Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment Z języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska Słowo wstępne Podziękowania w książkach bywają równie nużące jak napisy końcowe w filmie, jednak mnie nieustannie porusza fakt, że mocno zajęci ludzie mają ochotę poświęcać swój czas i wiedzę tak błahym przedsięwzięciom jak moje, i nie mogę nie skorzystać z tej sposobności, aby wyrazić im swoją wdzięczność. Szczególnie cenna okazała się pomoc Strobe’a Talbotta, znakomitego waszyngtońskiego dziennikarza, sowietologa i pisarza zajmującego się tematyką obrony przeciwrakietowej. Jeśli w niniejszej powieści pojawiają się błędy, z całą pewnością nie z jego winy, no a bez jego pomocy byłoby ich o wiele więcej. Profesor Lawrence Freedman, autor wielu prac poświęconych współczesnym konfliktom, także pozwolił mi siedzieć u swych stóp i nie wolno obarczać go winą za moje uproszczenia. Frank Geritty, długoletni agent Federalnego Biura Śledczego, umożliwił mi zgłębienie tajemnic wykrywacza kłamstw, obecnie zwanego niestety poligrafem, i jeśli moi bohaterowie nie wyrażają się pochlebnie na temat potęgi tego urządzenia, czytelnik powinien winą obarczać ich, nie Franka. Muszę także wystosować oficjalne sprostowanie w imieniu Johna Robertsa i jego zespołu ze Stowarzyszenia ds. kontaktów między Wielką Brytanią a ZSRR, którego jest dyrektorem. To właśnie on towarzyszył mi podczas mojej pierwszej bytności w ZSRR, otwierając przede mną różnego rodzaju drzwi, które w przeciwnym razie pozostałyby za- 9 mknięte. Ale w ogóle nie znał moich niecnych zamiarów, ani nie próbował ich zgłębić. A jeśli chodzi o jego podwładnych, chciałbym wspomnieć w szczególności o Anne Vaughan. Moi radzieccy gospodarze ze Związku Pisarzy wykazali się podobną dyskrecją i zaskakującą siłą ducha. Każdy, kto ma okazję gościć w Związku Radzieckim w tych niezwykłych czasach, i kto dostępuje zaszczytu prowadzenia rozmów, które stały się moim udziałem, zapała bezgraniczną miłością do mieszkańców tego kraju i będzie czuł respekt w stosunku do skali problemów, z jakimi muszą się zmagać. Liczę na to, że moi radzieccy przyjaciele odnajdą w tej książce choć odrobinę tego ciepła, którego doświadczyłem w ich towarzystwie, i tych naszych wspólnych nadziei dotyczących bardziej rozsądnej i przyjaznej przyszłości. Jazz świetnie pomaga jednoczyć, i jeśli chodzi o saksofon Barleya, Wally Fawkes, uznany rysownik i jazzman, użyczył mi swego muzycznego słuchu, a John Calley idealnego wyczucia zarówno słów, jak i muzyki. Gdyby tacy ludzie rządzili światem, nie byłoby już konfliktów, o których można pisać. John le Carré 1 Przy szerokiej moskiewskiej ulicy, nieco ponad sto pięćdziesiąt metrów od Dworca Leningradzkiego, na piętrze paskudnego, wymyślnie zdobionego hotelu wybudowanego za Stalina w stylu znanym moskwianom jako empire czasów zarazy, żałosnego końca dobiegały pierwsze zorganizowane przez British Council targi sprzętu audio przeznaczonego do nauki języka angielskiego i upowszechniania kultury brytyjskiej. Godzina: siedemnasta trzydzieści. Aura: niespodziewanie letnia. Po dniu przelotnych, acz ulewnych opadów w kałużach odbijało się zachodzące słońce, a nad chodnikami unosiły się opary. Młodsi przechodnie paradowali w dżinsach i adidasach, starsi wciąż jeszcze opatuleni po zimowemu. Lokal wynajęty przez British Council był co prawda niedrogi, ale nieszczególnie się nadawał na tę okazję, o czym przekonałem się na własne oczy. Niedawno, goszcząc w Moskwie podczas zupełnie innej misji, wszedłem po cichu po szerokich pustych schodach i z paszportem dyplomatycznym w kieszeni stanąłem w tym wieczystym półmroku, spowijającym uśpione sale balowe. Sala z szerokimi brunatnymi kolumnami i lustrami w pozłacanych ramach byłaby stosowniejsza na ostatnie chwile tonącego liniowca niż na inaugurację jakiegokolwiek znaczącego przedsięwzięcia. Na suficie wykrzywieni gniewnie Rosjanie w proletariackich czapkach wznosili gniewnie pięści, gdy Lenin przemawiał. Ich wigor mocno kontrastował z rozstawionymi wzdłuż 11 ścian obdrapanymi zielonymi stojakami zapełnionymi kasetami z Kubusiem Puchatkiem i trzygodzinnym informatycznym kursem angielskiego dla zaawansowanych. Dźwiękoszczelne kabiny z grubego płótna, wykonane na miejscu we własnym zakresie i pozbawione wielu szumnie reklamowanych urządzeń, miały w sobie coś ze smętnych leżaków na smaganej deszczem plaży. Stłoczone w cieniu galerii stoiska wystawców wyglądały równie świętokradczo jak kantory bukmacherów w świątyni. Niemniej targi się odbyły. Ludzie przyszli, jak to w Moskwie. Moskwianie tak właśnie robią, jeśli tylko mają niezbędne dokumenty i status wymagany przez odzianych w skórzane kurtki pilnujących wejścia chłopców o nieustęp liwym wzroku. Przyszli z uprzejmości. Z ciekawości. Żeby uciąć sobie pogawędkę z gośćmi z Zachodu. I po prostu dlatego, że odbywają się targi. A teraz, piątego i jednocześ nie ostatniego wieczoru, rozkręcał się uroczysty pożegnalny koktajl dla wystawców i gości. Grupka mało znaczących przedstawicieli radzieckiej nomenklatury kulturalnej zebrała się pod żyrandolem, panie z natapirowanymi kokami w kształcie ula i w kwiecistych kreacjach zaprojektowanych z myślą o smuklejszych figurach, panowie wyszczupleni przez uszyte z połyskliwej tkaniny garnitury o francuskim kroju, świadczące o dostępie do specjalnych sklepów. Tylko brytyjscy gospodarze we wszelkich odcieniach szarości pozostali wierni surowej socjalistycznej monotonii. Gwar przybierał na sile, odziane w fartuszki opiekunki roznosiły poobsychane kanapki z salami i ciepławe białe wino. Wyższy rangą brytyjski