„Love, Rosie” czyli o tym, dlaczego istnieją różne zdania na ten sam
Transkrypt
„Love, Rosie” czyli o tym, dlaczego istnieją różne zdania na ten sam
„Love, Rosie” czyli o tym, dlaczego istnieją różne zdania na ten sam temat. Niekiedy jest tak, że książki, które podobają się innym, nas nie zachwycają. Bywa też odwrotnie – nasze ulubione pozycje są znienawidzone przez tłum. Mnie często właśnie tak się zdarza, że moja opinia jest różna od innych. Właśnie tak było z powieścią pt. „Na końcu tęczy” lub w nowym wydaniu „Love, Rosie” Cecelii Ahern. Pozycja ta została wydana w 2013 roku, lecz swoją stylistyką nawiązuje do XVIII wieku, ale (prawdopodobnie uprzedzając Twoją myśl) nie dzieje się w tamtych czasach. Tak, tak, nie pomyliłam się: ta książka nawiązuje do romantyzmu i łączy ją wiele z „Cierpieniami młodego Wertera” autorstwa Johanna Wolfganga von Goethe. Dlaczego? Bo oba dzieła należą do rzadkiego gatunku powieści epistolarnych. Już wyjaśniam, na czym polega ich odmienność: są napisane w formie listów, w nowocześniejszej wersji także przez SMS-y i e-maile. To jest pierwsza rzecz, jaka przypadła mi do gustu: jest najpiękniejsze to, że nie wszystko jest napisane, a my jako czytelnicy i tak znamy całą opisaną przez autora historię, bo jest to rodzaj narracji trzecioosobowej, tak zwanej „wszechwiedzącej”. Książki te czyta się bardzo szybko może przez to, że jest mniej słów na jednej stronie, a więc wydaje się nam, że „to tylko kilka linijek”, przez co „pochłania się” około 500 stron w jedno popołudnie. Tylko epilog w „Na końcu tęczy” jest napisany tradycyjną narracją. Szkoda, że na rynku jest tak mało tego typu powieści. Głównym gatunkiem Cecelii Ahern są powieści obyczajowe z nutką romansu w tle, a „Na końcu tęczy” nie jest jej pierwszą ani też jej ostatnią książką tego gatunku, jednak ta pozycja, wraz z „PS Kocham Cię” stały się bestsellerami i przyniosły wielką sławę pisarce. Obie powieści zostały świetnie zekranizowane i robiły furorę w salach kinowych, także dzięki czemu autorka zyskała jeszcze większe grono fanów. Myślę, że po krótkim wstępie mogę nareszcie przejść do zdradzenia kawałka fabuły, ale tak, aby nie napisać przypadkiem za wiele (i w tym momencie niezmiernie się cieszę, że tej recenzji nie przedstawiam ustnie, bo mogłabym powiedzieć o dwa słowa za dużo…). Na samym początku poznajemy dwoje dzieci w wieku około siedmiu lat: Rosie i Alexa. Jak to bywa w tego typu historiach oboje się zaprzyjaźniają, chodzą do tej samej szkoły w Irlandii i mieszkają naprzeciwko siebie (taki tam przypadek – jedyna rzecz, która lekko drażni mnie w tej opowieści). Razem przeżywają podstawówkę, gimnazjum i prawie całe liceum. Właśnie, PRAWIE, bo ojciec Alexa dostał posadę w Bostonie i w wieku 18 lat muszą się rozstać, jednak kilometry nie przeszkadzają im w byciu przyjaciółmi. W klasie maturalnej w życiu Rosie wydarza się coś, przez co musi zerwać kontakty z przyjacielem, albo przynajmniej je ograniczyć. Chłopak próbuje dowiedzieć się prawdy, jednak musi też dbać o swoje studia medyczne na Harvardzie i o dziewczynę. Rosie po kilku tygodniach przemyśleń rezygnuje ze swojego największego marzenia i nie studiuje hotelarstwa w Bostonie, choć udaje jej się znaleźć pracę w tym kierunku i przeprowadzić do nowego mieszkania. („Życie jest zabawne, prawda? Kiedy już myślisz, że wszystko sobie poukładałeś, kiedy zaczynasz snuć plany i cieszyć się tym, że nareszcie wiesz, w którym kierunku zmierzasz, ścieżki stają się kręte, drogowskazy znikają, wiatr zaczyna wiać we wszystkie strony świata, północ staje się południem, wschód zachodem i kompletnie się gubisz. Tak łatwo jest się zgubić.”) W tym momencie powinnam chyba napisać coś w stylu: „Jak potoczą się ich losy”, ale wydaje mi się, że Adam Mickiewicz dawno uprzedził mnie w świetnym zakończeniu tego krótkiego opisu świetnej książki w wierszu pt. „Niepewność”: „Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?”. Spodobała mi się ta pozycja, ale niekoniecznie ze względu na historię głównych bohaterów, co powinno być priorytetem w kwestii, dlaczego tak bardzo lubię tę książkę. Przypadła mi do gustu, bo dzięki niej zrozumiałam, co chciałabym robić w przyszłości i że bez względu na przeciwności warto robić to, o czym się marzy, a nie męczyć się, idąc przez życie według zasady „byleby przeżyć”. Myślę, że właśnie dlatego istnieją rozbieżne oceny tej samej książki – bo w czasie czytania nawet jednej z nudniejszych książek na świecie może dotrzeć do nas coś, nad czymś myśleliśmy wiele godzin. Warto całą tę recenzję uwiecznić pięknym cytatem, który oczywiście pochodzi z „Love, Rosie”: „Ludzkie życie jest zbudowane z czasu. Nasze dni, nasza zapłata mierzone są w godzinach, nasza wiedza wyznaczana jest przez lata. Chwytamy w ciągu dnia kilka minut na przerwę na kawę, a potem czym prędzej biegniemy do biurek, spoglądamy na zegarek, żyjemy od jednej wizyty do drugiej. Mimo to nasz czas kiedyś się kończy i w głębi duszy zastanawiamy się, czy przeżyliśmy dobrze te wszystkie sekundy, minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata i dekady.”. Urszula Kapusta