„Wsi spokojna, wsi wesoła…”
Transkrypt
„Wsi spokojna, wsi wesoła…”
AMZ34 Wspomnienia Lubuskie Kiedy byłam mała, nie cierpiałam mieszkania na wsi. To nie tak, że miałam jakąś większą świadomość tego, gdzie mieszkam, nie, nie. Wszystko się zaczęło, kiedy poszłam do szkoły. Zanim nastąpił ten wielki dzień, spędzałam całe godziny na bieganiu przez cały nasz poniemiecki dom, na podwórko, do sadu i z powrotem, zahaczając po drodze o ogród warzywny i kwiatowy. Nasz dom stoi na skrzyżowaniu dróg – idąc na wprost od niego, asfaltową ulicą, można dojść do kolejnej wsi, mijając pola sąsiadów i jeden samotny domek, od którego biegnie piaszczysta dróżka do sklepu. Droga biegnąca prostopadle do naszego podwórka prowadzi w dwie strony – w prawo można dojechać do małego miasteczka za lasem, gdzie znajduje się przedszkole i szkoła podstawowa. W lewo, starym zwyczajem po kamieniach i piasku, szło się przez całą naszą wieś, aż do nadzwyczaj dobrze zachowanego budynku PGR-u. Bardzo mało czasu spędziłam poza domem, muszę przyznać i moja orientacja w terenie jest kiepska, podejrzewam, że właśnie z tego powodu. Do tej pory nie znam nazwisk wszystkich mieszkańców i nie kojarzę, gdzie kto dokładnie mieszka. Gdyby moja babcia wciąż żyła, kręciłaby głową z dezaprobatą – bo jak tak można? W kręgu domowego ogniska czułam się zawsze najlepiej. Podczas, kiedy moja starsza o rok siostra poznawała struktury społeczeństwa i koleżeństwa wśród dzieci naszych sąsiadów, ja zawsze wolałam spędzać ten czas w domu, bezpieczna pod opieką rodziców i dziadków. Mieszkaliśmy razem, ale zarazem oddzielnie – wchodząc do domu po wielkich kamieniach, służących za stopnie, przez wielkie, podwójne musztardowo żółte drzwi przez długi korytarz docierało się do kuchni dziadków, gdzie dziadek punkt dwunasta siedział przy stole i stukał łyżką w stół, żądając obiadu, a drobna, siwowłosa kobietka, jego żona, krzątała się przy garnkach, parząc sobie palce w pośpiechu. Dopiero przechodząc przez to wielkie pomieszczenie, z posadzką z lastryko, wchodziło się do naszej, maleńkiej w porównaniu, żółtej kuchni. Tutaj zwykle krzątała się moja mama: krępa figurka w czerwonym fartuchu w kropeczki, jaki zwykle noszą miejskie sprzątaczki. Zawsze była uśmiechnięta i wesoła, przytulała do siebie czule i pytała, czy jestem głodna i gdzie byłam. Dalej, w dużym pokoju, przy prostokątnej ławie siedział mój ojciec, w niebieskich, śmierdzących smołą drelichach, rozparty niczym król na starym fotelu, wpatrzony w telewizor. Spędzał tam większość wieczorów i krzyczał na nas, kiedy przeszkadzałyśmy mu oglądać wieczorem dziennik i film. Matka donosiła mu pod brodę talerze z jedzeniem, szklanki czarnej kawy i wymieniała zawartość popielniczek, kiedy wypalał kolejne paczki Popularnych. Zbuntowała się dużo później, kiedy już obie z siostrą wyszłyśmy z domu. Dziadkowie, a właściwie babcia była nam drugą matką – trzymając mocno za rękę prowadziła do kurnika, żeby pokazać dopiero co kupione kurczaki, trzymała za ramię, kiedy rwałyśmy się do Baśki, dziadkowego konia, brązowego z białą strzałką na czole. Dziadek wyprowadzał go ze stajni, żeby pobiegał po podwórku na ląży, kiedy nie było dla niego pracy w polu. Babcia również broniła nas przed gęsiami i bardziej agresywnymi kogutami, które uwielbiały nas gonić precz po całym podwórku, aż potykałyśmy się o własne nogi i nabijałyśmy sobie siniaki na kolanach. Wtedy jednak nieodmiennie, obie z siostrą biegłyśmy do