dyplomata, choć nie był to sam ambasador, ściskał dłonie co ważniejszych gości, zapewniając jednocześnie, że bardzo mu miło. Niki Landau był jedynym, który powstrzymywał się od wzięcia udziału w tym koktajlu. Pochylony nad stolikiem w swoim stoisku sumował końcowe zamówienia i zestawiał 12 zyski z kosztami, gdyż jego maksyma brzmiała: nie ma zabawy, dopóki interesy nie zostaną zapięte na ostatni guzik. A kątem oka przez cały czas widział – w zasadzie tylko jako niepokojącą niebieską plamę – tę Rosjankę, którą rozmyślnie ignorował. Kłopoty, pomyślał, nie przerywając pracy. Unikać. Nastrój świętowania nie udzielił się Landauowi, mimo że w zasadzie należał do ludzi towarzyskich. Po pierwsze, od zawsze żywił awersję do brytyjskich urzędników, a konkretnie od czasu, gdy jego ojca zmuszono do powrotu do Polski. Co do Brytyjczyków w ogóle, o czym mi później powiedział, nie dałby na nich powiedzieć złego słowa. Należał do nich przez adopcję i cechował go nieco wymuszony respekt neofity. Ale ci lokaje z Ministerstwa Spraw Zagranicznych to co innego. Im bardziej zadzierali nosa, im bardziej się na niego krzywili i uśmiechali, im wyżej unosili te swoje idiotyczne brwi, tym większą żywił do nich nienawiść, myśląc o tacie. Inna sprawa, że zdany wyłącznie na siebie nigdy by się nie znalazł na tych targach, tkwiłby w Brighton z Lydią, milutką nową przyjaciółką, w milutkim prywatnym hoteliku znanym z goszczenia przyjaciółek. – Lepiej oszczędzać siły na moskiewskie targi książki we wrześniu – doradzał Landau klientom w siedzibie głównej przy zachodniej części obwodnicy. – No wiesz, Bernard, Ruscy kochają książki, ale boją się handlu sprzętem audio i brak im odpowiedniego przygotowania. Wystartujesz z targami książki, spokojnie wyjdziesz na swoje. Wystartujesz z targami sprzętu audio i klapa. Ale klienci Landaua byli młodzi i bogaci i wierzyli, że im się uda. – Niki, chłopie – rzekł Bernard, zachodząc go od tyłu i kładąc mu rękę na ramieniu, za czym Landau nie przepadał. – W dzisiejszych czasach trzeba wysoko dzierżyć sztandar. Jesteśmy patriotami, rozumiesz, Niki, tak jak ty. Dlatego prowadzimy działalność za granicą. Przy obecnej 13 głasnosti Związek Radziecki to Mount Everest dla przemysłu nagraniowego. I z tobą zajdziemy na szczyt, Niki. Bo jak nie z tobą, to znajdziemy kogoś innego. Kogoś młodszego, Niki. Kogoś z odpowiednią siłą przebicia i klasą. Siłę przebicia Landau jeszcze miał. Ale o klasie mógł zapomnieć, co zresztą pierwszy gotów był przyznać. Grał błazna i w tej roli czuł się doskonale. Polski kurdupel, który potrafi przeć do przodu i jest z tego dumny. Stary, obdarzony tupetem Niki, koleś obsługujących Wschód agentów reklamy, który umie, jak się lubił chwalić, opchnąć sprośne zdjęcia gruzińskiemu klasztorowi, a łysemu jak kula bilardowa Rumunowi farbę do włosów. Landau, niewyrośnięty wyczynowiec w sypialni, sztukujący słowiański wzrost wysokimi obcasami, aby dorównać tak podziwianym przez niego angielskim wymiarom, w eleganckich garniturach wołających: „patrzcie i podziwiajcie!”. Kiedy Niki rozstawia swój stragan, jak zapewniali bezimiennych gapiów jego koledzy po fachu, wręcz słychać ręczny dzwonek polskiego domokrążcy z wózkiem. I niewysoki Landau też się śmiał i żartował razem z nimi. – Chłopaki, jestem Polakiem, którego byście nie tknęli nawet kijem – oświadczał z dumą, po czym zamawiał następną kolejkę. Taki miał sposób na to, żeby żartowano razem z nim, a nie z niego. Następnie wyczarowywał z górnej kieszonki grzebyk, pochylał się i przeglądał w obrazku wiszącym na ścianie, w czymkolwiek, co miało gładką powierzchnię, i gotując się do kolejnego podboju, zaczesywał w górę atramentowoczarne włosy i układał je w męski czub. – A cóż to za ślicznotka tam w kącie? – pytał paskudnym zlepkiem żargonu polskiego getta i cockneya z East Endu. – Hej, laleczko! Co to dziś taka samotna? – I w stosunku jedna na pięć, co jak sobie kalkulował, było całkiem dobrym wynikiem, zaliczał. 14 Jednak dzisiejszego wieczoru Landau nie zaprzątał sobie głowy zaliczaniem, czy choćby próbami zaliczenia. Myślał o tym, że oto po raz kolejny tyrał przez cały tydzień za marny grosz albo, jak to bardziej obrazowo określił w rozmowie ze mną, za kurewskiego buziaka. I że dziś każde targi, bez względu na to, czy wystawia się na nich książki, sprzęt audio czy cokolwiek innego, kosztują go więcej, niż chciałby się przyznać, tak samo jak każda kobieta. I że są coraz mniej opłacalne. I że nie może się doczekać jutra i powrotnego lotu do Londynu. I że jeżeli ta ruska lala w niebieskim nie przestanie mu się narzucać w chwili, kiedy usiłuje zamknąć wyliczenia, przybrać sympatyczny uśmiech i dołączyć do świętującego tłumu, w końcu powie w jej ojczystym języku coś takiego, czego oboje gorzko pożałują. Że to Rosjanka, widać było na pierwszy rzut oka. Tylko Rosjanka mogła przyjść z plastikową reklamówką w ręku – bo może się trafi coś do kupienia – choć na ogół były to siatki plecione ze sznurka. Tylko Rosjanka mogła być na tyle wścibska, żeby stanąć tak blisko, że miała wgląd w jego wyliczenia. I tylko Rosjanka mogła, tytułem zagajenia, zanim jeszcze się odezwała, wydać jedno z tych pretensjonalnych stęknięć, które Landauowi, jeśli robił to mężczyzna, zawsze przypominało zawiązującego sznurowadła ojca, a jeśli kobieta, Harry, łóżko. – Przepraszam pana. Czy pan jest z Abercrombie & Blair? – zagadnęła. – To nie tu, skarbie – odpowiedział, nie podnosząc nawet głowy. Zadała mu pytanie po angielsku, więc i on udzielił odpowiedzi po angielsku, jak zwykle. – Pan Barley? – Nie Barley, skarbie. Landau. – Ale to stoisko pana