darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Joanna Jodełka
Kamyk
Fragment
Oli Kleszcz
za pomoc w przechadzce po niewidocznym świecie
Prolog
Potem pamiętała tylko, że minął ją jakiś mężczyzna. Nie pamiętała
jaki, bo kucała, zbierając pomidory, które turlały się po nierównym
chodniku, każdy w swoją stronę. Oglądała je i macała z osobna, od
czasu do czasu zerkając z niepokojem na żylaki, które coraz grubszymi meandrami wiły się jej po nogach. Poobijane pomidory
włożyła z powrotem do pękniętej foliowej torby. Zawiązała ją na
supeł i wzięła w obie ręce, tak by już jej nie upuścić. I nie upuściła,
gdy usłyszała pierwszy strzał, gdzieś za rogiem. Nawet nie drgnęła.
Przy drugim huku pomidory wyleciały jej z rąk i rozkwasiły się na
chodniku czerwoną, żelowatą breją. Potem wiele razy pytano ją
o tego mężczyznę, na którego przecież nawet nie spojrzała. Przez
moment jej się zdawało, że miał skarpetki w różnych kolorach, jedną chyba rudą, a drugą czarną, ale później nie była już tego taka
pewna.
Potem, gdy śniła, wiele razy powracał do niej ten sam widok –
gdy idzie, spieszy się, mówi, jak iść, cały czas trzymając ją za rękę.
Jak zawsze. A później ją puszcza na sekundy, zwyczajnie, tak by
5/26
zdjąć z nogi czarną szpilkę ze złotą klamerką, do której wpadł mały
kamyczek i zaczął boleśnie kłuć duży palec. Chwilę patrzy na
zdarty z obcasa lakier, a potem wytrzepuje kamyk z buta. Widzi
też, że zanim gdzieś wypadł, zdążył przedziurawić pończochę,
w której oczko zaczęło powoli piąć się do góry. Zawija ją i chce
włożyć stopę z powrotem, ale w tej chwili słyszy strzał na ulicy, nie
wie skąd, bo jest skulona za samochodem. Podnosi głowę, rozgląda
się dokoła, ale jej nigdzie nie ma. Wybiega na ulicę, z jednym
butem w ręce. I widzi wszystko. A później słyszy własny krzyk i już
tylko czuje, jak bezwiednie się składa. Jak upada. Na kolana, na
twarz, na ziemię. Wciąż z butem w ręce. I tak leży, a ona nad nią
stoi.
Potem ten kamyk wcisnął się pod podeszwę buta, a później
wkręcił w kółka podróżnej walizki.
Potem wielokrotnie wspominał ten moment. Przestał działać
automatycznie, ruch – odruch. I to nie dlatego, że była jeszcze
dzieckiem. Bo gdyby zrobiła cokolwiek – zaczęła krzyczeć, uciekać
– pognałby za nią jak pies i dopadł. Jak tamtych dwoje. Bez zastanowienia. Ale ona stała nieruchomo, z otwartymi oczami. Podszedł do niej powoli, zaciekawiony, z bronią w wyciągniętej ręce,
a ona i tak stała jak słup. Zaczął machać jej tą ręką przed nosem,
potem sam zaczął się kiwać na boki i robić głupie miny, a ona nic –
dalej martwym wzrokiem patrzyła przed siebie. W jeden punkt.
Nawet się obejrzał, by sprawdzić, czy czegoś za nim nie ma. Ale nie
było tam niczego. Opuścił więc rękę i zaśmiał się, tak jakoś ze
współczuciem. I zdawało mu się, że zobaczył, jak lekko uniosła
podbródek i zaczęła wciągać nosem powietrze.
Potem. Pamiętała, że śmierdział potem.
Dzień pierwszy
A wcześniej, właściwie tylko dzień wcześniej, Daniel Koch w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i z grafitową marynarką
w ręku szedł wolnym krokiem przez Stary Rynek w Poznaniu.