mamy, oczekując pocieszenia i wycałowania ran. Dziadka znałam najmniej, był dla mnie trochę straszny. Trzymał się na uboczu, jakby tylko obserwował, zawsze w kaszkiecie i z rękoma na plecach. Czasami podchodził do nas i mówił jakieś dwuwiersze z chytrą miną, zawsze po rosyjsku albo ukraińsku, nigdy nie byłam pewna. Rozczarowywał się, widząc, że nie rozumiemy ani słowa i 1 zawsze potem tłumaczył nam, co powiedział, ale bardzo szybko to zapominałyśmy. Co nie powstrzymywało go przed powtarzaniem wierszyków jakiś czas później. Dobre życie na wsi, zależy od kontaktów z innymi mieszkańcami i ogólnego szacunku. Moi dziadkowie zdołali wyrobić sobie dobre imię na tyle, że gdy podrosłyśmy, dostałyśmy łatkę „dzieci z dobrego, bogatego domu”. Nie byliśmy bogaci. Toaletę mieliśmy na zewnątrz, w wielkiej wozowni, paliliśmy w piecach kaflowych, żeby nie zamarznąć zimą. Część dziadkowej kuchni ojciec przerobił na malutką łazienkę z dużą wanną i nawet słuchawką prysznicową, ale i tak można się było myć tylko w plastikowych miskach, uprzednio nagrzawszy wodę w czajniku. Toaleta zawsze napawała mnie przerażeniem, głównie wieczorami. Żeby do niej dotrzeć, trzeba było przejść przez cały dom i szerokie podwórze, do budynków gospodarskich naprzeciwko, wybrać środkowe drzwi, za komórką z motorami i kurnikiem dla kurczaków. Z drzwi, które przypominały wielką, nierównie postrzępioną deskę, należało wyszarpnąć metalowy hak i otworzyć je – broń Boże robić to w trakcie gwałtownego wiatru! Mogło się skończyć wyrwanymi drzwiami, bądź wyrwaną ręką, jeśli się w porę nie wypuściło haczyka z palców. Następnie należało uważać na głowę – każdy w rodzinie kilkakrotnie uderzył głową w belkę, nisko zamontowaną przy wejściu, do tej pory nie wiem, w jakim celu. Mam koszmarną pamięć. W głuchej ciemności trzeba było przejść między ciemnymi schodkami na stryszek z sianem i ścianą obwieszoną chomątami, a starą, drewnianą szafką kuchenną i wielką wagą z odważnikami. Na samym końcu mrocznej drogi znajdowało się wejście na ogródek warzywny, a w kącie kwadratowe pomieszczenie. Należało zapalić światło, znajdujące się przy wejściu do piwnicy i odsunąć drewniane, pokryte pajęczynami drzwi, które okropnie zgrzytały, przesuwając się mocno po kamiennej podłodze. Wtedy można było wejść do środka, gdzie czekały dwie dziury, jedna zakryta drewnianą pokrywą, druga z ironicznie założoną, brązową deską klozetową. Biznes należało załatwić szybko, bo całe pomieszczenie zasłaniały grube pajęczyny – kto by sprzątał w zewnętrznej toalecie? Głównie dlatego przejście to stanowiło mrożące krew w żyłach przeżycie – pełzające po ścianach, czarne pająki, większe od dziecięcej piąstki i myszy, szare cienie, przecinające drogę i chroboczące w parcianych workach. Zwierzęta to była osobna sprawa. Rzecz oczywista, ludzie trzymali je po to, żeby czerpać z nich korzyści: kury dla jajek, krowy dla mleka…Zawsze nasz dom był pełen zwierząt – i nie mówię tutaj o zbieranych po drodze pisklętach, które wypadły z gniazd, czy żab, które przeżyły przejście przez jezdnię. Kiedy byłam mniejsza, bawiło mnie znajdowanie na wykładzinie pokoju tęczowych, wijących się śladów, jakie wcześniej widziałam tylko na asfalcie, kiedy ktoś wylał benzynę. Dopiero dużo później dowiedziałam się, że takie ślady zostawiają ślimaki. Pełno ich było w naszej piwnicy, tej, do której dochodziło się przez wozownię. Niski sufit sprawiał, że idąc po marchew, zawsze kuliłam ramiona i nisko pochylałam