Barleya? – To nie jest stoisko Barleya. Tu urzęduję ja. Abercrombie & Blair są obok. 15 Nadal nie podnosząc głowy, końcem ołówka machnął w lewo, w stronę pustego stoiska za przepierzeniem, gdzie zielono-złota tabliczka anonsowała starą firmę wydawniczą Abercrombie & Blair, Norfolk Street, Strand. – Ale tam nikogo nie ma – zaprotestowała. – I wczoraj też stoisko było puste. – No tak. Słusznie – warknął Landau takim tonem, że każdy by się zniechęcił. Następnie ostentacyjnie jeszcze niżej się pochylił nad rachunkami, czekając, aż ta błękitna plama zniknie z horyzontu. Wiedział, że to niegrzeczne z jego strony, a przedłużająca się obecność tej kobiety sprawiła, że poczuł się jeszcze bardziej niegrzeczny. – Ale gdzie jest Scott Blair? I ten, na którego mówią Barley? Muszę z nim porozmawiać. To bardzo pilne. Ależ Landau nie znosił tej kobiety. – Pan Scott Blair – warknął, unosząc głowę i spoglądając jej prosto w twarz – przyjaciołom znany jako Barley, jest NBP, droga pani. Co znaczy nieobecny bez przepustki. Jego wydawnictwo wynajęło stoisko, zgadza się. A pan Scott Blair jest przewodniczącym, prezesem, dyrektorem naczelnym i z tego, co mi wiadomo, dożywotnim dyktatorem tej firmy. A jednak nie pojawił się na tym stoisku… – I w tym momencie, spojrzawszy jej w oczy, zaczął tracić pewność siebie. – Skarbie, proszę posłuchać. Widzi pani, tak się akurat składa, że staram się zarobić tu na życie. I robię to dla siebie, a nie dla pana Barleya Scotta Blaira, choćbym go nie wiem jak bardzo lubił. Urwał, a wybuch gniewu ustąpił miejsca rycerskiej trosce. Ta kobieta drżała. Nie tylko ściskające brązową reklamówkę dłonie, ale i szyja, bo schludną niebieską sukienkę miała wykończoną kołnierzykiem ze starej koronki i Landau dostrzegł, że kołnierzyk drży tuż przy ciele, bielszym zresztą od koronki. Jednak jej usta i dolna szczęka wyrażały zacięte zdecydowanie i ten wyraz przywołał go do porządku. 16 – Pan musi być tak uprzejmy i pomóc mi, bardzo proszę – oznajmiła, jakby to nie podlegało dyskusji. Landau chełpił się tym, że zna kobiety. Była to jeszcze jedna z jego irytujących przechwałek, niemniej miał do niej pewne podstawy. „Kobiety to moje hobby, przedmiot badań całego życia i zżerająca mnie namiętność”, zwierzył mi się, a w jego słowach było tyle głębokiego przekonania, że zabrzmiało to jak masońskie zaklęcie. Nie potrafił zliczyć, ile ich miał, ale z satysfakcją twierdził, że setki, a wśród nich ani jednej, która by miała powody żałować tego, co przeżyła. „Ja stawiam sprawę jasno, Harry, i mądrze wybieram – zapewnił mnie, poklepując się palcem po nosie. – Nie ma mowy o podcinaniu żył, rozbitych małżeństwach czy słowach pełnych goryczy”. Ile w tym było prawdy, nikt nigdy, włączając w to mnie, się nie dowie, ale to właśnie ten instynkt, jakim kierował się w podbojach, natychmiast pospieszył mu z pomocą, kiedy wyrabiał sobie zdanie o tej kobiecie. Była poważna. Inteligentna. Pełna determinacji. Wystraszona, mimo że w ciemnych oczach pojawiały się przebłyski poczucia humoru. I miała tę rzadko spotykaną cechę, którą Landau w ten swój kwiecisty sposób nazywał klasą, a która mogła być tylko darem natury. Innymi słowy, miała w sobie zarówno klasę, jak i siłę. Ponieważ jednak w krytycznych momentach człowiek nie myśli logicznie, lecz daje się ponieść fali intuicji i doświadczenia, Landau wszystko od razu wyczuł i wziął pod uwagę, zanim wysłuchał jej kolejnych słów. – Jeden z moich przyjaciół stworzył dzieło literackie wielkiej wagi – powiedziała, głęboko zaczerpnąwszy powietrza. – To powieść. Genialna powieść. Jej przesłanie jest ważne dla całej ludzkości. Po tych słowach zamilkła, jakby straciła wątek. – Powieść – podchwycił Landau. Po czym z przyczyn, których potem w żaden sposób nie potrafił wyjaśnić, spytał: – A jak brzmi jej tytuł, skarbie? 17 Uznał, że jej siła nie bierze się ani z brawury, ani z szaleństwa, lecz z przekonania. – Więc jakie jest jej przesłanie, skoro nie ma tytułu? – Głosi wyższość czynów nad słowami. Odrzuca stopniowość pierestrojki. Żąda czynów i odrzuca wszelkie kosmetyczne zmiany. – Pięknie – powiedział Landau. Jej ton zrobił na nim wrażenie. Tak samo mówiła kiedyś moja matka, Harry: z uniesionym podbródkiem i patrząc rozmówcy prosto w oczy. – Pomimo głasnosti i pozornego liberalizmu nowych czasów książki mojego znajomego nie można na razie wydać w Związku Radzieckim – kontynuowała. – Pan Scott Blair zgodził się opublikować ją anonimowo. – Proszę pani – powiedział grzecznie Landau, zbliżywszy twarz do jej twarzy. – Jeśli powieść pani przyjaciela zostanie wydana przez słynne wydawnictwo Abercrombie & Blair, można być pewnym całkowitej dyskrecji. Powiedział to po trosze żartobliwie, czemu nie mógł się oprzeć, a po trosze dlatego, że instynkt kazał mu wprowadzić lżejszy ton do tej rozmowy, żeby tak nie zwracała uwagi kogoś, kto by jej ewentualnie słuchał. A jego rozmówczyni zrozumiała żart albo i nie, jednak także się uśmiechnęła szybkim, pełnym ciepła uśmiechem dodającym jej animuszu, uśmiechem, który był niczym przezwyciężenie obaw. – Wobec tego, panie Landau, jeśli miłuje pan pokój, proszę zabrać ten rękopis do Anglii i jak najszybciej przekazać go panu Scottowi Blairowi. Jemu i nikomu innemu. W zaufaniu. To, co odbyło się teraz, przebiegło tak szybko, jakby to była uliczna transakcja między gorliwym sprzedawcą a gorliwym nabywcą. Pierwsze, co zrobił Landau, to spojrzał za nią, ponad jej ramieniem. Chodziło mu zarówno o swoje, jak i jej bezpieczeństwo. Z doświadczenia wiedział, że jeśli 18 Ruscy planują wyciąć komuś jakiś paskudny numer, zawsze się otaczają świadkami. Ale