Jeszcze było ciepło i jasno. Jeden z ostatnich kwietniowych
wieczorów nadchodził leniwie, wypraszając powoli rodziców
z dziećmi za rękę z niedawno rozstawionych kawiarnianych
ogródków, babcie znad deserowych talerzyków, panów
w krawatach z biznesowo-plotkarskich pogaduszek. Kobieta ze
straganu wciśniętego w podcienia domków budniczych zaczynała
chować pamiątki: flagi narodowe i pirackie, koraliki, misie, wiatraczki i plastikowe siekiery. Sąsiad z wnęki obok niespiesznie
rozkładał walizki, gotowy do spakowania obrazków: z Ratuszem,
z Bamberką, z Pręgierzem i tych tylko z kwiatkami. A pani, nad
której głową latały napełnione helem kolorowe baloniki, co chwila
spoglądała na zegarek, pociągając przy tym uwięzione na
sznurkach nadmuchane kolorowe samolociki, słońca, koniki
i kwiatki.
7/26
Daniel Koch szedł i szukał, choć bez zbytniego zapału, ulicy
Woźnej. Miała biec prosto od Rynku, więc wcześniej czy później
musiała się znaleźć sama, skoro od kwadratowego placu odchodzą
tylko po trzy ulice z każdej strony. Dwanaście możliwości –
przeliczył – na jakieś piętnaście minut niemrawych poszukiwań.
Zostało mu jeszcze pół godziny, więc przystanął i zaczął się
rozglądać.
Przed sobą miał rzeźbę ledwie odzianego Apolla, który grał na
lirze. Spod nóg litrami lała mu się woda. Daniel podchodził właśnie
do fontanny, by sprawdzić, ile tej wody może się w niej przelewać,
gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka, któremu uciekł z ręki balonik. Różowy kucyk poleciał błyskawicznie do góry, najpierw pionowo, potem, wzbijając się ponad wieżę Ratusza, pognał z wiatrem gdzieś na południe. Rodzice dziewczynki nerwowo rozglądali
się za panią z balonikami, ale jej już nie było, więc dziecko cały czas
chlipało, wskazując palcem znikającego konika. Daniel też spojrzał
na niebo, które przysłaniała wielka biała chmura. Zawieszona
nisko nad ziemią, przemieszczała się bardzo szybko, co chwila zmieniając swoje kłębiaste kształty. Długo na nią patrzył i zaczął się zastanawiać, ile może ważyć ten cumulus – na pewno kilka, a może
nawet kilkanaście ton... a jeśliby przyjąć jakieś trzydziestoprocentowe zagęszczenie pary wodnej... to...
Nie zdążył policzyć, bo do fontanny podeszła grupka turystów
z aparatami fotograficznymi. Sześć osób różnej płci, lecz
o identycznym wyglądzie – grube brzuchy, a na głowach małe
kapelusiki. Połowa coś jadła, częstując tym drugą połowę.
Wzdrygnął się na sam widok różowych i niebieskich żelków, które
wyciągane z papierowych torebek znikały w ustach, a potem rozlewały się pod rozciągniętymi podkoszulkami i bezkształtnymi spodniami. Odwrócił się i odruchowo zaczął analizować, co dziś zjadł
i ile to mogło mieć kalorii. Uspokoił się, nabrawszy pewności, że na
pewno nie tknął niczego różowego lub niebieskiego. Swoje czterdziestoparoletnie ciało utrzymywał pod stałą kontrolą.
8/26
Dopasowane marynarki niczego nie tuszowały, leżały tak dobrze,
jak były skrojone, a paski w spodniach nie zmieniały raz wybranych dziurek. I choć nie był głodny, a kuchnia japońska nie
stanowiła zbytniego zagrożenia, upewnił się jeszcze, wkładając
rękę do kieszeni, czy ma wystarczająco dużo luzu w spodniach na
czekający go bankiet firmowy. Usatysfakcjonowany popatrzył na
grupkę turystów, którzy zaczęli zajmować jeszcze więcej
przestrzeni, rozstawiając się w rzędzie, by pozować do zdjęcia na
tle fontanny. Odsunął się i zadał sobie w myśli pytanie, czy oglądając to zdjęcie już w domu, choć przez chwilę będą podziwiać
kształty Apolla, czy tylko jego lirę.