głowę, licząc własne kroki. Wystarczyło, że zerknęłam w bok, by zobaczyć duże, nabrzmiałe śluzem pomrowy, wolno pełznące po ociekającej wilgocią ścianie. Nie dlatego jednak chowałam głowę, nie tylko dlatego, że potrafiły spadać z sufitu. Piwnica nie była szczelna, często latem siedziały w niej nietoperze, a ja nie chciałam żadnego trącić ani tym bardziej zbudzić. Myszy stanowiły osobny problem, w każdym kącie naszego pokoju rozsypana była trutka – te malutkie, czerwone drażetki, przypominające pudrowe cukierki. Miałam to nieszczęście, że moje łóżko stało przy ścianie, a zaraz przy jego nogach siostra miała biurko do nauki. Myszy zrobiły sobie autostradę przez moją pościel i kursowały przez całą noc do blatu, w poszukiwaniu okruszków ciastek. Małe zimne ciałko obudziło mnie pewnego sobotniego ranka, zmuszając do wyskoczenia z łóżka i domagania się interwencji. Ale za myszami nie zamierzałam się wstawiać. Na naszej wsi większości podwórek pilnowały psy – oczywiście kundle, bo kogo było stać na rasowe psy? I po co? Nasze obejście było duże, potrzebowaliśmy co najmniej dwóch psów do pilnowania wszystkiego i to na długich 2 łańcuchach, żeby mogły daleko sięgać. Ojciec nie chciał puszczać psów luzem, kilka razy zdarzyło się, że uciekały i więcej ich nie widzieliśmy. Dlatego byli skazani na więzienie przy budach, bez możliwości przepustki. Czasami tylko zrywały się z łańcuchów w ataku ekscytacji i wychodzący z domu człowiek był atakowany przez małe, spragnione czułości stworzenie, zawsze przyjaźnie do gospodarzy nastawione. Moja rodzina nie miała w zwyczaju rozpieszczania zwierząt, czy też trzymania ich dla przyjemności. O ile psy były więzione, koty miały całkowitą swobodę. Nawet jeśli należały do sąsiadów, przychodziły do nas, czy to po pieszczoty, czy po jedzenie. Tak samo robiły nasze koty, często znikając na całe dnie i nikogo to nie martwiło, również mnie. Zawsze wracały. A jeśli nie, zawsze znalazł się następny kot, który mógł należeć do nas. Zauważyłam, że obecnie dużo się mówi o zwierzętach na wsi. Że trzymanie psów na łańcuchu jest nieludzkie, że należy wyłapywać koty i sterylizować je na czas. Muszę przyznać, że wpojona mi w dzieciństwie filozofia nadal odgrywa dużą rolę w moim postrzeganiu świata. Serce mi się ściska, kiedy słyszę, że ojciec planuje utopić kocięta, których nie chce żywić, ale nie mam problemu, kiedy on sam zmienia zdanie i decyduje się nie robić nic w tej sprawie. Nauczyliśmy się wszyscy, że koty mają własne ścieżki i prawem wsi przeżyją lub nie: jeśli przejedzie je samochód, albo zagryzie pies sąsiadów, czy nawet zostaną pożarte przez własną matkę, nie ma w tym nic złego. To tylko sposób natury na ograniczenie populacji. Ja mogę wykazywać więcej empatii w stosunku do zwierząt, ale mój ojciec jest nieugięty. Uważa, że dopóki ludzie żyją gorzej od zwierząt, to na tym trzeba się skupić. Ważnym elementem każdej wsi jest sklep. By dojść do naszego, maleńkiego sklepiku, trzeba było pójść asfaltem do przystanku autobusowego, przejść przez jezdnię na drugą stronę i malowniczą ścieżką, przecinającą łąki, wejść na wzgórek, po czym zejść na dół, do białego budynku, przypominającego dom mieszkalny. W istocie, było to mieszkanie, podzielone na pół, z osobnym wejściem. Do sklepu prowadziła piaszczysta droga, którą rano przyjeżdżał właściciel, parkując samochód blisko ścieżki. Po obu stronach piaszczystej drogi były ogrodzone ogródki, do tej pory nie wiem, czyje. Wchodziło