w tej części sali nie było nikogo, przestrzeń pod galerią, zastawiona stoiskami, była zaciemniona, a zajmujące środek sali towarzystwo trajkotało jak najęte. Trzech stojących w drzwiach chłopaków w skórzanych kurtkach tępo ze sobą rozmawiało. Po tej lustracji Landau zerknął na plastikową plakietkę na piersiach kobiety. Normalnie zrobiłby to wcześniej, gdyby jego uwagi nie przyciągnęły jej ciemnobrązowe oczy. „Jekaterina Orłowa”, tak było napisane. A pod spodem widniało słowo „Październik” w języku angielskim i rosyjskim, nazwa jednego z niedużych państwowych wydawnictw w Moskwie. Specjalizowało się ono w przekładach radzieckich książek i ich eksporcie, głównie do krajów socjalistycznych, a to, obawiam się, skazywało je na pewną drugorzędność. A potem powiedział Rosjance, co ma zrobić. Niewykluczone, że zaczął mówić już w chwili odczytywania plakietki. Landau to dziecko ulicy, ze wszystkim potrafił się uporać. Ta kobieta może i była odważna jak sześć lwic, a sądząc po jej minie, chyba była, ale żadna z niej konspiratorka. Dlatego bez chwili wahania wziął ją pod opiekę, przemawiając do niej tak, jakby przemawiał do każdej kobiety potrzebującej praktycznej rady, na przykład jak trafić do jego pokoju w hotelu albo co po powrocie do domu powiedzieć mężusiowi. – Ma ją pani przy sobie, skarbie? – spytał, zerkając na jej reklamówkę i miło się uśmiechając. – Tak. – W torbie, no nie? – Tak. – To niech mi ją pani zwyczajnie poda – powiedział Landau, pomagając jej wejść w rolę. – Tak to się robi. A teraz proszę o przyjacielskiego rosyjskiego całusa. Takiego oficjalnego. Bardzo dobrze. To ostatni wieczór targów i przyniosła pani zwyczajowy pożegnalny podarunek. Coś, 19 co scementuje relacje brytyjsko-radzieckie, a mnie narazi na nadbagaż w samolocie, chyba że na lotnisku wyrzucę to do kosza. Transakcja, jakich wiele. Podarowano mi dzisiaj chyba już z pół tuzina takich prezentów. Część tej przemowy wygłosił odwrócony do niej tyłem, kucając. Przełożył szybko paczkę w szarym papierze z reklamówki do swojej teczki, która miała przegródki otwierające się jak wachlarz. – Jest pani mężatką, Katiu? Cisza. Może nie usłyszała. Albo zbyt była zajęta przyglądaniem mu się. – Pani mąż to napisał? – Landaua nie zniechęciło jej milczenie. – To jest dla pana niebezpieczne – szepnęła. – Trzeba wierzyć w to, co się robi. Wtedy wszystko staje się jasne. Landau spokojnie, jakby nie usłyszał tego ostrzeżenia, wybrał ze sterty egzemplarzy promocyjnych zestaw czterech, wyprodukowanych na specjalne zamówienie przez Royal Shakespeare Company kaset z nagraniem Snu nocy letniej, ostentacyjnie położył go na stole, na plastikowej obwolucie umieścił dedykację: „Katii – Niki. Pokój”. I wpisał datę. Następnie z namaszczeniem włożył paczkę z kasetami do reklamówki i wcisnął ją Rosjance do ręki, bo uciekało z niej życie i przestraszył się, że jeszcze przestanie funkcjonować. Dopiero wtedy, w geście pocieszenia, którego chyba bardzo potrzebowała, przytrzymał jej dłoń, zimną, jak mi powiedział, ale przyjemną w dotyku. – Wszyscy, skarbie, musimy zrobić od czasu do czasu coś ryzykownego – rzucił lekko. – Pójdziemy się trochę wmieszać w tłum, dobrze? – Nie. – A może wybierzemy się gdzieś na kolację? – To niewygodne. – Chce pani, żebym ją odprowadził do drzwi? 20 – Jak pan chce. – Chyba powinniśmy się uśmiechać, skarbie – powiedział, nadal po angielsku, prowadząc ją przez salę i zabawiając rozmową jak porządny sprzedawca, w którego ponownie się zmienił. Kiedy dotarli do podestu, uścisnął jej dłoń. – No to do zobaczenia na targach książki, co? We wrześ niu. I dziękuję, że mnie pani ostrzegła. Będę to miał na uwadze. Ale najważniejsze, że zawarliśmy umowę. Coś takiego zawsze jest miłe. Dobrze mówię? Ujęła jego dłoń i wygląda na to, że zaczerpnęła z niej odwagi, ponieważ znów się uśmiechnęła. Jej uśmiech był co prawda rozkojarzony, ale pełen wdzięczności i nieodparcie ciepły. – To wspaniały gest ze strony mojego znajomego – powiedziała, odsuwając niesforne pasmo włosów. – Proszę dopilnować, aby pan Barley miał tego świadomość. – Powiem mu. Ma pani moje słowo – wesoło przyrzekł Landau. Chciałby jeszcze raz zobaczyć jej uśmiech, ale ona przestała się nim interesować. Przetrząsała torebkę w poszukiwaniu wizytówki, o której dopiero teraz sobie przypomniała. „ORŁOWA, Jekaterina Borisowna” – tak było napisane po jednej stronie cyrylicą, po drugiej alfabetem łacińskim, ponownie w obu wersjach z dodatkiem nazwy „Październik”. Rosjanka wręczyła mu wizytówkę i sztywno ruszyła w dół olbrzymich schodów, z wysoko uniesioną głową i jedną ręką na szerokiej marmurowej balustradzie. Z drugiej zwisała reklamówka. Przez całą drogę w dół, aż do holu, była pod ostrzałem bacznych spojrzeń młodzieńców w skórzanych kurtkach. Landau, wtykając wizytówkę do górnej kieszonki, między inne, zebrane przez ostatnie dwie godziny, zobaczył, że się na nią gapią, i mrugnął do nich. Po chwili zastanowienia odmrugnęli, jako że czasy były nowe, nastała epoka głasnosti, i nawet cudzoziemiec mógł bezkar- 21 nie rozpoznawać, kim w rzeczywistości byli – dwoma poczciwymi rosyjskimi tajniakami. Pięćdziesiąt pozostałych minut było dla Landaua prawdziwą zabawą, której oddawał się całym sobą. Śpiewał i tańczył dla ponurej szkockiej bibliotekarki z perłami na szyi. Parze bladych słuchaczy z Wsiezojuznogo Agenstwa po Awtorskim Prawam opowiedział cięty polityczny dowcip o pani Thatcher, a ci wybuchli głośnym śmiechem. Podlizał się trzem paniom z wydawnictwa „Postęp” i po paru krótkich wypadach do swojej teczki podarował im pamiątki, gdyż Landau lubił dawać oraz miał w zwyczaju