Dorota Michalska Wenecki zawrót głowy 28 /temat nr 3

Transkrypt

Dorota Michalska Wenecki zawrót głowy 28 /temat nr 3
Dorota Michalska
Wenecki zawrót głowy
Nocny lot Zurych-Wenecja. Kładę kartkę papieru na plastikowym stoliku i zapisuję pierwsze zdania
niebieskim długopisem: Tak łatwo opacznie zrozumieć jakieś dzieło. Szczególnie muzyczne. Niestety
język nie potrafi zamilknąć i wciąż kompromituje się kolejnymi interpretacjami. A przecież każde
rozumienie jest nieporozumieniem. Towarzyskim i egzystencjalnym faux pas. Tak wiele razy
słuchałam „Gier weneckich” Lutosławskiego. W filharmonii, w domu, wracając wieczorem pociągiem.
Czy coś z tego wynika? Dopijam sok pomarańczowy. Następnie dokładnie zgniatam plastikowy, pusty
kubeczek. Po chwili dopisuję na samym dole kartki: Istnieje taki moment, kiedy rodzi się i zaraz potem
umiera jakiś dźwięk. „Gry weneckie” Lutosławskiego są właśnie takim cięciem bez echa, krótkim
spięciem, momentem czystego stawania się muzyki. Podoba mi się to ostatnie zdanie, parę razy
powtarzam je sobie po cichu. Zbliżamy się do lądowania. W dole czarna toń zatoki weneckiej,
ciągnąca się szerokim łukiem między zachodem a wschodem Europy.
Po raz kolejny trafiam do Wenecji. Planuję zostać tylko parę dni, załatwić niektóre sprawy na
uniwersytecie. Zatrzymuję się w hotelu w Canareggio, w dzielnicy najstarszego getta żydowskiego w
Europie. W pokoju jest zimno i nie domyka się okno. Siadam przy stole, wyjmuję papierosa, po chwili
jednak zmieniam zdanie i chowam go z powrotem. Zaczynam pisać. Każda gra jest zakorzeniona w
pierwotnym doświadczeniu śmierci, które rozciąga między człowiekiem a światem niewidzialną
zasłonę. Aleatoryzm jest szczególnie świadomy tego uwikłania: wprowadzając element gry oraz
przypadku otwierał się na doświadczenie upadku i pustki. Dlatego wielokrotnie podkreślano jego
związki ze wschodnimi praktykami zen. Podobnie jak one, aleatoryzm jest ćwiczeniem braku,
świadectwem ostatecznego osuwania się a następnie erodowania rzeczywistości. Odkładam długopis.
Czytam. W pokoju panuje całkowita cisza, tylko czasami z oddali, od strony lądu słychać szczekanie
psów. Podchodzę do okna. Miasto jest w ołowianym kolorze. Przez chwilę na wodzie pojawia się
światło motorówki, jednak zaraz znika.
Potem jest promienny poranek. Twarde kolory, oślepiający blask nieba. Całe przedpołudnie
załatwiam sprawy, krążę między uniwersytetem a biurem tłumacza. Dopiero późnym popołudniem
mam czas coś zjeść. Siedzę w barze, kończę kanapkę, zamawiam najpierw jedną kawę, potem drugą.
Campo Santa Margherita, jakaś mewa zatacza koło nad domami, potem odlatuje w stronę otwartego
morza. Łagodna nierealność życia. Przymrużam oczy i krzywym pismem zapisuję: Podobno w Wenecji
nie ma żadnych śladów po Lutosławskim. Ostatecznie to zrozumiałe- to nie było jego miasto, rzadko
tu bywał. Jednak „Gry weneckie” są pełne odgłosów oraz rytmów tego miejsca. Jest przecież w tej
kompozycji jakieś zadziwiające przyśpieszenie – nagłe i olśniewające – które przemienia wszystko w
nieustanną feerię. Feerię i przyprawiający o zawrót głowy wir, wiążący się z utratą wszelkiego
odniesienia. Dźwięki pozbawione swoich wewnętrznych określeń, podlegając swobodnym,
nieograniczonym permutacjom. Jest w tym jakaś dyskretna frywolność, jakiś eksces, który ostatecznie
uwalnia nas od poczucia czasu – zarówno teologicznego jak i ludzkiego. Ubieram się i wychodzę z
baru. Spacer wzdłuż Fondamenta Zattere. Wrażenie, że wszystko jest rozdrobnione i bez konkluzji.
Woda, ludzie, słowa, wszystko osobno, bez żadnego wspólnego tła.
Ostatniego wieczoru siadam na brzegu morza, za plecami Lido, przede mną fale, a na horyzoncie
ciemne, groźne zarysy statków. Powietrze wydaje się ciężkie, gęsto utkane dźwiękami. Taki
melancholijny, mglisty zmierzch, dla mnie - na pożegnanie. Patrzę na wodę, jest jak czarna otchłań.
Potem nagle wyjmuję długopis i szybko zapisuję na pogiętym paragonie: Ostatnia część „Gier
weneckich”. Dźwięki powoli dogasają, znużone swoim własnym brzmieniem. Następuje porządek
ciszy, krańcowy i głuchy jak pokój zmarłego, zimową nocą. Najciemniejszy zakątek świata. Pozostaje
tylko echo – jak odbicie w wodzie, cierpliwej, chłodnej, w której gładką powierzchnię ostatecznie
wtapiają się wszystkie byty. Kończę pisać. Jedenasta. Zupełna cisza. Tylko biegnące ku mnie spienione
fale.
Parę dni po powrocie do Warszawy zapisuję: Lutosławski. Wrażenie zadziwiającej samotności, w
której rodzą się i umierają dźwięki. Rodzaju pustki, która towarzyszy im podczas całego powietrznego
łuku ich krótkiego trwania.