chwili słyszy strzał na ulicy, nie wie skąd, bo jest skulona za samochodem. Podnosi głowę, rozgląda się dokoła, ale jej nigdzie nie ma. Wybiega na ulicę, z jednym butem w ręce. I widzi wszystko. A później słyszy własny krzyk i już tylko czuje, jak bezwiednie się składa. Jak upada. Na kolana, na twarz, na ziemię. Wciąż z butem w ręce. I tak leży, a ona nad nią stoi. Potem ten kamyk wcisnął się pod podeszwę buta, a później wkręcił w kółka podróżnej walizki. Potem wielokrotnie wspominał ten moment. Przestał działać automatycznie, ruch – odruch. I to nie dlatego, że była jeszcze dzieckiem. Bo gdyby zrobiła cokolwiek – zaczęła krzyczeć, uciekać – pognałby za nią jak pies i dopadł. Jak tamtych dwoje. Bez zastanowienia. Ale ona stała nieruchomo, z otwartymi oczami. Podszedł do niej powoli, zaciekawiony, z bronią w wyciągniętej ręce, a ona i tak stała jak słup. Zaczął machać jej tą ręką przed nosem, potem sam zaczął się kiwać na boki i robić głupie miny, a ona nic – dalej martwym wzrokiem patrzyła przed siebie. W jeden punkt. Nawet się obejrzał, by sprawdzić, czy czegoś za nim nie ma. Ale nie było tam niczego. Opuścił więc rękę i zaśmiał się, tak jakoś ze współczuciem. I zdawało mu się, że zobaczył, jak lekko uniosła podbródek i zaczęła wciągać nosem powietrze. Potem. Pamiętała, że śmierdział potem. Dzień pierwszy A wcześniej, właściwie tylko dzień wcześniej, Daniel Koch w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i z grafitową marynarką w ręku szedł wolnym krokiem przez Stary Rynek w Poznaniu. Jeszcze było ciepło i jasno. Jeden z ostatnich kwietniowych wieczorów nadchodził leniwie, wypraszając powoli rodziców z dziećmi za rękę z niedawno rozstawionych kawiarnianych ogródków, babcie znad deserowych talerzyków, panów w krawatach z biznesowo-plotkarskich pogaduszek. Kobieta ze straganu wciśniętego w podcienia domków budniczych zaczynała chować pamiątki: flagi narodowe i pirackie, koraliki, misie, wiatraczki i plastikowe siekiery. Sąsiad z wnęki obok niespiesznie rozkładał walizki, gotowy do spakowania obrazków: z Ratuszem, z Bamberką, z Pręgierzem i tych tylko z kwiatkami. A pani, nad której głową latały napełnione helem kolorowe baloniki, co chwila spoglądała na zegarek, pociągając przy tym uwięzione na sznurkach nadmuchane kolorowe samolociki, słońca, koniki i kwiatki. 7/26 Daniel Koch szedł i szukał, choć bez zbytniego zapału, ulicy Woźnej. Miała biec prosto od Rynku, więc wcześniej czy później musiała się znaleźć sama, skoro od kwadratowego placu odchodzą tylko po trzy ulice z każdej strony. Dwanaście możliwości – przeliczył – na jakieś piętnaście minut niemrawych poszukiwań. Zostało mu jeszcze pół godziny, więc przystanął i zaczął się rozglądać. Przed sobą miał rzeźbę ledwie odzianego Apolla, który grał na lirze. Spod nóg litrami lała mu się woda. Daniel podchodził właśnie do fontanny, by sprawdzić, ile tej wody może się w niej przelewać, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka, któremu uciekł z ręki balonik. Różowy kucyk poleciał błyskawicznie do góry, najpierw pionowo, potem, wzbijając się ponad wieżę Ratusza, pognał z wiatrem gdzieś na południe. Rodzice dziewczynki nerwowo rozglądali się za panią z balonikami, ale jej już nie było, więc dziecko cały czas chlipało, wskazując palcem znikającego konika. Daniel też spojrzał na niebo, które przysłaniała wielka biała chmura. Zawieszona nisko nad ziemią, przemieszczała się bardzo szybko, co chwila zmieniając swoje kłębiaste kształty. Długo na nią patrzył i zaczął się zastanawiać, ile może ważyć ten cumulus – na pewno