pamiętać nazwiska i obietnice, tak jak bez trudu pamiętał wiele innych rzeczy. Ale przez cały czas ukradkiem zerkał na teczkę, a podczas pożegnań z opuszczającymi targi gośćmi trzymał ją mocno w wolnej ręce. Kiedy wsiadł do specjalnie wynajętego autokaru czekającego, by odwieźć do hotelu przedstawicieli firm biorących udział w targach, położył sobie teczkę na kolanach i dołączył do wesołego chórku ryczącego piosenki rugbistów. Przewodził jak zwykle Spikey Morgan. – Chłopaki, są wśród nas panie – rzucił ostrzegawczo Landau i wstając, uciszał ich w momentach, które uznawał za zbyt frywolne. Ale nawet wtedy, gdy udawał wielkiego dyrygenta, nie wypuszczał teczki z rąk. Ich wejściu do hotelu jak zwykle towarzyszyły spojrzenia stadka sutenerów, handlarzy narkotyków i cinkciarzy razem z opiekunami z KGB. Ale w zachowaniu tych ostatnich Landau nie dostrzegł niczego niepokojącego, żadnej nadmiernej czujności czy też ostentacyjnego braku zainteresowania. Pilnujący wejścia do wind stary inwalida wojenny jak zwykle zażądał pokazania hotelowej przepustki, ale kiedy Landau, który obdarował go już setką marlboro, zapytał go po rosyjsku, dlaczego dziś nie wyszedł poflirtować z przyjaciółką, wybuchnął zgrzytliwym śmiechem i po koleżeńsku klepnął go w ramię. 22 – Pomyślałem sobie, Harry, że jak chcą mnie udupić, to lepiej niech się pospieszą, inaczej ślad się zatrze – powiedział mi, trzymając raczej stronę przeciwnika niż własną. – Jak kogoś łapiesz, Harry, musisz działać szybko, inaczej ofiara pozbędzie się trefnego towaru – wyjaśnił takim tonem, jakby całe życie kogoś łapał. – No, to o dziewiątej w barze „National” – powiedział ze zmęczeniem w głosie Spikey Morgan, kiedy się wysypali z windy na czwartym piętrze. – Czy ja wiem, Spikey – odparł Landau. – Tak po prawdzie to nie jestem w formie. – Dzięki Bogu – mruknął Spikey, tłumiąc ziewnięcie, i poczłapał ciemnym korytarzem odprowadzany złym spojrzeniem etażowej, siedzącej w swojej budce. Pod drzwiami pokoju Landau zebrał się w sobie, po czym włożył klucz do dziurki. Pomyślał, że teraz to zrobią. Tu i teraz to najlepszy moment, żeby położyć łapy na nim i na tym rękopisie. Ale kiedy wszedł, okazało się, że pokój jest pusty i w takim stanie, w jakim zostawił go rano. Zrobiło mu się głupio. Jeszcze żyję, pomyślał i położył teczkę na łóżku. Potem najszczelniej, jak się dało, czyli do połowy, zaciąg nął przykrótkie zasłony. Na dzwiach wywiesił bezużyteczną tabliczkę „Proszę nie przeszkadzać” i zamknął je na klucz. Opróżnił kieszenie garnituru, łącznie z kieszonką, w której trzymał zgromadzone wizytówki, zdjął marynarkę i krawat, metalowe bransolety, a na koniec koszulę. Z lodówki wyjął cytrynówkę, nalał sobie nieco więcej niż centymetr i pociąg nął mały łyk. Co prawda nie należał do amatorów alkoholu, ale w Moskwie lubił kończyć dzień kieliszkiem cytrynówki. Z kieliszkiem w dłoni udał się do łazienki i dobre dziesięć minut spędził przed lustrem, z troską oglądając odrosty, szukając śladów siwizny i traktując zagrożone miejsca nowym, czyniącym cuda specyfikiem. Następnie umieścił na 23 głowie wymyślny gumowy turban przypominający czepek kąpielowy i wziął prysznic, śpiewając całkiem czysto Wzorowy ze mnie generał. Potem wytarł się energicznie, narzucił na siebie szlafrok w kolorowe kwiaty i wciąż ze śpiewem na ustach pomaszerował z powrotem do sypialni. Cały ten program wykonał po części dlatego, że zawsze to robił i potrzebna mu była uspokajająca codzienna rutyna, a po części z dumy, że chociaż raz machnął ręką na środki ostrożności, zamiast znaleźć całe mnóstwo powodów, żeby nic nie robić, co byłoby przecież zrozumiałe w tych czasach. Była damą, bała się i potrzebna jej była pomoc, Harry. Czy Nikiemu Landauowi zdarzyło się odmówić damie? A jeśli się co do niej pomylił i dał się wystrychnąć na dudka, to równie dobrze może ze szczotką do zębów zameldować się w Łubiance na pięcioletnie obowiązkowe studia ich wspaniałych graffiti. Bo wolał dwadzieścia razy dać z siebie zrobić żałosnego durnia, niż bez powodu odprawić z kwitkiem tę kobietę. Mówiąc to, aczkolwiek tylko w duchu, gdyż zawsze zachowywał ostrożność ze względu na ewentualny podsłuch, wyciągnął z teczki jej paczkę i z pewną dozą nieśmiałości zaczął rozwiązywać sznurek, tak jak go nauczyła świętej pamięci matka, której zdjęcie miało swoje stałe miejsce w jego portfelu. Mają w sobie ten sam blask, pomyślał i aż mu się zrobiło przyjemnie. Cierpliwie biedził się ze sznurkiem, nie chcąc go przecinać. To kwestia słowiańskiej cery. To te słowiańskie oczy, ten uśmiech. Dwie miłe Słowianki. Różni je jednak fakt, że Katia nie skończyła w Treblince. Supeł nareszcie ustąpił. Landau zwinął ciasno sznurek i odłożył go na łóżko. Widzisz, skarbie, muszę wiedzieć, wyjaśniał w myślach Jekaterinie Borisownej. Nie chcę wtykać nosa w nie swoje sprawy, nie należę do osób wścibskich, ale jeżeli mam zagrać na nosie moskiewskim celnikom, lepiej, żebym wiedział, co mam w walizce. 