się do środka po wysokich, kamiennych schodach, z szerokimi poręczami, również z kamienia. To było ulubione miejsce mieszkańców wsi, wszyscy starsi byli po imieniu z właścicielem, który był również sprzedawcą. Pamiętam go jako uprzejmego człowieka – stał za ladą z ołówkiem za uchem. Kiedyś liczył rachunki na kartce w zeszycie, na krechę wydając przyjaciołom piwo, obecnie wystukuje nim liczby w podręcznym kalkulatorze. Zawsze się uśmiechał, nigdy nie złościł. Póki byłyśmy z siostrą małe, chodziłyśmy do sklepu z babcią – w końcu to kobiety zajmowały się sprawunkami, mężczyźni chodzili tam wyłącznie w celach towarzyskich sklep stanowił ośrodek kulturalny, niczym najlepsza kawiarnia! Przy wejściu do sklepu stały ławki, dla starszych mieszkańców, którzy nie mogli czekać w kolejce na stojąco. Pamiętam również i te kolejki, wszyscy się znali, więc nie było przepychanek i kłótni, wszyscy czekali w spokoju, aż osoba przed nimi skończy zakupy i wyjdzie na zewnątrz, by porozmawiać ze znajomkami. Zostawione przed sklepem, stanowiłyśmy z siostrą ośrodek zainteresowania oczekujących, w końcu speszone dziewczynki w sukienkach nie zdarzały się często. Ktoś z dorosłych miał na nas oko w tym czasie, kiedy babcia robiła zakupy, rozmawiał z nami. Jeden starszy pan ma specjalne miejsce w moich wspomnieniach – nie jestem w stanie przywołać, co do nas mówił i o czym, ale doskonale zapisał mi się w pamięci jego miły uśmiech. Było mi bardzo przykro kiedy zmarł, choć nie znałam nawet jego nazwiska. Kiedy podrosłyśmy, mogłyśmy same chodzić do sklepu i odciążyć naszą rodzinę. Nie lubiłam tego, bałam się ludzi, którzy siedzieli na schodach do sklepu z butelkami w rękach i przyglądali się wszystkim wchodzącym, mimo, że pochodziliśmy z jednej wsi. Najgorzej było z kupowaniem chleba. Obecnie jest łatwo, po wsiach jeździ duży samochód, mobilna piekarnia z cukiernią. Wystarczy wyjść za bramę o odpowiedniej godzinie, poczekać chwilę i nadjedzie świeży 3 chleb, który szybko będzie można zabrać do domu na śniadanie. Kilkanaście lat temu zdobycie chleba stanowiło przygodę na kilka godzin. Około dziewiątej rano mieszkańcy wsi wychodzili z domów i szli wolnym, spokojnym krokiem do sklepu, który jeszcze nie był nawet otwarty. Tam zbierali się przed wejściem, wzdłuż piaszczystego wjazdu i zaczynało się czekanie. Mężczyźni i kobiety, starzy i dzieci, obsiadali ławki i stopnie schodów, gwarząc ze sobą, wymieniając nowinki i najświeższe plotki. Wszyscy czekali na dostawcę pieczywa i nikt nie wiedział dokładnie, kiedy przyjedzie. Już wtedy mnie to zastanawiało, dlaczego nikt nie znał godziny, to nie mogło być takie trudne, prawda? A jednak, czekanie na chleb przypominało czekanie w kolejce do lekarza. Większość osób, kiedy pojawiał się właściciel sklepu, płacili mu prosto do ręki za bochenki, których jeszcze nie dostali. My też tak robiliśmy, nikt się temu nie dziwił. Oddawało się drobne sprzedawcy, a potem, kiedy po dwóch, trzech godzinach nadjeżdżało zaopatrzenie, każdy brał swoją partię prosto z plastikowych skrzynek i szedł do domu. Pisząc teraz o tym ciekawi mnie, czy ktoś kiedykolwiek zabrał więcej, niż mu się należało. W każdym bądź razie sklepik działa do tej pory, właściciel wciąż jest ten sam, tylko posiwiał i trochę przytył. Czasami tam chodzę, kiedy odwiedzam tatę, ale na kamiennych schodach już nikt nie siedzi, a ławki zarosły mchem. W powieściach i opowiadaniach, opisujących życie na wsi, bardzo duże