pliku

Transkrypt

pliku
Antoni Słonimski
W Warszawie (fragment)
Cichnący słychać w oddali
Jęk zamykanych bram
I otośmy z sobą zostali
Tej nocy znów sam na sam.
W tę jedną godzinę przed świtem,
Gdy w sennej martwocie trwasz,
Odkrywam zasnutą błękitem
Twą młodą, Warszawo, twarz.
Dzwoni samotny mój krok,
Gdy idę w tę noc ulicami,
I z każdym krokiem o rok
Przybliżam się wspomnieniami.
Mógłbym opisać te mury,
Gdziem się urodził i wzrósł,
Tak lekkim, tak tkliwym piórem
Jak Gomulicki czy Prus.
Lecz wiosny do tego potrzeba
Idącej Saskim Ogrodem,
I nieba, młodego nieba,
Lśniącego gwiazdami i chłodem.
I dużo trzeba zapomnieć
Aby spamiętać te sny,
W tę noc tak pustą ogromnie,
W tę noc pełną lęku i mgły.
Marian Załucki
Pan Słowik
Denerwuje się pan Słowik: już prawie dwunasta,
A tu pani Słowikowa wciąż nie wraca z miasta.
On już sprzątnął, pozamiatał i pościerał kurze,
Lśni czystością całe gniazdko! (M2 − niezbyt duże).
Czas najwyższy, by się wreszcie zabrać do obiadu,
A tu pani Słowikowej ciągle ani śladu.
Co tu robić? Co gotować? Rozpacz go ogarnia.
Wczoraj byli Wróbelkowie − i pusta spiżarnia!
Wreszcie wraca Słowikowa: Nie gniewaj się stary,
Ale straszna dziś kolejka była po komary.
O motylkach szkoda marzyć, a muszki mrożone,
Więc komary tylko wzięłam. Proszę − oto one.
Weź je oskub i wypatrosz i ugotuj w garnku!
Ja nie mogę − mam dziś koncert w Łazienkowskim Parku.
Wszystkie miejsca wyprzedane, gałązki i loże,
Prasa będzie, recenzenci, sam pan Waldorff może;
Jednym słowem wielka gala − nie jakaś chałturka,
Przygotować więc się muszę i przyczesać piórka!
Westchnął tylko biedny Słowik, przypiął fartuch z listka −
I do garów! Taki los już, gdy żona artystka.
Znana, sławna, rozrywana i zarabia krocie;
A pan Słowik? Także śpiewa, ale przy robocie!
Jedną tylko ma dziś radość: tę chwilę upojną,
Kiedy czyta u Tuwima, jak to było przed wojną.
Wisława Szymborska
Nic dwa razy
Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś – a więc musisz minąć.
Miniesz – a więc to jest piękne.
Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.
Jan Brzechwa
Atrament i kreda
Wzdychała kreda: „Wciąż jestem biała,
Nie chcę być biała!…” No i – sczerniała.
Jęczał atrament: „O, losie marny,
Wciąż jestem czarny, kompletnie czarny,
Jak gdyby we mnie kto smołę przelał.
Nie chcę być czarny! Dość już!” I zbielał.
W szkole straszliwy zrobił się zamęt:
Ładna historia! Biały atrament!
Któż go na białym dojrzy papierze?
Nikną litery i kleksy świeże,
Nie zda się na nic wypracowanie,
Gdy z liter nawet ślad nie zostanie.
Zbladł nauczyciel i bladolicy
Przez chwilę z kredą stał przy tablicy,
Lecz nic napisać na niej się nie da:
Czarna tablica i czarna kreda!
Jak tu rozwiązać można zadanie,
Gdy cyfr odróżnić nikt nie jest w stanie.
Rzekł nauczyciel zakłopotany:
„Dziwne to, bardzo dziwne przemiany!
Kreda jest czarna, atrament biały…
Wiemy, kto robi takie kawały!”
Mówiąc to palec przytknął do czoła,
Groźnym spojrzeniem powiódł dokoła
I mnie, choć ja się winnym nie czuję,
Ze sprawowania postawił dwóję.
Jonasz Kofta
Trzeba marzyć
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć
I zjawiła się miłość
Trzeba marzyć
Zamiast chuchać na zimne
Na gorącym się sparzyć
Z deszczu pobiec pod rynnę
Trzeba marzyć
Gdy spadają jak liście
Kartki dat z kalendarzy
Kiedy szaro i mgliście
Trzeba marzyć
W chłodnej pustej godzinie
Na swój los się odważyć
Nim twe szczęście cię minie
Trzeba marzyć
W rytmie wiecznej tęsknoty
Wraca fala do plaży
Ty pamiętaj wciąż o tym
Trzeba marzyć
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć
I zjawiła się miłość
Trzeba marzyć
Władysław Broniewski
Koncert
Dyrygent, wściekły i spocony,
machał pałeczką, groził, krzyczał –
ale już gardło filharmonii
ryknęło akord na ulicę.
