Po co nam europarlament

Transkrypt

Po co nam europarlament
31 maja 2009
Dominika Ćosić
Po co nam europarlament
Duża część europosłów to nieuki i lenie – dał do zrozumienia Jaś Gawroński,
nestor włoskich europarlamentarzystów, z prawie 30-latnim stażem pracy w PE.
Politycy idą do Parlamentu Europejskiego dla pieniędzy – taka opinia dominuje
w Polsce przed wyborami. A jednak ten krytykowany przez wielu parlament jest
jedyną unijną instytucją wybieraną w demokratyczny sposób. I jedyną siłą
ponad Komisją Europejską, która może utrącić kandydata na komisarza i
zdymisjonować całą komisję. Gdyby parlamentu nie było, trzeba by go było
wymyślić.
Nie od początku PE był wybierany przez obywateli. Powstał rok po podpisaniu traktatów rzymskich,
ale przez ponad 20 lat jego członków wybierały parlamenty krajów, z których pochodzili. Ma dwie, a
właściwie trzy siedziby. Eurodeputowani na co dzień pracują w komisjach i swoich frakcjach
politycznych w Brukseli, ale w każdym miesiącu udają się do Strasburga na czterodniowe sesje
plenarne, a wraz z nimi kilkutysięczna armia urzędników, dyplomatów, tłumaczy, lobbystów i
dziennikarzy. Z kolei siedziba administracji PE mieści się w Luksemburgu. Strasburg był podarunkiem
na otarcie łez Francji, rozgoryczonej tym, że polityczne centrum Europy przesuwa się do Brukseli.
Dzisiaj ta decyzja wszystkim – poza Francuzami – odbija się czkawką. Konieczność przenoszenia się
na sesję plenarną do Strasburga nie dość, że nastręcza kłopotów logistycznych, to w dodatku kosztuje
rocznie 200 mln euro. Według europejskich Zielonych, ów europejski „cyrk na kółkach" powoduje
emisję dodatkowych 20 tys. ton dwutlenku węgla do atmosfery. W 1998 r. pod protestem przeciwko
wędrówce PE między Brukselą a Strasburgiem podpisało się 1,2 mln obywateli unii. Podpisy z
poparciem dla przeniesienia PE całkowicie do Brukseli zbierają też sami europosłowie. Dopóki jednak
nie uda się przełamać oporu politycznego Paryża, dalej będzie po staremu.
Po raz pierwszy obywatele Europy wybrali deputowanych w 1979 r. Frekwencja wyniosła 65 proc.
Przewodniczącą parlamentu została wtedy kandydatka liberałów, była francuska minister Simone Veil.
Veil do dziś jest uważana za jedną z najważniejszych postaci, które przewinęły się przez tę instytucję,
a jej wybór miał znaczenie symboliczne. Fakt, że zgromadzeniu europejskiemu miała przewodniczyć
kobieta, w dodatku o żydowskich korzeniach, był znakiem przemian, które zaszły po wojnie na
kontynencie.
Z upływem lat PE zyskiwał na znaczeniu. Już w 1980 r. europosłowie pokazali swoją siłę, odrzucając
projekty budżetowe dla wspólnoty. Niejednokrotnie to zresztą powtarzali. Obecnie aż 60 proc. całej
unijnej legislacji przechodzi przez parlament. A jeśli zostanie przyjęty traktat lizboński, proporcja ta
zwiększy się do 90 proc.
Europarlamentarzyści zatwierdzają też unijny budżet oraz skład Komisji Eu- ropejskiej. Kiedy w 1999
r. dopatrzono się nieprawidłowości w budżecie komisji Jacques’a Santera (największy skandal
dotyczył francuskiej komisarz Edith Cresson), to właśnie PE nagłośnił aferę. Po czym nie udzielił
wotum zaufania przewodniczącemu KE. Jego ekipa musiała się podać do dymisji. W 2008 r. poseł
Paul van Buitenen w specjalnym raporcie ujawnił nieprawidłowości w sposobie rozliczania wydatków
przez posłów, pachnące niegospodarnością, a nawet korupcją. Wyliczył wypadki podnajmowania firm,
których właścicielami byli sami po- słowie lub ich rodziny, zawyżania kosztów podróży, zatrudniania
fikcyjnych podmiotów oraz zlecania płatności rzekomym podwykonawcom na prywatne konta posłów.
Pięć lat temu eurodeputowani w czasie przesłuchiwania kandydatów na kolejnych komisarzy „utrącili"
włoskiego konserwatywnego polityka, prof. Rocco Buttiglione. Wywołał on wściekłość socjalistów i
liberałów publicznym stwierdzeniem, że uważa homoseksualizm za grzech, choć jako polityk potrafi
oddzielić prywatne poglądy od pracy. Ostatecznie Włochy wprowadziły do komisji Franco Frattiniego
(obecnie szefa dyplomacji).
– Parlament dysponuje realną siłą i potrafi niekiedy zastopować zapędy komisji czy rady. Nie ma na
tyle siły i uprawnień, by móc samemu decydować o najważniejszych problemach unii, ale może
przynajmniej wykorzystywać prawo weta oraz ingerować w inicjatywy komisji – mówi brytyjski
publicysta Rory Watson.