Odwrócił się i ruszył dalej, w kierunku tabliczki z nazwą pierwszej ulicy, która odchodziła od Starego Rynku i biegła gdzieś
prosto przed siebie. Kiedy zobaczył nazwę Woźna, zaczął się zastanawiać, czy nie zawrócić. Doszedłby znowu do hotelu, którego
nie lubił, choć nie aż tak jak pracy po pracy. Pocieszył się, że audyt
dla firmy już się kończy – jeszcze tylko trzy ostatnie dni kwietnia
i stąd wyjedzie. Ruszył więc, omijając po drodze końskie łajno,
którego dorożkarz nie chciał bądź nie zdążył zauważyć, zajęty obserwowaniem rozbawionych turystów upychających się w jego
bryczce. Po chwili całe to wesołe towarzystwo wjechało w ulicę
Woźną. Daniel Koch poszedł w tym samym kierunku, zerkając
jeszcze na chmurę, w której zniknął samolot, pozostawiwszy za
sobą biały pióropusz skondensowanej pary.
Grabarz przytknął nos do plastikowej szyby i patrzył na
przybliżające się miasto. Widok coraz wyraźniejszych domów, ulic
i samochodów przynosił wyczekiwaną przez ponad dwie godziny
lotu ulgę. Oddech zaczynał się powoli uspokajać, szczęki rozluźniały ucisk, a palce rąk przestały zwijać się w pięści i zaczęły
rozmasowywać zdrętwiałe uda. Przestrzeń między fotelami była
zbyt mała dla kogoś o wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć i obwodzie bicepsa czterdzieści sześć centymetrów. Plecy wylewały mu
9/26
się poza siedzenie, a nogi cały czas musiał trzymać w rozkroku. Ale
nie to było najgorsze. Najgorszy był jego sąsiad. Gdy go zobaczył siadającego obok, zbytnio się nie zmartwił. Pięćdziesięcioletni robotnik postury przecinka nie zajmował wiele miejsca i z początku
nawet się trochę kulił wystraszony. Ale gdy tylko można było
rozpiąć pasy, ruszył do łazienki i odtąd kursował tam co piętnaście
minut. Za każdym razem wracał coraz bardziej rozmowny, a mówił
coraz bełkotliwiej i oczywiście coraz głośniej. Po godzinie przestał
chodzić do toalety, tylko raz po raz wyjmował z wewnętrznej
kieszeni kurtki piersiówkę żołądkowej gorzkiej i pociągał prosto
z butelki. Cały czas gadając, wiercąc się, gestykulując i rozpierając
w fotelu. Wtedy Grabarz zaczął zaciskać – najpierw zęby, potem
pięści. Spocił się, więc odwrócił głowę do okna i zaczął udawać, że
śpi, a wtedy tamten go szturchnął. I znowu. I ciągle gadając, po raz
kolejny próbował poczęstować go żołądkową, którą podsuwał mu
pod nos w wyciągniętej i chwiejącej się ręce, z uśmiechem
ujawniającym brak górnej szóstki.
Pokręcił głową, odmówił. Nie mógł. Pomyślał tylko, że gdyby
wypił, toby go, kurwa, zabił. Wepchnąłby mu tę pierdoloną otwartą
butelkę prosto w ryj, aż przeszłaby na wylot, i dopiero wtedy by ją,
kurwa, zakręcił. Więc nie mógł wypić. W Poznaniu miał się zjawić
niepostrzeżenie. A to zauważyliby wszyscy. Z pomocą przyszła mu
również stewardesa. Wprawdzie nie potrafiła na dłuższą chwilę
uciszyć coraz bardziej nabuzowanego pasażera, ale podchodziła
często i przypominała Grabarzowi Małą. Też była drobna i ruda,
tylko włosy miała krótkie, za to podobne brązowe oczy, które
bardziej badawczo patrzyły na niego niż na pijanego robotnika.