24 Ostrożnie, żeby go nie podrzeć, Landau odwinął szary papier. Nie widział w sobie bohatera, przynajmniej na razie. To, co było niebezpieczne dla pięknej moskwianki, dla niego mogło takie nie być. Nie dorastał w warunkach cieplarnianych. Londyński East End dla dziesięcioletniego polskiego imigranta nie był w żadnym razie kurortem i Niki poznał, co to wybite zęby, rozkwaszony nos, rozbite knykcie i głód. Ale gdyby zapytać go teraz czy kiedykolwiek w czasie ostatnich trzydziestu lat o jego definicję bohatera, z marszu by odpowiedział, że bohater to osoba, która pierwsza czmychnie kuchennymi drzwiami, gdy tylko się zacznie werbunek ochotników. Kiedy spoglądał na zawartość paczki, wiedział jedno: że jest podekscytowany. A dlaczego, cóż, nad tym się może zastanowić później, kiedy nie będzie miał nic lepszego do roboty. W każdym razie jeśli tego wieczoru trzeba było zrobić coś ryzykownego, nadawał się do tego idealnie. Bo kiedy Niki jest podniecony, Harry, nie ma sobie równych, co ci potwierdzi którakolwiek z dziewczyn. Pierwszą ujrzał kopertę. Pod nią znajdowały się trzy zeszyty. Dostrzegł, że kopertę i zeszyty trzyma razem szeroka gumka z tych, które zawsze zbierał, choć nigdy nie znalazł dla nich zastosowania. Ale to koperta przyciągnęła jego uwagę, gdyż na niej zobaczył jej pismo. Równiutkie szkolne pismo pokrywające się z jego wyobrażeniem o tej kobiecie. Prostokątna szara koperta, zaklejona dość nieporządnie i zaadresowana: „Do rąk własnych pana Bartholomew Scotta Blaira, pilne”. Landau wyciągnął kopertę spod gumki i obejrzał ją pod światło, ale była nieprzezroczysta i nic nie udało mu się dojrzeć. Wziął ją między palec wskazujący a kciuk. W środku jedna cienka kartka papieru, może dwie, ale na pewno nie więcej. „Pan Blair zgodził się ją wydać anonimowo – przy- 25 pomniał sobie – jeśli miłuje pan pokój… proszę to jak najszybciej oddać panu Scottowi Blairowi. Jemu i nikomu innemu… w zaufaniu”. I mnie ufa, pomyślał. Odwrócił kopertę. Z tyłu nic nie było napisane. Ponieważ nie znalazł niczego ponad to, czego można się dowiedzieć z zaklejonej szarej koperty, i ponieważ zasady nie pozwalały mu przekroczyć pewnej granicy, jaką stanowi czytanie prywatnej korespondencji Barleya czy kogokolwiek innego, raz jeszcze otworzył teczkę i z przegródki z papierem listowym wyjął własną, czystą szarą kopertę z gustownym nadrukiem „Biurko pana Nicholasa P. Landaua”. Umieścił tamtą kopertę w swojej i zakleił. Następnie mało starannie napisał na niej „Barley” i włożył do przegródki opatrzonej napisem „sprawy towarzyskie”, mieszczącej takie różności, jak otrzymane od nieznajomych wizytówki i notatki przypominające o rozmaitych prośbach, które obiecał spełnić: pewnej damie z branży wydawniczej, której potrzebne były wkłady do parkera, urzędnikowi Ministerstwa Kultury, który obiecał siostrzeńcowi koszulkę ze Snoopym, czy pani z „Października”, która tak się akurat złożyło, że przechodziła obok, kiedy zwijał swoje stoisko. Landau uczynił tak dlatego, że jego zawodowy spryt, instynktowny, zupełnie nie wyuczony, nakazywał mu przede wszystkim trzymać tę kopertę jak najdalej od zeszytów. Gdyby zeszyty okazały się trefne, nie chciał, aby cokolwiek je łączyło z listem. I na odwrót. I miał stuprocentową rację. Najwszechstronniejsi i najbardziej wykształceni nasi instruktorzy, dla których cały folklor naszych służb to chleb powszedni, doradziliby mu właśnie coś takiego. Dopiero wtedy wziął do ręki te trzy zeszyty i zsunął z nich gumkę, jednym uchem nie przestając nasłuchiwać kroków na korytarzu. Trzy siermiężne rosyjskie zeszyty. Wziął ten z wierzchu i obrócił go powoli. Oprawiony w pry- 26 mitywnie zadrukowany karton, grzbiet ze strzępiącego się materiału. Dwieście dwadzieścia cztery kartki marnej jakości arkuszy quarto, co pamiętał jeszcze z czasów, kiedy zajmował się sprzedażą wyrobów papierniczych, cena to mniej więcej dwadzieścia kopiejek w detalu w każdym sklepie papierniczym, oczywiście pod warunkiem, że je dowieźli i że właściwego dnia stanęło się we właściwej kolejce. W końcu otworzył zeszyt i zerknął na pierwszą stronę. Postradała zmysły, pomyślał zniesmaczony. Wpadła w łapy jakiegoś czubka. Biedactwo. Pozbawione sensu bazgroły szaleńca, który się dorwał do kreślarskiego piórka i tuszu, pędzące z zawrotną szybkością i w zwariowanych kierunkach. Na marginesach, w poprzek strony i wzdłuż. Krzyżujące się ze sobą, jakby je pisał lekarz z zamkniętymi oczami. I jeszcze ta obfitość idiotycznych wykrzykników i podkreśleń. Część napisano cyrylicą, część po angielsku. „Stwórca tworzy twórców – przeczytał po angielsku. – Być. Nie być. Być przeciw”. A dalej wybuch idiotycznej francuszczyzny o wojnie głupoty i głupocie wojny, a jeszcze niżej plątanina drutu kolczastego. Dziękuję bardzo, pomyślał i przewrócił kartkę, i jeszcze jedną. Obie były tak gęsto zapisane tym cudacznym pismem, że ledwie widać było papier. „Po siedemdziesięciu latach niszczenia woli ludu trudno oczekiwać, że ta wola nagle się zbudzi i nas ocali”, przeczytał. Cytat? Myśl, która przyszła do głowy późną nocą? Trudno powiedzieć. Nawiązania do pisarzy rosyjskich, łacińskich i europejskich. Wtręty na temat Nietzschego, Kafki i ludzi, o których nigdy nie słyszał, nie mówiąc o ich twórczości. Znowu o wojnie, tym razem po angielsku: „Starzy ją wypowiadają, młodzi na niej walczą, ale w dzisiejszych czasach walczą też niemowlęta i starcy”. Przewrócił kolejną kartkę i jego oczom ukazała się tylko okrągła brunatna plama. Zbliżył zeszyt do nosa i powąchał. Wóda, pomyślał z pogardą. Śmierdzi jak z gorzelni. Nic dziwnego, 27 że to znajomek Barleya Blaira. Dwie strony histerycznych proklamacji: NASZ NAJWIĘKSZY POSTĘP DOKONAŁ SIĘ NA PROGU ZACOFANIA! PARALIŻ RADZIECKI TO NAJBARDZIEJ POSTĘPOWY Z PARALIŻÓW NA ŚWIECIE! ZACOFANIE TO NASZA NAJWIĘKSZA TAJEMNICA WOJSKOWA! JEŚLI NIE ZNAMY SWOICH ZAMIARÓW I SWOICH MOŻLIWOŚCI, JAK MOŻEMY ZNAĆ WASZE? PRAWDZIWY WRÓG TO NASZ WŁASNY BRAK KOMPETENCJI! A stronę dalej wiersz skrupulatnie przepisany Bóg wie skąd: Napręża się, rozpręża się, A człowiek dalej figę wie, Czy wąż, co tu zostawił ślad, Pełzł na południe, a może wspak. Landau wstał z łóżka i ze złością zbliżył się do okna wychodzącego na posępne podwórze zawalone nieuprzątniętymi śmieciami. – Sakramencki