Tajemnicą poliszynela jest walka o wpływy toczona między trzema unijnymi instytucjami:
parlamentem, radą i komisją. W prywatnych rozmowach urzędnicy komisji mówią o parlamencie, nie
ukrywając pobłażania, i traktują PE jako rodzaj politycznego folwarku. Eurodeputowani z kolei
niejednokrotnie demonstrują siłę i znaczenie, utrącając pomysły KE. Miewa to różne skutki. Z dobrego
i racjonalnego pomysłu Fritsa Bolkesteina, poprzedniego komisarza ds. rynku wewnętrznego, tzw.
dyrektywy usługowej Parlament Europejski (głównie socjaliści ze starych unijnych krajów) zrobił coś,
co nie tylko nie zwiększyło konkurencyjności na rynku usług, ale wręcz wprowadziło nowe
ograniczenia, i co z pierwotną wersją łączyła tylko nazwa. Teraz jednak ci sami deputowani
przyhamowali francuski pomysł wprowadzenia cenzury w Internecie, sprzeciwiając się wcześniejszym
ustaleniom krajów członkowskich.
Nie bez znaczenia jest to, że posłowie dzielą się w parlamencie nie tyle według przynależności
narodowej, ile partyjnej. Tak naprawdę liczą się trzy kluby: chadecy, socjaliści i liberałowie. O sile
dwóch pierw- szych świadczy nieformalna umowa, że to one desygnują swoich polityków na
przewodniczącego instytucji. Ów podział frakcyjny przekracza coraz bardziej mury parlamentu. Każdy
szczyt unijny poprzedzają spotkania poszczególnych frakcji, na których należący do nich premierzy
ustalają wspólne stanowiska. Do niedawna najczęściej wykorzystywali to Francuzi i Niemcy – zarówno
kanclerz Angela Merkel, jak i prezydent Nicolas Sarkozy są członkami chadeckiej EPP-ED
(Europejska Partii Ludowa).
Poza regulacjami prawnymi Parlament Europejski pełni przede wszystkim funkcję starożytnej agory –
jest miejscem polemiki i dyskusji, które choć nie mają mocy sprawczej, wywołują wielką debatę
europejską. Głównym punktem są szeroko pojęte prawa człowieka. Trzy lata temu PE przyjął osobliwą
rezolucję potępiającą homofobię, antysemityzm i rasizm, w której to Polska została uznana za
europejskiego lidera pod względem nietolerancji. Za rządów PiS Warszawa była nieraz przez
liberalnych posłów uznawana za europejski ciemnogród. Kolejne gorące tematy to prawo do aborcji,
małżeństw homoseksualnych i prawa dla mniejszości narodowych. Inne dokumenty parlamentu
wniosły jednak sporo pozytywnego do debaty, np. opracowany przez Marcina Libickiego raport
krytykujący projekt budowy Gazociągu Północnego.
Nie da się ukryć, że sale plenarne w Strasburgu były nieraz miejscem politycznych awantur. Do
najgłośniejszych należało wystąpienie Silvio Berlusconiego w czasie, gdy przedstawiał plan włoskiej
prezydencji. Kiedy lider socjalistów Martin Schulz nazwał go niemal wprost oszustem, malwersantem i
mafiosem, Berlusconi zaproponował mu zagranie roli kapo w fi lmie o Auschwitz. Równie gorąco było,
acz w kulturalniejszej formie, podczas debaty z czeskim prezydentem Václavem Klausem. Za to, że
opowiedział się przeciwko konstytucji europejskiej i zwiększaniu integracji, został nazwany
antyeuropejczykiem. Wiele emocji wzbudzały też dyskusje o polityce historycznej, jak podczas
głosowania nad rezolucją w sprawie 60. rocznicy zakończenia II wojny światowej.
Do najbardziej kontrowersyjnych europosłów należą lider francuskiej skrajnej prawicy Jean-Marie Le
Pen (jego córka także jest eurodeputowaną) i m.in. Alessandra Mussolini (wnuczka duce). Sporo
zamieszania wywołali też przedstawiciele nacjonalistycznej partii bułgarskiej, ziejący pogardą do
Romów. Obrzucili oni obelgami m.in. węgierską posłankę romskiego pochodzenia. Były też skandale
obyczajowe. Najgłośniejszy wybuchł cztery lata temu, kiedy niemiecki eurodeputowany porwał i
przetrzymywał u siebie w mieszkaniu Belga. Kiedy do akcji wkroczyła policja, okazało się, że Niemiec
jest z pochodzenia Turkiem, podobnie jak Belg, i że chodzi o długi. Poseł nie stracił immunitetu.