znaczenie dla bohaterów ma kościół, zarówno jako miejsce, jak i określenie religii. U nas było podobnie. Moi dziadkowie byli bardzo religijnymi ludźmi, szczególnie babcia. To ona nauczyła nas pacierza i razem z sąsiadką, swoją przyjaciółką, śpiewałyśmy maryjne pieśni. Moi rodzicie nie byli aż tak religijni. Ojciec w niedziele spał do południa, z kolei mama pilnowała, żeby zabierać nas na msze, tak, jak należało. Kościół leży dalej, za przystankiem autobusowym, na wzgórzu otoczonym wysokimi drzewami. Jest naprawdę piękny, szczególnie wiosną i latem, kiedy jest dużo soczystej zieleni, która kontrastuje z czerwoną cegłą i dachówkami. Dojść tam można na dwa sposoby. Można iść od domu w prawo i skręcić za przystankiem w lewo, pod rozłożystym kasztanem, w ścieżkę nad zarośniętym rowem, który w dzieciństwie wydawał mi się strasznie głęboki. Można też było iść prosto, a wtedy przechodziło się przez cmentarz, cichą, kwadratową przestrzeń, okoloną kamiennym murem. W niedziele ze wszystkich stron ściągali mieszkańcy naszej i sąsiednich wsi, najczęściej piechotą, rzadziej samochodem. Kobiety ubierały się w swoje najlepsze sukienki i płaszcze, najładniejsze buty, w żadnej innej sytuacji nienoszone, wyganiały swoich mężów i synów spod sklepu i ciągnęły długą procesją na mszę. Zawsze jedna i ta sama sąsiadka była w posiadaniu klucza i ta najwcześniej pojawiała się pod drzwiami, żeby wpuścić wszystkich nadchodzących, czyli wszystkie kobiety. Mężczyźni, starsi i młodsi, choć zerkali z niecierpliwością na sklep w oddali, stali gromadami przy drodze, obok kościoła, trzymając ręce za plecami i podając je wszystkim innym męskim mieszkańcom. Czasami wypalali papierosy, czekając na pojawienie się proboszcza i dyskutowali o czymś między sobą, nigdy nie dowiedziałam się o czym. Ojciec często do nich przystawał na pogawędkę (chodził do kościoła w większe święta, bo tego wymagała jego matka), było to coś normalnego, ale tylko dla mężczyzn. Kobiety szły prosto do kościoła i tam czekały. Każda od pokoleń miała swoją ławkę i nie było tak, że rodzina siadała razem. Nie w naszym przypadku przynajmniej. Pamiętam, że chodząc na msze z mamą, siadałam po jednej stronie sali, a chodząc z babcią, po drugiej. Nigdy nie siedziały razem, nawet w święta. To chyba nienajlepiej o nas świadczy…Powszechnym było również przynoszenie własnych poduszek do kościoła. Starsze sąsiadki miały rozłożone na swoich miejscach płaskie poduszki w haftowanych grubo pokrowcach i na nich lokowały swoje zmarznięte, spragnione luksusu pośladki. Kościółek nasz jest niewielki, bardzo stary, kolejni proboszczowie remontowali go kilka razy w ciągu mojego życia, ale nigdy w całości. I nigdy nie zamontowano tam ogrzewania ani nie obito pluszem drewnianych ław. Zimą nadal potrafi 4 być w środku straszliwie zimno, a im starsza jestem, tym bardziej zazdroszczę wciąż żyjącym sąsiadkom wygodnych, chroniących od niewygód siedzenia poduszek. Ostatnio szeregi starych wyjadaczy mocno się przerzedziły, pojawiły się młodsze pokolenia, które albo dorosły, albo sprowadziły się do opuszczonych domów. Ostatnio byłam świadkiem pewnej sytuacji. Mimo chłodu w Wielkanocny Poniedziałek zdecydowałam się usiąść we własnej ławce, a nie w ławce przede mną, która kusiła dwiema samotnymi poduszkami. Z okazji skorzystała kobieta, która niedawno sprowadziła się do sąsiedniej wsi, może czyjaś krewna. Posiedziała chwilę, aż dotarły do ławki jej prawdziwe rezydentki. Obca