Wyskoczył z sali, tłumiąc przestrach,
po schodach na dół zleciał pędem
i krzyknął miastu: „Grać, orkiestra!
Ja tutaj jestem dyrygentem!”
I nagle – ulic flety czarne
zapiały w niebo głośnym hymnem,
zapiszczał cienko komin-klarnet
i zawtórował fagot rynny,
miedziane trąby wież i dachów
skoczyły w usta chmur bezzębnych,
a w domów walce, kryte blachą,
waliły pięści gwiazd jak w bębny.
A kiedy nadszedł świtu finał,
to widać było: coraz szybciej
tramwaju smyczek w takt zacinał
po strunach szyn, wygiętych w skrzypce.
Dyrygent rzucić chciał batutę
i skończyć już za długi koncert,
ale o bruk przeciągłą nutą
zabrzęczał złoty cymbał – słońce!
Wtedy, nie wiedząc sam, co czyni,
porwał ołówek i w zachwycie
na telegrafu pięciolinii
układał nowe kompozycje.
Stanisław Grochowiak
Snów dobrych życzenia
Otwieram złotą furtkę snu:
Cóż za tą furtką? – Białe jaśminy...
Księżniczka z koszykiem zbiera jeżyny
To tam, to tu.
Jeżyn są grona czarne jak noce,
Niebieskie kwiaty stoją przy drodze,
Lis ścieżkę omiata płomienną kitą,
Nad trawą bocian stoi obmytą
Rosą czy deszczem? Ja sprawę tą
Zostawiam snom, co wam się śnią...
Otwieram złotą furtkę snu:
Cóż za tą furtką? – Potężny zamek
Zamknięty na tysiąc tajemnych klamek,
Przeciwko złu.
Straże was strzegą, na strzelistych wieżach
Konie dyszące w żelaznych pancerzach
Książę choć dobry dzieciom dobrotliwy
Któremu służą potworki i dziwy:
Jakie? pytacie. Ja sprawę tą
Zostawiam snom, co wam się śnią...
Leopold Staff
Ogród przedziwny
W przedziwnym mieszkam ogrodzie,
Gdzie żyją kwiaty i dzieci
I gdzie po słońca zachodzie
Uśmiech nam z oczu świeci.
Wodotrysk bije tu dziwny,
Co śpiewa jak śmiech i łkanie;
Krzew nad nim rośnie oliwny
Cichy jak pojednanie.
Różom, co cały rok wiernie
Kwitną i słodycz ślą woni,
Obwiązujemy lnem ciernie,
By nie raniły nam dłoni.
Żywim rój ptaków, co budzi
Ze snu nas rannym powiewem,
Ucząc nas iść między ludzi
Z dobrą nowiną i śpiewem.
I mamy ule bartnicze,
Co każą w pszczół nam iść ślady
I zbierać jeno słodycze
Z kwiatów, co kryją i jady.
I pielęgnujem murawę,
Plewiąc z niej chwasty i osty,
By każdy, patrząc na trawę,
Duszą jak trawa był prosty.
Wisława Szymborska
Radość pisania
Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las?
Czy z napisanej wody pić,
która jej pyszczek odbije jak kalka?
Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy?
Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta
spod moich palców uchem strzyże.
Cisza – ten wyraz tez szeleści po papierze i rozgarnia
spowodowane słowem „las” gałęzie.
Nad białą kartką czają się do skoku
litery, które mogą ułożyć się źle,
zdania osaczające,
przed którymi nie będzie ratunku.
Jest w kropli atramentu spory zapas
myśliwych z przymrużonym okiem,
gotowych zbiec po stromym piórze w dół,
otoczyć sarnę, złożyć się do strzału.
Zapominają, że tu nie jest życie.
Inne, czarno na białym, panują tu prawa.
Okamgnienie trwać będzie tak długo, jak zechce,
pozwoli się podzielić na małe wieczności
pełne wstrzymanych w locie kul.
Na zawsze, jeśli każę, nic się tu nie stanie.
Bez mojej woli nawet liść nie spadnie
ani źdźbło się nie ugnie pod kropką kopytka.
Jest więc taki świat,
nad którym los sprawuje niezależny?
Czas, który wiąże łańcuchami znaków?
Istnienie na mój rozkaz nieustanne?
Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.