artysta światowej miary, Harry. Właś nie za kogoś takiego go uznałem. Jakiś długowłosy, naćpany, pozbawiony umiaru geniusz, a dziewczyna poświęca się dla niego, jak one wszystkie mają w zwyczaju. Jej szczęście, że nie ma czegoś takiego jak moskiewska książka telefoniczna, inaczej zaraz by do niej zadzwonił i powiedział, co to za gagatek. Aby podsycić gniew, podniósł z łóżka drugi zeszyt, poślinił palec i pogardliwie przekartkował go strona po stronie. Tym sposobem natrafił na rysunki. Zamroczyło go to na chwilę jak mignięcie pustego ekranu w środku filmu. Klął 28 w duchu, że się okazał małostkowym, impulsywnym Słowianinem, zamiast się zachować jak chłodny i pełen opanowania Anglik. Z powrotem usiadł na łóżku, ale z wielką ostrożnością, jak gdyby ktoś na tym łóżku leżał, ktoś, kogo zdążył urazić przedwczesnym potępieniem. Bo nawet jeśli Landau żywił pogardę dla tego, co nazbyt często uważa się za literaturę, bezgraniczną przyjemność sprawiały mu kwestie techniczne. Nawet jeśli nie rozumiał tego, na co patrzył, cały boży dzień mógł się rozkoszować stroną porządnej matematyki. Wystarczyło jedno spojrzenie i wiedział, tak jak w przypadku Katii, że to, na co patrzy, ma klasę. Zgoda, nie były to żadne wasze wykresy. Luźne szkice, ale tym lepiej. Wykonane od ręki, bez żadnych przyborów kreślarskich, przez osobę, która myśli ołówkiem. Tangensy, parabole, stożki. A pośród rysunków rzeczowe opisy stosowane przez architektów i inżynierów, określenia takie jak „namierzanie celu”, „zasięg”, „przesunięcie celu”, „grawitacja” i „trajektoria”, niektóre w waszym angielskim, Harry, a inne w waszym rosyjskim. Tylko że Harry to nie jest moje prawdziwe imię. Kiedy jednak Landau zabrał się do porównywania starannego charakteru pisma z drugiego zeszytu z plątaniną znaków i liter z pierwszego, zdumiało go ich niewątpliwe podobieństwo. Miał wrażenie, że ogląda dzienniki schizofrenika, jeden napisany przez doktora Jekylla, drugi przez pana Hyde’a. Otworzył trzeci zeszyt, który cechował taki sam porządek i rzeczowość jak drugi, ale skomponowano go w postaci tablic matematycznych, z datami, liczbami i wzorami. Często powtarzało się słowo „błąd”, niejednokrotnie podkreślone lub zakończone wykrzyknikiem. Nagle Landau wybałuszył oczy. Dosłownie nie był w stanie oderwać wzroku od tego, co właśnie przeczytał. Bezpieczna niejasność technicznego żargonu pękła nagle z wielkim hukiem. Skończyły się także 29 filozoficzne dywagacje i rysunki na przemian z notatkami. Wyzierającym ze strony słowom towarzyszyła oślepiająca jasność. „Amerykańscy stratedzy mogą spać spokojnie. Ich koszmary się nie ziszczą. Radziecki rycerz kona wewnątrz swojej zbroi. To drugorzędna siła jak wy, Brytyjczycy. Może rozpocząć wojnę, ale nie zdoła jej prowadzić ani tym bardziej wygrać. Proszę mi wierzyć”. Landau dalej nie czytał. Respekt, któremu towarzyszył silny instynkt samozachowawczy, podpowiedział mu, że głębiej już do tego grobowca nie należy się zapuszczać. Wziął gumkę i ściągnął nią wszystkie trzy zeszyty. Wystarczy, pomyślał. Od teraz pilnuję własnego nosa i robię, co do mnie należy. Czyli zabieram te zapiski do przybranej matki Anglii i bezzwłocznie je przekazuję panu Bartholomew alias Barleyowi Scottowi Blairowi. Barley Blair, myślał oszołomiony, otwierając szafę i nie bez wysiłku wyjmując z niej wielką aluminiową walizę, w której trzymał próbki. No, no. Zastanawiało nas zawsze, czy nie hodujemy na własnym łonie jakiegoś szpiega, ale teraz już wiemy. Zapewnił mnie, że był całkowicie spokojny. Anglik raz jeszcze wygrał z Polakiem. Tak sobie powiedziałem, Harry: „Skoro Barley mógł to zrobić, to i ja mogę”. I to samo powiedział mnie, kiedy na krótko stałem się jego spowiednikiem. Czasem tak się dzieje i już. Ludzie wyczuwają we mnie niezrealizowaną cząstkę mojego jestestwa i przemawiają do niej tak, jakby rzeczywiście istniała. Umieściwszy walizę na łóżku, otworzył zamki i wyjął z niej dwa zestawy audiowizualne, które radzieccy urzędnicy nakazali mu usunąć ze stoiska: historię dwudziestego wieku w obrazkach z nagranym komentarzem, którą arbitralnie uznali za antyradziecką, podręcznik anatomii człowieka, do którego dołączono filmy pokazujące organizm w akcji, i ka- 30 setę z ćwiczeniami pomagającymi zachować formę, którą po zmierzeniu łakomym okiem gibkiej młodej boginki w trykocie, uznali za pornograficzną. Zestaw historyczny był lśniącym cackiem w kształcie skrzynki, z mnóstwem specjalnych wnęk na kasety, dołączonymi do nich tekstami, całymi kartotekami fiszek i notatkami słuchacza. Opróżniwszy wnęki z zawartości, Landau do każdej po kolei przymierzył zeszyty, przekonał się jednak, że są za duże. Dwie wnęki postanowił przerobić na jedną. Z kosmetyczki wyjął nożyczki do paznokci i zabrał się do dzieła, ostrożnie wyważając haczyki ze środkowej ścianki. Barley Blair, pomyślał raz jeszcze, nieco głębiej wsuwając ostrze nożyczek. Powinienem się domyślić, choćby dlatego, że sam tym szpiegiem z całą pewnością być nie mog łem. Pan Bartholomew Scott Blair, ostatni spadkobierca firmy Abercrombie & Blair – agentem. Pierwszy z haczyków dał za wygraną. Usunął go ostrożnie. Barley Blair, który by nie potrafił, jak mówiono, do trzech zliczyć, nawet gdyby od tego zależało życie jego matki – szpiegiem. Zabrał się do podważania drugiego haczyka. Barley Blair, który wsławił się głównie tym, że dwa lata temu na targach książki w Belgradzie pobił Spikeya Morgana w piciu wódki, a potem jeszcze odegrał na saksofonie partię tenorową tak pięknie, że nawet policjanci bili brawo. Szpieg. Szpieg dżentelmen. Landau wziął zeszyty i spróbował włożyć je