kilka, a może nawet kilkanaście ton... a jeśliby przyjąć jakieś trzydziestoprocentowe zagęszczenie pary wodnej... to... Nie zdążył policzyć, bo do fontanny podeszła grupka turystów z aparatami fotograficznymi. Sześć osób różnej płci, lecz o identycznym wyglądzie – grube brzuchy, a na głowach małe kapelusiki. Połowa coś jadła, częstując tym drugą połowę. Wzdrygnął się na sam widok różowych i niebieskich żelków, które wyciągane z papierowych torebek znikały w ustach, a potem rozlewały się pod rozciągniętymi podkoszulkami i bezkształtnymi spodniami. Odwrócił się i odruchowo zaczął analizować, co dziś zjadł i ile to mogło mieć kalorii. Uspokoił się, nabrawszy pewności, że na pewno nie tknął niczego różowego lub niebieskiego. Swoje czterdziestoparoletnie ciało utrzymywał pod stałą kontrolą. 8/26 Dopasowane marynarki niczego nie tuszowały, leżały tak dobrze, jak były skrojone, a paski w spodniach nie zmieniały raz wybranych dziurek. I choć nie był głodny, a kuchnia japońska nie stanowiła zbytniego zagrożenia, upewnił się jeszcze, wkładając rękę do kieszeni, czy ma wystarczająco dużo luzu w spodniach na czekający go bankiet firmowy. Usatysfakcjonowany popatrzył na grupkę turystów, którzy zaczęli zajmować jeszcze więcej przestrzeni, rozstawiając się w rzędzie, by pozować do zdjęcia na tle fontanny. Odsunął się i zadał sobie w myśli pytanie, czy oglądając to zdjęcie już w domu, choć przez chwilę będą podziwiać kształty Apolla, czy tylko jego lirę. Odwrócił się i ruszył dalej, w kierunku tabliczki z nazwą pierwszej ulicy, która odchodziła od Starego Rynku i biegła gdzieś prosto przed siebie. Kiedy zobaczył nazwę Woźna, zaczął się zastanawiać, czy nie zawrócić. Doszedłby znowu do hotelu, którego nie lubił, choć nie aż tak jak pracy po pracy. Pocieszył się, że audyt dla firmy już się kończy – jeszcze tylko trzy ostatnie dni kwietnia i stąd wyjedzie. Ruszył więc, omijając po drodze końskie łajno, którego dorożkarz nie chciał bądź nie zdążył zauważyć, zajęty obserwowaniem rozbawionych turystów upychających się w jego bryczce. Po chwili całe to wesołe towarzystwo wjechało w ulicę Woźną. Daniel Koch poszedł w tym samym kierunku, zerkając jeszcze na chmurę, w której zniknął samolot, pozostawiwszy za sobą biały pióropusz skondensowanej pary. Grabarz przytknął nos do plastikowej szyby i patrzył na przybliżające się miasto. Widok coraz wyraźniejszych domów, ulic i samochodów przynosił wyczekiwaną przez ponad dwie godziny lotu ulgę. Oddech zaczynał się powoli uspokajać, szczęki rozluźniały ucisk, a palce rąk przestały zwijać się w pięści i zaczęły rozmasowywać zdrętwiałe uda. Przestrzeń między fotelami była zbyt mała dla kogoś o wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć i obwodzie bicepsa czterdzieści sześć centymetrów. Plecy wylewały mu 9/26 się poza siedzenie, a nogi cały czas musiał trzymać w rozkroku. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był jego sąsiad. Gdy go zobaczył siadającego obok, zbytnio się nie zmartwił. Pięćdziesięcioletni robotnik postury przecinka nie zajmował wiele miejsca i z początku nawet się trochę kulił wystraszony. Ale gdy tylko można było rozpiąć pasy, ruszył do łazienki i odtąd kursował tam co piętnaście minut. Za każdym razem wracał coraz bardziej rozmowny, a mówił coraz bełkotliwiej i oczywiście coraz głośniej. Po godzinie przestał chodzić do toalety, tylko raz po raz wyjmował z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę żołądkowej gorzkiej i pociągał prosto z butelki. Cały czas gadając, wiercąc się, gestykulując i rozpierając w fotelu. Wtedy