Uśmiechała się, a on ją uspokajał wzrokiem i czasami gestem, ale
ona i tak wiedziała swoje. Jak Mała. Wiedziała, że gdyby tylko zaczął, to byłby największym zagrożeniem na pokładzie. I mimo że
się nie odzywał i nie ruszał, cały czas go obserwowała. Gdy zaczęli
obniżać lot, podeszła do nich ostatni raz i pomogła zasypiającemu
pijakowi zapiąć pasy, a do niego uśmiechnęła się tak, jakby była
10/26
wdzięczna i dumna jednocześnie. Chciał, żeby Mała też tak na
niego patrzyła.
Rozmarzył się, widząc przybliżający się Poznań, i próbował zgadnąć, w którym kierunku się do niej jedzie. I chciałby pojechać od
razu, ale wiedział, że jeszcze nie może, nawet ona nie powinna go
widzieć. Wyciągnął z kieszeni nowy paszport i uśmiechnął się do
nieznanego nazwiska pod swoim zdjęciem. Zawsze nazywał się
Krzysztof Grabowski, więc mówili na niego Grabarz – pasowało
mu to. A teraz – Jacek Szajbe – więc może Szajba. Uśmiechnął się.
Ciekawe, czy się Małej spodoba. Zapyta ją, jak się z nią spotka, po
robocie, za jakieś dwa dni. Pocieszył się tym, choć i tak zrobiło mu
się jakoś smutno. Patrzył więc dalej przez okienko, gdy samolotem
lekko zatrzęsło, a sąsiad zrzygał mu się na nogę.
Daniel Koch stał chwilę, po czym ruszył dalej Woźną krokiem
samotnego turysty. Bez rytmu. Niespiesznie. Ulica z początku
wydawała się nudna. Zaczynała się remontowaną narożną kamienicą, potem, jak zwykle, stoliki na chodniku, jedne kwadratowe,
drugie okrągłe. Ale im głębiej, tym robiło się ciekawiej. Zaczęło się
od cepelii z kierpcami i fajansem, następny był sklep z damskimi
kapeluszami, w większości czarnymi, a obok zakład perukarski, już
zamknięty, ale przez szybę w drzwiach można było zajrzeć do
środka. Na półkach, równiutko obok siebie, stały białe porcelanowe głowy, a na nich – krótkie, długie, jasne, ciemne,
rozpuszczone i potargane włosy. Zatrzymał wzrok na ciemnym tupeciku, który nieśmiało zasłaniał czubek jednej z tych głów i wyglądał raczej śmiesznie. Równocześnie, widząc swoje odbicie
w szybie, z zadowoleniem popatrzył na własne włosy, których
prawie nie ubyło, a te, co już posiwiały, w równych proporcjach
mieszały się z jeszcze ciemnymi, dając w sumie znośny kolor soli
z pieprzem. Należało tylko pilnować, by nie przekroczyły czterech
centymetrów długości, bo wtedy te siwe i sztywniejsze przestawały
się naturalnie układać, odsłaniając czoło i uszy. Przycinane,
11/26
zachowywały się poprawnie. Mocne brwi pozostały ciemne,
a prawie całkiem siwy zarost golił. Ogólnie był z siebie zadowolony
i w dalszym ciągu podobał się kobietom, więc przynajmniej z tego
powodu wiek mu zbytnio nie ciążył.
Przegarnął palcami włosy i przez krótką chwilę zaczął się zastanawiać, czy ona też tam dzisiaj będzie, ale znacznie bardziej
zainteresował go lśniący czernią karawan marki Mercedes
wyjeżdżający z podwórka po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślał, że
może ktoś umarł w kamienicy, ale gdy doszedł do budynku,
zobaczył duży szyld zakładu pogrzebowego, a obok niego sklep
z trumnami i jeszcze jeden zakład, tak więc karawan w tym miejscu
przestał go dziwić. Postanowił przejść na drugą stronę, gdy samochód się zatrzymał. Wysiadł z niego szofer w żałobnej liberii i zaczął kopać koło, sprawdzając, czy nie schodzi z niego powietrze.