kobieta próbowała odchylić skromnie kolana, żeby przepuścić dwie starsze panie dalej, ale dobrze mi znana sąsiadka przybrała wrogi wyraz twarzy i tak długo ruszała brodą na nieświadomą swojego faux pas kobietę, aż ta zdecydowała się sama zejść z poduszki i usiąść kawałek dalej. Pewne rzeczy nie zmieniają się, nawet po wielu latach, a własna poduszka we własnej ławce kościelnej to świętość. Zdaje mi się, że rozumiem, dlaczego moja rodzina wzbudzała szacunek wśród sąsiadów. Moja babcia pracowała ciężko całe życie, miała czwórkę dzieci, z czego wieku średniego dożyło troje, w tym wszyscy pracowali i pomagali w gospodarstwie, choć córka, wykształcona w mieście, oderwała się od rodziny i poszła na studia do Poznania. Również pokolenie moich dziadków cierpiało na pewną powszechną na wsi sytuację – alkoholizm, choć jeszcze wtedy tak nie nazwany. Kiedyś to było normalne – mężczyźni cały dzień od rana spędzali w polu lub z inwentarzem, było oczywiste, że po robocie należało im się coś dla przyjemności. Spotkania z przyjaciółmi, uroczystości w rodzinie, żniwa, wszystko to było doskonałą okazją do wypicia czegoś mocniejszego. Dlatego większość kobiet we wsi, w tym moja babcia, cierpiały z powodu nadużywających alkoholu mężów, a później synów. Babcia miała szczęście: mimo różnych przygód, mój ojciec i jego rodzeństwo trzymało się z dala od alkoholu i miało własne pieniądze, które inwestowało w rodzinny dom, nie odmawiając przy tym pomocy najbliższym sąsiadom. Przez to mieszkańcy wsi nabrali dziwnego szacunku do moich dziadków, a później rodziców. Zarówno mój ojciec jak i matka pracowali w mieście, po czym wracali i zajmowali się gospodarką, co prawda z mocno już uszczuplonym inwentarzem i niewielką ilością zwierząt, ale zawsze. Do tego dnia zdumiewa mnie zachowanie sąsiadów wobec mojego ojca. Kiedy tylko opuszcza dom, nawet w ostatnich dniach, gdy np. wybieramy się na grzyby, lub na cmentarz, zachowuje się jak prezydent albo, nie przymierzając, papież. Zawsze strasznie mnie to bawiło. Ilekroć ktoś nas mijał, co najlepiej było widoczne pod kościołem, gdzie było najwięcej ludzi, mój ojciec znał wszystkich i wszyscy znali mojego ojca. I już z daleka mu się kłaniali w pas. „Dzień dobry”, „Jak zdrowie?”, „Cześć”, w zależności od tego, w jakim byli wieku. A jednak, od starszych do całkiem młodych, wszyscy witali się z nim, jak przechodził, kiwali głowami, podawali mu ręce. A mój ojciec prostował plecy, odchylał do tyłu głowę i rozdawał, według uznania i tradycji, skinienia głową, podania dłoni, ukłony i słowa pozdrowienia. Ale sam nie był wolny od powiązań rodzinnych. Skłaniał nisko głowę starszym kobietom, z pokolenia babci i był wobec nich w uległy sposób uprzejmy. Ale byli i są na wsi również tacy, z którymi należy się przywitać, ale których się skrycie nie cierpi, bądź którymi się gardzi. Każda wieś pełna jest wzajemnych powiązań między ludźmi, niczym mały system nerwowy. Sądzę, że to z tego powodu wsie obecnie są dla ludzi przerażające. Najstarsi mieszkańcy wiedzą o sobie wszystko, są przyjaciółmi, bądź wrogami, wymieniają między sobą usługi i informacje i nie potrzebują dodatkowych, nazwijmy to „połączeń nerwowych”. Bardzo często ludzie, przychodzący mieszkać na wieś, nie rozumieją, jak należy zachowywać się wśród jej rodowitych mieszkańców, a przecież wieś to nie miasto. Dla tych ludzi, którzy jeszcze tam pozostali, potrzeba lat, by wykształcić nowe zachowania w stosunku do obcych, choć nie