Grabarz zaczął zaciskać – najpierw zęby, potem pięści. Spocił się, więc odwrócił głowę do okna i zaczął udawać, że śpi, a wtedy tamten go szturchnął. I znowu. I ciągle gadając, po raz kolejny próbował poczęstować go żołądkową, którą podsuwał mu pod nos w wyciągniętej i chwiejącej się ręce, z uśmiechem ujawniającym brak górnej szóstki. Pokręcił głową, odmówił. Nie mógł. Pomyślał tylko, że gdyby wypił, toby go, kurwa, zabił. Wepchnąłby mu tę pierdoloną otwartą butelkę prosto w ryj, aż przeszłaby na wylot, i dopiero wtedy by ją, kurwa, zakręcił. Więc nie mógł wypić. W Poznaniu miał się zjawić niepostrzeżenie. A to zauważyliby wszyscy. Z pomocą przyszła mu również stewardesa. Wprawdzie nie potrafiła na dłuższą chwilę uciszyć coraz bardziej nabuzowanego pasażera, ale podchodziła często i przypominała Grabarzowi Małą. Też była drobna i ruda, tylko włosy miała krótkie, za to podobne brązowe oczy, które bardziej badawczo patrzyły na niego niż na pijanego robotnika. Uśmiechała się, a on ją uspokajał wzrokiem i czasami gestem, ale ona i tak wiedziała swoje. Jak Mała. Wiedziała, że gdyby tylko zaczął, to byłby największym zagrożeniem na pokładzie. I mimo że się nie odzywał i nie ruszał, cały czas go obserwowała. Gdy zaczęli obniżać lot, podeszła do nich ostatni raz i pomogła zasypiającemu pijakowi zapiąć pasy, a do niego uśmiechnęła się tak, jakby była 10/26 wdzięczna i dumna jednocześnie. Chciał, żeby Mała też tak na niego patrzyła. Rozmarzył się, widząc przybliżający się Poznań, i próbował zgadnąć, w którym kierunku się do niej jedzie. I chciałby pojechać od razu, ale wiedział, że jeszcze nie może, nawet ona nie powinna go widzieć. Wyciągnął z kieszeni nowy paszport i uśmiechnął się do nieznanego nazwiska pod swoim zdjęciem. Zawsze nazywał się Krzysztof Grabowski, więc mówili na niego Grabarz – pasowało mu to. A teraz – Jacek Szajbe – więc może Szajba. Uśmiechnął się. Ciekawe, czy się Małej spodoba. Zapyta ją, jak się z nią spotka, po robocie, za jakieś dwa dni. Pocieszył się tym, choć i tak zrobiło mu się jakoś smutno. Patrzył więc dalej przez okienko, gdy samolotem lekko zatrzęsło, a sąsiad zrzygał mu się na nogę. Daniel Koch stał chwilę, po czym ruszył dalej Woźną krokiem samotnego turysty. Bez rytmu. Niespiesznie. Ulica z początku wydawała się nudna. Zaczynała się remontowaną narożną kamienicą, potem, jak zwykle, stoliki na chodniku, jedne kwadratowe, drugie okrągłe. Ale im głębiej, tym robiło się ciekawiej. Zaczęło się od cepelii z kierpcami i fajansem, następny był sklep z damskimi kapeluszami, w większości czarnymi, a obok zakład perukarski, już zamknięty, ale przez szybę w drzwiach można było zajrzeć do środka. Na półkach, równiutko obok siebie, stały białe porcelanowe głowy, a na nich – krótkie, długie, jasne, ciemne, rozpuszczone i potargane włosy. Zatrzymał wzrok na ciemnym tupeciku, który nieśmiało zasłaniał czubek jednej z tych głów i wyglądał raczej śmiesznie. Równocześnie, widząc swoje odbicie w szybie, z zadowoleniem popatrzył na własne włosy, których prawie nie ubyło, a te, co już posiwiały, w równych proporcjach mieszały się z jeszcze ciemnymi, dając w sumie znośny kolor soli z pieprzem. Należało tylko pilnować, by nie przekroczyły czterech centymetrów długości, bo wtedy te siwe i sztywniejsze przestawały się naturalnie układać, odsłaniając czoło i uszy. Przycinane, 11/26 zachowywały się poprawnie. Mocne brwi pozostały ciemne, a prawie całkiem siwy zarost golił. Ogólnie był z siebie zadowolony i w dalszym ciągu podobał się kobietom, więc przynajmniej z tego powodu wiek