Daniel, rozbawiony tym widokiem, widocznie musiał się uśmiechnąć, bo karawaniarz, wsiadając do samochodu, pokiwał mu na do
widzenia. Lekko zdziwiony tymi pozdrowieniami, Koch znalazł się
na chodniku, na wprost otwartych drzwi. Sklep był czynny.
W środku na wszystkich ścianach wisiały trumny: jasne i ciemne,
z koronkowymi falbankami lub bez nich, bogato rzeźbione
i bardziej proste. Na parapetach okiennych poustawiano dla
reklamy małe białe trumienki i urny z różnych tworzyw, w kilku
rozmiarach. Patrzył przez chwilę na ten niecodzienny asortyment,
a potem ruszył dalej. W oknie kolejnego zakładu przesuwał się
elektroniczny czerwony napis: Załatwiamy wszystkie formalności,
a w drzwiach, obok wypłowiałego od słońca plastikowego wieńca,
stało dwóch sprzedawców czekających na klientów do pochowania.
Patrzył na nich przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy ich
przygnębione miny to poza zawodowa, czy może stan ducha, kiedy
jeden z nich nieoczekiwanie zapytał:
– Mogę w czymś panu pomóc?
– Pewnie tak, ale jeszcze nie teraz – odparł Daniel, starając się
zachować należytą powagę.
12/26
Powiedział im jeszcze do widzenia, lekko się uśmiechając, a oni
jednocześnie skinęli głowami, bez słów, z pełnym zrozumieniem i z
równie lekkimi uśmiechami.
Poszedł dalej.
Zdziwiony takim funeralnym zagłębiem obok kipiącego życiem
Rynku, zaczął się zastanawiać, czym jeszcze zaskoczy go ta ulica.
I zanim doszedł do skrzyżowania i pomyślał, że przeoczył szyld restauracji, dojrzał po drugiej stronie przejścia dla pieszych, na
samym końcu ulicy, japońską nazwę. W oddali widać było już tylko
zarośla i sterczący za nimi stary komin fabryczny. Domyślił się, że
niezabudowaną przestrzeń w samym środku miasta mogła wyznaczyć jedynie płynąca gdzieś w dole rzeka.
I gdzieś tam w dole, nad rzeką, stał wędkarz, wpatrując się
w spławik, który tańczył na rozbujanym nurcie.
Daniel Koch miał wrażenie, że zdąży się zestarzeć, nim na przejściu dla pieszych zmienią się światła. Stał od dłuższego czasu
w miejscu, gdzie Woźna dochodzi do większej, ruchliwszą ulicy,
i stojąc tak, poczuł, że zrobiło się chłodniej. Włożył więc marynarkę
i popatrzył na niebo. Ujrzał masę chmur kłębiastych, zbijających
się w coraz większe i cięższe gromady poganiane przez wiatr. Gdy
w końcu przeszedł na drugą stronę, dostrzegł za drzewami kolejny
fragment nieba, które już pociemniało od ponurej chmury wyglądającej niczym zawieszona w powietrzu wieża. Zaczął się zastanawiać, jak daleko jest od niego i jaką może mieć wysokość ten
gigantyczny cumulonimbus, kiedy mu się wydało, że widzi
w oddali znajomą sylwetkę. Dziewczyna przechadzała się zwrócona
do niego bokiem, ale był prawie pewny, że to recepcjonistka
z firmy. Rozmawiała przez telefon i wyglądała na mocno poirytowaną. W pewnej chwili zatrzymała się, pochyliła i chwyciwszy nerwowym gestem za złotą klamerkę, uwolniła obcas czarnej szpilki,
który utkwił pomiędzy płytkami chodnika. Zamierzał poczekać,
13/26
żeby się przekonać, czy to na pewno Ewa Kochanowska, po której
raczej nie spodziewał się takich emocji. I wtedy usłyszał:
– Piękna pogoda... Witam.