ma już na to czasu. Wszystko się zmieniło. Kobiety nie noszą już kolorowych chustek na głowie, 5 nikt nie relaksuje się z piwem na kamiennych poręczach wejścia do sklepu, dzieciaki nie grają już w piłkę na pokrytej kamieniami drodze. Przed ostatnimi wyborami wójtów i sołtysów również i ta droga została zalana gładkim asfaltem, a rzucające ciepłe światło żarówki latarni ulicznych wymieniono na chłodne „ledówki”. Mogłabym jeszcze długo opowiadać o swojej wsi. O przywiązaniu mojego ojca do ziemi i jego nieustających wysiłkach, by zaszczepić nam tę miłość, o bogactwie ogrodu kwiatowego, który moja babcia pielęgnowała z miłością, póki starczyło jej sił. O zbiorach i przetworach, zrobionych przed laty, które wciąż pokrywają półki naszej spiżarni, aż do dnia dzisiejszego. Ilekroć opowiadam znajomym o swoim rodzinnym domu, wielkich ogrodach i dostatku warzyw, czy owoców, reagują całkowitym zaskoczeniem i zdumieniem. Używają takich określeń, jak „Raj”, czy „Bajka” i z perspektywy minionego czasu muszę się z nimi zgodzić. Ten świat mojego dzieciństwa był bajką, którego z dnia na dzień brakuje mi coraz bardziej. Moja rodzina doszła do wszystkiego ciężką pracą, a choć pomagałam im, jako małe dziecko odczuwałam to jako uciążliwy obowiązek, szczególnie po pójściu do szkoły i spotkaniu dzieci z miasta. Które dziecko chciałoby, po powrocie do szkoły, natychmiast lecieć na pole, żeby pomóc rodzinie w wykopkach? Latem nie wyjeżdżałyśmy z siostrą na wycieczki, czy kolonie, bo rodzice nie chcieli wydawać pieniędzy na głupstwa. Mnie osobiście to nie przeszkadzało, lubiłam spędzać godziny na naszym podwórku, zatopiona w zabawie. Ale jak często rodzice mi w tym przeszkadzali! Trzeba było plewić ogródek warzywny, potem kwiatowy, grabić liście, czy skoszoną trawę, zbierać porzeczki, wiśnie i śliwki, w zależności od miesiąca, pomagać w robieniu przetworów. Dzieci z miasta miały wolne całe popołudnia, mogły bawić się, niczym nieniepokojone. Dostawały na święta nowe, wspaniałe zabawki, siedziały w cieple maleńkich mieszkań w blokach, mogły brać prysznic w swoich pięknych łazienkach. Mogły iść do toalety we własnym mieszkaniu! A dla mnie wielki dom, z mnóstwem pomieszczeń oznaczał zimno, mimo palenia w piecach i nieustanne wycieczki pod szopę po drewno. Od zawsze podobały mi się małe mieszkania – uważałam bloki za najlepszą rzecz na świecie. Bez kiwnięcia palcem człowiek miał ciepło, miał niewielką przestrzeń do sprzątania i wszystko przypominało przytulną dziuplę. Tak myślałam, póki mieszkałam w domu i chodziłam do szkoły, odwiedzałam koleżanki i widziałam, jak nasze życia różnią się od siebie. Potem jednak wyszłam z domu do wielkiego miasta i każdego roku bardzo tęskniłam za domem, wielkimi, obszernymi pokojami i zawsze pełną spiżarnią. Prawdziwy obłęd, całkowicie błędne koło. Ale wracam do swojej rodzinnej wsi, co parę miesięcy odwiedzam ojca i kiedy tylko przekraczam próg swojego domu, który przez lata dorobił się ganku z kolorowymi szybkami, toalety w korytarzu i podstawowego remontu, nie mam oporów przez zrzuceniem podróżnych ubrań, wciągnięciem przez głowę kilku warstw swetrów i pójściem pod szopę po drzewo. Ludzi przechodzących ulicą jest coraz mniej, ale kiedy człowiek wychodzi przed bramkę w oczekiwaniu na samochód z chlebem, sąsiedzi podchodzą i witają się, rozmawiają. Jak za dawnych czasów. Życie społeczne przez lata zostało mocno nadwerężone, ale wszyscy się pamiętają. I ta pamięć zostaje. 6