mu zbytnio nie ciążył. Przegarnął palcami włosy i przez krótką chwilę zaczął się zastanawiać, czy ona też tam dzisiaj będzie, ale znacznie bardziej zainteresował go lśniący czernią karawan marki Mercedes wyjeżdżający z podwórka po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślał, że może ktoś umarł w kamienicy, ale gdy doszedł do budynku, zobaczył duży szyld zakładu pogrzebowego, a obok niego sklep z trumnami i jeszcze jeden zakład, tak więc karawan w tym miejscu przestał go dziwić. Postanowił przejść na drugą stronę, gdy samochód się zatrzymał. Wysiadł z niego szofer w żałobnej liberii i zaczął kopać koło, sprawdzając, czy nie schodzi z niego powietrze. Daniel, rozbawiony tym widokiem, widocznie musiał się uśmiechnąć, bo karawaniarz, wsiadając do samochodu, pokiwał mu na do widzenia. Lekko zdziwiony tymi pozdrowieniami, Koch znalazł się na chodniku, na wprost otwartych drzwi. Sklep był czynny. W środku na wszystkich ścianach wisiały trumny: jasne i ciemne, z koronkowymi falbankami lub bez nich, bogato rzeźbione i bardziej proste. Na parapetach okiennych poustawiano dla reklamy małe białe trumienki i urny z różnych tworzyw, w kilku rozmiarach. Patrzył przez chwilę na ten niecodzienny asortyment, a potem ruszył dalej. W oknie kolejnego zakładu przesuwał się elektroniczny czerwony napis: Załatwiamy wszystkie formalności, a w drzwiach, obok wypłowiałego od słońca plastikowego wieńca, stało dwóch sprzedawców czekających na klientów do pochowania. Patrzył na nich przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy ich przygnębione miny to poza zawodowa, czy może stan ducha, kiedy jeden z nich nieoczekiwanie zapytał: – Mogę w czymś panu pomóc? – Pewnie tak, ale jeszcze nie teraz – odparł Daniel, starając się zachować należytą powagę. 12/26 Powiedział im jeszcze do widzenia, lekko się uśmiechając, a oni jednocześnie skinęli głowami, bez słów, z pełnym zrozumieniem i z równie lekkimi uśmiechami. Poszedł dalej. Zdziwiony takim funeralnym zagłębiem obok kipiącego życiem Rynku, zaczął się zastanawiać, czym jeszcze zaskoczy go ta ulica. I zanim doszedł do skrzyżowania i pomyślał, że przeoczył szyld restauracji, dojrzał po drugiej stronie przejścia dla pieszych, na samym końcu ulicy, japońską nazwę. W oddali widać było już tylko zarośla i sterczący za nimi stary komin fabryczny. Domyślił się, że niezabudowaną przestrzeń w samym środku miasta mogła wyznaczyć jedynie płynąca gdzieś w dole rzeka. I gdzieś tam w dole, nad rzeką, stał wędkarz, wpatrując się w spławik, który tańczył na rozbujanym nurcie. Daniel Koch miał wrażenie, że zdąży się zestarzeć, nim na przejściu dla pieszych zmienią się światła. Stał od dłuższego czasu w miejscu, gdzie Woźna dochodzi do większej, ruchliwszą ulicy, i stojąc tak, poczuł, że zrobiło się chłodniej. Włożył więc marynarkę i popatrzył na niebo. Ujrzał masę chmur kłębiastych, zbijających się w coraz większe i cięższe gromady poganiane przez wiatr. Gdy w końcu przeszedł na drugą stronę, dostrzegł za drzewami kolejny fragment nieba, które już pociemniało od ponurej chmury wyglądającej niczym zawieszona w powietrzu wieża. Zaczął się zastanawiać, jak daleko jest od niego i jaką może mieć wysokość ten gigantyczny cumulonimbus, kiedy mu się wydało, że widzi w oddali znajomą sylwetkę. Dziewczyna przechadzała się zwrócona do niego bokiem, ale był prawie pewny, że to recepcjonistka z firmy. Rozmawiała przez telefon i wyglądała na mocno poirytowaną. W pewnej chwili zatrzymała się, pochyliła i chwyciwszy nerwowym gestem za złotą klamerkę, uwolniła obcas czarnej