do przygotowanej wnęki, jednak wciąż była za mała. Będzie musiał poświęcić jeszcze jedną przegródkę. Landau wciąż myślał o Barleyu. Udawał pijaczka i błazna, a to z nas robił błaznów. Trwoniłeś resztki rodzinnego majątku, do reszty rujnowałeś starą firmę. O, tak. Tylko że zawsze ci się udawało jakimś cudem nakłonić któryś z tych szczwanych banków w City, żeby za ciebie poręczył, no nie? No a co z tą twoją grą w szachy? Co jak co, ale to właśnie szachy powinny dać mu do myślenia, gdyby tylko Landau miał 31 oczy! Bo jak w trupa zalany gość może wygrać z każdym, kto stanie z nim w szranki, za każdym razem grając uczciwie, no powiedz, Harry, jeżeli nie jest wyszkolonym agentem wywiadu? Z trzech przegródek powstała jedna, zeszyty w końcu się zmieściły, a umieszczona nad nimi plakietka niezmiennie głosiła „Notatki słuchacza”. Notatki – Landau odgrywał w myślach rozmowę ze wścibskim młodym celnikiem na lotnisku Szeremietiewo. – Notatki, widzisz, synku, tak tu jest napisane. Notatki słuchacza. Dlatego tu się umieszcza notatki. A to są właśnie notatki z jakiegoś konkretnego kursu. Rozumiesz, synku, dlatego tu są. To notatki pokazowe. A te tutaj rysunki odnoszą się do… Tabel socjoekonomicznych, synu. Wykresów ruchów demograficznych. Statystyki ludności, której wy, Ruscy, nigdy nie macie dosyć. O tu, widzisz? To się nazywa zbiór tekstów. Co może uratować mu życie albo i nie, zależnie od tego, jak bystry jest ten chłopak i ile wiedzą, i od tego, jak im się dziś układa z żoną. Ale ten zestaw okaże się psu na budę, jeśli idzie o czekającą go długą noc i najście o świcie, kiedy wyważą kopniakami drzwi i uzbrojeni rzucą się na niego, wrzeszcząc: „No, Landau, dawaj te zeszyty!”. „Zeszyty? Ach, chodzi wam o te śmieci, które wczoraj na targach wcisnęła mi jakaś zbzikowana rosyjska piękność! Pewnie znajdziecie je w koszu, chyba że pokojówka raz w życiu go opróżniła”. A więc i na tę okoliczność Landau poczynił przygotowania. Wyjąwszy zeszyty z wnęki na notatki słuchacza, artystycznie je poukładał w koszu na śmieci, tak jakby je tam cisnął w napadzie złości, jaka go ogarnęła na ich widok. Oprócz nich wytrząsnął do kosza zbędne ulotki i broszury, i jeszcze dwa do niczego mu niepotrzebne prezenty, które otrzymał na pożegnanie: cieniutki tomik kolejnego rosyj- 32 skiego poety i oprawioną w blachę suszkę. Dorzucił jeszcze parę niecerowanych skarpet, które mógł wyrzucić tylko nadziany koleś z Zachodu. Po raz kolejny napawa mnie podziwem, jak później nas wszystkich, wrodzona pomysłowość Landaua. Tego wieczoru nie wyszedł, żeby się zabawić. Dzielnie zniósł domowy areszt w pokoju moskiewskiego hotelu. Obserwował przez okno, jak zmierzch przechodzi powoli w noc i niespiesznie zapalają się przymglone światła miasta. W podróżnym czajniczku zaparzył herbatę i zjadł parę owocowych batonów, naruszając swój żelazny zapas. Myślami wrócił z wdzięcznością do najbardziej satysfakcjonującego ze swych podbojów. Z uśmiechem politowania pomyślał o innych. Szykował się na cierpienie i samotność i przywoływał na pomoc niełatwe dzieciństwo. Sprawdził zawartość portfela, teczki i kieszeni i wyjął wszystko, co miało dla niego wartość osobistą i o co nie miał ochoty być wypytywany nad nagim stołem: pikantny list od pewnej przyjaciółki, który nadal potrafił rozbudzać jego zmysły, kartę członkowską korespondencyjnego klubu wideo, do którego należał. W pierwszym odruchu chciał je spalić „jak w filmach”. Powstrzymał go jednak widok zainstalowanych na suficie czujników dymu, choć gotów był się założyć o każdą sumę, że nie działają. Znalazł więc papierową torbę, podarł wszystko w strzępy, włożył do torby, a ją z kolei wyrzucił przez okno. Upewnił się, czy dołączyła do rozrzuconych po podwórku śmieci. Potem położył się na łóżku i patrzył, jak mija noc. Chwilami był odważny, chwilami taki wystraszony, że musiał wbijać paznokcie w skórę dłoni, aby się nie rozkleić. Raz włączył telewizor w nadziei, że trafi na popisy gimnastyczek, za czym przepadał. Zamiast tego miał okazję oglądać samego Imperatora po raz enty opowiadającego urzeczonym słuchaczom, że stary porządek jest nagi. A kiedy z baru „National” za- 33 dzwonił wstawiony Spikey Morgan, Landau tak długo trzymał go dla towarzystwa na linii, aż stary Spikey usnął. Raz tylko, w chwili największego upadku ducha, przemknęło mu przez myśl, aby się zgłosić do ambasady brytyjskiej i poprosić o pomoc pocztę dyplomatyczną. Ta chwila słabości mocno go rozgniewała. Prosić tych fagasów? – pomyślał z pogardą. Tych, co odesłali tatę do Polski? Nie powierzyłbym im choćby pocztówki z wieżą Eiffla, Harry. Zresztą nie o to go poproszono. Rano wystroił się na własną egzekucję w najlepsze ubranie i wsunął za koszulę zdjęcie matki. I wciąż tak widzę Nikiego Landaua, za każdym razem gdy zajrzę do jego dossier albo go spotkam podczas jego copółrocznych „spowiedzi”, jak my to nazywamy, kiedy tak bardzo lubi na nowo przeżywać swą godzinę chwały, zanim podpisze kolejne oświadczenie o obowiązku zachowania tajemnicy państwowej. Widzę go, jak dziarskim krokiem wychodzi na moskiewską ulicę objuczony metalową walizą, nie mając zielonego pojęcia, co się w niej znajduje, a mimo to gotowy nadstawić za to kruchego karku. Nie śmiem natomiast się zastanawiać, jak on mnie widzi, jeżeli w ogóle kiedykolwiek o mnie myśli. Hanna, którą kochałem, ale zawiodłem, nie miałaby żadnych wątpliwości: „Jak jednego z tych Anglików z nadzieją tylko w oczach, nigdy w sercu” – powiedziałaby, rumieniąc się z gniewu. Obawiam się, że dzisiaj mówi wszystko, co tylko jej ślina na język przyniesie. Straciła wiele z dawnej powściągliwości.