Polacy także mają wkład w historię parlamentarnych skandali. Najczęściej burzę wywoływały
inicjatywy prof. Macieja Giertycha m.in. negujące teorię ewolucji, a także przygotowana przez posłów
LPR wystawa poświęcona aborcji. W maju 2004 r. Witold Tomczak z LPR zainicjował naszą obecność
w PE, przekazując parlamentowi dwa krzyże, które miały zawisnąć w salach obrad w Brukseli i
Strasburgu. „Proszę przyjąć od narodu polskiego dar – skarb najcenniejszy, jaki mamy – krzyż
Chrystusowy" – powiedział, budząc protesty antyklerykałów.
Liczba eurodeputowanych ze 162 w 1962 r. wzrosła do 785 obecnie. Tworzą oni ciekawą mozaikę. W
kręgach komisji w Brukseli z przekąsem mówi się, że parlament to rodzaj politycznej przechowalni lub
emerytury. Lądują tu często politycy opozycji, liczący na powrót do władzy, ale też byli premierzy i
prezydenci, jak ekspremier Belgii Jean-Luc Dehaene, czy eksprezydent Litwy Vytautas Landsbergis.
Prosto z poselskich ław szefami dyplomacji zostali m.in. Massimo D’Alema, w rządzie Romano
Prodiego wi- cepremier i minister spraw zagranicznych, czy Alexander Stubb, były szef dyplomacji
Finladii. W nadchodzących wyborach do PE – z nadzieją na polityczną odskocznię – startują m.in. były
premier Belgii Guy Verhofstadt i francuska eksminister sprawiedliwości Rachida Dati. Jest też odrębna
kategoria posłów: nestorzy. Przewodniczący PE Hans-Gert Pöttering czy inny niemiecki poseł Elmar
Brok od 30 lat pełnią funkcję eurodeputowanych (w sumie takich posłów jest czternastu).
Jeden z nich to włoski dziennikarz polskiego pochodzenia Jaś Gawroński. Odchodząc z parlamentu,
nie zostawia na kolegach suchej nitki. Jego zdaniem, prawie żaden z włoskich europosłów nie zna
dostatecznie angielskiego. „Jednej trzeciej posłów mogłoby w ogóle tam nie być: to prawdziwe lenie;
nie śledzą prac, nie rozumieją i czasem kompromitują wizerunek tej instytucji" – twierdzi.
Polacy nie wypadają źle w europarlamencie. Nasi posłowie bywali nagradzani, m.in. przez magazyn
„Parlament", wśród nich Jerzy Buzek, Jan Olbrycht i Bogusław Liberadzki. Dobrą opinią cieszą się
Jacek Saryusz-Wolski, Jerzy Buzek, Janusz Onyszkiewicz, Dariusz Rosati, Genowefa Grabowska,
Wojciech Roszkowski czy Bogusław Sonik, nie mówiąc o Bronisławie Geremku, który w
parlamentarnych kuluarach uchodził za guru. W wewnętrznym opracowaniu PE z maja 2009 r.
(sprawdzano m.in. obecność na posiedzeniach, liczbą zgłaszanych poprawek i wystąpień) polscy
eurodeputowani znaleźli się w pierwszej dwudziestce.
Parlament ma wielu przeciwników zarzucających mu nadmierne wydatki i pustosłowie. Ma też
zaskakujących zwolenników. W obronę PE i batalię o zwiększenie jego kompetencji zaangażował się
eurosceptyczny Libertas. Cel postawił sobie prosty: wprowadzenie własnych posłów. Problemem dla
PE jest spadający z roku na roku udział w wyborach obywateli Europy. Już w poprzednich latach
frekwencja była rekordowo niska – zaledwie 45-procentowa. Teraz zapowiada się podobnie. Według
sondażu opracowanego przez Fundację Konrada Adenauera, aż połowa obywateli unii nie interesuje
się wyborami. Na Słowacji brak zainteresowania deklaruje 70 proc. wyborców. W Polsce głosować
chce zaledwie 11 proc. uprawnionych. Sytuacji nie ratuje wyższa frekwencja w Belgii czy we
Włoszech, gdzie głosowanie jest obowiązkowe lub połączone z wyborami lokalnymi. Nadchodzące
eurowybory budzą emocje jedynie w Luksemburgu i Irlandii, gdzie kampania sprowadza się głównie
do kwestii traktatu lizbońskiego. – Ludzie są znudzeni polityką – tłumaczy „Wprost" Jean Quatremer,
publicysta francuskiego „Liberation”. – Słyszą o parlamencie, ale wydaje im się abstrakcyjny. Za mało
o nim wiedzą, nie mają pojęcia, że to tu zapadają istotne dla nich decyzje – podkreśla.
Po co nam w ogóle Parlament Europejski? Jeżeli Komisję Europejską porównamy do rządu, to PE jest
odpowiednikiem parlamentu krajowego. A czy można wyobrazić sobie demokrację bez zgromadzenia
narodowego? PE, choć sam produkuje tony dokumentów, z których czasem niewiele wynika, stanowi
jedyną siłę, która jest ponad komisją, i jest jedynym reprezentantem obywateli unii. A to, że znajdują
się w nim czasem osoby, które nie powinny zasiadać w poselskich ławach, to wina nie instytucji, lecz
ludzi, którzy są do niej powoływani. Przez samych Europejczyków.