szpilki, który utkwił pomiędzy płytkami chodnika. Zamierzał poczekać, 13/26 żeby się przekonać, czy to na pewno Ewa Kochanowska, po której raczej nie spodziewał się takich emocji. I wtedy usłyszał: – Piękna pogoda... Witam. Od razu rozpoznał głos za plecami. Należał do Andrzeja Dzendzela, człowieka tylko zawodowo uprzejmego, a w oczach Kocha przede wszystkim niekompetentnego szefa działu należności. Według przygotowywanego właśnie sprawozdania badanie przepływów finansowych było najsłabszym ogniwem dobrze w sumie prosperującej firmy. Daniel odwrócił się z lekkim ociąganiem i zobaczył przesadnie modną fioletową koszulę, która pasowała do właściciela i jego dziwacznie przyciętego zarostu, w dwa sznureczki wzdłuż żuchwy i kreskę pod nosem. Nieznacznie skinął głową na powitanie, co wystarczyło, by Dzendzel kontynuował: – Ale chyba będzie burza? Udając, że patrzy na niebo, Daniel jeszcze raz zerknął w stronę dziewczyny. Teraz był pewny, że to ona. Szła w ich kierunku, jedną ręką przecierając policzki, drugą bezwładnie trzymając telefon. – Tak, będzie burza... Tylko nie wiadomo gdzie – dodał, ruszając w kierunku drzwi prowadzących do japońskiej restauracji. Parę godzin później był cały mokry. Tego dnia sushi master czuł, że nowy but niemiłosiernie uwiera go w piętę. Co chwila więc wyciągał z niego stopę, po czym władał ją z powrotem, i choć przez cały czas zasłaniał go wysoki bar ciągnący się przez prawie całą restaurację, niezręcznie mu było stać w samej skarpecie, tym bardziej że włożył akurat taką, która przetarła się na dużym palcu. Dlatego starał się zbytnio nie przemieszczać, zawijając kolejne hoso-maki, california-maki, nigiri i sashimi. Pocieszał się, że połowę imprezy firmowej ma już za sobą, bo ludzie przestawali się kłębić wokół poustawianych pod oknem stolików bankietowych. Sterty jedzenia poupychane na małych talerzykach powoli znikały, mniej lub bardziej zgrabnie 14/26 chwytane pałeczkami, a ponieważ wciąż donoszono nowe półmiski, znikała też nerwowość towarzysząca spoglądaniu na stół i na talerze sąsiadów. Pomyślał, że dla kobiety, która siedziała przy barze i zostawiała ślad szminki na czwartym z rzędu kieliszku mocnego wina śliwkowego, bankiet powinien już się skończyć. Starał się na nią nie patrzeć, bo widok był coraz smutniejszy. Kiedy weszła, zrobiła wrażenie na całej obsłudze. Szybko się też zorientowano, że jest żoną prezesa. Mimo swoich czterdziestu lat wyróżniała się urodą równie naturalną, jak dobrze pielęgnowaną. Blond włosy falami spływały na odkryte ramiona, a krótka czarna sukienka podkreślała figurę, którą jedni podziwiali, a której drudzy zazdrościli, w zależności od płci. Sushi master nie zdążył się przyjrzeć jej nogom, a zza wysokiego baru nie było ich widać, ale wydawało mu się niepojęte, aby i one nie były doskonałe. Teraz z każdą minutą twarz żony prezesa tężała coraz bardziej, opadał podbródek, policzki i powieki. Gdzieniegdzie opadał jej także tusz z rzęs. Włosy przygniatała ręka, która oparta łokciem o bar coraz częściej przytrzymywała kiwającą się głowę. Ale najgorsze było to, że piękność śmiała się coraz głośniej z głupich i z każdą chwilą coraz mniej wybrednych dowcipów gościa w fioletowej koszuli. Takich typów sushi master nie cierpiał od szkoły podstawowej. Pokrętne lizusy. Z jednym takim nawet siedział w ławce – samemu nigdy nie zdarzyło mu się niczego napisać, policzyć czy zrobić. Mistrz dobrego wrażenia. O tym w fioletowej koszuli, z bródką à la d’Artagnan, myślał podobnie. Po raz kolejny wyciągnął obolałą stopę z buta, a gdy żona prezesa zaczęła