Od razu rozpoznał głos za plecami. Należał do Andrzeja
Dzendzela, człowieka tylko zawodowo uprzejmego, a w oczach
Kocha przede wszystkim niekompetentnego szefa działu
należności. Według przygotowywanego właśnie sprawozdania
badanie przepływów finansowych było najsłabszym ogniwem
dobrze w sumie prosperującej firmy. Daniel odwrócił się z lekkim
ociąganiem i zobaczył przesadnie modną fioletową koszulę, która
pasowała do właściciela i jego dziwacznie przyciętego zarostu,
w dwa sznureczki wzdłuż żuchwy i kreskę pod nosem. Nieznacznie
skinął głową na powitanie, co wystarczyło, by Dzendzel
kontynuował:
– Ale chyba będzie burza?
Udając, że patrzy na niebo, Daniel jeszcze raz zerknął w stronę
dziewczyny. Teraz był pewny, że to ona. Szła w ich kierunku, jedną
ręką przecierając policzki, drugą bezwładnie trzymając telefon.
– Tak, będzie burza... Tylko nie wiadomo gdzie – dodał, ruszając
w kierunku drzwi prowadzących do japońskiej restauracji.
Parę godzin później był cały mokry.
Tego dnia sushi master czuł, że nowy but niemiłosiernie uwiera
go w piętę. Co chwila więc wyciągał z niego stopę, po czym władał
ją z powrotem, i choć przez cały czas zasłaniał go wysoki bar
ciągnący się przez prawie całą restaurację, niezręcznie mu było stać
w samej skarpecie, tym bardziej że włożył akurat taką, która przetarła się na dużym palcu. Dlatego starał się zbytnio nie
przemieszczać, zawijając kolejne hoso-maki, california-maki, nigiri
i sashimi. Pocieszał się, że połowę imprezy firmowej ma już za
sobą, bo ludzie przestawali się kłębić wokół poustawianych pod
oknem stolików bankietowych. Sterty jedzenia poupychane na
małych talerzykach powoli znikały, mniej lub bardziej zgrabnie
14/26
chwytane pałeczkami, a ponieważ wciąż donoszono nowe półmiski,
znikała też nerwowość towarzysząca spoglądaniu na stół i na
talerze sąsiadów. Pomyślał, że dla kobiety, która siedziała przy barze i zostawiała ślad szminki na czwartym z rzędu kieliszku mocnego wina śliwkowego, bankiet powinien już się skończyć. Starał się
na nią nie patrzeć, bo widok był coraz smutniejszy. Kiedy weszła,
zrobiła wrażenie na całej obsłudze. Szybko się też zorientowano, że
jest żoną prezesa. Mimo swoich czterdziestu lat wyróżniała się
urodą równie naturalną, jak dobrze pielęgnowaną. Blond włosy
falami spływały na odkryte ramiona, a krótka czarna sukienka
podkreślała figurę, którą jedni podziwiali, a której drudzy zazdrościli, w zależności od płci. Sushi master nie zdążył się przyjrzeć jej
nogom, a zza wysokiego baru nie było ich widać, ale wydawało mu
się niepojęte, aby i one nie były doskonałe. Teraz z każdą minutą
twarz żony prezesa tężała coraz bardziej, opadał podbródek,
policzki i powieki. Gdzieniegdzie opadał jej także tusz z rzęs. Włosy
przygniatała ręka, która oparta łokciem o bar coraz częściej
przytrzymywała kiwającą się głowę. Ale najgorsze było to, że
piękność śmiała się coraz głośniej z głupich i z każdą chwilą coraz
mniej wybrednych dowcipów gościa w fioletowej koszuli. Takich
typów sushi master nie cierpiał od szkoły podstawowej. Pokrętne
lizusy. Z jednym takim nawet siedział w ławce – samemu nigdy nie
zdarzyło mu się niczego napisać, policzyć czy zrobić. Mistrz
dobrego wrażenia. O tym w fioletowej koszuli, z bródką à la
d’Artagnan, myślał podobnie.