się śmiać z wyjątkowo dowcipnej dwuznaczności: „wkłada, bo wykłada... na uczelni, cha, cha, cha!”, postanowił nie patrzeć w ich kierunku i poświęcić się precyzyjnemu cięciu warzyw. Trwało to dłuższą chwilę, nim znowu podniósł głowę, zaciekawiony, czemu śmiech nagle ucichł. Nad rozbawioną parą przy barze stał mniej więcej pięćdziesięcioletni potężny, zwalisty facet – prezes firmy i jednocześnie mąż. Dotąd siedział w saloniku dla 15/26 VIP-ów i wydawał się zupełnie niezainteresowany tym, co się dzieje w głównej sali. Sushi master z niepokojem obserwował, co teraz zrobi. Prezes jednak stał, nie odzywając się słowem. Nie sposób było też cokolwiek wyczytać z jego małych szarych oczu czy zaciśniętych mięsistych ust. Ale uczestnicy bankietu musieli już znać tę minę, bo rozmowy wokół przycichły i pogubiły wątki. Prawie wszyscy patrzyli, udając, że nie patrzą. Tym, którzy stali tyłem, szeptem relacjonowali sytuację ci, co stali przodem i lepiej widzieli. Sushi master patrzył z satysfakcją, jak facet w fioletowej koszuli próbuje coś powiedzieć, ale daje za wygraną i ustępuje szefowi miejsca przy barze – i przy żonie – jakby się już nasiedział i teraz miał chęć trochę sobie postać gdzieś z boku. Prezes jednak nadal ani drgnął, na sali słychać było już tylko szepty, a żona lekko się zachwiała. Po chwili jednak wyprostowała się na nowo, zmarszczyła czoło, zmrużyła powieki, a potem zrobiła co najmniej wyzywającą minę, gotowa do walki, ataku, awantury, czegokolwiek. Wtedy sushi master dojrzał eleganckiego mężczyznę około czterdziestki, w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i grafitowej marynarce, który zaczął iść swobodnym krokiem gdzieś z końca sali, a gdy już znalazł się obok prezesa, przegarnął z czoła przyprószone siwizną włosy i z szerokim uśmiechem zwrócił się właśnie do niego. I to wyjątkowo głośno. – Świetna kuchnia. Gratuluję. Moje uznanie. Skinął głową i poszedł dalej. Nieoczekiwana i jakby wyrwana z kontekstu pochwała zabrzmiała niczym gong ogłaszający koniec starcia, przynajmniej dla prezesa, który w tym momencie się ocknął. Odprowadził jeszcze wzrokiem eleganckiego mężczyznę i przysiadłszy na barowym stołku, już spokojnie zwrócił się do żony: – A tobie smakowało? – Tak – odpowiedziała, lekko zdezorientowana. – A co jadłaś? – zapytał, przysuwając się możliwie najbliżej. 16/26 Chwilę na siebie patrzyli, po czym odwrócili się do baru. Rozmowy na sali powoli odzyskały wcześniejszy wigor i odnalazły nowe, mniej lub bardziej neutralne tematy. Ciąg dalszy w wersji pełnej Dzień drugi Dostępne w wersji pełnej Dzień trzeci Dostępne w wersji pełnej Dzień czwarty Dostępne w wersji pełnej Dwa tygodnie później Dostępne w wersji pełnej Epilog Dostępne w wersji pełnej Podziękowania Dostępne w wersji pełnej Kamyk Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja Prolog Dzień pierwszy Dzień drugi Dzień trzeci Dzień czwarty Dwa tygodnie później Epilog Podziękowania Karta redakcyjna Wydawca Agata Pieniążek Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja Mirosław Grabowski Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Marianna Filipkowska Jolanta Rososińska Copyright © by Joanna Jodełka, 2012 All rights reserved Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Świat Książki Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie 25/26 osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-273-0276-2 Nr 90453382 Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: [email protected] www.eLib.pl @Created by PDF to ePub Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.