Po raz kolejny wyciągnął obolałą stopę z buta, a gdy żona
prezesa zaczęła się śmiać z wyjątkowo dowcipnej dwuznaczności:
„wkłada, bo wykłada... na uczelni, cha, cha, cha!”, postanowił nie
patrzeć w ich kierunku i poświęcić się precyzyjnemu cięciu warzyw. Trwało to dłuższą chwilę, nim znowu podniósł głowę, zaciekawiony, czemu śmiech nagle ucichł. Nad rozbawioną parą przy
barze stał mniej więcej pięćdziesięcioletni potężny, zwalisty facet –
prezes firmy i jednocześnie mąż. Dotąd siedział w saloniku dla
15/26
VIP-ów i wydawał się zupełnie niezainteresowany tym, co się
dzieje w głównej sali. Sushi master z niepokojem obserwował, co
teraz zrobi. Prezes jednak stał, nie odzywając się słowem. Nie
sposób było też cokolwiek wyczytać z jego małych szarych oczu czy
zaciśniętych mięsistych ust. Ale uczestnicy bankietu musieli już znać tę minę, bo rozmowy wokół przycichły i pogubiły wątki. Prawie
wszyscy patrzyli, udając, że nie patrzą. Tym, którzy stali tyłem,
szeptem relacjonowali sytuację ci, co stali przodem i lepiej widzieli.
Sushi master patrzył z satysfakcją, jak facet w fioletowej koszuli
próbuje coś powiedzieć, ale daje za wygraną i ustępuje szefowi
miejsca przy barze – i przy żonie – jakby się już nasiedział i teraz
miał chęć trochę sobie postać gdzieś z boku.
Prezes jednak nadal ani drgnął, na sali słychać było już tylko
szepty, a żona lekko się zachwiała. Po chwili jednak wyprostowała
się na nowo, zmarszczyła czoło, zmrużyła powieki, a potem zrobiła
co najmniej wyzywającą minę, gotowa do walki, ataku, awantury,
czegokolwiek.
Wtedy sushi master dojrzał eleganckiego mężczyznę około czterdziestki, w szarych spodniach z kantem, białej koszuli i grafitowej
marynarce, który zaczął iść swobodnym krokiem gdzieś z końca
sali, a gdy już znalazł się obok prezesa, przegarnął z czoła
przyprószone siwizną włosy i z szerokim uśmiechem zwrócił się
właśnie do niego. I to wyjątkowo głośno.
– Świetna kuchnia. Gratuluję. Moje uznanie.
Skinął głową i poszedł dalej.
Nieoczekiwana i jakby wyrwana z kontekstu pochwała zabrzmiała niczym gong ogłaszający koniec starcia, przynajmniej dla
prezesa, który w tym momencie się ocknął. Odprowadził jeszcze
wzrokiem eleganckiego mężczyznę i przysiadłszy na barowym
stołku, już spokojnie zwrócił się do żony:
– A tobie smakowało?
– Tak – odpowiedziała, lekko zdezorientowana.
– A co jadłaś? – zapytał, przysuwając się możliwie najbliżej.
16/26
Chwilę na siebie patrzyli, po czym odwrócili się do baru. Rozmowy na sali powoli odzyskały wcześniejszy wigor i odnalazły
nowe, mniej lub bardziej neutralne tematy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dzień drugi
Dostępne w wersji pełnej
Dzień trzeci
Dostępne w wersji pełnej
Dzień czwarty
Dostępne w wersji pełnej
Dwa tygodnie później
Dostępne w wersji pełnej
Epilog
Dostępne w wersji pełnej
Podziękowania
Dostępne w wersji pełnej
Kamyk
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Dedykacja
Prolog
Dzień pierwszy
Dzień drugi
Dzień trzeci
Dzień czwarty
Dwa tygodnie później
Epilog
Podziękowania
Karta redakcyjna
Wydawca
Agata Pieniążek
Redaktor prowadzący
Elżbieta Kobusińska
Redakcja
Mirosław Grabowski
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
Marianna Filipkowska
Jolanta Rososińska
Copyright © by Joanna Jodełka, 2012
All rights reserved
Copyright © for the e-book edition by
Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012
Świat Książki
Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o.
ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl
Niniejszy produkt objęty jest ochroną
prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku
osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie
25/26
osobom trzecim, nieokreślonym adresatom
lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-273-0276-2
Nr 90453382
Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.

Podobne dokumenty